- Opowiadanie: JolkaK - Pamiętaj, jak masz na imię

Pamiętaj, jak masz na imię

Tekst napisany już jakiś czas temu, przeszedł betę wielce szacownego grona – podziękowania dla Tarniny, Edwarda Pitowskiego, Greasysmooth, Outta Sewer, którzy pomagali mi szlifować opko na konkurs fantastyki. Zgłoszeń było dużo (1200?), ale sama siebie chwalę za odwagę i podrzucam Wam do przeczytania i oczywiście czekam na opinie – każdego rodzaju! Miłej lektury!

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Outta Sewer, Użytkownicy V, Finkla, cezary_cezary

Oceny

Pamiętaj, jak masz na imię

„O matko, co teraz, muszę pomyśleć, to się znowu dzieje, idź tam, nie, lepiej nie, to nie może się znowu dziać, ale dlaczego właściwie, co ci to przeszkadza, proszę wyjść, nie życzę sobie, no, proszę, a może ty wyjdziesz, idziesz czy nie, sama zdecyduję czy idę, no, ale stoimy tu już jakiś czas, to bez sensu, nie przerywaj, ale ja też tu jestem, i ja też, no pięknie, więcej was nie było, było, ale się zmyło, matko, niech to się już skończy, ale co ma się skończyć, nie skończy się, jeśli będziesz tu tak stała i stała, idź wreszcie, nie mów mi, co mam robić, a ty też się nie odzywaj, dajcie mi wszyscy spokój, chcę pomyśleć, ale przecież myślisz, trzeba się wreszcie ruszyć. Zgiń, przepadnij, zgiń, przepadnij, o, nieładnie tak nas traktować, ja cię nie przeklinam, i ja też nie, a ty co, nawet cię lubiłem, zgiń, przepadnij, zgiń, przepadnij, idę, już idę, co za traktowanie, zgiń, przepadnij…”

Głosy cichły, myśli uspokajały się, tętno zwalniało. Wdech, wydech. Słyszała jeszcze przez chwilę jakieś szepty. Wdech, wydech. Ale pomału odzyskiwała kontrolę. Wdech, wydech.

Stłumiła pokusę, by posłuchać, o czym szepczą tam, na granicy jej świadomości, jeszcze raz wyrównała oddech. Miała wrażenie, że się udało, ale dla pewności przez chwilę mruczała pod nosem, niczym piosenkę:  “Zgiń, przepadnij, zgiń, przepadnij, mmmm…”

Wtedy zdała sobie sprawę, że jest obserwowana, tym razem z zewnątrz. Ktoś omiótł ją spojrzeniem pełnym współczucia, ktoś drwiąco wyszeptał coś do kogoś, a ktoś jeszcze coś do niej mówił. Mówił. Zamrugała szybko, by uaktywnić zmysły. 

– Czy potrzebujesz pomocy? Dobrze się czujesz? Słyszysz mnie?

Drgnęła, gdy poczuła dotyk dłoni. Skupiła wzrok i spojrzała wprost w zatroskaną ludzką twarz. Kobiecą, poprawiła się szybko. Kobieca twarz, nieco zmarszczek, starsza, już po menopauzie, trójka dzieci, mąż, życzliwe spojrzenie, dotyk dłoni, o nie, znowu ta gonitwa myśli, nie wiadomo, skąd. Stój!

– Słyszysz mnie? Czy mogę ci jakoś pomóc? Zadzwonię po pogotowie – zdecydowała kobieta i wyciągnęła telefon.

Skupiła się jeszcze raz, dotyk ludzkiej dłoni pomagał. 

– Przepraszam, zamyśliłam się, proszę nie dzwonić.

– Zamyśliłaś się? – Kobieta znieruchomiała z telefonem w ręku, patrząc na nią z niedowierzaniem. – Dziewczyno, stoisz tu bez ruchu, jak po udarze i śpiewasz pod nosem. A twoja twarz, kochana, to jak oglądanie filmu, co za emocje, walka, strach! Nigdy się tak interesująco nie czekało na autobus! Nie przeszkadzałabym ci, gdyby nie to, że wyglądasz na wykończoną. Ale nie mów mi, proszę, że się zamyśliłaś!

Twarz, no tak, zapomniała o twarzy. Tam wszystko widać. Oni potrafią po twarzy poznać, czy ktoś się źle czuje. Słyszała o tym.

Tylko nikt jej nie uprzedził, że doświadczy odwiedzin również wewnątrz, że nie będzie sama. 

– Ty, kochana, lepiej takie rzeczy to w domu wyczyniaj, bo tu, na ulicy, będą się z ciebie śmiać, albo nawet odwiozą gdzieś do czubków. To co, na pewno nie dzwonić?

– Nie dzwonić – powtórzyła za kobietą jak echo.

– A może ty zakochana jesteś, co? Wtedy człowiek taki nieszczęśliwy chodzi, ogłupiały, z głową w chmurach, nieprzytomny, no, całkiem jak ty! Albo może świat zbawiasz, i wymyślasz właśnie receptę na wszelkie choroby, co? I wyszłaś z pracy tylko ciałem, ale głowa jeszcze została, jeszcze oblicza, kalkuluje, co?

– Tak, kalkuluje – powtórzyła znowu jak echo, bo nie miała pojęcia, co innego zrobić. 

– Wiedziałam! No więc… nie rób tak! Coś złego cię spotka, jeśli nieprzytomna będziesz chodzić po mieście! Chodź, usiądź tu, na ławce, na przystanku, poczekamy razem.

Kobieta ciągnęła ją na ławkę, nogi na szczęście jakoś dały radę podążyć. Usiadła i przez chwilę pozwoliła sobie nie słuchać. Zajrzała do środka. Cisza. Wdech, wydech. Tętno. Harmonia. Prawie. Popatrzyła na kobietę. Coś mówiła.

Skupiła się na zewnętrzu. 

– I wiesz, on wtedy do mnie mówi, że mogę wsadzić sobie to gdzieś. No, to wsadziłam! – zaśmiała się serdecznie, dumna z własnego dowcipu. – Jak masz na imię, kochana?

Pytanie było tak niespodziewane, że potrzebowała chwili, by się zastanowić. Zmartwiła tym kobietę. 

– Pamiętasz, jak masz na imię?

– Tak.

– I?

Skupiła się mocniej, aż powieki zacisnęły się na oczach i przestała widzieć. Zdziwiło ją to. 

– Korel. Mam na imię Korel. Nie, Koral. Tak.

Kobieta przyglądała jej się przez chwilę, nic nie mówiąc. 

– Jestem Koral – powtórzyła jeszcze raz, dla pewności.

– Tak, jesteś. To ważne, żebyś o tym pamiętała, Koral.

– Dobrze.

– Dobrze. Ja mam na imię Marta. Zapamiętasz?

– Tak. Marta.

– Tak. Dobrze. Jest mój autobus. Chcesz jechać ze mną, Koral? Wypijemy razem herbatę.

Patrzyła z wyczekiwaniem. Autobus podjechał cicho. Kobieta o imieniu Marta weszła do środka i wyciągnęła rękę, ale na próżno. 

– Nie chcesz, to nie. Nie szkodzi. Innym razem. Tylko pamiętaj swoje imię! – krzyknęła jeszcze, zanim kierowca zamknął drzwi.

Koral została na ławce i zastanawiała się chwilę. Imię było ważne. Tylko dlaczego?

Przypomniało jej się, że miała dokądś iść. Tylko dokąd? Za dużo tych pytań. Wstała i, skupiwszy się na ruchu nóg, poszła przed siebie, zdając się kompletnie na to niezbyt posłuszne ciało.  

„No, ruszyłaś się, czas najwyższy, wyłaź z mojej głowy, dlaczego ja, niech on wyłazi, a ty co, masz głowęrtylko dla siebie? Co?! No, nie będzie tak, że sobie będziesz tu wpadał, kiedy chcesz, a dlaczego nie, o matko, niech to się skończy, uważaj lepiej na ulicy, samochód, uważaj, patrz, gdzie idziesz, nie wiem, gdzie idę, no, ale chociaż patrz na ulicę, bo ktoś cię przejedzie, idź już sobie, mam dosyć tych przepychanek, dobra, idę, ale żebyś nie żałowała, ja też idę, matko, ilu was jest, jak to ilu, dwóch tylko, co ty, nie poznajesz? Zgiń, dobra idę, ja też, co za kobieta, nie da przysiąść na chwilę, idę, tylko ci powiem, masz iść do wiedźmy, przepadnij, nie ma mnie…”

Głosy ucichły. Koral oparła się o ścianę budynku. Wdech, wydech. Tętno. Była zmęczona. Ależ chciało jej się spać. Spać? Nie myśleć i nie używać mięśni. To musi być miłe uczucie. Trzeba spróbować, jak tylko znajdzie miejsce. Czuła, że to nie może być na ulicy, że to wymaga odłożenia ciała. 

Rozejrzała się. Wysoki, oszklony budynek, który dał jej oparcie, ciągnął się gładką taflą wzdłuż chodnika. Odsunęła się kawałek i spojrzała do góry. Napis, litery. Znaczenie. Pojęcia same napływały do jej świadomości. Czytanie. Zmrużenie oczu spowodowało, że widziała wyraźniej. Instytut. Dalej. Technologii. Instytut technologii. Jeszcze. Kosmicznej. Hm, czy tu znajdzie wiedźmę? Tę, która wie – pojawiła się myśl. Tak, to może być dobre miejsce. Wszystkie trzy wyrazy krzyczały o nauce, wiedzy, mądrości. To na pewno tu.

Weszła do środka i od razu przywitał ją portier. 

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc?

– Szukam wiedźmy.

Portier był zawodowcem z wieloletnim stażem. Lekko drgnęła mu powieka, ale to było wszystko. 

– Rozumiem. Takiej, co leczy, czy takiej bardziej naukowej?

Zastanowiła się. 

– Takiej naukowej.

– Rozumiem. Oczywiście. Może na początek skieruję panią do ogólnej i tam sprecyzujecie kierunek poszukiwań?

– Tak, poproszę.

– Drugie piętro, numer 223.

– Dziękuję.

– Ależ proszę bardzo. – Ukłonił się z elegancją. – Schody są po prawej. Miłego dnia życzę.

Ruszyła na górę, a schody okazały się wyzwaniem. Były dziwne, chociaż musiała przyznać, że pomagały przesuwać ciało do góry i wprzód. Ilość zaangażowanych mięśni była ogromna, ale wydawało jej się, że coraz bardziej panuje nad przyjmowaniem bodźców i poruszaniem całym tym złożonym organizmem, w którym przebywała. 

Drzwi z numerem 223 i napisem „Zagadnienia Ogólne. Kontakty z rdzennymi mieszkańcami” były uchylone. Weszła. 

– Pani jest wiedźmą?

Tym razem nie trafiła na zawodowca ze stażem. Koral z podziwem obserwowała twarz ludzką wyrażającą emocje. Zaskoczyło ją, że może być ich aż tyle. I że zmieniają się tak szybko. 

– W czym pani pomóc? – odpowiedziała pytaniem starsza kobieta. Przypominała nieco tę z przystanku. Martę. Była życzliwa, ale pełna zahamowań, kompleksów, martwiła się o swoją wagę, i studia córki, tej najmłodszej, stój, zatrzymaj się. Do rzeczy. Pomoc. 

– Nie czuję jedności – wypaliła Koral bez zastanowienia. 

To było dobre zdanie. 

Kobieta, o dziwo, pokiwała ze zrozumieniem i rozluźniła się. 

– Pamięta pani swoje imię?

– Tak. Koral.

– Dobrze. Jestem Franciszka. Skieruję panią do Lucjusza, on już się wszystkim zajmie. I proszę się nie martwić – dodała na koniec. – Wszystko będzie dobrze.

– Dobrze? – Koral nie bardzo rozumiała, o czym kobieta mówi.

– Tak. Trzecie piętro, pokój trzysta osiemdziesiąt dziewięć. Trafi pani?

– Tak.

– Lucjusz to świetny specjalista – dodała jeszcze Franciszka i odwróciła się do okna, jakby ktoś ją zawołał.

I tak już została, nieobecna, niczym wyłączona maszyna. Koral poczekała chwilę i cicho wyszła. Trzecie piętro. No, dobra. 

Pokój trzysta osiemdziesiąt dziewięć był zamknięty. Ale trzysta osiemdziesiąt osiem miał uchylone drzwi. Zajrzała. 

– No i rozumiesz, on nie powinien tak do mnie mówić, więc ja do niego…

– Jest pani wiedźmą? – spytała Koral, bo nie wiedziała, co innego powiedzieć.

Dwie kobiety spojrzały na nią zaskoczone. Młodsza, będąc myślami jeszcze w opowiadanej historii, odezwała się:

– Nie no, aż tak to nie, przecież to on… – Nie dokończyła, zrozumiawszy, że pytanie nie było skierowane do niej.

Starsza podeszła do Koral.

– Pani do Lucjusza? To drzwi obok.

– Tak, do Lucjusza. Drzwi są zamknięte. Czy on jest wiedźmą?

– Niech pani usiądzie. Lina, zawołaj Lucka. Chce pani kawy?

– Nie wiem.

– Zrobię.

Zapadła cisza. Koral zamknęła oczy. Sen, przypomniała sobie. Muszę odpocząć. 

Zasnęła w fotelu i odpłynęła w miejsce, gdzie zmysły nie przeszkadzały, a sam umysł pogrążył się w stanie odprężenia, i nikt nie właził tam z buciorami. Z buciorami?

– Niech się pani obudzi. Zapraszam do mojego biura.

Męski głos przywołał ją, wyrwał z niebytu, a ona poczuła zaraz, że to są te buciory.

Co to są buciory? Otworzyła oczy. 

– Zapraszam – ponaglił ją mężczyzna.

Zdała sobie sprawę, że on nie może być wiedźmą. I że buciory do niego pasują. 

– Idziemy? – Wyciągnął do niej dłoń.

Wyczuła zniecierpliwienie w uprzejmym głosie, więc przyjęła jego pomoc, podniosła się i poszła za nim. Zauważyła jeszcze tylko spojrzenie starszej kobiety. Nie była zbyt dobra w czytaniu twarzy, ale czuła, że to lęk. 

Gdy tylko zamknął drzwi, sięgnął do niej i jednym ruchem rozpiął bluzkę. Pomyślała jeszcze ze zdziwieniem, że ma bluzkę, a potem wyłamała mu ramię, wykręcając je bezlitośnie do tyłu, a w następnym ruchu skręciła kark i delikatnie położyła bezwładne ciało na podłodze. 

Wstała i przyjrzała mu się. To na pewno nie on. 

Musi poszukać wiedźmy. 

Wyszła z budynku tymi samymi schodami, a portier grzecznie ukłonił się na pożegnanie, gdy przechodziła. 

 

Lucjusz nie był lubiany, a w instytucie był wręcz nienawidzony. Lubiła go chyba tylko własna matka i tylko, gdy był mały i spał. A i wtedy musiała samą siebie przekonywać, że go lubi.

Nikt więc za bardzo nie przejął się jego śmiercią, tak osobiście. Co innego jednak, gdy w grę wchodził element służbowy. Lucjusz zginął w pracy, w dziwnych okolicznościach, a Instytut Technologii Kosmicznej nie mógł sobie pozwolić na takie niefortunne zdarzenia. Trzeba było powiadomić odpowiednie służby, wyjaśnić sytuację i jak najszybciej zakończyć sprawę, tak, by za tydzień nikt o niej nie pamiętał. 

Arni nie wiedział, jak to zrobić. Nie cierpiał Lucjusza, jak wszyscy, ale teraz zabiłby go jeszcze raz, gdyby tylko była taka możliwość. Otrzymał polecenie reprezentowania firmy i masę problemów, których wcześniej nie było. I które nie znikną, nawet, gdy schowa się pod biurkiem. A taką miał ochotę!

Postanowił wziąć się w garść i pójść do przybyłych właśnie policjantów. 

 

Tak, to było dobre posunięcie. Teraz miała pewność, że poszukiwania trzeba skierować gdzie indziej. Właśnie wyszła od kobiety, która twierdziła, że jest wróżką. Na początku Koral usłyszała od niej jedynie same kłamstwa. To było dziwne miejsce i dziwna osoba, ale wystarczyło przekonać ją do mówienia prawdy, by uzyskać cenne wskazówki. Przekonywanie wiązało się ze sprawianiem bólu i, dzięki temu, było skuteczne. 

Musiała odnaleźć prastary las.

Koral uczyła się szybko. Wiedziała już, że sen jest ważny. Że imię jest ważne. Obserwowała emocje na twarzach innych i potrafiła niektóre nazwać. A niektórych nie. Jak u tej wróżki. Oczywiście nazwa pojawiła się w jej głowie, podana przez usłużne głosy, lecz nie potrafiła zrozumieć znaczenia. Jeszcze nie. 

Strach. 

Gdy się zastanowiła, przypomniała sobie, że widywała go często. Chyba tylko twarz Marty była wolna od strachu.

Nauczyła się też rozumieć, co czuje, co to jest głód, zmęczenie, zagrożenie, ale strach był jej obcy. Nie pojmowała go.

„Idź, nie kombinuj, nie myśl o głupotach, tylko idź, to znowu ty, tak to ja, i ja, szukaj tego lasu, po co się rozpraszasz, idź, o matko, dajcie spokój, poradzę sobie, nie, nie poradzisz, wynoście się stąd, ale już, no, nie doceniasz nas, głupia jesteś i tyle, ja jestem głupia, a kto siedzi w mojej głowie, jak tak, to znajdź inny umysł do nękania, nie ma mowy, tu jest mi dobrze, mnie też, chyba zwariuję, zgiń, przepadnij…”

 

Arni był już pewien, że wyleci z pracy. Zaczynało mu być wszystko jedno. No, bo co on mógł poradzić na to, że Lucjusz, jego pracownik, zdenerwował o jedną osobę za dużo?

Zaklął brzydko i wkurzony na siebie i cały świat wszedł do pokoju konferencyjnego na spotkanie z detektywem. 

Zdarzenie. Tak to nazywali. Niech będzie zdarzenie, a co tam. W końcu to tylko Lucjusz. 

– Dzień dobry. Jestem Arnold Wicki. Kawy? – przywitał się bez uśmiechu.

– Dziękuję, ale już piłem. Mam parę pytań.

Nie przedstawił się. Niech mu będzie. Arni i tak już był wkurzony, nie musiał się nakręcać. 

– Jasne. Proszę – odpowiedział, siadając.

– Co właściwie tu robicie?

Arni zamrugał zaskoczony. 

– Jak to? Nie wiecie? To instytut…

– Tak, wiem. Instytut Technologii Kosmicznej. To co tu robicie?

– Technologie kosmiczne! Wymyślamy nowe technologie dla przemysłu kosmicznego. Głównie księżycowe, marsjańskie, ale też transportowe, a ostatnio…

– Bzdury!

– Co? – Arni nie zrozumiał.

– Bzdury. Sprawdziłem. Niczego ostatnio nie robicie. Przychody są z jakichś nieznanych źródeł, już na pewno nie z naszych baz. Księgowość ukrywa, co może, ale, wie pan, ja jestem w tym dobry. No, więc co robicie?

Arni milczał chwilę. Cholera, nie dopytał szefa, jak daleko może się posunąć. Postanowił zacząć powoli. 

– Zdaje się, że nie mam uprawnień do ujawniania innej działalności instytutu.

– Bzdury! Sprawdziłem, ma pan!

Zaczynał go denerwować tymi swoimi “bzdurami”. Nawet jeżeli Wicki karmił go nimi naprawdę.

Zacisnął zęby. Wyleci z pracy, jak nic. 

– Jeśli tyle pan sprawdził, to do czego jestem potrzebny?

– No, nie wszystko jest w papierach. Chociaż całkiem sporo. Co naprawdę robicie?

– Noż, wie pan, że nie mogę o niektórych sprawach rozmawiać? Rozumie pan pojęcie tajemnicy przedsiębiorstwa?

– Nie, ale dobra, dajmy na to, że jest tajemnica. Czy możemy rozmawiać hipotetycznie? Bez naukowego żargonu? Luźna rozmowa? – zaproponował detektyw, widząc, że musi nieco ustąpić.

– Hipotetycznie, mówi pan. No, spróbujmy, zobaczymy.

Mężczyzna spojrzał na niego z kpiącym uśmiechem, który jednak szybko zniknął, gdy Arni udał, że wstaje od stołu. 

– Dobrze. Wyobraźmy sobie zatem, hipotetycznie, że przychodzi tu kobieta szukająca pomocy…

– To zależy jakiej pomocy potrzebuje, my nie jesteśmy szpitalem!

– A czym jesteście?

– Miało być hipotetycznie!

– Oczywiście! Kobieta szuka pomocy naukowej. Z tego, co mówił portier… przepraszam, powiedzmy, że wchodzi i mówi, że szuka wiedźmy.

– Tak, gdyby taka przyszła, to skierowalibyśmy ją na drugie piętro.

– Dlaczego?

– Dlatego, że tam siedzi pracownik zajmujący się tożsamością… w kosmicznym, yyy… technologicznym znaczeniu. I ten pracownik pokieruje taką kobietę dalej.

– Tożsamością?

– Tak. Zresztą przesłuchiwaliście Franciszkę, pewnie powiedziała, czym się zajmuje.

– Niezupełnie. Powiedziała, że jej gabinet to coś w rodzaju recepcji, gdzie dostaje się skierowanie do specjalisty.

Na kosmitów, pomyślał, wygadałem się jak jakiś gołowąs. 

Detektyw kontynuował:

– Zupełnie jak w szpitalu, nie uważa pan? Skierowania, recepcja, specjaliści… A tożsamość można badać w kosmicznym znaczeniu? 

– Można. Nad tym właśnie pracujemy.

– Ale nad czym?

– Tajemnica! – Niemal wykrzyknął Arni.

– Tak, przepraszam! Wracając do kobiety, ona, niech pan sobie wyobrazi, cierpi na brak jedności. Czy to panu coś mówi?

– Oczywiście!

– Tak? A co?

Arni rozłożył ręce i spojrzał wymownie na detektywa, który nieco się zdenerwował. 

– Ta rozmowa do niczego nie prowadzi! 

– Zgadza się!

– Inaczej zatem. Czy według pana, hipotetycznie, można nie czuć jedności?

– Można.

– W jakim sensie?

– W sensie całości.

Zapadła cisza. Długa. Detektyw myślał, Arni w tym czasie zapalił papierosa, chociaż był pewien, że za to też go wyleją. A co tam!

Przed oczami stanął mu Lucjusz, ten ohydny człowiek, którego nie cierpiał. 

– Dobra. Miejmy to za sobą. Pamięta pan Wielki Kryzys Ziemski?

– Jasne. Wszyscy myśleli, że najechali nas kosmici, a to był jakiś wirus…

– Najechali nas kosmici.

Mężczyzna znieruchomiał zaskoczony. Tym razem na dłużej.

Arniemu przypadło to do gustu. Zaciągnął się głęboko dymem. Spodobało mu się, zyskał przewagę, podobała mu się mina detektywa, poczuł się niemal dobrze. Do demona z tą robotą! 

– Najechali nas kosmici – powtórzył, rozkoszując się tym zdaniem, głęboko skrywaną tajemnicą, o której wreszcie mógł porozmawiać. – Ale wie pan co? Chodźmy stąd. Na kawę?

– Na kawę – odpowiedział potwierdzająco detektyw, zbierając papiery ze stołu i w pośpiechu pakując do teczki. – Idą już po nas, co?

– Na pewno!

 

To był las. Tylko nie była pewna, czy prastary. Co to w ogóle znaczy? Prastary. Taki tysiącletni, czy jeszcze starszy? Czy stare muszą być drzewa, czy las, jako  zbiór?

„To jest prastary las, był tu, gdy nie było jeszcze ludzi na Ziemi, skąd wiesz, wyczuwam, a ty nie? To oczywiste, tu w powietrzu wszystko pachnie historią, wiekami, co ty mówisz, jak to pachnie historią? No, nie taką ludzką, ależ to ciało cię ogranicza, co? Nieprawda, o matko, ciało jest spoko, co teraz z tym lasem, jestem w lesie, i co? No nie wiem, idź do środka może, wgłąb lasu, wiesz, tam, dokąd nikt nie chodzi, po co mam tam iść, nie pamiętasz, nie, ja też nie, no, wiedźma, szukaj, musi tu być, nie wiem, po co mi ta wiedźma, ja też nie, ale ma być, to będzie, o matko, ależ to wyczerpujące, mieć was w głowie, co ty, my tu cicho i spokojnie, nie martw się, zmęczona jestem, dobra, będziemy cicho, tylko nie wyganiaj, dobra…”

Poszli dalej, nie, zaraz, poszła dalej, a głosy były uprzejme i ucichły. Powoli przyzwyczajała się, że tam są i, o dziwo, czuła się lepiej, jak to nazwać, aha, mniej samotna. Ktoś z nią był, chociaż męczyło ją to bardzo. Szła jednak dalej, bo nie miała nic innego do roboty, a tak, ciało było zajęte, głowa zmęczona, coś się działo. 

Najpierw zobaczyła dach wyłaniający się spośród gałęzi. Właściwie strzechę, byle jak skleconą z krzywo nałożonej słomy, przegniłej już gdzieniegdzie i spłowiałej. Gdy podeszła bliżej, ukazały się ściany, kiedyś białe, teraz szarobure, poprzerastane roślinami, z oknem ledwo widocznym gdzieś między zwojami bluszczu. Myśli pojawiły się same, jak wtedy, gdy patrzyła dłużej na ludzką twarz. 

Domek był stary, przeżył trzy wiedźmy, ale ostatnia o niego nie dbała, pogrążona we własnych sprawach, ściany czasem krzyczały, pogięte reumatyzmem, drzwi, wypaczone, nie były już w stanie się domknąć. Całość, wyniesiona nad mchy na wielkiej grubej nodze, pochylała się w stronę starego dębu, jakby szukając wsparcia w potężnym pniu drzewa. Koral przyjrzała się uważniej nodze. Smocza. Szpony, rozczapierzone szeroko, wpijały się mocno w leśne podłoże, starając się utrzymać starą chatę i Koral była niemal pewna, że to żywy organizm. 

Podeszła całkiem blisko i gdy już myślała, że trzeba się będzie wspinać po bluszczu, noga zatrzęsła się, ruszyła, obróciła domek drzwiami do kobiety i chwiejnie przykucnęła. Stary schodek, który prawdopodobnie miał się usłużnie wysunąć ku gościowi, opadł na mech i potoczył się kawałek, gubiąc po drodze spróchniałe kawałki deski. Drzwi zaczęły się uchylać, i tak niedomknięte, ale utknęły, oplątane bluszczem. 

Koral niepewnie weszła na maleńki ganek i usłyszała zachęcające:

– Czego?!

 

Detektyw pożegnał się z Wickim przy stoliku maleńkiej kawiarenki i poszedł do toalety. Tam zdjął garnitur, koszulę, spomiędzy papierów wyciągnął kolorową bluzę, krótkie spodenki i czapkę wędkarza. Zostawił sobie skarpety i buty do garnituru, by wyglądać tak idiotycznie, jak tylko się dało. Posiadając takie informacje, nie mógł czuć się bezpiecznie.

Wyszedł przez kuchnię, ignorując zdziwione spojrzenia pracowników. Przez uchylone drzwi zobaczył jeszcze, że Wicki właśnie osuwa się w szerokie ramiona jakiegoś typa. No cóż. To się musiało tak skończyć. Informacja za życie, przepływ energii, wyrównanie ciśnienia. Teraz trzeba podać to dalej, a detektyw, który wcale nim nie był, właśnie zdał sobie sprawę, że jest następny, że nie ma już odwrotu, trzeba to pchać, za cenę, której nikt nie zna. 

Ruszył alejką, skręcił parę razy, dokupił jeszcze pomarańczowe okulary i skierował się za miasto. 

 

To było niesamowite. Koral poczuła jedność. Gdy tylko przekroczyła próg chaty, nagle jej zmysły i ciało przestały istnieć oddzielnie, zespoliły się w jeden organizm. Tętno, ruch nóg, bodźce wzrokowe, wszystko stało się harmonią, nie wymagającą jej uwagi. Zachłysnęła się tym nowym doświadczeniem i ogarnęła ją niespodziewana euforia. 

– Lepiej, co? – zaskrzeczało coś w czeluściach pomieszczenia, gdzieś pod piecem. – No, ale wystarczy.

I w następnej chwili wszystko było znowu osobno. Męczące, niezborne. Obce. Poczuła ciężar tego istnienia dwakroć bardziej, bo posmakowała lepszego. Spojrzała na swoje stopy, jakby były winne jej niedoskonałości. Potem zmusiła oczy, by przystosowały się do półmroku chaty i wzdłuż spróchniałych desek podłogi jej spojrzenie powędrowało w poszukiwaniu darczyńcy i winowajcy.

Siedziała na zydlu, skulona, pogarbiona, zakutana w jakieś chusty i łachmany, bardzo stara, prawie dwustuletnia. Gdy Koral pochwyciła jej spojrzenie utkwione w niej samej, znalazła tam wiedzę, egoistyczną złośliwość, chabrowy kolor łąki na wiosnę, żółć choroby, mądrość doświadczenia i ciekawość dziecka. Była tam również dziewczęca radość i starcza zazdrość, czekanie na śmierć, czekanie na życie, kołysanie wiatru, szum morza, wrzask umierającego mordercy, rozkosz pieszczoty dotyku. Znowu  informacje tłoczyły się jedna za drugą, napływały niekończące się, wyczytane z twarzy, z oczu, z myśli. Chciała to zatrzymać, ale nie mogła. W końcu zamknęła oczy. 

Starucha zaśmiała się. Brzydko, złośliwie. 

– Ciężko, co? Khe, khe, ma być ciężko, tak właśnie, maleńka, tak, tak – powtarzała, a jej śmiech brzmiał jak kaszel suchotnika. – Nie dla was takie frykasy, chciałabyś pożyć sobie wygodnie, bez wysiłku, maleńka, khe, khe.

Koral milczała, sparaliżował ją głos wiedźmy, pełen satysfakcji, oraz ciężar nieposłusznego jej ciała. 

– Po złości to zrobiłam, wiesz, khe, khe, żebyś wiedziała, czego nigdy mieć nie będziesz, czego twoja dusza pielgrzymia nigdy nie zazna. Byli już u nas tacy, jak ty, dawno temu byli, a my to pamiętamy.

– Mogę cię zabić – spróbowała Koral i od razu wiedziała, że nie tędy droga.

Nie było strachu w tej przykurczonej postaci, brakowało lęków, pragnień, pokus. 

– Khe, khe, khe – zaniosła się starucha, aż nią zatrzęsło. – Bardzo proszę! Ja już dawno czekam na przyjaciółkę śmierć, ale jakoś się nie spieszy. Ty, maleńka, nie zabijać przyszłaś, ty szukasz odpowiedzi.

Ledwo wiedźma skończyła mówić, a Koral już wiedziała, że to prawda, że nie ma co zaprzeczać, bo ona cała, głosy w jej głowie, wszystko mówiło, że tak właśnie jest. 

Skinęła poważnie głową i przysiadła na podłodze. 

– O, jak kura się mościsz, niby na opowieść jaką! – zakrakała kobieta. – Ale ja nie dziad wędrowny, żeby snuć bajędy. Krótko będzie, nie darmo, zapłata najpierw. Trzy pytania zadasz, a za każde oddasz coś swojego.

Co to ma być, jakieś niedorzeczne, uciekaj stąd, co ta wiedźma wygaduje, zamknij się, nie zamknę, lepiej uciekaj jak najdalej, będziesz cicho, miałam znaleźć wiedźmę, jest wiedźma, ona jest zła, to nie ta, uciekaj, zamknij się…

– Zgiń, przepadnij! – zagrzmiała starucha całkiem dźwięcznym głosem, po czym wycharczała głucho. – Tak to się robi, maleńka, khe, khe, trzeba stanowczo, nie pozwól im wchodzić sobie na głowę, znaczy, do głowy, chciałam powiedzieć.

Głosy umilkły i Koral się to nie podobało. Skupiła się jednak na rozmowie.

– Co mam oddać?

– Te twoje głosy w głowie.

Koral zastanowiła się chwilę. Wydało jej się, że słyszy jakiś jęk w głębi jaźni. Zdecydowała, że to nie jest ważne. 

– Są dwa, więc za dwa pytania są twoje. Co jeszcze?

Starucha przekrzywiła głowę, jak sroka nad okiem martwego człowieka. 

– Twoje imię.

Koral znieruchomiała. Imię jest ważne. Imię jest ważne. Imię jest ważne. Coś ulotnego, małego, niczym motyl, zatrzepotało w jej wnętrzu. Niepokój. 

Ach, to takie uczucie, zdziwiła się. Niezwykłe. 

 

 

– Kto, pytam się, kto zlecił kontakty z policją Wickiemu?! – wrzeszczał na całe biuro prezes.

Członkowie zarządu wyglądali, jakby chcieli być bardzo daleko stąd. Ktoś w końcu rzucił zza pleców sekretarza:

– To było w zakresie jego obowiązków, szefie.

Prezes usiłował dojrzeć śmiałka, ale plecy były szerokie. W końcu zrezygnował. 

– Czy Wicki to odpowiednia osoba? Pytam się! Przecież to ciepła klucha na ciepłej posadzie!

– Tak. Wizerunkowo nadawał się doskonale. Jego fizjonomia i zachowanie kruszyły wszelkie podejrzenia. Dlatego tak dobrze się nadawał. Gdyby nie ten detektyw…

– Jaki detektyw? – Prezes podejrzliwie rozejrzał się po sali. Wciąż nie mógł wyłapać, kto się odzywa.

– No ten, co przyszedł badać sprawę, to znaczy, zdarzenie…

– Przecież detektyw był u mnie i rozmawiał ze mną!!! Czy tu nikt nie myśli?! Dzwonić mi natychmiast w sprawie tej osoby, co była u Wickiego! Dowiedzieć się! Przecież to niedopuszczalne! Przy naszym stopniu tajności, jakiś osobnik dostał się do środka i to nie była policja?! Kto to był?!

Cisza. W końcu cichy głos. 

– Już dzwoniliśmy, szefie, nikt nie wie, kto to był. Nawet rysopisu nikt nie jest w stanie podać.

Prezes z furią uderzył w piękny, zabytkowy stół. Intarsje przedstawiały sceny z historii Instytutu. Mahoń i dąb rezonowały, a kawałek drewna, drzazga zaledwie, przedstawiająca mały laserowy pistolet dawnego bohatera Wielkiego Kryzysu Ziemskiego, odskoczyła i dźgnęła prezesa w mały palec. 

– Tego już za wiele! Wicki ponoć już zneutralizowany, ale jeśli nie znajdziecie odbiorcy jego energii, wszyscy skończycie podobnie! Wezwać mi pielęgniarkę!

 

– No, to jak będzie, maleńka, khe, khe? Chcesz swoje odpowiedzi? – chichotała wiedźma, kołysząc się na zydlu i popatrując oczami, które widziały już tak wiele.

– Chcę. Ale imienia nie dam.

– Nie ma zapłaty, nie ma pytań. Po co ci imię, maleńka, po co? Chcesz nim kogo omotać? Zauroczyć? Po co ci ono?

– Nie wiem.

– A, widzisz, bo ono na nic się zda, jak go używać nie chcesz. Niepotrzebne, nic nie warte. Psu na budę chyba.

– Jak nic nie warte, to dlaczego tak go pragniesz? – odcięła się Koral, zdziwiona jak bardzo ma ochotę skręcić kark staruszce, która nawet nie tknęła jej bluzki. 

Starucha spojrzała na nią uważniej. 

– Widzisz, ty nie wiesz, co zrobić z imieniem, ale ja wiem. Umiem użyć imienia jak miecza, albo jak tarczy, ale też jak pożywienia. Dlatego, jeśli mogę, to zbieram imiona.

Koral słuchała. 

– No tak, jesteś wiedźmą. Tą, która wie. Może dlatego tu przyszłam.

Starucha nic nie powiedziała. 

– Masz moje imię.

 

– Panie prezesie, odzyskaliśmy nagranie z monitoringu z tej małej kawiarenki, w której Wicki przekazał energię.

– Masz na myśli informację?

– Tak, panie prezesie. – Nie było sensu się kłócić, że to jedno i to samo, w końcu to prezes.

– No, i? Mów!

– Obiekt został zidentyfikowany, trasa odtworzona. I chyba mam dobrą wiadomość.

– No?!

– Obiekt zmierza w kierunku wiedźmy!

– Cholera jasna!

 

– Twoje pytania, maleńka, teraz twoje pytania, khe, khe, pytaj, jak własnej babci.

Koral zdziwiona spojrzała na staruchę. Oczywiście znaczenie słowa, jak często ostatnio, od razu pojawiło się w jej głowie z całą otoczką kontekstów, ale zdawało jej się, że nie potrafi uchwycić sedna zdania. 

– Babci?

– Czy to twoje pytanie?

– Nie, nie!

– No, to na co czekasz, hę?

Pomyślała o ważnych pytaniach. I znowu, jakby nasunęły się same. 

– Czemu nie czuję jedności? W Instytucie Technologii Kosmicznej przyjęli to jako oczywistość, dlaczego? A ty pozwoliłaś mi poczuć ten stan. Dlaczego? – Gubiła się nieco, ale chciała być precyzyjna.

– Khe, khe, cóż za pytanie! Pytanie z pytaniami! Dobre pytanie, to odpowiedź będzie dobra. I krótka. I prawdziwa, khe, khe. W Instytucie wiedzą, kim jesteś. Niszczą was po kryjomu, bo ludzie nie wiedzą i wy nie wiecie. A ty trafiłaś tam, bo coś cię wołało. Bo nie czułaś się sobą. A jedności nie zaznasz, bo nie jesteś sobą. Kropka. Czy masz trzecie pytanie, maleńka?

Koral była zawiedziona. Baba nic jej właściwie nie powiedziała. 

– A drugie?

– Drugie pytanie, maleńka, dobre pytanie, jak każde. Policzyłam te trzy pierwsze jako dwa, w promocji. Nie narzekaj.

Zabiję ją, jak tylko skończymy, pomyślała. 

– Kim jestem, starucho? Mów prawdę, jędzo!

– Jesteś duchem, maleńka, dla nas jesteś duchem. Jesteś też wrogiem, kosmitą, niezbadaną jaźnią, okupantem tego ciała – mówiła wiedźma, a głos jej wygładzał się i potężniał.

– Co ty mówisz? – odparła zdziwiona Koral.

– Cena zapłacona, więc dowiesz się wszystkiego. Ale najpierw powiedz, czy pamiętasz swoje imię?

– Nie wiem – zawahała się i zastanowiła. – Nie, nie pamiętam.

– A więc opuścisz to ciało, bo nigdy nie było twoje! A ja pokażę ci drogę! Bo wiedźma to nie ta, co wie, to ta, co wiedzie dusze, prowadzi tam, gdzie ich miejsce. Opuścisz to ciało!

– Nie – szepnęła zaniepokojona i poszukała głosów w głowie, ale znalazła tylko pustkę.

– Wracaj do swoich, maro nieczysta, wracaj tam, gdzie twoje miejsce, ta planeta nie dla was, te ciała nie wasze. Opuść to ciało!

– Nie! – Niepokój narastał, nagle poczuła, że straci wszystkie przeżycia, wrażenia zmysłowe, ruch, dotyk, nawet zmęczenie, będą tylko snem, bladym wspomnieniem. Zrozumiała ostatnią, ogarniającą ją całą, emocję. Strach.

– Odejdź, zostaw nas w spokoju i nie wracaj. Nigdy nie posiądziesz ciała, jak my je posiadamy. Nigdy nie poczujesz tego szczęścia i radości, którą my czujemy!

– Dlaczego?

– Dlaczego, pytasz, maleńka – grzmiała starucha jak dzwon. – Bo kto nie był ni razu człowiekiem, temu człowiek nic nie pomoże, maleńka. Nie dla was skóra ludzka, nie dla was pieszczota dotyku. A kto, jak wy, nigdy nie doznał goryczy, ten nie zazna ciała słodyczy, maleńka! I jeszcze taka mądrość dla ciebie, z dziada pradziada mądrość, kto nigdy nie żył na Ziemi, ten nie dozna na niej rozkoszy! Nie dla was ziemskie życie, nie dla was, duchów, zjaw, strachów. Odejdź, pókim dobra, odejdź, nim rozdziobią cię kruki na strzępy, a duszę rozwloką po nieskończonych pustkowiach wszechświata. Opuść to ciało! A kysz!

Próbowała się opierać, ale jakby tysiące małych łapek wyciągało ją z tej cielesnej powłoki. Chciała krzyknąć: „Jestem…”, ale nie pamiętała, kim jest, zabrano jej imię, to, które trzymało ją jak kotwica i teraz, bez niej, odpływała w niebyt, zbyt szybko, zbyt łatwo, zbyt. 

Ogromne poczucie braku. Pustka, w której pozostały jedynie strzępy dawnych wspomnień, jaźni dzielonej z innymi, dotyku dłoni, ruchu nóg, zmęczenia, snu, nawet strachu. Będą znikać, ale zostawią za sobą tęsknotę, wieczną tęsknotę. Wiedziała już, że będzie wracać, szukać, będzie chciała znowu, choć nie będzie wiedziała, czego. Zostanie w niej tylko pragnienie. 

I gdy wracała do swoich, bezcielesnych bytów, oplatających w tańcu ciasną orbitą Ziemię, poczuła, że jednoczy się z resztą w tej jednej, nieustającej żądzy ciała, śmiertelnego, ułomnego, ale czującego. Nie będzie rozmawiać z głosami, nie będzie oglądać, spać, marzyć. Jedynie wirować we wspólnym rytmie, bez pamięci, bez wspomnień, z jednym pragnieniem. 

Wiedźma patrzyła, jak duch odchodzi. W końcu wstała i podeszła do leżącej na podłodze dziewczyny, mrucząc po nosem

– No, stare metody zawsze działają. I stare mądrości. A nie te ich instytuty nowoczesne, tfu, khe, khe, wstawaj, dziewczyno, no, wstawaj, już po wszystkim, dalej, cholera.

Dziewczyna nie mogła się obudzić. Cóż, może trzeba nieco czasu. Niech poleży, zobaczymy. Chata zamruczała, smoczy pazur zarył głębiej w ziemi. Jędza wyprostowała się.

– Idzie jeszcze jeden, mówisz? No, to zobaczmy, kogo tam niesie.

 

– Prezes cię nie przyjmie, Iwona, przyjdź później.

– No, co ty! Musi mnie przyjąć! – Przepchnęła się przed sekretarkę, zasłaniającą drzwi własną, niezbyt wybujałą, piersią.

– Iwona! – zawołała z pretensją kobieta, ale Iwona była już w środku.

Prezes spojrzał, nieco zdziwiony, odłożył telefon z burknięciem: „oddzwonię”, i spytał:

– No?

– Wiedźma dała radę, właśnie przysłała info, że idzie ten drugi.

– I?

– Sugerowała więcej wiedźm. Złośliwa jest. Zaproponowała szkolenia.

– Cholera jasna.

Prezes nawet nie był zły. Czuł się upokorzony. Wiedział, że instytut się nie obroni. A przecież to oni odkryli inwazję, utajnili, zwalili na wirusa, bo przecież chcieli przede wszystkim zbadać te duchy, demony, czy co to tam krążyło nad nimi na orbicie i właziło w ludzkie powłoki. Opracowali system samoobrony organizmu, warunkowany przymus zgłaszania się do instytutu. Zabrakło tylko skutecznej metody ekstrakcji obcego, która zawsze kończyła się śmiercią człowieka. Lucjusz był bliski przełomu, coś związanego z pobudzeniem seksualnym, ale prezes podejrzewał, że to jednak był psychopata erotoman, a nie naukowiec, bo dawno to wszystko stanęło w martwym punkcie. No i jeszcze ta wiedźma!

 

Gdy doszedł do chatki, poczuł, że jest tam, gdzie powinien. Smocza łapa uniosła  ogromne pazury nad ziemię, wyrywając mech z poszycia, i obróciła domek drzwiami do mężczyzny. Osypała się słoma z dachu. Nie było już schodka, leżał gdzieś w liściach, ale nie miało to znaczenia. 

Gdy stanął na ganku, powitała go cisza. Wszedł do środka. 

Gotowała zupę, odwrócona tyłem, ale słyszała wszystko. 

– Wyjmij dwie miski, zjemy, khe, khe.

Posłusznie zajął się naczyniami i usiadł przy stole, a wiedźma nalała pachnącego wywaru. Milczeli oboje, dopóki nie opróżnili misek i nie wytarli ich chlebem do sucha. 

Wtedy dopiero przekazali sobie energię nowych informacji. 

– Wygoniłam jednego, niemal bezproblemowo. Stare sposoby. Dziewczyna jest nieprzytomna, ale żyje. Nie wiem, czy jej dusza została, czy odeszła.

– Świetnie, macocho. To lepiej niż w instytucie. Tam umierają notorycznie. Straty w ludziach były spore. Ukrywali to, dopiero śmierć Lucjusza wyciągnęła wszystko na światło dzienne. Teraz ludzie się dowiedzą.

– Dowiedzą, nie dowiedzą, khe, khe, to nie zmieni faktu, że te kosmiczne zakapiory latają nam nad głowami i tylko czekają na słabszą duszę, coby ją wygonić z ciała. Są głodne. Głodne przeżyć, cielesnych doznań.

– Wicki powiedział, że udaje im się splątać jaźnie dopiero co zmarłych z takim głodomorem i wprowadzać chaos w przejętym organizmie.

– Tak, odesłałam dwie takie dusze na wieczny odpoczynek dzisiaj. Miałam wrażenie, że dogadały się z gospodynią i w pewnym sensie było im dobrze razem. Ale pewności nie mam.

– Co?! Wicki mówił, że miały przeszkadzać…

– Ty mi tu, synek, z Wickim nie wyjeżdżaj, wiem, co widziałam, khe, khe, będzie problem, żeby te strzygi bezcielesne z orbity wygonić. Ja sama jedna tu nie poradzę, ale mogę nauczyć młodych, jak to robić. Ty idź, roześlij wieści, sam wiesz najlepiej, gdzie, opowiedz o opętanych, to już kiedyś było, ludzie pamiętają, stosy, egzorcyzmy, a nie pamiętają, to przypomną sobie, już ja o to zadbam. Do instytutu przekazałam, co trzeba, niech tam myślą, jak oczyścić atmosferę, jakiej bariery trzeba, bo ja tego nie wiem.

Pasierb, specjalista od energii kosmicznych, odsunął miskę i wstał. 

– Masz rację, matka, koniec tajemnic. Czas na panikę, strach i mocne dusze. Trzeba nam prastarej energii i nowoczesnych barier ochronnych. Pójdę.

– Idź, synek. Już nie wracaj, jeno przysyłaj młode do nauki. – Starucha wskazała na leżącą dziewczynę. – Ta będzie pierwsza.

Skinął głową i wyszedł. Gdy tylko zeskoczył na mech, z chatki wysunęła się druga noga smocza i całość, przechylając się na boki niczym kaczka i trzeszcząc starymi deskami, powędrowała w stronę matecznika prastarego lasu. 

 

Marta piła spokojnie herbatę w swoim mieszkaniu. Trzy głosy, mieszkające razem z nią w tym ciele, jak zwykle z szacunkiem zamilkły. Lubiła pić herbatę, czuć jej smak, ciepło rozgrzanej cieczy. Odkąd osiągnęła jedność, te małe przyjemności ceniła jak największy skarb. Uśmiechnęła się do swoich i tylko swoich myśli. Mam na imię Marta. Udało mi się, innym też się uda. Ludzie są słabi. Już nawet nie wiedziała, w jakim zakamarku upchnęła poprzednią właścicielkę ciała. Nie miało to znaczenia. Wreszcie się udało. Teraz pomoże innym, żeby też doświadczyli tego, co ona. Trzeba się nauczyć to robić tak, by ludzie się nie zorientowali. Mam na imię Marta. Trzeba to pamiętać. Tylko to jest ważne. Kotwica. Dobra ta herbata. 

Pamiętaj, jak masz na imię. 

 

Koniec

Komentarze

Love JolkaK,szkoda że nie ma emotikona z sercem przebitym. Strzałą. :D Nie wiem dla czego ale opko Lemem mi trąci. Te wiedźmy, jedność.. Serio?!

Czołg może wpaść w poślizg na zwłokach, na asfalcie

Hej, Leclerc, też nie wiem, czemu trąci… hmmm, ale serca to nie chciałam przebijać… :D 

Dzięki wielkie za odwiedziny i taki miły komentarz! Jesteś pierwszy po betujących, czyli bezstronny czytelnik! Na wagę złota! laugh I serca! heart 

Służę pomocą. Masz talent dziewczyno. Tego nie da się naumić. I pierwszego grouppie:). Jeśli kiedyś w nocy dostrzeżesz za oknem odzianą w strój ku klux klanu postać z pochodnią w ręce, melorecytującą Koran, to będę ja :).

Czołg może wpaść w poślizg na zwłokach, na asfalcie

Dzięki wielkie! Teraz będę wyglądać często przez okno! Koran, powiadasz… melorecytacja… klan… brzmi jak pomysł na dramat zakończony horrorem! :D :D

Witaj. :)

Intrygujący od samego początku tekst. :)

Czytałam początkowo z uśmiechem, bo akurat też niedawno miałam pomysł na opowiadanie z wiedźmą i Martą, które szlifowałam jeszcze dziś rano. :)

Czy ten tajemniczy konkurs z Przedmowy już zakończony? :)

Zaskakujące nawiązanie do „Dziadów” Mickiewicza i do Żeromskiego. :)

 

Przy nawale myśli bohaterki wstawiłabym tysiące przecinków, jak na maniaczkę przystało, jednak – pewności co do nich – żadnej… :)

 

Czasem zatrzymywały mnie powtórzenia, być może celowe, np.:

Wyczuła zniecierpliwienie w jego uprzejmym głosie, więc przyjęła jego pomoc, podniosła się i poszła za nim.

Nie była zbyt dobra w czytaniu twarzy, ale to chyba był lęk. 

To było dziwne miejsce i dziwna osoba, ale wystarczyło namówić ją do mówienia prawdy, by uzyskać cenne wskazówki.

Jedynie wirować w jednym rytmie, bez pamięci, bez wspomnień, z jednym pragnieniem. 

(…) ludzie pamiętają, stosy, egzorcyzmy, a nie pamiętają, to przypomną sobie, już ja o to zadbam. Do instytutu już przekazałam, co trzeba, niech tam myślą, jak oczyścić atmosferę, jakiej bariery trzeba, bo ja, (zbędny przecinek?) tego nie wiem.

 

– Dzień dobry. Jestem Arnold Wicki. Kawy? – Przywitał się bez uśmiechu. – nie mam pewności, czy to nie powinno być małą literą (?)

– Tajemnica! – Niemal wykrzyknął Arni. – i tu podobnie?

– Jeśli tyle pan sprawdził, to po co jestem potrzebny? – do czego?

Jego fizjonomia i zachowanie (za dużo spacji?) kruszyły wszelkie podejrzenia.

– Tak, panie prezesie (brak kropki?) – Nie było sensu się kłócić, że to jedno i to samo, w końcu to prezes.

 

Znakomity tekst, do końca trzymający w napięciu! Jestem pod ogromnym wrażeniem, brawa! :)

Podwójny klik, pozdrawiam serdecznie i trzymam kciuki za Piórko. :) 

Pecunia non olet

Ooo, dziękuję, Bruce, to wielki zaszczyt, taki podwójny klik! Przyjrzę się dzisiaj przecinkom, powtórzenia oczywiście poprawię, dziękuję za Twoje odwiedziny, zawsze witane z wdzięcznością! :)

Pozdrawiam cieplutko! heart

Czekam w takim razie na Twoją wiedźmę i Martę! :D

To ja bardzo dziękuję. :) […]

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Popędziłam do poczekalni, otwieram “Pstryk” a tam w pierwszym zdaniu Marta! :D No to mam co czytać dziś wieczorem! :) 

laughwink

Tak pomyślałam, czytając dziś Twoje opowiadanie, że chyba pisałyśmy, czując siebie nawzajem wręcz telepatycznie. :) 

Pecunia non olet

Pewnie tak. To sprawka tej wiedźmy! :D

laugh O, tak! :)

Pecunia non olet

Masz zdolność wkręcania czytelnika w przeżycia bohatera. Szorowałem po jego emocjach jak stępka po żwirze w płytkiej rzece. Za to brawa oraz klik.

 

Dziwna jest ta wiedźma. Właściwie to kim ona jest? Z jednej strony świat przyszłości, z drugiej prastary las z chatką na smoczej nóżce. To satyra nowoczesności? Fajnie, jednak, trochę wali po oczach brak uzasadnienia istnienia wiedźmy-anomalii w świecie przyszłości.

 

Marta trochę jest jak Neo. Zrozumiała, że najważniejsza jest kotwica i dlatego jako pierwsza sforsowała obronę żywicieli. Czy jako Wybraniec poprowadzi kosmitów do zwycięstwa, by i oni, w końcu, mogli coś poczuć?

Czy zacznie się hodowla ludzi?

 

Interesujący tekst, może zaniepokoić.

Co takiego mamy w sobie, że oni tak nam zazdroszczą i próbują przejąć? A może tylko tak się łudzimy, bo w rzeczywistości stanowimy łup równie atrakcyjny jak dla nas życie pszczelej robotnicy?

Kosmiczni agresorzy jakoś skojarzyli mi się z Audytorami Pratchetta. Czy jak tam on ich nazwał. Na upartego mogą być i dementorzy z HP, tylko działają bardziej subtelnie.

Osobiście, jeśli musiałabym wybierać między niewiastą a wiedźmą, wybrałabym to drugie. :-)

Babska logika rządzi!

Przeklejam komentarz z bety, żeby formalnościom stało się zadość i komentarz był widoczny publicznie.

 

Masz tutaj niezły miszmasz – duchy, obcy, rządowe agencje, coś w rodzaju osobowości wielokrotnej, która jest tak naprawdę ingerencją rządową w jaźń kosmity, realizowaną poprzez duchy zmarłych, wiedźmy, chatki na smoczych łapkach… No jest tutaj naćkane więcej niż normalnie w tego typu historiach, ale to wszystko się skleja, pasuje do siebie i tworzy naprawde ciekawą i nietuzinkową całość. Najbardziej w całym tekście nie podobało mi się to “Do demona!”, które pojawia się kilka razy i brzmi – wybacz, ale będę brutalnie szczery – głupio (to oczywiście mój odbiór, który może być wyjątkiem).

Ta wiedźma też jakoś tak niespodziewanie wchodzi. Niby od samego początku się pojawia w rozmowach Koral z innymi, ale trakowałem ją bardziej jako postać, która jest tak tylko nazywana z jakiegoś powodu – a Ty mi wyjechałaś z taką prawdziwą, zaskakując mnie i pozostawiając z kilkusekundowym zawieszonym systemem operacyjnym :) Trochę rozmowa Koral z wiedźmą infodumpami pachnie, ale w sumie nie jest źle, bo gdzieś jakies tłumaczenia musiały się pojawić.

Zakończenie mnie zaskoczyło. To, że Marta jest już takim duchem-kosmitą, który czuje jedność. Nie spodziewałem się, co w moich oczach jest dużym plusem.

Bibliotekę już kliknąłem, nominacja w wątku piórkowym też już jest.

Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia!

Q

Known some call is air am

Hej, TaTojota, cieszę się, że wpadłeś i poczytałeś! Dzięki za klika i “szorowanie po emocjach”, choć mogę się tylko domyślać, co to znaczy. :D 

Tak, wiedźma miała być dziwna. I tak, jak w naszych czasach mamy supernowoczesne centra naukowe oraz zapadłe dziury w środku lasu – wszystko na jednej planecie – tak i w moim opku zmieliłam nieco przyszłość, obdarowując świat kosmicznymi obcymi i wiedźmą, która wie lepiej. Anomalią nie jest, ale jeśli tak to odebrałeś, to być może przesadziłam :D  Marta z kolei pokazuje, że nie możemy czuć się bezpiecznie, że wiedźma może jednak nie poradzić sobie i wtedy mamy przechlapane! 

Dzięki za ciekawy komentarz!

Finkla, hej, super, że znalazłaś czas i zajrzałaś! :) Fajne skojarzenia Ci się pojawiły, Audytorzy, Dementorzy, a ja tu chciałam też pokazać, że trochę bezradni są, głodni, z jednym pragnieniem, że napotkali jednak opór. 

Pewnie, że wiedźma bardziej atrakcyjna, ale pewnie, wiedząc z czym ma do czynienia, nie dałaby się tak łatwo. 

Kwestia nas, jako ludzkości, będących łakomym kąskiem dla obcych nigdy nie przestanie być interesująca! No, bo czego mogliby nam zazdrościć, jeśli nie emocji, wrażeń odbieranych zmysłami, miłości i nienawiści, ciekawości i pasji. No bo przecież nie rozumu…. :D

Outta Sewer, jeszcze raz dziękuję za betę, bardzo się przydała, teraz jeszcze dodatkowo za klika i nominację! Bardzo się cieszę! Babole z komentarza już w większości nie istnieją, chociaż, oczywiście, wiedźma została, wprawiając wszystkich w osłupienie :D :D :D.  

Dzięki za całą Twoją robotę!

 

Pozdrawiam wszystkich cieplutko, bo u mnie dzisiaj rano było 10 stopni i lało jak z cebra! :) Jesień idzie…

Wszystko się zgadza – dementorzy też są głodni, audytorzy też nie kumają emocji i dziwacznie do nich podchodzą… :-)

Zazdrość obcych. Wszystko zależy od tego, co już mają i czego pragną.

Babska logika rządzi!

To prawda. Najgorsze, że nie wiemy, co już mają i czego pragną i nasza sytuacja wygląda coraz bardziej jak tych mrówek robotnic… grunt to się za bardzo nie przejmować i przerzucić się może na pisanie horrorów, bo to się samo narzuca :D :D 

Przepraszam jeśli wyraziłem się niezbyt jasno. Chodziło mi o to, że masz talent do prowadzenia narracji.

Tak myślałam! :D Nie ma za co przepraszać! W końcu wszyscy jesteśmy tu po to, by wyrażać się jasno lub niejasno! :D Tym bardziej dziękuję, że szorowałam po emocjach! :D 

heart

Może zostaniemy znajomymi? blush

smiley już 

Dziękuję, jesteś SUPER!

Już zapomniałam… :) Ale wpadnę później

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ave, Bliźniaczko!

 

To jest taka historia, w której masz poczucie, że powiedzenie "zbyt wiele grzybków w barszczyku" zupełnie zmienia znaczenie. Bo jest tego wszystkiego nawalone od groma: duchy, kosmici (i ich "tajna inwazja"), wiedźmy, rządowy instytut, który nie wie czy chciałby być korpo czy raczej misiem, poszukiwanie tożsamości, detektywi-niedetektywi… I z jakiegoś pokrętnego powodu to wszystko pięknie się spina i wciąga jak cholera.

 

Serio, czytałem jak w transie i do samego końca nie wiedziałem, jak to całe wariactwo się zakończy. Napisałbym też, że momentami klimat przypominał przerysowany PRL, ale nie będę Ci z Wickim wyjeżdżał… :P

 

Pod względem językowym opowiadanie prezentuje bardzo wysoki poziom, ale to jest u Ciebie normą, a do tego zgromadziłaś ekstraklasę betujących, więc taki stan rzeczy nie może dziwić.

 

Cóż mogę dodać? Bawiłem się przy lekturze znakomicie, a samo zakończenie mocno mnie zaskoczyło. Z mojej strony podziękowania za wyśmienitą lekturę oraz w pakiecie klik i nominacja do piórka ;)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

TaTojota, ależ proszę bardzo! :) 

Tarnina, jak miło Cię widzieć/czytać! :) Wpadaj! :) 

Cezary_Bliźniaku, Ave! 

Wiesz, ja jestem w takim wieku, że PRL wyssałam z mlekiem matki – chociaż wtedy nie było modne karmienie piersią… :D :D  Także Wicki pojawił się naturalnie, by klimat był… jeszcze bardziej pokręcony! :D Nieeee, tak naprawdę, to tekst pokazuje poziom bałaganu w mojej głowie, chaos, który próbuję okiełznać. :D Czasem daję radę! 

No super, że tak Ci podeszło, a ponieważ mam taka samą opinię o Twoich opkach – wygląda, że bliźniacze geny mamy podobne! :)

Bardzo dziękuję za pakiet z klikiem i piórem – to nie zdarza się często, więc tym bardziej doceniam! 

Ave! heart

Ja z kolei załapałem się na samą końcówkę PRL, tylko bez mleka, bo w ustalonych odgórnie godzinach karmienia spałem… xD Niemniej, Bareja wielkim poe reżyserem był i pokazał, jak się kręci absurd w klimacie PRL, a ja to pokochałem i już tak mi zostało…

– wygląda, że bliźniacze geny mamy podobne! :)

A ponadto wielkie umysły myślą podobnie… ;)

 

Pozdrówka!

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Nowa Fantastyka