- Opowiadanie: cadael - Gimmothy Dalston znów musi zacząć od nowa
Gimmothy Dalston znów musi zacząć od nowa
Cześć,
Opowiadanie o Gimmothym jest jednym z rozdziałów książki “Za Ścianą Burz”, którą wydałem własnym sumptem pod koniec ubiegłego roku; pisane jednak było jako odrębnie funkcjonująca krótka forma. Opowiadanie ma miejsce w Alterii, na nowym kontynencie, odkrytym ledwie trzy dekady temu – ten w dalszym ciągu dziewiczy obszar stopniowo kolonizowany jest przed ludzi emigrujących z Istaeru, czy jak sami mówią: Starego Świata.
Życzę miłej lektury!
– Mam tego, kurwa, dość – zawarczał Gimmothy Dalston, waląc drzwiami.
Rzucił w kąt kapelusz. Rzadko mówił do siebie, ale tym razem naprawdę miał dosyć. Przewrócił kopniakiem krzesło i przeszedł do drugiej izby, tupiąc tak, że aż dzwoniły cynowe talerze pozostawione na stole. W chacie pachniało jeszcze śniadaniem: plackami ziemniaczanymi z czosnkiem. Wybrał ze stojącego w rogu kufra najlepsze ubrania i niedbale upchnął je do wysłużonego skórzanego tobołu. Wyszarpnął z podłogi luźną deszczułkę, pod którą ukrywał sakiewkę z oszczędnościami. Woreczek z pieniędzmi, boleśnie lekki, również wrzucił do torby. Na koniec zwinął i spakował poplamioną puchową kołdrę – po czym zabrał filcowy płaszcz i włożył na głowę ciśnięty wcześniej kapelusz.
Otworzył drzwi kopniakiem i wymaszerował z chaty, nie patrząc za siebie. Szedł szybkim krokiem, rozchlapując błoto na rozdeptanej, namokniętej ścieżce.
– Stary miał rację, psiamać – warknął pod nosem.
Gimmothy Dalston nie poddawał się łatwo. Pięćdziesiąt lat jego życia poznaczone było bliznami wielu nowych początków: po pożarze, w którym spłonęła farma rodziców; po zarazie, która wygnała ich z rodzinnego Seveltenu; po śmierci ukochanego Yimma, który w spadku zostawił mu jedynie niespodziewany dług, przed którym musiał uciec aż tutaj.
Wyglądało na to, że teraz będzie musiał znów zacząć od początku. Kiedy przyjechał tutaj cztery lata temu, po trudnym ponad wszelkie wyobrażenie rejsie – trzy tygodnie spędził pod pokładem, na metalowych pryczach z nieznajomymi, w gorącej jak kotłownia, zarzyganej sali – Kotlina Vranis wydała się dziewiczym rajem. Własnoręcznie wzniósł swój dom, prostą dwuizbową chatę z drewna. Na przeszło rok najął się jako pracownik w tartaku w dolinie i oszczędzał każdy grosz; udało mu się kupić broń i narzędzia, z pomocą których rozwinął własne, skromne gospodarstwo. Kilka miesięcy później pojawili się sąsiedzi, Weizgertowie, którzy osiedlili się niżej, bliżej gościńca. Życie tutaj, pomimo ciężkiej pracy i doskwierającej w długie wieczory samotności, miało koniec końców swój urok. Zimy były łagodne, zwierzyny pod dostatkiem, zaś płodna ziemia sowicie wynagradzała ciężką pracę. Gimmothy lubił to miejsce – nikt mu tutaj nie zawadzał i mógł sam decydować o wszystkim. Nieraz latem przed snem kładł się przed chatą, wpatrując w rozgwieżdżone niebo i nucąc tęskne melodie ze starego świata.
Ostatni rok jednak wiele zmienił. Wszystko szło nie tak.
Pierwsze pojawiły się bandy łupieżców, którzy napadali podróżnych na szlaku handlowym – kręcąc się po okolicy dotarli najpierw do Weizgertów. Światło płonącej stodoły rozświetlało noc, a huk pożaru trawiącego drewniane zabudowania mieszał się z beczeniem przestraszonych zwierząt i wrzaskami kobiet. Potem przez pewien czas panował spokój, ale napastnicy wrócili; najechali tym razem biednego Gimmothiego Dalstona, powodowani raczej nudą i okrucieństwem, niż szansą na zarobek. Pobity niemal do nieprzytomności Gimmothy przysiągł sobie wtedy, że następnym razem będzie gotów by się obronić. Odtąd zawsze miał przygotowaną strzelbę i czekał każdego wieczoru, ale bandyci już nie wrócili.
Ponadto od przeszło roku w całej kotlinie padało zbyt często. Ziemia, niegdyś szczodrze obdarowująca Gimmothiego swoimi obfitymi płodami, teraz zdawała się głucha na jego pracę i wysiłki. Uprawy gniły albo padały ofiarą ślimaków, grzybów i gryzoni. Dalston cierpliwie znosił wymierzane mu przez Matkę ciosy. Wiedział, że ziemia ma swoje kaprysy. Bez słowa skargi, każdego dnia wstawał, oporządzał kilka półdzikich kóz, po czym do zmierzchu usiłował osuszyć, wzmocnić, ogrodzić i oczyścić grządki. Czasem wyruszał na polowania – skóry i trofea sprzedawał kupcom, którzy specjalnie zbaczali ze szlaku, by odwiedzić Gimmothiego i Weizgertów.
Jednak od kilku miesięcy zwierząt było mniej. Dalston zwykle wracał z lasu głodny i sfrustrowany. Sytuacja Weizgertów nie była lepsza. Ostatecznie rodzina postanowiła wyjechać do Vranis, na drugim końcu Kotliny. Stary Odie Weizgert przekonywał sąsiada, by jechał razem z nimi, bo najwyraźniej Matka odwróciła twarz od tej okolicy, cofając dane wcześniej błogosławieństwo. Gimmothy jedynie machnął wtedy w odpowiedzi ręką.
Dziś jednak wydarzyło się coś, czego Gimmothy Dalston nie mógł znieść. Kiedy rano poszedł do swoich zwierząt, nie zastał żadnego z nich. Ogrodzenie wokół obórki było zniszczone; coś staranowało w nocy prosty płotek, który z takim trudem konstruował. W rozmokniętej ziemi odciśnięte były ślady wielkich, pazurzastych łap. Żadnej z kóz nie było w obórce, choć trudno sobie wyobrazić, żeby wszystkie padły ofiarą jednego drapieżnika – najpewniej rozbiegły się po lesie. Zresztą, co to za różnica – i tak nie uda się ich już sprowadzić.
Dalston obszedł szybkim krokiem swoje skromne gospodarstwo, chcąc upewnić się, czy nigdzie nie znajdzie choć jednej kozy. Klnąc pod nosem na nieznanego drapieżnika i na całą tę zasraną okolicę, uznał, że to koniec. Ma dość, rusza do Vranis. Może zatrudni się znów w tartaku, w końcu zmianowy traktował go tam z szacunkiem i obiecał mu nawet posadę, jeśli kiedykolwiek zechce wrócić. Najwyraźniej kiedykolwiek to jest właśnie dziś.
A więc Gimmothy Dalston szedł w strugach deszczu w dół wzgórza, na którym zostawił tyle swojej pracy, z którym wiązał tyle nadziei. Nie obejrzał się ani razu. Mijając domek Weizgertów znów pomyślał, że stary Odie miał rację. To miejsce stało się wrogie i nieprzyjazne, jak dziki koń robiło wszystko, co mogło, by pozbyć się ludzi ze swojego grzbietu.
Wszedł w głąb puszczy, która okalała większą część wzgórza. Zwarty sufit gęstych liści sprawiał, że w lesie było ciemno, ale osłaniał wędrowca przed deszczem. Idąc szybkim krokiem Gimmothy mijał dobrze znane sobie kamienie i skałki, myśląc o tym, że widzi je ostatni raz. Nie mylił się.
Wyszedł na szeroką łąkę. Wysokie zarośla i trawy sprawiały, że wystająca nad nimi głowa Dalstona wyglądała jak łupina spływająca rozlaną, zieloną rzeką. Mężczyzna ślizgał się na wąskiej, gliniastej ścieżce, która pod wpływem ulewy zmieniła się w lepkie bagno; jego skórzane buciory zapadały się głęboko. Złorzecząc pod nosem, wyrywał je z błota z cmoknięciem.
Kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym widzimy teraz Gimmothiego Dalstona, droga dociera do gościńca, ten z kolei łączy się ze szlakiem handlowym, rozpiętym wzdłuż rzeki pomiędzy dwoma siedliskami ludzkich żywiołów: Vranis na południu i Nowym Gesten na północy.
Wędrowcy na szlaku handlowym mają do wyboru wiele skrzyżowań i rozwidleń, połączonych z dziesiątkami dróg i ścieżek. Drogi te prowadzą do mniejszych osad, na farmy, do gospód lub przystani – a z każdego z tych miejsc można pójść jeszcze dalej i dalej, lub wypłynąć na inny kontynent, by ostatecznie zamieszkać we wsi, pod miastem, uschnąć na pustyni lub zgubić się w labiryntach bagien. Wszyscy podróżni świata na każdym skrzyżowaniu podejmują decyzje, prowadzące naprzeciw różnym wariantom losu. Wierzą, że ich wybór jest słuszny. Chcą wierzyć, że to ich wybór. Ilu z nich zawróciłoby jednak, gdyby wiedzieli, dokąd ostatecznie zaprowadzi ich szlak?
Gimmothy Dalston nie dotrze już do najbliższego rozwidlenia i nie podejmie decyzji o wyborze drogi. Być może, gdyby nie wyruszył z domu z taką wściekłością, niebawem czekałaby na niego praca w tartaku i głęboki sen pozbawionego złudzeń robotnika. Być może, gdyby wyruszył chwilę wcześniej, spotkałby na szlaku zaprzyjaźnionych kupców, z którymi bezpiecznie dojechałby do swojego celu. Być może, gdyby obejrzał się za siebie w porę, ujrzałby czarną bestię o okrągłych, żółtych ślepiach, która podążała za nim w przedziwnej ciszy, odciskając w rozmokłej drodze tropy pazurzastych łap, zakrywające ślady Gimmothiego. Być może wówczas rzuciłby się w porę do ucieczki, schował za przewróconym pniem albo w jakiejś jamie.
Tego nie wiemy. Gimmothy Dalston wyszedł z domu dokładnie tego dnia, o tej godzinie i w taki sposób, by zakończyć swoje życie bez walki, na przemokniętej, dzikiej łące. Silne uderzenie wyrzuciło go do przodu. Wylądował twarzą w lepkim, gliniastym błocie. Zdążył jeszcze poczuć wyraźny zapach i słonawy posmak ziemi. Ciężar na plecach wypchnął powietrze z płuc mężczyzny, odbierając mu oddech. Długie, sierpowate szpony zacisnęły się chciwie na jego ciele, a twardy, ostry dziób jednym uderzeniem rozłupał łysiejącą głowę, jak przepiórcze jajo.
Gimmothy Dalston zakończył życie na polnej drodze. Życie, któremu okazał tyle cierpliwej wyrozumiałości. Nie będzie mu dane spocząć w grobie. Jego ciało, pozbawione już wytrwałego ducha, który przywiódł go na ten kontynent, zostaje zwrócone ziemi, zwierzętom i drzewom – pierwotnemu porządkowi, od jakiego wieki temu odłączyli się najdalsi przodkowie Dalstona, uznając się za prawowitych władców świata.
Deszcz pada nieprzerwanie; całą dolinę przeszywa upiorny wrzask, tryumfalne wycie sytego drapieżnika.
W głębi doliny, dwóch kupców owiniętych w przemoczone kapoty wzdryga się słysząc wrzask. Pośpieszają konia; chcą jak najszybciej dostać się do osady.
– Co to było? – pyta jeden z nich przestraszonym głosem.
– A czort wie, jakiś wilk wściekły. Wio!
Bicz strzela nad końskim zadem. Kupcy jadą przez chwilę w milczeniu.
– Wiesz co – odzywa się w końcu jeden z nich. – W drodze powrotnej zajedziemy do tego Dalstona, może będzie miał coś dla nas.
Deszcz nadal pada, bębniąc o wóz. Bezpański skórzany tobół z kilkoma starymi ubraniami, kołdrą i garścią monet leży gdzieś w wysokiej trawie.
Koniec
Komentarze
– Mam tego, kurwa, dość – powiedział na głos Gimmothy Dalston, wchodząc do swojej chaty z impetem, aż zadzwoniły cynowe talerze i kubki, stojące od śniadania na chybotliwym stole.
Warto zaznaczyć występowanie wulgaryzmów, niektórzy czytelnicy nie lubią.
Zmieniłabym na wchodząc z impetem. Zastanawia mnie również w jaki sposób samo wejście mogło poruszyć stolik. Raczej coś dzwoni kiedy trzaskamy drzwiami.
Rzucił w kąt swój kapelusz.
Nadużywasz zaimków, swój występuje w tym króciaku 15 razy!
Ze stojącego w rogu kufra zaczął wyciągać koszule i spodnie, rzucając wszystko na środek pokoju.
Izba wiejskiej chaty zmieniła się w pokój.
Zręcznie wyszarpnął z podłogi luźną deszczułkę, pod którą ukrywał skromne – ba, wręcz liche – oszczędności w potarganej sakiewce.
Ta potargana sakiewka na końcu psuje zdanie, albo należy ją przenieść za którą, albo (nawet lepiej!) wywalić. Bo Ta bieda jest już trochę nachalnie prezentowana.
W swoim pięćdziesięcioletnim życiu już kilkukrotnie musiał zaczynać od nowa – po pożarze, w którym spłonęła farma rodziców; po zarazie, która wygnała ich z rodzinnego Seveltenu; po śmierci jego ukochanego Yimma, który w spadku zostawił mu jedynie niespodziewany dług, przed którym musiał uciec aż tu, do Alterii.
udało mu się kupić broń i narzędzia, z pomocą których rozwinął własne, skromne gospodarstwo.
Jak dla mnie powinno już wylecieć do kolejnego zdania.
Zawsze miał odtąd przygotowaną strzelbę i czekał każdego wieczoru, ale bandyci już nie wrócili.
Wolałabym odtąd zawsze.
Dalston jednak cierpliwie znosił wymierzane mu przez Matkę ciosy rozczarowań.
A czemu matka z dużej, to jakaś bogini?
Nie skarżąc się, każdego dnia wstawał, zajmował się kilkoma półdzikimi kozami, po czym do zmierzchu usiłował osuszyć, wzmocnić, ogrodzić i oczyścić swoje grządki.
Za dużo się, wiec może bez skargi? Jak zajmujemy się grządkami to raczej swoimi, jak nie zaznaczamy, rzucamy swój kapelusz i drapiemy się w swoje nogi. Dlatego swój może być zwykle wycięty ze zdania.
Klnąc pod nosem na nieznanego drapieżnika i na całą tę zasraną okolicę, uznał, że to koniec.
Ma dość, rusza do Vranis. Może zatrudni się znów w tartaku, w końcu zmianowy traktował go tam z szacunkiem i obiecał mu nawet posadę, jeśli kiedykolwiek zechce wrócić. Najwyraźniej kiedykolwiek to jest właśnie dziś.
Czas zrobił się niespodziewanie teraźniejszy, z tendencją do przyszłego;P
Kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym znajdował się Gimmothy, droga dociera do gościńca, ten z kolei łączy się ze szlakiem handlowym, rozpiętym wzdłuż rzeki pomiędzy dwoma siedliskami ludzkich żywiołów: Vranis na południu i Nowym Gesten na północy.
Tu również powinien być utrzymany czas przeszły, żeby utrzymać styl opowiadania.
Wszyscy podróżni świata na każdym skrzyżowaniu podejmują pozornie uświadomione decyzje, prowadzące naprzeciw różnym wariantom ich własnego losu.
Raczej świadome, uświadomione to mogą być konsekwencje, lub nastolatki.
Dałabym prowadzące ich ku różnym wariantom losu. To że nasz los jest własny jest truizmem.
– Wiesz co – odzywa się w końcu jeden z nich. – w drodze powrotnej zajedziemy do tego Dalstona, może będzie miał coś dla nas.
Kupcy znowu wprowadzają niepotrzebnie czas teraźniejszy.
W drodze z dużej.
Technicznie sporo do poprawy. Jak dla mnie za kwieciście. Usunięcie 20% słów zrobiłoby dobrą robotę, bo masz tendencję do przegadywania. Natomiast historia trzyma się kupy i ma w sobie haczyk, czyli poczytałabym co działo się dalej. Zwłaszcza, że jak sądzę, kupcy skończą marnie;)
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
@Ambush dzięki za uwagi, poszlifuję jeszcze tekst :) do kilku rzeczy się odniosę:
Warto zaznaczyć występowanie wulgaryzmów, niektórzy czytelnicy nie lubią.
Dobrze! Gdzie zaznacza się wulgaryzmy? To kwestia dodania tagu?
A czemu matka z dużej, to jakaś bogini?
Tak, mogłem to zaznaczyć we wstępie – kult Matki i Ojca, jako bóstw opiekuńczych, jest jednym z elementów świata, o którym piszę.
Czas zrobił się niespodziewanie teraźniejszy, z tendencją do przyszłego;P
To prawda! I jest to zabieg celowy. Przez całą książkę przeplatam zarówno czas, jak i osobę, z których perspektywy ukazana jest fabuła. Chcę opowiedzieć historie jako wiecznie-się-dziejące, wzbudzić poczucie, że czas nie jest linearny: że narrator może zatrzymać się w nim i nawigować, przyglądać się rzeczywistości z różnych perspektyw, również wykluczających się nawzajem. To nie jest narrator wszechwiedzący, ale panujący nad kierunkiem czasu. Chodzi też o to, że najpierw wyjaśnił “skąd przyszliśmy”, by powiedzieć “gdzie [kiedy] jesteśmy” i zdradzić, że teraz już zdecydowano, “dokąd dotrzemy” – czy raczej dokąd (nie) dotrze Gimmothy.
Tu również powinien być utrzymany czas przeszły, żeby utrzymać styl opowiadania.
To jest właśnie jeden z elementów tej alinearnej narracji: narrator wciska nagle przycisk pauzy, robi zoom-out i naszkicowuje sytuację, przygląda się okolicy po czym wznosi się jeszcze wyżej (ale w czasie, nie przestrzeni) i dostrzega wybiegajace w nieskończoność rozgałęzienia wariantów świata.
Usunięcie 20% słów zrobiłoby dobrą robotę, bo masz tendencję do przegadywania.
Zanotowano ;)
To jak poprawisz, daj znać. Przeczytam sobie ponownie.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Cześć cadael
Przeczytałem i muszę niestety napisać, że czytałem wiele znacznie lepszych opowiadań. Końcówka lepsza. Ale ogólnie nie za bardzo mnie to uraczyło.
Pozdrawiam!!!
Jestem niepełnosprawny...
Opowiadanie krótkie, a zdążyło nieco znużyć. Pewnie dlatego, że niewiele się tu wydarzyło – bohaterowi wiatr ciągle wieje w oczy, a nim cokolwiek zaczęło się dziać, pojawił się pazurzasty potwór z dziobem i za jego sprawą Gimmothy dokonał żywota.
Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.
Rzadko na tym odludziu mówił sam do siebie… → Wystarczy: Rzadko na tym odludziu mówił do siebie…
…po czym zabrał swój stary płaszcz… → Zbędny zaimek.
…wymaszerował z chaty, nie oglądając się za siebie. → Czy dookreślenie jest konieczne – czy mógł oglądać się przed siebie?
Proponuję: …wymaszerował z chaty, nie oglądając się na nic.
– Stary miał rację, psia mać – warknął pod nosem. → – Stary miał rację, psiamać – warknął pod nosem.
W swoim pięćdziesięcioletnim życiu już kilkukrotnie musiał zaczynać od nowa… → Zbędny zaimek – czy mógł coś zaczynać w cudzym życiu?
…po ciężkim ponad wszelkie wyobrażenie rejsie statkiem… → …po trudnym/ przykrym ponad wszelkie wyobrażenie rejsie statkiem…
Zimy były łagodne, płodna ziemia sowicie wynagradzała ciężką pracę, zwierzyny było pod dostatkiem. → Czy to celowe powtórzenie?
…kładł się przed chatą, wpatrując się w skrzące się tysiącami gwiazd niebo… → Lekka siękoza.
…mieszał się z przestraszonym beczeniem zwierząt… → To nie beczenie było przestraszone, przestraszone były zwierzęta.
Proponuję: …mieszał się z beczeniem przestraszonych zwierząt…
Zawsze miał odtąd przygotowaną strzelbę… → Odtąd zawsze miał przygotowaną strzelbę…
Uprawy gniły albo padały ofiarą ślimaków, grzybów i gryzoni. → Skoro panowała susza, to chyba: Uprawy uschały albo padały ofiarą gryzoni i innych szkodników.
Ślimaki i grzyby też potrzebują wilgoci.
…do zmierzchu usiłował osuszyć, wzmocnić, ogrodzić i oczyścić swoje grządki. → Skoro panowała susza, to dlaczego osuszał grządki? Zbędny zaimek.
Czasem wyruszał na polowania… → Czy dobrze rozumiem, że czasem wyruszał na kilka polowań jednocześnie?
A może wystarczy: Czasem wyruszał na polowanie…
Od kilku miesięcy jednak zwierząt było mniej. → Jednak od kilku miesięcy zwierząt było mniej.
Dalston wracał do swojej chaty głodny… → Zbędny zaimek.
…Matka odwróciła swoją twarz od tej okolicy… → Jak wyżej.
Dziś jednak przelała się czara goryczy, którą Gimmothy Dalston mógł znieść. → Czara goryczy nie jest czymś, co można znosić albo nie.
Proponuję: Dziś jednak przelała się czara goryczy. Wydarzyło się coś, czego Gimmothy Dalston już nie mógł znieść.
Rozczarowany, nawet nie oglądał się za siebie. → A może: Rozczarowany, nie obejrzał się ani razu.
– Wiesz co – odzywa się w końcu jeden z nich. – w drodze powrotnej zajedziemy do tego Dalstona, może będzie miał coś dla nas. -> – Wiesz co – odzywa się w końcu jeden z nich. – W drodze powrotnej zajedziemy do tego Dalstona, może będzie miał coś dla nas. Lub: – Wiesz co – odzywa się w końcu jeden z nich – w drodze powrotnej zajedziemy do tego Dalstona, może będzie miał coś dla nas.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
@regulatorzy Bardzo dziękuję za cenne uwagi. Postaram się jak najszybciej poprawić tekst – niestety, ostatnio nie mogę poświęcić na to wystarczająco dużo czasu.
Odnośnie samej treści, rozumiem, skąd wrażenie, że dzieje się niewiele. Jak wspomniałem w opisie, to opowiadanie jest jednym z rozdziałów książki i być może przeceniłem jego “niezależność” od całości.
Natomiast co do uwagi o suszy i ślimakach – w opowiadaniu jest na odwrót, ciągle pada deszcz i dlatego właśnie gleba jest przesiąknięta. :)
Raz jeszcze dzięki!
Bardzo prosze, Cadaelu. Miło mi, że mogłam się przydać. :)
…w opowiadaniu jest na odwrót, ciągle pada deszcz…
Istotnie. Pewnie zamiast: Ponadto od przeszło roku w całej kotlinie nazbyt często padało. przeczytałam: Ponadto od przeszło roku w całej kotlinie niezbyt często padało.
Wybacz.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
@regulatorzy @Ambush – wrzuciłem zedytowaną wersję, w której wziąłem pod uwagę wasze cenne komentarze. :)
Cadaelu, jestem niezwykle rada, że uznałeś uwagi za przydatne. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
zawarczał Gimmothy Dalston, waląc drzwiami.
Jak już, to warknął. Jeżeli taką kwestię można "warknąć" (spróbuj). Rozdzieliłabym też warczenie i walnięcie, ale może to ja.
Rzucił w kąt kapelusz.
Szyk: Rzucił kapelusz w kąt.
Przewrócił kopniakiem krzesło i przeszedł do drugiej izby, tupiąc tak, że aż dzwoniły cynowe talerze pozostawione na stole.
Dlaczego on jest aż tak demonstracyjnie wściekły? I na co właściwie? Zacząłeś od środka, więc nie wiem, czy mam się z Gimmothym zgadzać, czy nie, czy tylko trochę, i o co w ogóle chodzi.
W chacie pachniało jeszcze śniadaniem: plackami ziemniaczanymi z czosnkiem.
Ale co to ma do wściekłości bohatera? I czy wściekły bohater zwróciłby na to uwagę?
Wybrał ze stojącego w rogu kufra najlepsze ubrania i niedbale upchnął je do wysłużonego skórzanego tobołu.
Tobół to nie to samo, co torba. Poza tym – przed chwilą bohater był wściekły. Teraz starannie, metodycznie wybiera ubrania i upycha je "niedbale" – czy to się trzyma kupy? Porównaj:
Pokrywa stojącego w rogu kufra łupnęła w ścianę. Gimmothy zgarnął z wierzchu parę sztuk ubrania i wepchnął je do wyciągniętej spod łóżka wytartej sakwy.
Na koniec zwinął i spakował poplamioną puchową kołdrę – po czym zabrał filcowy płaszcz i włożył na głowę ciśnięty wcześniej kapelusz.
Kołdrę zapewne warto byłoby wziąć ze sobą, ale nie wiem, czy dałaby się bez uszkodzenia wepchnąć do torby. (To też możesz wypróbować w praktyce – polecam eksperymenty). Myślnik jest zupełnie niepotrzebny, równie dobrze mógłby być przecinek. I z tym kapeluszem… Może tak: Na koniec zwinął i spakował poplamioną puchową kołdrę. Potem włożył filcowy płaszcz, odszukał w kącie kapelusz i wcisnął go na głowę.
Szedł szybkim krokiem, rozchlapując błoto na rozdeptanej, namokniętej ścieżce.
Tnij: Szedł spiesznie, rozchlapując błoto.
Pięćdziesiąt lat jego życia poznaczone było bliznami wielu nowych początków
Purpurowe i niespójne. Dlaczego nowy początek przyrównujesz do rany?
po trudnym ponad wszelkie wyobrażenie rejsie – trzy tygodnie spędził pod pokładem, na metalowych pryczach z nieznajomymi, w gorącej jak kotłownia, zarzyganej sali
Zwykle lepiej nie podsumowywać opisu: po trzytygodniowym rejsie spędzonym pod pokładem, na metalowych pryczach z nieznajomymi, w gorącej jak kotłownia, zarzyganej sali. Nie wiem, czy kotłownia ma tu sens, technologicznie, znaczy.
Własnoręcznie wzniósł swój dom, prostą dwuizbową chatę z drewna.
I ot, tak go porzuca?
narzędzia, z pomocą których rozwinął własne, skromne gospodarstwo
Za pomocą (z pomocą kolegi; za pomocą narzędzi). "Rozwinął"?
płodna ziemia
Ziemia jest nie płodna, a żyzna.
wynagradzała ciężką pracę
Czemu aż tak podkreślasz tę ciężką pracę?
Gimmothy lubił to miejsce
Angielskawe.
Światło płonącej stodoły rozświetlało noc
Pleonastyczne trochę i mało obrazowe.
huk pożaru trawiącego drewniane zabudowania mieszał się z beczeniem przestraszonych zwierząt i wrzaskami kobiet
Hmmmm.
najechali tym razem biednego Gimmothiego Dalstona, powodowani raczej nudą i okrucieństwem, niż szansą na zarobek.
I to jest ten moment, kiedy dzielni osadnicy zbierają się razem i doceniają zalety życia we wspólnocie. Nie? Ewentualnie ten, kiedy przybywa Samotny Rewolwerowiec, względnie siedmiu wspaniałych. Nie?
następnym razem będzie gotów by się obronić
Albo: następnym razem będzie gotów, by się obronić; albo: następnym razem będzie gotów się bronić.
Ziemia, niegdyś szczodrze obdarowująca Gimmothiego swoimi obfitymi płodami, teraz zdawała się głucha na jego pracę i wysiłki.
Niespójne. Głucha może być na prośby, ale w żadnym wypadku na wysiłki. Poza tym "obfity" znaczy "występujący w dużej ilości", więc mamy tu masło maślane. Swoją drogą – jak mawiała prababcia, jak jest mliczko i kartofelki, to głodu nie ma ;) a on wprawdzie źródło mliczka stracił, ale kartofelki jeszcze ma, a nowych kóz może chyba nałapać? Zresztą czosnek (może dziki, ale zawsze) też ma.
Dalston cierpliwie znosił wymierzane mu przez Matkę ciosy.
Jakie znowu ciosy?
Dalston zwykle wracał z lasu głodny i sfrustrowany.
"Sfrustrowany" to bardzo nowoczesne słowo, nie pasuje do fantasy (nawet takiego niby-westernowego).
Sytuacja Weizgertów nie była lepsza.
Jak wyżej. Może tak: Weizgertom powodziło się nie lepiej.
najwyraźniej Matka odwróciła twarz od tej okolicy, cofając dane wcześniej błogosławieństwo
Przedłużone. Imiesłów współczesny nie oznacza przyczyny, tylko jednoczesność. Wystarczy: najwyraźniej Matka odwróciła twarz od tej okolicy.
Gimmothy jedynie machnął wtedy w odpowiedzi ręką.
Szyk: Wtedy Gimmothy jedynie machnął w odpowiedzi ręką.
W rozmokniętej ziemi odciśnięte były ślady wielkich, pazurzastych łap.
… i obraził się na Matkę Naturę, ponieważ niedźwiedź rozwalił mu płot? Nie wróżę mu sukcesu w traperstwie.
choć trudno sobie wyobrazić, żeby wszystkie padły ofiarą
Wyobrazić sobie łatwo (nie wiem, skąd ta maniera "wyobrażania"), raczej trudno przypuszczać.
Zresztą, co to za różnica – i tak nie uda się ich już sprowadzić.
Nawet nie próbuje…
Dalston obszedł szybkim krokiem swoje skromne gospodarstwo, chcąc upewnić się, czy nigdzie nie znajdzie choć jednej kozy.
Nienaturalne: Dalston szybkim krokiem obszedł swoje skromne gospodarstwo, ale nie znalazł ani jednej kozy.
Klnąc pod nosem na nieznanego drapieżnika i na całą tę zasraną okolicę
Klnie się raczej kogoś lub coś (w żywy kamień): Klnąc pod nosem nieznanego drapieżnika i całą tę zasraną okolicę.
Może zatrudni się znów w tartaku, w końcu zmianowy traktował go tam z szacunkiem i obiecał mu nawet posadę, jeśli kiedykolwiek zechce wrócić.
Coś mnie tu uwiera, ale psychologicznie, nie stylistycznie.
Najwyraźniej kiedykolwiek to jest właśnie dziś.
Supozycję materialną (tj. cytat) dajemy w cudzysłów: Najwyraźniej "kiedykolwiek" to właśnie dziś.
To miejsce stało się wrogie i nieprzyjazne, jak dziki koń robiło wszystko, co mogło, by pozbyć się ludzi ze swojego grzbietu.
Obraz ładny, ale bohater mnie nie przekonuje.
Wszedł w głąb puszczy, która okalała większą część wzgórza.
Nie mogła okalać większej części, bo okalać – to otaczać. Może tak: Zagłębił się w las otaczający wzgórze.
Zwarty sufit gęstych liści sprawiał, że w lesie było ciemno, ale osłaniał wędrowca przed deszczem.
Wydumane: Pod sklepieniem gęstych liści było ciemno, ale sucho.
Idąc szybkim krokiem Gimmothy mijał dobrze znane sobie kamienie i skałki, myśląc o tym, że widzi je ostatni raz. Nie mylił się.
A dlaczego miałby się mylić? I trochę niezdecydowany ten Gimmothy – zależy mu, nie zależy? Czego on chce? Przycięłabym zdanie: Gimmothy szybkim krokiem mijał dobrze (sobie) znane kamienie i skałki, myśląc, że widzi je ostatni raz.
Wysokie zarośla i trawy sprawiały, że wystająca nad nimi głowa Dalstona wyglądała jak łupina spływająca rozlaną, zieloną rzeką.
Ale przed chwilą narracja patrzyła przez ramię Gimmothy'emu – a teraz nagle mamy szeroki plan? Niezależnie od tego, obraz jest dziwny. Przywodzi na myśl raczej Indian obserwujących wędrowca i wyglądających okazji, żeby go oskalpować, zresztą "sprawiały" to mało konkretne słowo.
Złorzecząc pod nosem, wyrywał je z błota z cmoknięciem.
Źle się to parsuje, ale trudno nawet poprawić. Hmm. Może: Wyrywał je z błota, cmoknięcia zagłuszając przekleństwami? Nie, dalej źle.
Kilkadziesiąt metrów od miejsca
Metry w fantasy to bardzo zły obyczaj. Po pierwsze, są mało obrazowe – od Złotej Bramy do Fontanny Neptuna, na przykład, jest 400 metrów – czy to Ci choć trochę pomogło zobaczyć ulicę Długą w Gdańsku? Skwer Heweliusza ma poniżej 100 – i co z tego? Po drugie, metry psują zawieszenie niewiary, bo w naszym świecie są związane z konkretnym wydarzeniem historycznym, które w światach fantasy nie miało miejsca.
rozpiętym wzdłuż rzeki pomiędzy dwoma siedliskami ludzkich żywiołów
Bardzo purpurowe i patetyczne.
wiele skrzyżowań i rozwidleń, połączonych z dziesiątkami dróg i ścieżek
Skrzyżowanie nie jest jakimś dodatkiem do drogi, tylko jej częścią.
na farmy
Nie ruszam tych farm, bo widzę, że mamy tu niby Dziki Zachód, ale muszę zwrócić uwagę, że to angielskie słowo.
Drogi te prowadzą do mniejszych osad, na farmy, do gospód lub przystani – a z każdego z tych miejsc można pójść jeszcze dalej i dalej, lub wypłynąć na inny kontynent, by ostatecznie zamieszkać we wsi, pod miastem, uschnąć na pustyni lub zgubić się w labiryntach bagien.
Filozoficznie jest to mało spójne – nie bardzo widzę, o co chodzi.
Wszyscy podróżni świata na każdym skrzyżowaniu podejmują decyzje, prowadzące naprzeciw różnym wariantom losu.
Los nie ma wariantów, a decyzje nie prowadzą. Możesz stylizować na Dziki Zachód, ale piszesz po polsku. Wszyscy podróżni świata na wszystkich skrzyżowaniach wybierają spośród wielu przyszłości.
Wierzą, że ich wybór jest słuszny. Chcą wierzyć, że to ich wybór. Ilu z nich zawróciłoby jednak, gdyby wiedzieli, dokąd ostatecznie zaprowadzi ich szlak?
Pseudofilozofia. Unikaj.
Być może, gdyby nie wyruszył z domu z taką wściekłością,
Być może, gdyby nie wyruszył z domu tak wściekły.
czekałaby na niego praca
Czekałaby go praca.
dojechałby do swojego celu
"Swojego" zbędne.
podążała za nim w przedziwnej ciszy
Hmm?
Być może wówczas rzuciłby się w porę do ucieczki, schował za przewróconym pniem albo w jakiejś jamie.
I co by to dało?
Gimmothy Dalston wyszedł z domu dokładnie tego dnia, o tej godzinie i w taki sposób, by zakończyć swoje życie bez walki, na przemokniętej, dzikiej łące.
Przypadek to tylko przecięcie niespodziewanych łańcuchów przyczynowych… Zdanie jest po prostu niegramatyczne. Można je poprawić różnie, zależnie od tego, co chcesz przekazać:
Wariant 1 – Tego dnia, o tej godzinie, Gimmothy Dalston wyszedł z domu, by zakończyć życie bez walki, na podmokłej dzikiej łące.
Wariant 2 – Gdyby Gimmothy Dalston wyszedł z domu kiedy indziej, w innych okolicznościach, nie straciłby życia bez walki, na podmokłej dzikiej łące.
Zdążył jeszcze poczuć wyraźny zapach i słonawy posmak ziemi.
Nie liżę ziemi, ale – słonawy?
Ciężar na plecach wypchnął powietrze z płuc mężczyzny, odbierając mu oddech.
Uważaj na nadmiar informacji: Ciężar na plecach wypchnął powietrze z płuc mężczyzny.
Długie, sierpowate szpony zacisnęły się chciwie na jego ciele,
Hmm.
twardy, ostry dziób jednym uderzeniem rozłupał łysiejącą głowę, jak przepiórcze jajo.
Szyk: twardy, ostry dziób rozłupał łysiejącą głowę jednym uderzeniem, jak przepiórcze jajo.
Życie, któremu okazał tyle cierpliwej wyrozumiałości
Sęk w tym, że nie okazał. A przynajmniej ja tego nie widziałam – ja widziałam tylko to, co mi pokazałeś, a pokazałeś moment, w którym Gimmothy zachowuje się, cóż. Tak, jak ja usiłuję się nie zachowywać (nie zawsze mi się udaje), bo tak często widzę takie właśnie zachowanie, że jestem bliska chwycenia za rewolwer. Ekhm. Nie Twoja w tym wina (że żyję z marudami), ale taka jest prawda.
Nie będzie mu dane spocząć w grobie. Jego ciało, pozbawione już wytrwałego ducha, który przywiódł go na ten kontynent, zostaje zwrócone ziemi, zwierzętom i drzewom – pierwotnemu porządkowi, od jakiego wieki temu odłączyli się najdalsi przodkowie Dalstona, uznając się za prawowitych władców świata.
Wybacz, ale to jest po prostu kicz. Poza tym strasznie się nad bohaterem użalasz, co ma skutek odwrotny – zwłaszcza, że myśmy nie zdążyli go poznać i polubić. Ale nawet w dłuższym tekście użalanie się bohatera nad sobą (lub narracji nad bohaterem) źle wypada. Filozoficznie idea stoi na głowie. A, i – nie "jakiego", tylko "którego". "Jaki" to tyle, co należący do tego samego rodzaju, co omawiany (jest na to nazwa, ale właśnie mi uciekła, zresztą to fachowe terminy). "Który" to ten właśnie, wskazywany.
całą dolinę przeszywa upiorny wrzask, tryumfalne wycie sytego drapieżnika.
Dlaczego syty – więc zadowolony – drapieżnik wyje "upiornie"? Albo w ogóle?
W głębi doliny, dwóch kupców owiniętych w przemoczone kapoty wzdryga się słysząc wrzask.
W głębi doliny dwaj kupcy owinięci w przemoczone kapoty wzdrygają się, słysząc wrzask.
Pośpieszają konia; chcą jak najszybciej dostać się do osady.
Może lepiej: dotrzeć do osady.
przestraszonym głosem
NIGDY nie pisz, że ktoś miał "przestraszony głos" bo to czysty idiotyzm. Głos mógł być pełen lęku, a najlepiej: drżący. Ale nie mógł być przestraszony, ponieważ głos nie jest osobą i nie ma uczuć. Trąbię o tym w co drugiej łapance, jak widać bezskutecznie.
W drodze powrotnej zajedziemy do tego Dalstona, może będzie miał coś dla nas.
Rozumiem posmak ironii, ale jak to się ma do tematu? I właściwie – jaki jest temat?
Deszcz nadal pada, bębniąc o wóz.
Po co osobno? Deszcz bębni o dach wozu – nie lepiej?
Bezpański skórzany tobół z kilkoma starymi ubraniami, kołdrą i garścią monet leży gdzieś w wysokiej trawie.
Paatos.
Partnerze, nie tak budowano Amerykę. Tekst stoi raczej nastrojem, niż myślą – chociaż filozofujesz trochę, to raczej nie wychodzisz poza vanitas vanitatum. Ale bohater jest średnio sympatyczny, bo nie było tutaj miejsca, żeby go sympatycznym uczynić. Jego ostateczne nieszczęście spada z sufitu, a on nawet nie ma okazji z nim walczyć, co tylko podkreśla bijący z tekstu fatalizm. Natomiast sam nastrój ogólnej beznadziei wyszedł nieźle, a były lepszy, gdybyś trochę staranniej dobierał słowa i wyzbył się purpurowych plam. Problem w tym, że na samej atmosferze nie zbudujesz niczego dłuższego.
Dobrze! Gdzie zaznacza się wulgaryzmy? To kwestia dodania tagu?
Tak, możesz też napisać w przedmowie.
Tak, mogłem to zaznaczyć we wstępie – kult Matki i Ojca, jako bóstw opiekuńczych, jest jednym z elementów świata, o którym piszę.
Mmm, lepiej to pokazać. Może jakiś święty obrazek, domowy ołtarzyk?
I jest to zabieg celowy. Przez całą książkę przeplatam zarówno czas, jak i osobę, z których perspektywy ukazana jest fabuła.
Mmmm… najpierw naucz się chodzić, a potem będziesz tańczyć :) Zabieg w opisie wygląda fajnie, ale technicznie może się okazać bardzo trudny. Czas można zmieniać – ale z głową.
To nie jest narrator wszechwiedzący, ale panujący nad kierunkiem czasu.
Mmm, czas, jako jednowymiarowy, ma dwa możliwe kierunki – naprzód i wstecz.
To jest właśnie jeden z elementów tej alinearnej narracji: narrator wciska nagle przycisk pauzy, robi zoom-out i naszkicowuje sytuację, przygląda się okolicy po czym wznosi się jeszcze wyżej (ale w czasie, nie przestrzeni) i dostrzega wybiegajace w nieskończoność rozgałęzienia wariantów świata.
Hmmm, ale kupcy rozmawiają w tej samej chwili, w której Gimmothy jest zjadany, nie? Więc skoro on był zjadany w czasie przeszłym, to czemu kupcy są w teraźniejszym? Nie mówię, że tak nie można, ale nie wpadłabym na to, że właśnie o to chodzi.