- Opowiadanie: Barmil - Rozsiew

Rozsiew

Pomysł przeleżał w szufladzie ponad rok, ale w końcu postanowiłem spróbować swoich sił. To moje pierwsze opowiadanie, a raczej jego fragment. Zachęcam do komentowania i poprawiania, bo błędów na pewno nie udało mi się ustrzec.

Oceny

Rozsiew

I

Otworzyłem oczy i poczułem pulsujący ból, który zdawał się rozrywać głowę. Leżałem na ziemi, a mój prawy policzek był wilgotny od wody zgromadzonej w mchu, wody której tak usilnie zaczęło się domagać podniebienie, gdy tylko poruszyłem językiem. Podparłem się na łokciu, pod którym cicho trzasnęła sucha gałązka. Nogi nie odmówiły posłuszeństwa i udało mi się wstać, szybko jednak oparłem ręce na kolanach i czekałem aż mroczki przed oczami znikną, a nienaoliwiona, piszcząca karuzela w głowie się zatrzyma. Trwałem tak przez kilkanaście sekund, a kiedy objawy zaczęły przemijać rozejrzałem się dookoła. Byłem w lesie, na niewielkiej polance wyścielonej zielonym mchem, z którego gdzieniegdzie wyrastały karłowate krzaki o krwistoczerwonych pąkach. Las okalający to miejsce był na tyle gęsty, że ciężko było mi dostrzec co znajduje się kilka metrów za linią pierwszych drzew, od których dzieliło mnie kilkanaście kroków.

– Cholera, zemdlałem? – zapytałem cicho sam siebie.

Spojrzałem w niebo i zobaczyłem czerwonawą poświatę zachodzącego słońca, zbliżał się wieczór. Wsunąłem do kieszeni dłoń, chcąc odnaleźć telefon, który mógłby mnie stąd wyprowadzić, lub dzięki któremu mógłbym chociaż wezwać pomoc jeśli nie zdołam wydostać się o własnych siłach. Zamiast telefonu wyciągnąłem z kieszeni garść piachu, która po bliższej inspekcji okazała się być mieszaniną drobinek szkła, skruszonego plastiku, suszonego runa leśnego i czegoś co wyglądało na popiół. „Kurwa, co jest?” – pomyślałem wysypując zawartość dłoni na mech. Zacząłem nerwowo oklepywać pozostałe kieszenie. Znalazłem skórzany portfel – otworzyłem go a moim oczom ukazał się komplet dokumentów. Do portfela wdarła się wilgoć, wszystko było pokryte delikatnym półprzezroczystym nalotem, który często niezauważalny dla oka, dawał się bez problemu odnaleźć pod opuszkami palców. Otworzyłem kieszonkę, w której trzymałem banknoty i ujrzałem w niej dwieście złotych. „Czyli nikt mnie nie napadł, a przynajmniej nie po to żeby mnie okraść” – pomyślałem odchylając kieszonkę przeznaczoną na monety. Moim oczom ukazał się ten sam materiał podobny do popiołu, który znalazłem w kieszeni spodni. Zignorowałem to jednak, ponieważ w mojej głowie powróciła myśl dotycząca telefonu. „Gdzie jest ten cholerny telefon, może wysunął się z kieszeni przy upadku?” – myślałem schylając się do miejsca, w którym jeszcze minutę temu leżałem.

Znieruchomiałem, gdy zobaczyłem w zielonym mchu blady odcisk, kształtem pasujący do mojego ciała. Był to widok podobny do tego, jaki można zobaczyć przestawiając ozdobę ogrodową z miejsca, w którym znajdowała się przez dłuższy czas. Uklepane, pozbawione życia i koloru łodyżki mchu napawały mnie niepokojem, który nie sposób było w zaistniałej sytuacji załagodzić. „Ile czasu ja tu przeleżałem? Przecież to nie jest możliwe, żeby w kilka godzin doprowadzić roślinę do takiego stanu samym leżeniem na niej. A może jest…” – myślałem wydłubując kawałki mchu z podłoża, jednocześnie poddając w wątpliwość całą swoją wiedzę biologiczną. Zacząłem przeszukiwać najbliższą okolicę w poszukiwaniu telefonu, kiedy jednak zdałem sobie sprawę, że nie ma po nim ani śladu, podniosłem się z kolan i jeszcze raz rozejrzałem dookoła, próbując ustalić drogę powrotną.

Cokolwiek doprowadziło do mojego omdlenia, musiało również wymazać z pamięci ostatnie chwile poprzedzające upadek. Pamiętałem co robiłem wcześniej tego dnia, pamiętałem drogę do lasu, a nawet samą ścieżkę, którą szedłem, ale mógłbym przysiąc, że tę polanę widziałem po raz pierwszy. „Zjadłem śniadanie, potem poszedłem do sklepu, po powrocie się przebrałem i pojechałem na parking leśny, z którego poszedłem do Bartka tą samą ścieżką co zawsze…” – wyliczałem w myślach mniej lub bardziej istotne fakty z dzisiejszego przedpołudnia, nie wiedząc czy po to aby znaleźć wskazówkę dotyczącą drogi powrotnej, czy dla przekonania samego siebie, że nie zwariowałem. Kiedy nie udało mi się ustalić niczego przydatnego, postanowiłem ruszyć w drogę.

„Przez większość czasu na ścieżce słońce świeciło mi w plecy… chyba w plecy. Więc skoro było rano, a teraz słońce zachodzi, to powinienem iść tak, żeby mieć je za plecami” – dedukowałem, po raz kolejny wątpiąc w swoją wiedzę, tym razem geograficzną. Obróciłem się plecami w stronę czerwonej poświaty przebijającej się przez korony drzew i ruszyłem. Kiedy minąłem pierwsze drzewa zdałem sobie sprawę, że muszę się spieszyć, bo w głąb lasu światła dociera naprawdę niewiele, a niedługo całkowicie go zabraknie. Przyspieszyłem kroku, jednak po chwili się zatrzymałem, ponieważ ciekawość wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem. Kątem oka dostrzegłem na pobliskim drzewie ogromnego grzyba, któremu postanowiłem przyjrzeć się z bliska. Zdawał się wyrastać prosto z pnia, a nie być do niego niejako przyklejonym. Niebieski kapelusz usłany białymi plamami miał na oko średnicę pół metra i nie przypominał żadnego znanego mi gatunku. Przyglądałem mu się przez kilkanaście sekund, jednak przypomniałem sobie o zachodzącym słońcu i ruszyłem dalej.

Po odkryciu tego znaleziska, zacząłem się bacznie rozglądać po drzewach, które mijałem, a mózg jakby wiedząc czego szuka nagle zaczął dostrzegać to, co wcześniej pomijał. Widziałem grzyby w przeróżnych rozmiarach i kolorach, które ciężko jednak było dokładnie określić w półmroku. Gdyby nie pośpiech, podszedłbym do wielu z nich aby je obejrzeć, jednak wizja wracania przez las w nocy skutecznie odciągała mnie od podziwiania rzadkich okazów, które po bliższej inspekcji mogły okazać się wcale nie takie wyjątkowe za jakie miałem je w tamtym momencie. Lustrowanie otoczenia okazało się jednak zgubne, ponieważ przestałem patrzeć pod nogi i potknąłem się o wystający z ziemi kamień, co skończyło się upadkiem na mech.

Pech chciał, że prawa dłoń wpadła w wijący się po mchu pęd kolczastej rośliny. Zacząłem wyciągać kolce z palców, rzucając cicho wiązankami przekleństw pod nosem. Obróciłem się, aby posłać winowajcy tego zdarzenia groźne spojrzenie. Nie zobaczyłem tam jednak żadnego kamienia. Na trasie mojego przemarszu stał tylko niewielki grzyb. Z nóżki o budowie niemal perfekcyjnego prostopadłościanu, wyrastał przypominający ukruszoną ze wszystkich stron cegłę, szary kapelusz. Ozdobiony był delikatnymi różowymi pasmami, a przynajmniej tak odbierały to moje oczy, które zaczęły przyzwyczajać się do zapadającej ciemności. Kopnąłem go delikatnie, chcąc sprawdzić czy to możliwe, żebym właśnie o niego się potknął – grzyb ani drgnął. Schyliłem się i spróbowałem go podnieść. Odniosłem wrażenie jakbym chwycił za kamień, głęboko zabetonowany w ziemi.

W tym momencie z pobliskich zarośli dotarło do mnie warczenie, połączone z cichym skowytem. Serce na moment przestało bić, a mnie ogarnęła panika. Wstałem z ziemi i potykając się o własne nogi zacząłem pędzić przed siebie. Biegłem tak, jak biegnie tylko ktoś starający się uratować własne życie. Patrzyłem pod nogi aby nie zaliczyć kolejnego upadku, jednocześnie przyjmując na twarz liczne gałęzie, których nie udało mi się odchylić rękoma. Co jakiś czas spoglądałem przez ramię, aby zobaczyć czy to coś rzuciło się w pogoń. Niczego nie widziałem, jednak postanowiłem się nie zatrzymywać do czasu aż zabraknie mi wszystkich sił. Po minucie sprintu, ciągle nie przestając biec, po raz kolejny obejrzałem się za siebie, po czym poczułem silne uderzenie wyprowadzone od przodu, w każdą część mojego ciała jednocześnie. Straciłem przytomność.

II

Otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą pozłacany żyrandol. Przechyliłem głowę w prawo i zobaczyłem niewielki stolik, na którym stała wypalona do połowy świeca. Usiadłem na skraju łóżka, które cicho skrzypnęło pod moim ciężarem. Każdy ruch wywoływał dyskomfort spowodowany obolałymi mięśniami. Moja lewa ręka tkwiła w prowizorycznym temblaku wykonanym z jasno niebieskiej szmatki. Rozejrzałem się po pokoju, który rozświetlały promienie słońca, wpadające przez niewielkie okno z drewnianą ościeżnicą. Obok drzwi pokrytych łuszczącą się białą farbą stała duża szafa wykonana z ciemnego drewna. Na ścianach obitych boazerią wisiały obrazy o tematyce religijnej i marynistycznej. Spostrzegłem również wiszące na ścianie, owalne lustro.

Podszedłem do niego aby się przejrzeć. Na twarzy miałem liczne zadrapania, od których uwagę odwracała jednak wielka fioletowa plama rozlewającej się pod lewym okiem. Kiedy wpatrywałem się w lustro, usłyszałem otwierające się drzwi. Obróciłem się w ich stronę. W progu stała młoda kobieta o blond włosach. Ubrana była w długą, białą, ozdobioną motywami roślinnymi sukienkę. W rękach trzymała porcelanową miseczkę z wodą, oraz kuchenną ściereczkę. Kiedy mnie spostrzegła, na jej pokrytej delikatnym trądzikiem twarzy zagościł szeroki i serdeczny uśmiech.

– Obudził się pan! Proszę poczekać, pobiegnę po ojca – wykrzyknęła z ekscytacją nieznajoma, po czym wybiegła z pokoju.

Przez moment w mojej głowie pojawiła się myśl, aby wykorzystać uchylone drzwi i uciec. Szybko jednak zaniechałem realizacji tego planu. „Skoro znaleźli mnie w lesie, przynieśli do własnego domu i opatrzyli, to nie powinienem traktować ich jak oprawców” – myślałem siadając na łóżko. Po chwili do pokoju wszedł rosły mężczyzna w średnim wieku. Gładko ogolona twarz kontrastowała z bujnymi siwiejącymi włosy wystającymi spod filcowego kapelusz. Miał na sobie zabrudzoną białą koszulę, wpuszczoną w beżowe spodnie.

– Masz chłopie szczęście, że cię Józek znalazł. Ładnie żeś się w tego odbijaka wpierdolił – powiedział mężczyzna, po czym zaśmiał się rozkładając ręce.

– W co? – zapytałem ze zdziwieniem.

– Jesteś z Firowic? – zapytał ignorując to co powiedziałem.

– Nie, z Wrocławia – odpowiedziałem, nie wiedząc dlaczego zapytał akurat o tamtą miejscowość.

– No dobra, dobra, ale pytam o to gdzie mieszkasz po rozsiewie – ciągnął zniecierpliwiony mężczyzna.

– Po czym? – zapytałem wątpiąc w pełnie władz umysłowych mojego rozmówcy.

– Kurwa pamięć ci wykasowało od tego grzmotnięcia czy co? Co żeś robił tak daleko od Maroszyc? Bo na grzybiarza to ty mi nie wyglądasz – wykrzykiwał.

– Jesteśmy w Niskiej? – zapytałem.

– No raczej, ale co ty do cholery tutaj robiłeś? – nie ustępował.

– Szedłem spotkać się z przyjacielem, który mieszka w leśniczówce kilka kilometrów stąd. Zasłabłem, a kiedy się ocknąłem zgubiłem drogę, potem biegłem przez las i najwidoczniej wbiegłem w jakieś drzewo – opowiedziałem zgodnie z prawdą, po czym wskazałem palcem na twarz. – Bardzo dziękuję za pomoc, ale będę się zbierał. Mam jeszcze tylko jedną prośbę, czy mógłby pan użyczyć mi telefon? Musiał wypaść mi gdzieś w lesie, a nie chciałbym kłopotać pana podwożeniem mnie do miasta – wytłumaczyłem.

– Telefon? – zapytał ze zdziwieniem. – Wiesz chłopcze jaki mamy dziś dzień tygodnia?

– Jeśli nie byłem nieprzytomny dłużej niż kilka godzin, to niedziela, wczoraj była sobota – odpowiedziałem

– Który dzień miesiąca? – dopytywał nerwowo

– Dwudziesty – odparłem

– Jaki miesiąc? – kontynuował

– Wrzesień, ja naprawdę wszystko pamiętam i czuję się nie najgorzej. Pójdę już – odpowiedziałem podnosząc się z łóżka.

Mężczyzna zastąpił mi drogę.

– Którego roku? – zapytał stanowczo

– Proszę mnie przepuścić – odparłem robiąc krok do przodu.

– Którego kurwa roku? – wrzasnął.

– Dwa tysiące dwudziestego czwartego – odpowiedziałem przestraszony.

– Jezu – wyszeptał bezsilnie pod nosem. – Przysięgnij, że wszystko co mi przed chwilą powiedziałeś jest prawdą .

– Przysięgam – Odparłem z pełnym przekonaniem

– Usiądź – poprosił spokojnym głosem. – Opowiem ci coś, choć w to nie uwierzysz zanim ci tego nie pokażę – powiedział siadając na łóżko.

Zdążyłem przekonać samego siebie, że mój rozmówca jest szalony, usiadłem więc w obawie, że jeśli spróbuję teraz uciec to się na mnie rzuci.

– Jeśli utrata pamięci nie jest powodem bredni, które wygadujesz, to nie wiem jak ty się uchowałeś, ale nad tym będę myślał potem. Tak czy inaczej czeka cię teraz ciężki czas – powiedział stanowczo. Masz rodzinę? – zapytał po chwili.

– Nie, ale jeśli chodzi o pieniądze to mogę zapłacić. Proszę mnie wypuścić a oddam wszystko co mam – odpowiedziałem w panice.

– Nie chcę pieniędzy i nie zrobię ci krzywdy, nie jesteś moim zakładnikiem, nie musisz się bać. Wysłuchaj co mam ci do powiedzenia i jeśli będziesz chciał wtedy odejść to nie będę cię zatrzymywał, ale teraz mi nie przerywaj i słuchaj uważnie – powiedział łagodnym tonem.

Skinąłem głową, choć w myślach zacząłem opracowywać plan ucieczki.

– Jeśli nie masz rodziny to dobrze – kontynuował. Świat, który znałeś przestał istnieć prawie osiem lat temu. Wszystko zaczęło się dokładnie tego dnia, który przed chwilą mi opisałeś. Dziś mamy trzeci czerwca dwa tysiące trzydziestego drugiego roku. Pierwszy rozsiew zabił większość ludzi, w ciągu jednego dnia zginęły miliardy, upadły rządy, zarodniki wdzierały się nawet do szczelnie zamkniętych pomieszczeń i zabijały każdego kto miał z nimi jakikolwiek kontakt w kilka sekund. Milionowe miasta usłały się trupami w kilka minut. Nie było pomocy wojska, akcji ratunkowych, większość osób umarła zanim zdążyli się zorientować w sytuacji.

– A ty i twoja córka przeżyliście, aby opowiedzieć o tym kolejnemu ocalałemu, którego spotkacie po latach? – zapytałem ironicznie, mając nadzieję, że zrozumie absurd historii, którą stworzył w swojej głowie.

– Mówiłem żebyś nie przerywał – odburknął. Przeżyli wszyscy, którzy tamtego dnia znajdowali się w Niskiej, Firowicach, Maroszycach i kilku innych miejscowościach rozsianych po całym kraju. Wątpię jednak, żeby było nas więcej niż kilkuset na cały kraj. Z jakiegoś powodu rozsiewy omijają pewne miejsca, a co się działo w miastach wiem, bo widziałem to na nagraniach. Każdy rozsiew jest zabójczy i przynosi nowe gatunki. Niektóre są nieszkodliwe, albo wręcz pomocne, ale są również takie, które mogą cię poturbować albo zabić jak nie będziesz patrzył gdzie leziesz. Istnieją również gatunki, które przeczą prawą dawnego świata. Drugi rozsiew stworzył między innymi elektryki, które pozbawiły nas prądu, przynajmniej na jakiś czas. Elektrownie i tak już nie działały, ale jak się miało agregat to przed ich pojawieniem można było coś uruchomić. Minęło kilka miesięcy zanim udało nam się znaleźć pierwszego elektryka. Te skurczybyki ściągają cały prąd z okolicy kilku kilometrów a jeszcze same go produkują i magazynują. Nauczyliśmy się już je wykorzystywać, ale o tym potem bo odbiegam od tematu. Trzeci rozsiew zaatakował beton, w kilka dni wszystkie budynki z cegieł i pustaków zamieniły się w kupki gruzu. Czwarty zamienił cały metal w popiół. Nie będę dalej wyliczał bo widzę po twojej minie, że i tak nie wierzysz – zakończył spoglądając na mnie.

– Czy mogę już pójść? – zapytałem niepewnie.

– Chodź, pokażę ci bo jeszcze zrobisz coś głupiego – powiedział cicho po czym wstał.

Koniec

Komentarze

:-) Błędy w trakcie swojej ewolucji do perfekcji opanowały sztukę przemykania się przez najgęściejsze sita korekt, więc kilka ich jest. Ale, chwilowo przynajmniej, mniejsza o te w tekście, bo gorszy jest błąd urwania tekstu w najmniej właściwym miejscu i w dodatku w kiepskim stylu. Bohater, narrator w jednej osobie, chce iść, gospodarz chce go przed czymś ostrzec – “napięciowo” w porządku, ale finalny dialog jest, moim zdaniem, albo zbędny, albo przedwcześnie zamknięty – protagonista coś powinien chociaż odpowiedzieć, a najlepiej ujrzeć, ale nie wyjawiać, co ujrzał i co przejęło go co najmniej dreszczem przerażenia.

Pozdrawiam.

Cześć, Barmil. Pomysł ciekawy. Inwazja grzybni, grzybów, skojarzył mi się z filmem (Inwazja porywaczy ciał), mam na myśli ten z 1978r. Myślę, że niepotrzebnie tłumaczysz czytelnikowi pewne rzeczy, jak np. że bohater leżał bardzo długo, bo trawa pod nim jest wyblakła. Zastanawiam się czy nie lepiej dla historii byłoby, gdyby narracja nie była prowadzona w pierwszej osobie. Ogólnie na plus. Pisz, a warsztat będzie coraz lepszy. Pozdrawiam.

Dzięki za przeczytanie i komentarze.

Rzeczywiście urwałem w słabym momencie jak tak teraz nad tym myślę, mogłem przeciągnąć to do momentu wyjścia na zewnątrz. Celna uwaga, poprawię się. :)

Szczerze mówiąc nie zastanawiałem się jaką narrację wybrać. Myślę, że jako laik podświadomie uznałem, że łatwiej będzie mi w pierwszoosobowej przedstawić świat, którego czytelnik nie zna. Może następnym razem spróbuję coś naskrobać w trzeciej osobie, żeby zobaczyć jak to wyjdzie.

– Przysięgam – Odparłem z pełnym przekonaniem

 

Poczytaj o zapisie dialogów, bo czasem jest ok, a czasem nie.

https://www.fantastyka.pl/loza/14

 

Zakończenie, mimo dramatyzmu, niejakie. Bo nie wiemy czy gospodarz był szaleńcem, czy faktycznie nastąpił kataklizm. Nabrzmiały owoc nie pęka, a szkoda.

 

Edit: Ale koncepcja apokalipsy grzybnią super i w samym opowiadaniu groza jest.

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Nowa Fantastyka