Punkt pierwszy. Przygotowania.
Lokalny mecenas płacił złotem albo rzepą, naturalnie wzięliśmy rzepę. Złota nie da się żreć przez zimę.
Gdy powiedziałem to chłopakom, odparli, że rzepy też nie.
Ale po zimie trza było spać. Mieliśmy zapłacone za wiosnowanie w stolicy, Dur-Khazad, prawdziwą walutą.
Goblińskimi wykuwkami.
Było nas czterech goblinów i zbieraliśmy na to cały poprzedni rok. Zwaliśmy się budowniczymi do wynajęcia, chociaż zdarzyło mi się reklamować nas jako CHŁOPY GRONGIEGO (Grongi to ja), a na ogłoszeniu napisać: „Łopaty do roboty, zakopujemy lub odkopujemy wszystko”. Czasami ludzie zabierali je dla siebie, ale głównie zrywali i wyrzucali. Trudno było o pracę dla goblinów na ludzkiej wsi.
Kiedy zawitał do nas mecenas, wyglądał jak jeden z nich. Naturalnie zezłościłem się, że nam wlazł człek do nory. Mieliśmy porządną norę w podmokłej ziemi, i musieliśmy ją wyrwać ze szponów borsuków, które krwawo o nią walczyły. Nie po to dałem się ugryźć w dupę, żeby jakiś tam człowiek znienacka wchodził na gotowe.
Ale nie chciał naszej nory, tylko łopat. A my się znamy na budowlance.
Według przedstawionego nam projektu trzeba było przygotować, podam dokładnie:
– 500 kamieni, to jest pięć sto kamieni mniejszych od stopy (przeliczyć na własną stopę w razie potrzeby);
– narzędzia do obróbki kamienia (jeśli nie ma, nadadzą się własne pazury i paszcza);
– zaprawa (cały kocioł);
– 4 kije (więcej jeśli budowniczych jest więcej niż 4);
– 30 kamieni rzepy na paszczę (mam tu na myśli kamieni jako wagę), na prowiant;
Wody nie wpisałem, bo jest na miejscu. Projekt dotyczy wybudowania przystani.
Specjalizowaliśmy się w budowie mostów, ale przystań miała dużo wspólnego z mostem – też jest nad wodą. No i tak się złożyło, że pomieszkiwaliśmy na rzeką, o którą się rozchodziło. Rzeka miała lokalną ludzką nazwę, ale my i tak chcieliśmy nazwać ją po naszemu. Gdy skończymy przystań, znaczy się po zimie. Tak zakładałem, że tyle to zajmie. Na początku byłem optymistycznie nastawiony.
Zaczęliśmy z początkiem ulew i dwa razy rzeka rozwaliła naszą konstrukcję, a za trzecim razem zabrała też torbę z narzędziami Gid-Gida. Niech szlag trafi te narzędzia, Gid-Gid i tak pracuje głównie pazurami i paszczą. Bardziej szkoda trzystu dwóch zmarnowanych kamieni. Mieliśmy je z ludzkiego kamieniołomu koło wsi Churanka, czy Łupanka, czy jakoś tak. Charkotem i splunięciami dogadałem się z sołtysem. W ramach zapłaty dałem mu trochę grogu, chyba przelał do „butelki”. Ludziom wystarczał rozcieńczony grog, więc zrobiłem dobry interes.
Pięćset kamieni niełatwo wykuć i przytargać nad rzekę.
Przyłaziliśmy co dwanaście dni do kamieniołomu, robiliśmy kilofami do wieczora, każdy ładował swoją taczkę, a gdy zachodziło słońce, wracaliśmy przez pagórki do nory nad rzeką. Było dużo małych zwierząt, które Krętacz trafiał z procy, a Fuf zbierał do kotła. Pan Marduk dostarczył nam zapas stu dwudziestu worów rzepy. Zakopcowaliśmy ją w dobrym miejscu, by przetrwała zimę. Mieliśmy jej mnóstwo, ale ile można jeść samą gotowaną rzepę? Gid-Gid wkrajał do niej żaby, ślimaki i nietoperze, a jego potrawka smakowała nie gorzej, niż ta podawana w Dur-Khazad na goblinie święta jesieni.
Ta, deszczowa i szara, mijała powoli. Rozleniwiliśmy się, no i od razu nas okradziono. Na początku podejrzewaliśmy Gid-Gida, ale okazało się, że po lesie łaziły jakieś strzygi, albo inne piekielne ogary. Rozkopały nam spiżarnię, zeżarły, co znalazły, napaskudziły samozapalającym się łajnem i poszły. Straciliśmy połowę zapasu rzepy, co nie było jakąś ogromną stratą, lecz zaburzało moje wyliczenia i psuło mi prognozę rychłego zakończenia prac. Musieliśmy kuć i skrobać kamienie na nowo, a jeść skromniej. Nie pomagało, że pochowały się wszystkie żaby, ślimaki i nietoperze.
Nie mogłem dziwić się panu Mardukowi, gdy przyszedł pod koniec miesiąca i narzekał, że mało zrobione. Gdy przeszła mu złość, zaproponował, żeby wykorzystać do pracy pobliskich ludzi. Powiedział, że korzystał już z ludzkiej pomocy i bywała ona do zaakceptowania.
Wyznaczył mnie na reprezentanta, by dobić z nimi interesu.
Interes polegał na protektoracie pana Marduka i stosownym wynagrodzeniu, w zamian za zatrudnienie paru rodzin w kamieniołomie. „Pomoc w przy realizowaniu inwestycji budowlanej” (trochę czytałem z kartki). Przystań zapewniała wiele dogodności dla wsi. Renomowany biznesmen pan Marduk nie inwestował w byle co. Był też znany ze wspierania lokalnej aktywności. Widział potencjał w każdej istocie, w każdym miejscu. W tym konkretnie, przystań zwiększyłaby prestiż wsi „Chałowody”. Mogła zaistnieć na rynku mieszkaniowym i turystycznym, przybywaliby tu malarze, fotografowie, dziennikarze…
– Ta wieś to Różanka – kłócił się ze mną sołtys. – I pomost będzie nasz? Tak tutaj spisano?
Nie miałem pojęcia, co tam spisano. Ludzkie nazwy były zbyt do siebie podobne i zawsze mi się myliły. Na szczęście nazwa na perfumowanym pergaminie sama zmieniała kształt liter, dopasowując się do aktualnej lokacji geograficznej. Do ludzkiego języka również. To była zmyślna rzecz i pan Marduk zawsze miał jedną kopię w teczce. Ogólnie w teczce miał patologiczny porządek, wszędzie przegrody, zakładki i kolorowe wstążki. Nosił w niej również swoje projekty.
Kiedy powierzył mi „autorsko modyfikowany” projekt przystani, opisał ją jako „machinę wprzód”. Podobno kupił ją w promocyjnej cenie i zależało mu, by skończyć przed jakimś ważnym infernalnym świętem. Nie rozumiałem dokładnie i nie bardzo mnie to obchodziło. Ważne, że interes z ludźmi się udał.
Punkt drugi. Wykonanie.
Jeszcze jedno. Zawsze bądź zorientowany w kalendarzu świąt, szczególnie tych infernalnych. Któreś zbiegło się w czasie z końcem projektu. Polegało na czymś, co nazywano „transcendencją”, co zniknęło nam, do cholery, przystań. Była prawie skończona, tak na czterysta kamieni. Cała praca w borsukową rzyć, bo na niebie pojawiła się jakaś gwiazda.
Pan Marduk nie wziął pod uwagę, że coś takiego może wydarzyć się na jego placu budowy. Tak się zdenerwował, że rozregulowała mu się iluzja. Nie był to przyjemny widok. Wystarczył, żebyśmy wrócili do roboty. Na nowo obrabiać kamienie i mieszać zaprawę.
Zaczęliśmy rozcieńczać grog, jak ludzie, żeby starczyło nam na dłużej. Mieliśmy wrażenie, że utkwimy nad rzeką resztę życia.
Jesień się skończyła, a wraz z nią zapach torfu i piżma. Odeszła w burzowym świetle, w chmarach gawronów, w strumieniach pobarwionego czernidłem deszczu. Natura umarła. Blaszki ostatnich grzybów lśniły jak oczy; kapelusze unosiły się z wiatrem, by kiwać do rytmu fletu Fufa, kiedy grał nam po potrawce z rzepy. Fuf znał najlepiej Dur-Khazad – jak tam jedzono, jak grano na ulicach, jak tam będzie, kiedy dotrzemy na wiosnowanie. Dużo opowiadał, a my nie mogliśmy się doczekać. Miałem trochę dość jedzenia rzepy.
Ładne były te Różanki, gdy do doliny zeszła zima. Śnieg zalegał bielą i szarotą na garbach pól. Małe śnieżne cyklony wędrowały zboczami gór niczym zgarbione od tobołów gobliny, opatulone szalami krystalicznego lodu. To mogli być pielgrzymi na drodze do Dur-Khazad. Krętacz żałował, że nie możemy pójść z nimi. Gderał, że nasza robota znowu się przedłuży i nie zdążymy.
Potem rzeka zamarzła w końcu. Postawiliśmy konstrukcję bez żadnych strat, na spokojnie.
Można było brać się za zaklinanie.
Tak więc, miałem dobry kamień na runę – nie z ludzkiego kamieniołomu – a zaklinanie nie zajęło mi długo. Każdy mistrz budowniczy ma swoją własną praktykę zaklinania i nie opiszę jej tutaj, bowiem strzegę sumiennie tajemnic swojego fachu.
Zapewniam, że wszystko zrobiłem tak, jak nauczył mnie mój mistrz.
To potwierdzam ja, mistrz budowniczy Grongi Krakka-Kruga, herbu Silne Łapsko.
Wzór pieczęci przerysowałem z pergaminu pana Marduka. Nigdy wcześniej takiej nie widziałem. Składała się z wielu pokrywających się run i przypominała bohomaz, narysowany kijem na piasku przez gobliniego oseska. Jedyne co skojarzyłem, to podobieństwo do runy czasu – była wyrysowana na linii okręgu. Czasu używano dość powszechne w budownictwie, najczęściej przy pieczętowaniu młynów czy łodzi, na korzyść przyszłych użytkowników. Była również bardzo niestabilna – runa czasu dosłownie przyspieszała pracę narzędzia, które nią zaklęto. Krasnoludy używały jej w faktoriach, ale ludzie zwykle nadużywali takiej mocy. Czasami młyny kręciły się tak szybko, że stawały w ogniu, a wiatraki po prostu odlatywały i było z niej więcej szkody niż pożytku, z takiej runy w ludzkich rękach. W dodatku, po co panu Mardukowi tak prymitywna technologia? Nie potrzebował jej do podróży w czasie i przestrzeni. Diabeł miał swoje własne środki transportu.
Był również poważnym wykonawcą i nie chciał widzieć fuszerki. W połowie budowy zdaliśmy sobie sprawę, że wciąż nie wiemy, co tak naprawdę robi ta autorsko modyfikowana przystań. Na projekcie zaznaczono tylko kolejność aktywowania pieczęci.
Gdy to zrobiłem, z Fufem wsiedliśmy na łódź. Stuknąłem w kamień, zgodnie z instrukcją, i popłynęliśmy z nurtem.
Błysnęło i przenieśliśmy się na sam kraniec rzeki. Znaleźliśmy się w dolinie ludzkich portów. Szlag mnie trafił, bo powrót zajął dwa dni. Sztuczka nie działała w górę rzeki – nie było tu drugiej takiej przystani z runą czasu – i musieliśmy tachać łódkę z powrotem.
Wróciliśmy dość zdenerwowani, ale bardziej wkurzyła mnie sytuacja na budowie. Krętacz i Gid-Gid leżeli sobie wygodnie w błocie, jak wielkie rozdęte ropuchy, i pękali ze śmiechu. Okazało się, że od dwóch dni żarli kawałki mięsa i dłubali kośćmi w zębach. Trochę się potłukliśmy. Któryś podbił mi oko, nie pamiętam który. Miałem im za złe, że nas nie szukali. Krętacz wyjaśnił, że zniknęliśmy, więc gdzie mieli szukać? Na początku pracowali przy rzeźbieniu detali, ale potem Gid-Gid zrzucił do wody swoje dłuto. Podobno chciał zobaczyć, co się stanie. Dłuto zniknęło i nie było czym rzeźbić. Od tej pory się obijali.
Kazałem im rzeźbić pazurami, a sam zabrałem się za rachowanie.
Po wstępnych wyliczeniach oszacowałem, że przystań przenosi obiekt siedemset gragów w czasie. Obiekt pojawia się w miejscu oddalonym o dwadzieścia cztery godziny od miejsca startu. Wydawało mi się to absurdalne – dlaczego akurat taka odległość? Musiało to być regulowane pieczęcią, chociaż niedostrojone górniczo. Mogła być ustawiona najdalsza możliwa odległość.
Opukałem ją i obejrzałem przez lupę, po czym obróciłem dwa kąty na zachód, na próbę.
Tak pierdolło, że mnie zmiotło do sąsiedniej wsi.
Ludzie myśleli, że to jakieś diabelstwo spada, i pochowali się w domach. Poniekąd mieli rację, bo trafiłem w dach kurnika, cały byłem w sadzy i piórach. Skoro już się tam znalazłem, wziąłem parę kur i wróciłem do swoich, a gdy zjedliśmy, mieliśmy zagwozdkę do rozwiązania.
Przystań stała nietknięta. Nic nie uległo zniszczeniu, a zaklęty kamień był nieruszony. Ale to nie koniec dziwactw. Wszystkie metalowe narzędzia i przybory przywarły na stałe do kamienia. Nie mogliśmy ich oderwać, choć ciągnąłem nawet ja, Silne Łapsko.
Zdobienia, które wydłubał wcześniej Gid-Gid, znalazły się od dołu przystani, jakby zaczął od końca, choć przyrzekał, że zaczął od od początku, tak jak powinno się zaczynać pracę. Wszystko też lekko lśniło, co nigdy nie zwiastowało czegoś dobrego.
Postanowiliśmy się obwarować w norze i poprzyglądać.
Późna zima przyniosła roztopy, a rzeka wezbrała i coraz częściej pływały nią ludzkie barki. Nie sposób było przegapić przystani – ostre kąty i zgniłozielona paleta kolorów nie były typowym widokiem na ludzkiej wsi. Potem ludzkie podrostki podpływały bez zaproszenia, jakby przystań przyciągała ich łodzie. Nie frapowało nikogo, że nagle postawiono tu przystań, choć zimę temu były tutaj szuwary i kępy. Żadnego szacunku do gobliniej architektury i efektywności. Ludzie to doprawdy łatwa zdobycz, jak mówił pan Marduk. I nie sugeruję tutaj, iż goblinia praca posłużyła się czemukolwiek zgubnemu, Meriadar mi świadkiem.
Okazało się, że zrobiliśmy ludziom skrót na rzece – od tamtej wsi, gdzie spadłem – do tej naszej wsi z przystanią. Przewozili pocztę i takie tam. Nam przynieśli padłą krowę, w ramach podziękowania. Zapytali, czy mamy grog. Krętacz dał im żółtego śniegu i kazał iść precz.
Gdy przybył pan Marduk, Krętacz oferował mu grog. W norze było zimno, nawet pod borsuczymi futrami, z grogiem w brzuchu. Lecz pan Marduk był zimnem. Nic nie dało się poradzić.
– Panowie gobliny – syczał. – Został ostatni dzień do mojego święta. Końcowy projekt ma być przetestowany osobiście przez was czterech, bym miał waszą gwarancję.
I tak planowaliśmy to zrobić, ale pokłóciłem się trochę o regulamin i renomę naszego fachu, by nie urągać gobliniemu honorowi. Zażądałem prawa nazwania przystani po naszemu. Pan Marduk powiedział, że mu wszystko jedno, byle było złowieszcze dla ludzkiego ucha. Zasugerował coś z wieloma charknięciami i gardłowym zawodzeniem.
Ja myślałem o „Przystani Czterech Goblinów”, ale dobra.
Zakładał już cylinder, gdy go zagadnąłem:
– A co ona właściwie robi, ta przystań?
– Zależy, jak ją zbudowałeś, mości mistrzu budowniczy.
– Projekt był jeden.
– I nieskończoność jego interpretacji. Oby goblinia była tą właściwą.
To zabrzmiało groźnie, więc temat był skończony. Nikt nie będzie groził goblinom w ich norze, nawet sam diabeł.
Punkt trzeci. Próba czterech goblinów.
Rankiem weź cztery kłody, po jednej na każdego goblina.
Kij weź długi.
Stuknij w kamień z runą.
Popłyń z prądem.
Czekaj na błysk na rzece.
Powinieneś być 700 gragów wprzód, a czas dnia: poranek.
Tak więc płynęliśmy, aż błysnęło, a wydawało się, że runa przystani zadziałała.
W połowie naszego świętowania rzeka zmieniła bieg. Zawróciła tak nagle, jakby odwrócił się cały świat. Popłynęliśmy na powrót w górę wzgórza. Próbowaliśmy ratować się sznurem, ale płynęliśmy szybko jak saniami na zamarzniętej rzece i Krętacz nie zdołał się niczego chwycić. Pchał nas demon pędu we własnej osobie. W końcu podjąłem decyzję („Ratować się, kto może!”) i wskoczyliśmy do wody, a ja zgubiłem mój kątownik i okular. Gdy wypłynęliśmy, przystani już nie było.
I nie, że ją przepłynęliśmy i została gdzieś w tyle. Mam na myśli to, że zniknęła. Znowu.
Tym razem było jeszcze gorzej.
Kierunek rzeki wrócił do normalności. Brzeg był porośnięty trzciną i jakimiś kępami. Kiedy wyczłapaliśmy się na brzeg, okazał się pełen połupanych głazów – osobne sterty obskrobanych i nieobskrobanych kamieni przypominały goblinią myśl techniczną…
…bo była to nasza myśl techniczna, do stu diabłów!
Ten zapaleniec Marduk od początku lekceważył zagrożenie, i w końcu stało się to, co musiało się stać. Cokolwiek robiła jego runa – którą, przyznaję, sam wykułem na przystani – teraz postanowiła cofać czas. Znowu był koniec jesieni, a w naszej norze mieszkały borsuki.
Podróż wstecz w czasie wzbogaciła nas o nowe doświadczenie. Będziemy robić tę samą przystań jeszcze raz. Meriadar jeden wie, jak ją postawię bez kątownika i okularu, ale przynajmniej spisałem miary.
Tym razem weźmiemy od mecenasa zapłatę w złocie. Nie zniósłbym kolejnych miesięcy żarcia rzepy. Możemy jeść ludzi, albo inne małe stworzenia.
Musimy zdążyć do Dur-Khazad, nawet po trupach.
Przynajmniej znalazła się torba z narzędziami Gid-Gida. Jeżeli znowu nie wrzuci swojego dłuta do przeklętej rzeki, może moglibyśmy wykuć nad przystanią ostrzeżenie. Coś prostego w goblinim języku. „Hordgni’karaz’furh!”, na przykład.
No i spisuję ten poradnik, coby się nikomu nie powtórzyło.
Krótko: niech nikt nie robi interesów z diabłem.
A do hordgni’karaz’fuhra, który to projektował – przeklinam cię ja, mistrz budowniczy Grongi Krakka-Kruga!