- Opowiadanie: Godzilla - Wyścig w zielonym piekle

Wyścig w zielonym piekle

Wszelkie podobieństwo do postaci i zdarzeń prawdziwych jest przypadkowe (nie licząc wspomnianych w tekście kierowców wyścigowych – Nikiego Laudy, Claya Ragazzoniego i Jackiego Stewarta).

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy IV

Oceny

Wyścig w zielonym piekle

Był rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty czwarty, kiedy znany austriacki biznesmen, pan Klingental pojechał w podróż służbową do Niemiec, zabierając ze sobą siedmioletniego syna, Carla. W wolnych chwilach zwiedzali oni okolice miasta Nurburg, w niedzielę zaś wybrali się na tor Nurburgring, by obejrzeć wyścig Formuły 1. Wystarczył przejazd pierwszego bolidu, by rozpalić niegasnący żar w sercu małego Carla. Muzyka dwunastocylindrowego silnika wlała się do jego duszy i rozbrzmiewała w niej coraz głośniej i głośniej. Nurbugring pochwycił go w swoje sidła i nie zamierzał szybko go wypuścić. Cała przyszłość małego chłopca została nakreślona w tej właśnie chwili. Od tego dnia Carl myślał tylko o tym, by zasiąść za sterami mechanicznego potwora. Może jego los potoczyłby się inaczej, gdyby pojawił się na tym torze dwa lata później. Wówczas mógłby nabawić się traumy patrząc na uwięzionego w płonącym wraku rodaka, Nikiego Laudę i zrazić się do motosportu. Los oszczędził jednak chłopcu wstrząsających przeżyć, a zamiast tego cieszył się on wraz z ojcem ze zwycięstwa Szwajcara, Claya Regazzoniego.

 

Carl spełnił swoje marzenie z dzieciństwa i został kierowcą wyścigowym. Wszystko, co robił w swoim życiu, poczynając od treningów, poprzez dietę i starannie zaplanowany wypoczynek, miało uczynić go lepszym sportowcem. Przez kolejne kilkanaście lat miał gonić za sukcesem. Lecz ten ciągle zdawał się być od niego szybszy. To, co dawniej było dla Carla Klingentala marzeniem, teraz stawało się przekleństwem. Kierowca całe swoje życie poświęcił, by wygrać w jednym z najbardziej prestiżowych wyścigów na świecie – Nocnym Grand Prix rozgrywanym na północnej pętli Nurburgringu. W końcu to w tym miejscu narodziła się jego pasja do motosportu. Jednakże podczas tego wymagającego wyścigu na dystansie pięciuset kilometrów wiele rzeczy może pójść źle. I tak też było w przypadku Carla. Albo nie miał odpowiedniego tempa, albo psuł mu się samochód, albo nieszczęśliwy zbieg okoliczności odbierał mu szansę na dobry wynik. Dziennikarze zaczęli nawet mówić o klątwie Klingentala, choć sam zainteresowany traktował ją z przymrużeniem oka. "Widocznie jestem nawiedzony" – rzucił raz zaprzyjaźnionemu dziennikarzowi.

 

Prawda jest taka, że pech jest nieodłączną częścią tej dyscypliny, taka już jej natura. Na nieszczęście Austriaka niefart pojawiał się w chwilach jego najlepszej dyspozycji. Pięć lat temu miał szansę na podium, lecz zderzył się z dublowanym zawodnikiem. Dwa lata później mógł nawet wygrać, lecz pięć okrążeń przed metą zawiódł silnik. Zdjęcia oblanego łzami Klingentala znalazły się wówczas na pierwszych stronach czasopism sportowych i motoryzacyjnych. W kolejnym roku Austriak miał szansę powetować sobie wcześniejsze niepowodzenia. Kierowca wypracował sobie już sporą przewagę nad rywalami, gdy nad tor nadciągnęła ulewa. Niestety nie udało się i tym razem. W zmieniających się warunkach ważna jest idealna ocena przyczepności. A Klingental nieco się przeliczył i to w sytuacji, gdy nie musiał już nawet jechać na sto procent. Odrobinę za szybkie wejście w zakręt zaowocowało wypadnięciem z toru i kompletnie rozbitą maszyną. Tym razem zamiast łez na twarzy kierowcy malowała się wściekłość. Szczęście w nieszczęściu – w pobliżu nie było fotografów. W zeszłym roku Klingental również uniknął zdjęć. Pożar w garażu przed pierwszym treningiem kompletnie pochłonął jego maszynę i zawodnik opuścił Nurburgring, nim nawet pierwszy samochód wyścigowy wyjechał na tor.

 

Coraz częściej Carl zadawał sobie pytanie, czy jego los się odmieni i czy odpędzi ciążące nad nim fatum? Okazja ku temu wydawała się idealna. Zawodnik miał już czterdzieści pięć sekund przewagi nad zajmującym drugą lokatę Giuseppe Macronim w Ferrari. Na trzecim miejscu, ze stratą już trzech minut, podążał Mark Tasman. Do końca rywalizacji pozostawało co prawda jeszcze sześć okrążeń, jednak wszystko szło po myśli Klingentala. Austriak frunął przez pagórki, przelatywał przez zakręty, muskał krawężniki krawędzią opony i z hukiem sześciocylindrowego silnika przecinał proste. Kierowca był przygotowany do zmagań perfekcyjnie, niestety nie można było tego powiedzieć o jego samochodzie. Na dojeździe do szybkiego zakrętu Schwedenkreuz pękł jeden z wahaczy. Mimo skręconej kierownicy maszyna pojechała prosto w zakręcie i z impetem uderzyła w barierę. Świat Klingentala gwałtownie zawirował. Podłoga myliła mu się z sufitem, a przód z tyłem. Wokół latało pełno elementów stanowiących jeszcze przed chwilą części samochodu wyścigowego.

 

Niektórzy kierowcy twierdzili, że podczas dużych wypadków doświadczali obecności Boga. Takie rzeczy nie zdarzały się jednak na Nordschleife. Bujny, zielony las i śpiew ptaków tylko na pozór przywodził na myśl rajskie ogrody Edenu. Dla kierowców pędzących wąską i krętą drogą, pełną wzniesień, ślepych zakrętów i łuków przejeżdżanych z gazem w podłodze, rosnący wokół toru las przerażał, a nie zachwycał. Nie bez powodu Jackie Stewart, mistrz świata Formuły 1, nazwał ten obiekt zielonym piekłem. Nordschleife było miejscem opuszczonym przez Boga. W Królestwie Niebieskim nie było miejsca dla ludzi, którzy gotowi byli ryzykować życie dla chwały, bogactwa i własnej uciechy. A na Nordschleife ryzyko było nieodłączną częścią zabawy.

 

* * *

 

Giuseppe Macroni dojeżdżając do Schwedenkreuz ujrzał czerwone flagi i pełno odłamków leżących na torze. Wyścig został przerwany. Na poboczu dostrzegł pozgniatany wrak stojący do góry kołami. Czuł też woń benzyny. Ze zbiornika paliwa wyciekała łatwopalna ciecz. Bez wahania zatrzymał swoją wyścigową maszynę, odpiął pasy i rzucił się na pomoc rywalowi. Macroni i Klingental stoczyli ze sobą wiele zaciętych pojedynków na torach wyścigowych na całym świecie, lecz poza kokpitami swoich maszyn byli dobrymi przyjaciółmi. Włoch miał łzy w oczach, gdy widział bezwiednie zwisające ciało Austriaka, trzymające się jedynie dzięki zapiętym pasom bezpieczeństwa. Mimo ścisku w żołądku Macroni zachował zimną krew. Wiedział, że wyciągnięcie kolegi z samochodu jest zbyt ryzykowne. Jeśli doszło do uszkodzenia kręgosłupa, nawet niewielkie szarpnięcie może doprowadzić do paraliżu. Włoch zajrzał jednak do kokpitu, gdzie z łatwością odnalazł wielki, czerwony przycisk odłączający zapłon. Później podbiegł do nadciągających porządkowych. Łamiącym się głosem i żywą gestykulacją próbował przyśpieszyć ich działania.

 

* * *

 

Gdy Klingental się ocknął, nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Jego nozdrza uderzała woń benzyny. Początkowo bał się, że oślepł. Pierwsza myśl, jaka zabrzmiała wówczas w jego głowie, mówiła: "Czy już nigdy nie wystartuję w wyścigu?". Oblał go zimny pot. Potem jednak ujrzał jakiś kształt. Zbliżała się do niego postać, rozświetlona bardzo delikatnym światłem. Ktoś w ciemnym kombinezonie wyścigowym i kasku. W końcu przybysz przemówił:

– Widzę, że dawałeś z siebie wszystko.

– Zawsze daję z siebie wszystko – odpowiedział Klingental. Mimo zamroczenia, tej jednej rzeczy był pewien.

– Dużo ryzykujesz dla zwycięstwa na Nordschleife.

– Zwycięstwo tutaj jest warte ryzyka. – Klingental powoli zaczynał łączyć fakty. Pamiętał, że jechał w wyścigu i że był na prowadzeniu. Potem pojawia się luka w pamięci. Albo miał wypadek, albo ostro poimprezował po zwycięstwie. Kierowca przypatrywał się uważnie postaci. Podejrzewał, że to jeden z jego rywali, który ruszył mu na pomoc lub ktoś z obsługi medycznej. Czyli raczej wypadek. Może przybyły lekarz próbował nawiązać z nim kontakt głosowy?

– A czy byłbyś w stanie zaryzykować własne życie?

– Myślę, że już to robię. – W tej odpowiedzi nie było ani krzty kłamstwa.

– Doskonale. Takiego zawodnika mi potrzeba. Dostaniesz najlepszy samochód i najlepszych mechaników. Masz gwarantowane zwycięstwo w przyszłym roku. Musisz tylko podpisać ten kontrakt.

– Bardzo dziękuję za propozycję. Ale nie podpisuję umów od tak. Muszę to najpierw skonsultować z moim prawnikiem.

– Wiesz, ilu jest chętnych na taki kontrakt? Poprosisz o dzień zwłoki, a ja w tym czasie zaproponuję go pięciu twoim kolegom.

Carl Klingental wiedział, że to moment, który może odmienić jego karierę. Cała sprawa wydawała mu się jednak podejrzana. Zdjął zatem kask i zaczął czytać umowę. Dość szybko zrozumiał, z kim ma doczynienia. Wiedział też, że ma szansę zdobyć to, o czym marzył od dziecka.

 

* * *

 

Doktor Steffen specjalizował się w trudnych przypadkach. Stawiał na nogi połamanych narciarzy, deskorolkarzy i futbolistów. Dzięki jego fizjoterapii, ludzie, którzy mieli nigdy już nie wstać z wózka, biegali w maratonach. Najtrudniejszym jednak przypadkiem w jego karierze był kierowca wyścigowy, Carl Klingental. Zawodnik po groźnym wypadku na północnej pętli Nurburgringu trafił do szpitala, gdzie spędził miesiąc w stanie śpiączki farmakologicznej. Kierowca miał osiemnaście złamań, z czego trzy otwarte. Stracił też sporą ilość krwi, doznał wstrząsu mózgu i miał obite płuco. Niemieckie i Austriackie media mówiły o dramatycznym końcu kariery Klingentala. Jednak to nie odniesione obrażenia decydowały o jego dalszym losie, a niespotykana wola walki. Austriak już dzień po powrocie ze szpitala chwycił za telefon i skontaktował się z doktorem Steffenem.

 

Ten szybko opracował plan treningowy, który miał umożliwić kierowcy powrót za stery samochodu już podczas kolejnej edycji wyścigu na Nordschleife. A Klingental był wyjątkowo wdzięcznym pacjentem. Zawodnik nie był w stanie myśleć o niczym innym, jak o powrocie na tor i ponownym zmierzeniu się z rywalami. W jego życiu pojawiła się szansa, która na pewno się nie powtórzy. Austriak każde ćwiczenie chciał wykonywać dwa razy dłużej i z dwa razy większym obciążeniem. Doktor Steffen musiał go czasem hamować, by ten nie zrobił sobie krzywdy. Widział, że to, co pcha Klingentala do przodu, to nie była zwykła pasja. To była obsesja. Ogień płonący w sercu jego podopiecznego udzielał się zresztą doktorowi. Ten doskonale go rozumiał, bo sam był motosportowym pasjonatą i zamierzał wystartować w Nocnym Grand Prix.

 

* * *

 

Francis Metge zaliczył w swoim życiu pięćdziesiąt cztery wyścigi Formuły 1, lecz nigdy nie miał szansy na zdobycie choćby jednego punktu. Bolidy, które miał wówczas do dyspozycji, znacznie odstawały od maszyn konkurencji. Jazda w królowej sportów motorowych to spełnienie marzeń każdego kierowcy, ale jest w tym jednak spore niedopowiedzenie. Każdy kierowca marzy przede wszystkim o WYGRYWANIU w Formule 1. Przy braku szans na sukces inne możliwości stają się znacznie bardziej kuszące. Metge nie opuścił wyścigowego padoku, choć zmienił w nim swoją rolę. Wyścigowy kombinezon schował do szafy, a kask zastąpił gustownym kapelusikiem. Prowadząc własny zespół znów miał szansę wygrywać. Zatrudnił najlepszych inżynierów i mechaników, Wypatrywał także obiecujących zawodników. Już od pewnego czasu miał oko na Karla Klingentala, choć niepokoił go bilans nieukończonych przez niego wyścigów. Jednakże, gdy pojawił się sponsor (dziwny gość, który nie pokazywał twarzy, lecz przyszedł na spotkanie z walizką pieniędzy, czym zyskał przychylność Metge'a) chcący Klingentala w zespole, Metge nie wahał się ani chwili. Wyciągnął swoje bażancie pióro, zanurzył w atramencie i podpisał kontrakt. Już po treningach wyglądało na to, że podjął właściwą decyzję. Kierowca po otrzymaniu czołowego samochodu prezentował znakomite tempo. W kwalifikacjach był jednak nieco przyblokowany przez rywali i zapewnił sobie dopiero piąte pole startowe.

 

* * *

 

Już o zmierzchu na tor zaczęli schodzić się pierwsi widzowie, choć start rywalizacji zaplanowano o północy. Ubrani w czapeczki w barwach wspieranych zespołów i koszulki z nazwiskami ulubionych kierowców z ekscytacją czekali na początek zmagań. Gdy zapaliły się zielone światła, fenomenalny początek zaliczył Carl Klingental. Austriak zyskał najpierw jedną pozycję objeżdżając rywala po zewnętrznej w zakręcie Karussell, a następnie wyprzedził drugiego przeciwnika na prostej Dottinger Hohe. Później jednak nieco zwolnił tempo, by oszczędzać opony. W końcu wyścigi to nie tylko brutalna moc i niesamowita finezja kierowców, którzy potrafią jeździć na milimetry od betonowych barier muskając lusterkiem o przeszkody i trzymać się idealnej linii jazdy z imponującą precyzją. To także strategiczne zagrywki dotyczące zarządzania paliwem i oponami. Doświadczony Karl Klingental sam się przekonał nie raz w swojej bogatej karierze o słuszności pewnego starego porzekadła – wyścigu nie można wygrać w pierwszym zakręcie, ale można go tam przegrać.

 

* * *

 

Na dziesiątym okrążeniu Klingental był już drugi i tracił sześć sekund do lidera. Nagle, w zakręcie Bergwerk coś niepokojącego stało się z samochodem. Pojazdem zaczęło rzucać w charakterystyczny sposób. Tylna lewa opona była przebita. Klingental był gdzieś w połowie toru, miał do pokonania jeszcze dziesięć kilometrów trasy. Był to dla niego nie lada wyczyn, lecz szczęśliwie dotarł do garaży. Wymiana koła zajęła tylko kilka sekund, lecz zarówno jazda przez pół toru z przebitą oponą, jak i zjazd oraz wyjazd z alei serwisowej kosztowały kierowcę sporo cennego czasu. Klingental powrócił na tor na dwudziestym pierwszym miejscu, lecz był gotowy do dalszej walki. W końcu do mety pozostawało jeszcze dziewiętnaście okrążeń.

 

* * *

 

Nie wszyscy pasjonaci motosportu marzą o startowaniu w wyścigach. Mark zawsze chciał być bliżej sportu samochodowego, choć nie interesowała go zbytnio rola kierowcy. Wewnętrznie czuł, że jazda z prędkością trzystu kilometrów na godzinę wijącą się poprzez las nitką toru jest czymś fantastycznym, ale pod warunkiem, że ogląda się to z boku. Po skończeniu osiemnastych urodzin zgłosił się do roli flagowego na Nocnym Grand Prix. Jego rola była bardzo ważna. Za pomogą flag udzielał zawodnikom informacji na temat sytuacji na torze. Mógł ich ostrzec o niebezpieczeństwie, śliskiej nawierzchni, poruszającym się po torze wolnym pojeździe, a nawet, po otrzymaniu komunikatu od dyrektora wyścigu, przerwać rywalizację. Bezpieczeństwo zawodników było w dużej mierze w jego rękach (jak i innych flagowych rozlokowanych na posterunkach wzdłuż całej pętli toru). Mark z uwagą nadzorował wyścig i obserwował przeszywające gęstniejącą mgłę snopy świateł. Co chwila nocną ciszę rozrywał ryk silników. Dwaj walczący ze sobą rywale minęli jego posterunek szybciej, niż człowiek jest w stanie mrugnąć. Chwilę później już składali się do zakrętu. Kierowca Ferrari był nieco z tyłu, mimo to próbował wepchnąć się zawodnikowi Porsche. Między pojazdami doszło do delikatnego kontaktu, lecz to wystarczyło, by wytrącić jadące na granicy przyczepności Porsche z równowagi. Pojazd zaczął się obracać i wylądował w żwirowym poboczu. Mark natychmiast schylił się po żółtą flagę oznaczającą niebezpieczeństwo na torze. Flagi jednak nie było. Zaczął krzątać się po swojej budce, lecz nie było w niej żadnej flagi. Chciał wyjść. Kolejne niepowodzenie. Drzwi były zatrzaśnięte. Mark stracił zupełnie kontrolę nad swoim posterunkiem i był zatrzaśnięty. Włączył krótkofalówkę.

– Tu posterunek pięćdziesiąt dziewięć. Ktoś ukradł mi wszystkie flagi, nie mam flag! Powtarzam, nie mam żadnej flagi na posterunku pięćdziesiąt dziewięć! I jestem zatrzaśnięty. – Odpowiedziały mu jednak jedynie szmery radiowe. Wyciągnął z kieszeni swojego smartfona, lecz przez brak zasięgu nie był w stanie do nikogo zadzwonić. Nie wiedział nawet, że identyczny problem wystąpił na każdym z posterunków. Kierowcy byli zdani wyłączni na siebie i nikt nie był w stanie przerwać zawodów na okrytym mrokiem i mgłą Nurburgringu. I właśnie zaczął padać deszcz.

 

* * *

 

Mark Tasman przewodził w wyścigu i spokojnym tempem jechał do mety kontrolując sytuację. Do końca zmagań pozostawało jeszcze pięć okrążeń i drugie zwycięstwo na Nordschleife zdawało się być w tym momencie już tylko formalnością. Mark nie mógł jednak pozwolić sobie choćby na chwilę dekoncentracji. Ciemność, deszcz i mgła znacznie utrudniały prowadzenie samochodu. Nie bez powodu Nocne Grand Prix na Norsdchleife uważane jest za najtrudniejszy wyścigi na świecie. Tasman sięgał wzrokiem tak daleko, na ile tylko pozwalały światła w samochodzie. Nagle, gdy dojechał do zakrętu Schwalbenschwanz, światła zgasły. Na jego nieszczęście, w tym miejscu toru nie było sztucznego światła. Gęste chmury i mgła blokowały natomiast dopływ światła księżyca. Tasman jechał całkowicie na oślep. Próbował zwolnić i zatrzymać się na poboczu, jednak najechał tylnym kołem na trawę, w efekcie czego jego pojazd obrócił się i uderzył tyłem w barierę. Zawieszenie zostało uszkodzone, dla Marka Tasmana wyścig się już skończył. Jak na złość, w chwili uderzenia światła ponownie włączyły się. Pół minuty od wypadku w zakręcie Schwalbenschwanz pojawił się kolejny kierowca. Próbował on złożyć się w zakręt, lecz oślepiony światłami rozbitego pojazdu źle ocenił linię jazdy, zbyt mocno zaatakował krawężnik i wykręcił piruet zatrzymując się tuż obok samochodu Tasmana. Pierwsza dwójka odpadła z rywalizacji, lecz wyścig toczył się dalej.

 

* * *

 

Warunki były fatalne. Giuseppe Macroni włączył najszybszy tryb pracy wycieraczek, ale i tak jechał niemal na oślep. W nocy, we mgle i w deszczu widoczność była fatalna. Nawoływał przez radio zespół do przerwania wyścigu. Odpowiadał mu jednak tylko trzask radia. To pewnie przez tę burzę, nawet radio nie działało. Nie rozumiał jednak, czemu porządkowi nie wywiesili jeszcze czerwonych flag informujących o przerwaniu wyścigu. Nawet na najdłuższych odcinkach prostych nie był w stanie wcisnąć gazu w podłogę nie wywołując poślizgu kół. Najgorzej było jednak na hamowaniach. Jazda w taką pogodę wymagała maksymalnego skupienia. Jednakże na dojeździe do zakrętu Aremberg uwagę kierowcy przykuły mrugające, niebieskie światła na poboczu. Chwila dekoncentracji w krytycznym momencie – hamowania do zakrętu – kosztowała kierowcę bardzo wiele. Macroni zablokował koła i pojazd wyleciał z toru, jakby sunął po lodzie, przeleciał przez pas trawy i z impetem wbił się w bandę. Kierowca był mocno oszołomiony, choć nie odniósł żadnych obrażeń. Obolałe mięśnie jednak mocno dawały się we znaki. Pierwszym odruchem było ponowne uruchomienie samochodu i powrót do rywalizacji. Maszyna nie dawała oznak życia, rozrusznik nie kręcił silnikiem. A zatem było już po zawodach. Kierowca siedział jeszcze w kokpicie próbując dojść do siebie. Dopiero po kilku minutach zebrał się na tyle, by mimo bólu wyjść z samochodu. Widok, jaki zastał, wprawił go w osłupienie. Kilka metrów od niego stała karetka. Obok znajdował się wbity w barierę, doszczętnie zniszczony samochód. Kierowca leżał już na noszach, lecz nie było jeszcze pewne, czy dotrze on do karetki. Z jednej strony noszy stały dwie, przedziwne postacie, które starały się wyszarpać ratownikom nosze z pacjentem. Były to stwory kudłate, dwunożne, do złudzenia przypominające przygarbionego, acz dobrze zbudowanego człowieka. Ludźmi jednak nie byli, o czym świadczył zarówno długi i gibki ogon, jak i rogi na głowie. Nie miały na sobie żadnych ubrań, choć gęste owłosienie skutecznie ukrywało szczegóły ich anatomii. Ratownicy w trójkę z całych sił ciągnęli nosze z pacjentem, który tylko cicho pojękiwał, nie świadom nawet rozgrywającej się wokół walki o jego życie. Macroni postanowił interweniować. Wrócił do samochodu i wypiął gaśnicę. Na miękkich nogach ruszył w stronę bestii. Tuż obok przebiegły dwie kolejne istoty. Jedna z nich niosła kanister, druga, przemieszczająca się nieco z tyłu, miała zapaloną pochodnię. Nie były one jednak zainteresowane ani noszami z pacjentem, ani Macronim. Podbiegły do wbitego w opony wraku. Najpierw jedna oblała pozostałość samochodu wyścigowego cieczą z kanistra. W powietrzu rozniosła się woń benzyny. Następnie druga podłożyła ogień. Okolicę rozjaśnił żółtawy płomień, a dym zaczął drażnić oczy i drogi oddechowe. Włoch jednak szybko skupił się na ratowaniu pacjenta. Podbiegł do dwóch stworów i odpalił w ich kierunku gaśnicę. Wycelował środkiem gaśniczym w ich twarze. Te jednak nic sobie z tego nie robiły. Wówczas Macroni sięgnął po broń ostateczną. Zamachnął się gaśnicą trafiając jedną z bestii w głowę. Ta zachwiała się nieco, a Włoch podstawieniem nogi przewrócił stwora. Drugi potwór uderzył jednak Macroniego w klatkę piersiową, a ten upadł na ziemię i przez kilka chwil nie był w stanie złapać tchu. Powstałe zamieszenia wystarczyło jednak, by ratownicy zdołali odzyskać nosze z pacjentem. Walka wciąż jednak trwała. Stwór po odepchnięciu Macroniego ruszył w pogoń za noszami. Jeden z ratowników stanął mu na drodze. Po krótkiej szamotaninie bestia popchnęła go w twarz, a jej pazury rozorały głęboko jego policzek. Upadając zdołał jednak jeszcze podstawić nogi potworowi, który przewrócił się na ziemię.

 

W tym samym czasie kolejna bestia zdołała rozlać olej w zakręcie i nadjeżdżający do łuku samochód pojechał prosto oddzielając walczącą dwójkę od ratowników z noszami. Zyskany w ten sposób czas pozwolił na wrzucenie noszy do samochodu i odpalenie silnika. Kierowca karetki zawrócił i skierował się prosto na znajdujące się w pobliżu bestie. Wówczas jednak z zakrętu wypadł kolejny samochód uderzając z ogromnym impetem w karetkę. Maszyna obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i jednocześnie przewróciła na bok. Wyścigówka trafiła natomiast w samochód Macroniego. Grupka bestii rzuciła się biegiem do rozbitych maszyn. Z otaczającego tor lasu wybiegły kolejne istoty, powiększając grupkę do tuzina osobników. Macroni widział, jak bez większego wysiłku wyrywają drzwi w karetce i dostają się do środka. Włoch wraz z ratownikiem rzucili się do ucieczki w stronę lasu. Jedna z bestii spostrzegła uciekinierów. Znalazła na ziemi oderwane koło samochodu i rzuciła nim w ratownika. Rzut był niezwykle celny. Obiekt trafił go w głowę, i ratownik nieprzytomny upadł na trawę. Potwór po rzucie stracił zainteresowanie tą dwójką i zaczął buszować wśród poskręcanego żelastwa jeszcze przed chwilą uważanego za cud inżynierii.

 

Macroni tymczasem był już tuż przy barierce oddzielającej tor od lasu. Widząc jednak nieszczęście ratownika zawrócił i ruszył mu na pomoc. Mocno chwycił go za ramiona i zaczął ciągnąć w stronę lasu, która miała być bezpieczną przystanią. W świetle płonącego wciąż samochodu widział bestie grasujące wokół rozbitej karetki. Wydawało mu się, że słyszy krzyki ludzi znajdujących się wewnątrz ludzi. Te nie trwały jednak długo. Niektóre ze stworów miało ślady krwi na pazurach i na pyskach. W końcu jedna z bestii odwróciła się w stronę Macroniego i w kilku susach znalazła się tuż przy nim siadając na klatce piersiowej ciągniętego ratownika. Ostatnią rzeczą zarejestrowaną przez Włocha była woń benzyny i ostry, intensywny ból w okolicy gardła.

 

* * *

 

Nie mniej dramatycznie było sześć kilometrów dalej, w zakręcie Bergwerk. Na mokrym torze z toru wypadł Hans Steffen, nazywany na padoku doktorem. Nic z resztą dziwnego – Steffen posiadał tytuł doktora z fizjoterapii, a wyścigi były jego pasją, choć nie sposobem na życie. Trudno z resztą, by było inaczej. Steffenowi brakowało talentu, by mógł on walczyć o najwyższe pozycje, a praca lekarza dawała mu prestiż, szacunek i pieniądze. Na torze wszyscy byli jednak równi wobec praw fizyki. Pojazd Doktora pojechał prosto w zakręcie i po uderzeniu w barierę przewrócił się na dach. Gdy zawodnik próbował wydostać się z pułapki, zobaczył podbiegające w jego stronę rogate bestie trzymające kanister z benzyną i pochodnię. Wówczas z toru wypadł George Snetterton. Jego samochód uderzył w jedno ze stworzeń. Istota przeleciała sporą odległość w powietrzu, a jej ciało wylądowało w lesie otaczającym tor. Pojazd Sneterrtona zatrzymał się w barierze z opon, zaledwie kilka metrów od Steffena. Na jego nieszczęście, w świecie tych stworzeń zabicie jednego z nich nie mogło ujść na sucho. Wyrok został wydany, nim ranny towarzysz potwora zdążył wydać ostatnie tchnienie. Snetterton nie zdołał nawet rozpiąć pasów bezpieczeństwa, nim bestia otworzyła drzwi i rzuciła się na niego. Wyrwała pasy i wywlokła go z samochodu. Kierowca krzyczał i próbował się uwolnić, lecz był znacznie słabszy od bestii. Ta usiadła mu na klatce piersiowej i zaczęła się nim bawić. Pazurami rozdarła jego kombinezon i delektowała się jego strachem. Doktor Steffen przerażony obserwował makabryczną scenę nie wiedząc, jak pomóc nieszczęśnikowi. Z jednej strony chciał uratować rywala z toru, z drugiej bał się, że sam przypłaci to życiem. Strach go sparaliżował i uniemożliwiał działanie. Próbował się przemóc i ruszyć na ratunek, lecz nogi odmawiały posłuszeństwa. Tymczasem stwór wbijał pazury w mięśnie ofiary zadając jej ogromny ból. Jedyne, co Doktor zdołał zrobić, to ukryć się za wrakiem swojego samochodu. Jego tętno byłe szybsze, niż podczas któregokolwiek z przejechanych przez niego zawodów. Jeszcze przez kilka minut słyszał wrzaski nieszczęśnika, nim nastała zupełna cisza. W przerażeniu czekał na dalszy przebieg wydarzeń. A ten nie był dla niego pozytywny. Na jego nieszczęście, w świecie tych stworów istniała jeszcze jedna zasada – żadne morderstwo nie mogło mieć świadków.

 

* * *

 

Carl Klingental przetrwał końcowy etap wyścigu. Podczas, gdy wszyscy wypadali z toru, obracali się i rozbijali, on jechał bardzo spokojnie i delikatnie. Sprawiał wrażenie, jakby jechał samochodem z zupełnie innego świata. Co więcej, wykorzystując problemy rywali wysunął się na prowadzenie. Na ostatnim okrążeniu było już niemal pewne, że wygra wyścig. Gdy znalazł się na prostej Dottinger Hohe, zespół już powoli szykował się do świętowania triumfu. Potem tylko Antoniusbuche, Tiergarten i Hohenrain-Schikane. Wychodząc z tego ostatniego zakrętu widział już linię mety. Kibice na trybunach wstali i zaczęli bić mu brawo. Wcisnął gaz w podłogę i pomknął w stronę wymalowanej na asfalcie szachownicy. Gdy była już niemalże na wyciągnięcie ręki, jego samochodem gwałtownie szarpnęło w prawo. Pojazd pod kątem prostym uderzył w betonową barierę oddzielającą tor od alei serwisowej. Carl Klingental zginął natychmiast w wyniku pęknięcia podstawy czaszki. Jego maszyna przewróciła się na dach i w ten sposób przekroczyła linię mety. Zgodnie z przepisami, Szwajcar został uznany triumfatorem wyścigu. Umowa z nieznajomym towarzyszem została zatem spełniona, choć Klingentalowi nie było dane cieszyć się ze swojego triumfu.

 

 

Koniec

Komentarze

Bardzo dziękuję (choć z pewnym opóźnieniem) za uwagi. Pewne rzeczy poprawiłem, choć nie chciałem zmieniać zbytnio tekstu i część rzeczy zostawiłem mimo wszystko po staremu. 

Piekielnie dobrze napisana relacja! I staranny research. Braki? Literka r w Nurbugring.

Czytało mi się bardzo dobrze. Brawo!

“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman

Witaj Godzilla :)))

 

Na początek wielki plus za oryginalny pomysł i świat opowiadania. Z takim sportowym się jeszcze nie spotkałem. Czytało się bardzo dobrze, wciągająco. Widzę, że miałeś też potrzebną wiedzę.

 

Pomysł z potworami bardzo fajny, ale nie ma wyjaśnienia kim one były. Albo ja jakoś nieuważnie czytałem. Choć wydaje mi się, że uważnie bo opko było ciekawe.

 

Takie powiem ci spójne było to opowiadanie, nie było niczego niepotrzebnego. W ogóle bardzo mi się podobało. Bardzo udany tekst. 

Pozdrawiam!!!

Jestem niepełnosprawny...

Dziękuję za słowa uznania, nie wiedziałem, czy opowiadanie w takiej formie zyska zwolenników. Wiedza była akurat najmniejszym problemem, bo od dawna śledzę wyścigi samochodowe i sam startuję wyścigach gokartowych. 

 

Inspiracją do napisania opowiadania były słowa Jackiego Stewarta, który ścigał się po północnej pętli Nurburgringu i nazwał ten tor “Zielonym piekłem”. Wtedy zrodził się w mojej głowie pomysł występujących na torze diabłów, które czyhają na życie zawodników. Początkowo chciałem to narysować, ale rysunki wychodziły tak sobie i uznałem, że spróbuję formy pisanej. Z założenia zatem te bestie są diabłami, a tor jest terytorium szatana. Rzeczywiście nie wyjaśniłem tego w tekście, ale pisałem go nieco z perspektywy zawodników, którzy takiej wiedzy nie mają. Początkowo tekst miał być znacznie delikatniejszy, a potem jakoś w mojej głowie zrodziły się makabryczne obrazy. Było trzeba też zapełnić pewne dziury fabularne i robiąc to też zrobiło się bardziej brutalnie. Początkowo wszyscy mieli wyjść z tego żywi! 

Bardzo ciekawe opowiadanie, Godzillo. Trzymałeś się cały czas tematu, żaden wątek nie wydawał się niepotrzebny. Nie przegadałeś tekstu i za to uznanie z mojej strony. Pomysł intrygujący, zwłaszcza, że pojawia się sporo szczegółów o opisywanym sporcie – to wielki plus. Zakończenie daje do myślenia! Pozdrawiam!

Cóż, Godzillo, przeczytałam i to wszystko, do czego mogę się przyznać. Nie umiem ocenić ani

docenić Wyścigu w zielonym piekle, albowiem wszelkie wyścigi leżą daleko poza kręgiem moich zainteresowań. Zupełnie się na nich nie znam.

Natomiast stwierdzam ze smutkiem, że wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.

 

W wol­nych chwi­lach zwie­dza­li oni oko­li­ce mia­sta Nur­burg… → Zbędny zaimek.

 

Nur­bu­gring po­chwy­cił goswoje sidła i nie za­mie­rzał szyb­ko go wy­pu­ścić. → Nadmiar zaimków.

Wystarczy: Nur­bu­gring po­chwy­cił go w sidła i nie za­mie­rzał szyb­ko wy­pu­ścić.

 

Cała przy­szłość ma­łe­go chłop­ca zo­sta­ła na­kre­ślo­na… → Wiemy, że to siedmioletni chłopiec, więc nie musisz dodawać, że jest mały, wystarczy: Cała przy­szłość chłop­ca zo­sta­ła na­kre­ślo­na

 

cie­szył się on wraz z ojcem ze zwy­cię­stwa Szwaj­ca­ra… → Zbędny zaimek.

 

Wszyst­ko, co robił w swoim życiu… → Zbędny zaimek – czy mógł robić coś w cudzym życiu?

 

Kie­row­ca całe swoje życie po­świę­cił… → Zbędny zaimek.

 

albo psuł mu się sa­mo­chód, albo nie­szczę­śli­wy zbieg oko­licz­no­ści od­bie­rał mu szan­sę na dobry wynik. → Zbędne zaimki.

 

po­we­to­wać sobie wcze­śniej­sze nie­po­wo­dze­nia. Kie­row­ca wy­pra­co­wał sobie już… → Zbędne zaimki.

 

gdy wi­dział bez­wied­nie zwi­sa­ją­ce ciało Au­stria­ka… → Pewnie miało być: …gdy wi­dział bez­wład­nie zwi­sa­ją­ce ciało Au­stria­ka

Sprawdź znaczenie słowa bezwiednie.

 

Mimo ści­sku w żo­łąd­ku… → Mimo ucisku w żo­łąd­ku

 

Jego noz­drza ude­rza­ła woń ben­zy­ny.W noz­drza ude­rza­ła woń ben­zy­ny. Lub: Czuł woń benzyny.

 

Pierw­sza myśl, jaka za­brzmia­ła wów­czas w jego gło­wie, mó­wi­ła: → Raczej: Pierw­sza myśl, która się pojawiła, to pytanie:

 

po­stać, roz­świe­tlo­na bar­dzo de­li­kat­nym świa­tłem. → Nie brzmi to najlepiej.

 

zro­zu­miał, z kim ma do­czy­nie­nia. → …zro­zu­miał, z kim ma do ­czy­nie­nia.

 

Stra­cił też sporą ilość krwi, do­znał wstrzą­su mózgu… → Stra­cił też sporo krwi, do­znał wstrząśnienia mózgu

 

chwy­cił za te­le­fon i skon­tak­to­wał się… → …chwy­cił te­le­fon i skon­tak­to­wał się

 

Ogień pło­ną­cy w sercu jego pod­opiecz­ne­go… → Zbędny zaimek.

 

Fran­cis Metge za­li­czył w swoim życiu pięć­dzie­siąt czte­ry wy­ści­gi For­mu­ły 1… → A może: Fran­cis Metge za­li­czył w karierze pięć­dzie­siąt czte­ry wy­ści­gi For­mu­ły 1

 

Wy­cią­gnął swoje ba­żan­cie pióro… → Czy zaimek jest konieczny?

 

…start ry­wa­li­za­cji za­pla­no­wa­no o pół­no­cy. → Obawiam się, że rywalizacja nie jest zdolna do startu. Rozumiem, że planowanie miało miejsce o północy, ale nie wiem, na kiedy ustalono start zawodników.

Proponuję: …za­pla­no­wa­no, że rywalizujący wystartują o pół­no­cy.

 

mu­ska­jąc lu­ster­kiem prze­szko­dy… → …mu­ska­jąc lu­ster­kiem prze­szko­dy

Muska można coś, nie o coś.

 

opona była prze­bi­ta. Klin­gen­tal był gdzieś w po­ło­wie toru, miał do po­ko­na­nia jesz­cze dzie­sięć ki­lo­me­trów trasy. Był to… → Lekka byłoza.

 

Po skoń­cze­niu osiem­na­stych uro­dzin zgło­sił się… → Kończy się lata, nie urodziny.

Proponuję: Po osiem­na­stych uro­dzinach zgło­sił się… Lub: Po skoń­cze­niu osiem­na­stu lat zgło­sił się

 

Wy­cią­gnął z kie­sze­ni swo­je­go smart­fo­na… → Zbędny zaimek.

 

Pró­bo­wał on zło­żyć się w za­kręt… → Jak wyżej.

 

Na­wo­ły­wał przez radio ze­spół do prze­rwa­nia wy­ści­gu. Od­po­wia­dał mu jed­nak tylko trzask radia. → Czy to celowe powtórzenie?

A może w drugim zdaniu: Od­po­wia­dał mu jed­nak tylko trzaski.

 

Kie­row­ca był mocno oszo­ło­mio­ny, choć nie od­niósł żad­nych ob­ra­żeń. Obo­la­łe mię­śnie jed­nak mocno da­wa­ły… → Powtórzenie.

 

cicho po­ję­ki­wał, nie świa­dom nawet… → …cicho po­ję­ki­wał, nieświa­dom nawet

 

Pod­biegł do dwóch stwo­rów i od­pa­lił w ich kie­run­ku ga­śni­cę. Wy­ce­lo­wał środ­kiem ga­śni­czym w ich twa­rze. → Obawiam się, że gaśnicy się nie odpala. Nie brzmi to najlepiej.

 

be­stia po­pchnę­ła go w twarz, a jej pa­zu­ry roz­ora­ły głę­bo­ko jego po­li­czek. → Nadmiar zaimków.

Proponuję: …be­stia pchnę­ła go w twarz i pa­zu­rami głę­bo­ko rozorała po­li­czek.

 

nad­jeż­dża­ją­cy do łuku sa­mo­chód po­je­chał pro­sto… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …zbliżający się do łuku sa­mo­chód po­je­chał pro­sto

 

za­wró­cił i ru­szył mu na pomoc. → Zbędny zaimek.

 

sły­szy krzy­ki ludzi znaj­du­ją­cych się we­wnątrz ludzi. → Dwa grzybki w barszczyku.

 

Nie­któ­re ze stwo­rów miało ślady krwi… → Nie­któ­re ze stwo­rów miały ślady krwi

 

Na mo­krym torze z toru wy­padł… → Brzmi to fatalnie.

Proponuję: Na mokrej nawierzchni z toru wy­padł

 

Nic z resz­tą dziw­ne­go… → Nic zresz­tą dziw­ne­go

 

Trud­no z resz­tą, by było ina­czej. Trud­no zresz­tą, by było ina­czej.

 

Stef­fe­no­wi bra­ko­wa­ło ta­len­tu, by mógł on wal­czyć… → Zbędny zaimek.

 

Po­jazd Dok­to­ra po­je­chał pro­sto… → Nie brzmi to najlepiej. Dlaczego wielka litera?

 

nie zdo­łał nawet roz­piąć pasów bez­pie­czeń­stwa, nim be­stia otwo­rzy­ła drzwi… → …nie zdo­łał nawet roz­piąć pasów bez­pie­czeń­stwa, gdy be­stia otwo­rzy­ła drzwi…

 

Pa­zu­ra­mi roz­dar­ła jego kom­bi­ne­zon i de­lek­to­wa­ła się jego stra­chem. → Zbędne zaimki.

 

Jego tętno byłe szyb­sze, niż pod­czas któ­re­go­kol­wiek z prze­je­cha­nych przez niego za­wo­dów. → Czy zawody można przejechać?

Proponuję: Jego tętno było szyb­sze niż pod­czas jakichkolwiek zawodów, w których uczestniczył.

 

on je­chał bar­dzo spo­koj­nie i de­li­kat­nie. Spra­wiał wra­że­nie, jakby je­chał sa­mo­cho­dem… → Powtórzenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka