Poranek Klary
W błogi poranny sen Sally wdarło się dzwonienie wiszącego na ścianie tarczowego telefonu. Dziewczyna zeskoczyła z łóżka i podniosła ciężką, ebonitową słuchawkę.
– Halo – powiedziała, strząsając z powiek resztki snu.
– Wstawaj no, śpiochu, śniadanie przegapisz! – usłyszała Sally opryskliwy i zarazem życzliwy głos pani Ruiz.
„Lubi mnie, ta wąsata ciotka” – pomyślała dziewczyna.
– Już stoję – odpowiedziała odruchowo po angielsku – i zaraz biegnę.
– No to chyżo! – rzekła Dolores, widocznie domyślając się, co powiedziała Sally.
Dziewczyna odłożyła słuchawkę, pisnęła i dwukrotnie podskoczyła na miejscu. „Jestem tutaj, naprawdę jestem!”
Śniadanie, jak należało się spodziewać, składało się z potraw pozostałych po wczorajszej uczcie. Załoganci brali jedzenie z półmisków i tac stojących przy jednej ze ścian i siadali przy długich stołach, ustawionych w kształcie podkowy. Sally wybierała to, czego nie zdążyła spróbować wczoraj, a nabrawszy pełny talerz, rozejrzała za znajomymi twarzami. W odległym kącie dostrzegła Iseult, wczorajszą bladą dziewczynę z podgolonym ma renesansową modłę czołem. Podeszła do niej. Iseult wskazała Sally miejsce naprzeciwko siebie. Jadła jakąś postną sałatkę z sucharkami.
„Dba o figurę – pomyślała Sally, spoglądając na grube plastry tłustego baleronu i białą bułkę na swoim talerzu – też będę musiała. Potem. Teraz będę się cieszyć życiem”.
Mimo to zaczerwieniła się lekko. Iseult uśmiechnęła.
– Ty jedz, Klaro. Pojutrze zacznie się post – powiedziała.
Sally nie zrozumiała i tylko się uśmiechnęła. Było jej głupio, tak chciała pogadać i wysypała się przy pierwszym zdaniu.
– Nie rozumiesz mnie? – Iseult popatrzyła na nią wielkimi błękitnymi oczami. – Mówię po rilgerdzku z armavivskim akcentem. Może dlatego?
– Ja… – Sally przełknęła przeżuty kęs. – Prawie wcale nie mówię.
– Nauczysz się – tu nie masz z kim rozmawiać po swojemu.
Rozmowa się nie kleiła. Sally chciała zapytać Iseult o mnóstwo rzeczy, ale nie znajdywała słów, wstydziła się dukać i kaleczyć mowę. Czyżby istniał kiedyś świat, gdzie wszyscy mówili po angielsku? Nawet apetyt jej się popsuł. Bez przyjemności, na siłę, wepchnęła w siebie specjały, których sobie szczodrze naładowała.
– Skończyłaś? – Za plecami dziewczyny pojawiła się klucznica. – To chodź, pani doktor czeka!
Sally ochoczo ruszyła za Dolores. Znowu korytarze, kręcone żeliwne schody, drewno, mosiądz i obrazy. Klucznica szła szybko i dziewczyna nie mogła dokładnie przyjrzeć się martwym naturom, kosmicznym widokom i krajobrazom różnych planet. Na wielkim płótnie z dziczyzną na środku rozwalił się, rozrzucając kończyny, znajomy z okiennego wideo wilkangur. Z rozwartej paszczy zwieszał się długi jęzor, a z klatki piersiowej sterczał, tkwiący aż po opierzenie bełt z kuszy.
Dolores zapukała do drzwi z napisem „Schiffsarzt”.
– Marie, możemy? – zapytała, wsuwając głowę w uchylone drzwi – przyprowadziłam tą nową.
Weszła, kiwając Sally ręką, by szła za nią, lecz ta nie zareagowała, podziwiając wizerunek psa, wychylającego się zza sterty ubitego ptactwa.
– Jezus Maria! – Dolores wróciła i złapawszy dziewczynę za rękę, pociągnęła za sobą niczym zagapione dziecko – Nie widziałaś obrazów, czy co?
– Stała, gapiła się na obraz – powiedziała do siedzącej za wielkim dębowym biurkiem kobiety.
Doktorka podniosła na przybyłe swe wielkie błękitne oczy. Sally odruchowo dygnęła, takie dostojeństwo biło z tej kobiety. „To wczorajsza królowa, która składała przysięgę na stojąco” – rozpoznała ją Sally.
„Królowa” uśmiechnęła się na to niezgrabne dygnięcie.
– To bardzo dobry obraz pędzla Maroixa, nic dziwnego, że przyciąga uwagę. Pochodzi z mojego… – Doktorka westchnęła ze smutkiem – …domu.
– Rozumiem, że to trochę potrwa, więc zajmę się swoimi sprawami. – Klucznica znacząco potrząsnęła atrybutami swej władzy.
– Oczywiście, Dolores. – Pani Lantenac skinęła, nie patrząc w jej stronę, gdyż była zajęta szukaniem czegoś w szufladzie swego biurka.
„Jakby odprawiała służącą” – pomyślała Sally.
Pani doktor położyła przed sobą nową, tekturową teczkę z gotyckim nadrukiem i wzięła do ręki pióro z pozłacaną stalówką.
Usiądź, proszę. – Ruchem podbródka wskazała dziewczynie zydel po drugiej stronie stołu.
Sally usiadła.
– Wybacz, nie pamiętam jak się nazywasz. – powiedziała dama, umoczywszy pióro w kałamarzu.
Sally zawahała się.
– Klara Thrace – odpowiedziała po chwili.
– Nowe życie – nowe imię? – błękitne oczy doktorki przyjrzały się jej badawczo, zaś kąciki ust lekko się uniosły.
– Coś w tym rodzaju – odpowiedziała Sally po angielsku, patrząc jak pióro wdzięcznie i precyzyjnie wywodzi jej nowe imię i stare RPGowe nazwisko.
– Wiek?
– Dwadzieścia sześć lat, pani. – Dziewczyna odruchowo dodała tytuł „madam”, co najwyraźniej rozbawiło damę, która roześmiała się krótko i powiedziała coś w niezrozumiałym, mruczącym języku, kojarzącym się z francuskim.
– Lat Pańskich, ma się rozumieć – dodała lekarka po rilgerdzku. – Wy z Wcielenia macie o tyle dobrze, że nie musicie przeliczać lat planetarnych w Pańskie. Boże Narodzenie jest w tej samej porze roku i tylko raz, a nie powiedzmy trzy i pół, jak na Betelgezie. Nie rozumiesz?
Sally ze smutkiem pokręciła głową.
– Utrapienie! Daj rękę. Wezmę próbkę krwi.
Poddawana rutynowym badaniom, dziewczyna rozglądała się po gabinecie, który składał się z co najmniej trzech pomieszczeń. Zgodnie z tutejszą konwencją, do której Sally zaczęła już przyzwyczajać, jego wyposażenie było połączeniem czegoś starodawnego z ultranowoczesnym, przy czym to drugie było starannie zamaskowane i wystylizowane pod pierwsze. Zważona na mechanicznej wadze z przesuwanymi ciężarkami, dziewczyna została przeskanowana przez kilka urządzeń diagnostycznych, których przeznaczenia i zasady działania mogła się tylko domyślać. Przy tym nie obeszło się bez opukiwania klatki piersiowej zgiętymi palcami prawej ręki przez lewą dłoń oraz innych zapomnianych na Ziemi zabiegów.
Jeden z rogów gabinetu zajmował ołtarzyk, otoczony świętymi obrazami podświetlanymi przez srebrną lampę oliwną. Przed nim stał pulpit, na którym leżała gruba księga oprawiona w wytartą skórę. W ogóle obrazów w tym gabinecie lekarskim było dużo. Martwe natury, krajobrazy, portrety w bogatych ramach wciśnięte między urządzeniami medycznymi sprawiały wrażenie uchodźców ze szlacheckiego dworu, gdzie niegdyś zdobiły salonik lub jadalnię, a teraz muszą tłoczyć się wśród rozmaitych rentgenów i tomografów. Nawet gdyby Sally posiadała pewną erudycję w dziedzinie sztuki, nie umiałaby określić, które obrazy są stare, a które powstały niedawno. W Rzeszy bowiem wciąż malowano i rzeźbiono „jak dawniej”, przy czym na każdej planecie były swoje style tradycyjne, tworzące na stykach kultur zaskakujące syntezy.
Uwagę dziewczyny przyciągnął nieduży portret chłopca, wiszący przy biurku na poziomie oczu siedzącej za nim osoby. Jedenasto-dwunastoletni, został on przedstawiony w sztywnej manierze oficjalnego portretu, w prostym, lecz drobiazgowo namalowanym stroju, bez uśmiechu na twarzy. Jedynie duże błękitne oczy patrzyły psotnie i wesoło.
– Justin. Mój syn – objaśniła dama, widząc zainteresowanie pacjentki.
– Ma pani… oczy. – Sally powiedziała ostatnie słowo po angielsku, wskazując palcem na swoje.
Marie skinęła, uśmiechnęła i gestem kazała dziewczynie usiąść na fotelu dentystycznym.
– Jest z rodziną męża na Aldebaranie. Ma tam wujostwo i dziadków. Oczywiście, że za nim tęsknię – odpowiedziała na spodziewane pytanie doktorka – ale musiałam go odesłać. Statek to nie odpowiednie miejsce dla wychowania dzieci Nie chcemy, żeby wyrosły na kosmoludów.
Sally nie skomentowała tej informacji, chociażby dlatego, że siedziała z otwartą gębą w której grzebała swymi narzędziami doktorka. Dziewczyna poczuła, jak o jej ząb stuknęła ukryta pod rękawiczką obrączka.
„Gdzie jest jej mąż?– pomyślała – Zginął?”
– Zęby masz w porządku. – Lekarka jęła coś pisać w karcie, skinięciem kierując Sally do fotela ginekologicznego.
Dziewczyna wzdrygnęła się. Zlał ją zimny pot. Coraz silniejsza w niej Klara była przerażona: zaraz ciało opowie wszystko, co wyczyniała bezwstydna Starbuck na stacji, a nawet grzechy jeszcze wcześniejsze, wliczając w to dwie usunięte nastolatkowe ciąże. Cofnęła się, potrącając stolik na kółkach. Leżące na nim narzędzia zadzwoniły pod serwetą.
Lekarka podniosła swe piękne, błękitne oczy znad papierów i obdarzyła spąsowiałą Sally długim, pełnym zrozumienia spojrzeniem. Po czym westchnęła, lekko przechylając głowę.
Roniąc nagłe łzy wstydu i skruchy, które bardziej pasowałyby do spowiedzi niż do wizyty u lekarza, Sally-Klara zdjęła majtki i wgramoliła się na fotel.
– Dawnego życia nie da się pozbyć się ot tak! – powiedziała Marie, pstrykając palcami – Ślady zawsze pozostają. Nie pozwól, by cię determinowały w przyszłości, a w ogóle niech zostają – ku przestrodze.
Doktorka zapobiegliwie dała Sally kilka chusteczek papierowych.
– Mój mąż zmarł na chorobę popromienną pięć lat temu – powiedziała nagle, może chcąc odwrócić uwagę pacjentki od jej własnych przeżyć, a może domyślając się, że dziewczyna chciałaby o to zapytać – była awaria reaktora hipernapędu. Jean był w grupie silnikowej i miał właśnie wachtę. Złaź.
Marie ściągnęła rękawiczki i wróciła do biurka.
– Masz, dziewczyno, końskie zdrowie – rzekła, przeglądając wyniki analiz i skanowania na monitorze swego komputera – nie każda wątroba podołałaby takim wezwaniom. Możesz się umyć.
Kiedy nieco uspokojona Sally, pierś której jeszcze wstrząsały cichnące spazmatyczne szlochy, zakręcała mosiężny kran umywalki, do drzwi zapukano.
– Marie, nie przeszkadzamy? – zapytał kapitan, zaglądając przez uchylone drzwi.
– Właśnie skończyłyśmy, Rustam. Nasza nowa zalogantka jest zdrowa, mimo nie całkiem zdrowego życia, jakie wiodła przez ostatnie lata.
– No to świetnie – Pehlewi wszedł i odsunął się na bok, przepuszczając pana na zamku. Doktorka wstała zza biurka i wdzięcznie dygnęła. Fredegar odpowiedział ukłonem.
Sally usiłowała powtórzyć manewr lekarki, ale potknęła się o własne nogi i dla zachowania równowagi musiała się chwycić drewnianej kolumny, służącej za podstawę marmurowemu popiersiu. Kolumna zadygotała. Rzeźba drgnęła, odchyliła się do tyłu, następnie zdecydowanie kiwnęła się w przód i runęła. Zanim jednak misternie wyrzeźbiony, arystokratyczny nos marmurowej damy spotkał się z kafelkami podłogi, między tymi twardymi ciałami znalazło się trzecie, miękkie i żywe. Wykazując refleks godny piłkarskiego bramkarza, Sally złapała popiersie w locie i obracając się w powietrzu wylądowała na plecach i lewym boku. Ocalony nos popiersia boleśnie dziobnął ją nad obojczykiem.
– A-ach..! – jęknęła dziewczyna. Po chwili osłupienia wszyscy rzucili się do niej. Fredegar wyjął rzeźbę z jej objęć, zaś kapitan i lekarka podźwignęli ją na nogi.
– Gdzie boli? – rzeczowo zapytała ostatnia – pokaż!
– Jaka ofiarność! – cicho powiedział Fredegar po gilliomarsku – jakby ratowała własne dziecko!
– Dobra cecha dla wiernego sługi. Nasz pan ma nosa do ludzi – odpowiedział kapitan w tymże języku.
– Raczej szczęście. – Stetten uśmiechnął się. – Kralle sam mi się narzucił, kiedy wyruszałem na wojnę. Ta zaś wyrzuciła się prosto na nas przez śluzę powietrzną. Trudno było jej nie zabrać, kapitanie.
Marie przekonała się, że zawarcie bliskiej znajomości z popiersiem nie wyrządziło Klarze poważniejszych szkód.
– Moja praprababka jest ci winna pozgonną wdzięczność – powiedziała, poprawiając na niej sukienkę, po czym skierowała pytające spojrzenie na seniora i kapitana, bo przecież po coś przyszli.
– Nasz pan chce zobaczyć maszynę cyberlingwistyczną, którą zakupiliśmy zgodnie z jego życzeniem. – Pehlewi tak dwornie ukłonił Fredegarowi, że ten wyczuł w tej uprzejmości krztynę ironii.
Oczywiście, mój panie. – Lekarka znowu wdzięcznie dygnęła i poprowadziła mężczyzn w głąb jednego z pomieszczeń. Sally, której nie zaproszono, ani nie odesłano przysiadła na brzeg biurka, masując dziobnięte przez marmurową panią de Lantenac ramię.
– Spory agregat – skonstatował Fredegar, patrząc na CLLM205, produkcji betelgejskiej manufaktury wyrobów cybernetycznych Pierre Basset, o czym świadczył grawerunek na brązowej tabliczce.
– Owszem, panie. Jego komputer jest równie mocny i szybki jak ten, co steruje silnikami „Undine” – potwierdził kapitan, i, widząc, jak uniosły się brwi Fredegara, dodał – oprogramowanie jest bardzo wymagające.
– Nie sądziłem, żeby aż tak… – Stetten pokręcił głową z niedowierzaniem.
– I cena jest odpowiednia – westchnął Pehlewi – dziewięćdziesiąt trzy tysiące talarów.
Fredegar przełknął z wrażenia.
– Też byłem zszokowany tą kwotą, – ciągnął kapitan – zwłaszcza, że posiadanie tego sprzętu nie wydawało się konieczne, ale…
Teraz miało zabrzmieć, „ale wola mojego pana jest prawem dla poddanego”, lecz Fredegar wszedł mu w słowo.
– Ale mamy w załodze osobę, która praktycznie nie mówi po rilgerdzku. Doskonała okazja, żeby zrobić użytek z tej maszyny.
– Jestem pod wrażeniem twojej intuicji, panie. – Kapitan po raz kolejny zgiął się w ukłonie, chowając w brodzie ironiczny uśmieszek.
„Czyżbyś sugerował, że specjalnie sprowadziłem na statek tę dziką dziewczynę, aby uzasadnić zakup tego piekielnie drogiego, a niepotrzebnego sprzętu?” – Stetten łaskawie skinął kapitanowi ignorując schowany za komplementem przytyk i pytająco spojrzał na lekarkę.
– Nie jestem specjalistką od cyberlingwistyki, panie – powiedziała Marie – Przestudiowałam instrukcję i nie znalazłam niczego, co nie pozwoliłoby nam skutecznie użyć tego urządzenia.
– A zatem – Fredegar zatarł ręce. – Do dzieła!
– Klaro! – zawołała lekarka – chodź tu!
W rogu pomieszczenia Sally zobaczyła coś, co na pierwszy rzut wzięła za łoże z baldachimem, przywiezione tutaj razem z kolekcją obrazów, figur i kryształowych luster. Teraz przy nim stali pan, kapitan i doktorka. Łoże miało regulowaną za pomocą drewnianych pokręteł wysokość i nachylenie i było zaopatrzone w skórzane pasy, mające najwidoczniej przytrzymywać leżącego na nim delikwenta. Budziło to niedobre skojarzenia ze stołem dla śmiertelnych iniekcji w dawnych amerykańskich więzieniach. Podejrzanie wyglądał również stojący na poduszce „hełm” z regulowaną obręczą i kopułą z dwóch krzyżujących się pasów. Pęk kolorowych przewodów biegnących od hełmu zwijał się w warkocz i znikał w wyrzeźbionej na wezgłowiu gębie cyklopa.
„Oni nawet krzesło elektryczne zrobiliby z lwimi nogami” – pomyślała Sally z jednocześnie rozbawieniem i niepokojem.
– Klaro – powiedziała Marie – to jest maszyna nauczająca. Za jej pomocą wgramy ci do głowy nasz główny język.
– Marzenie każdego lenia! – dorzucił kapitan – umieć wszystko nie ucząc się! Znasz pewnie bajki o takich uczniakach?
„Do czego on zmierza – pomyślał Fredegar – przecież one wszystkie źle się kończą?”
Sally zamrugała w niepewności, czy dobrze zrozumiała, co do niej powiedziano. Lekarka zauważyła jej niepokój:
– Myślę, że trzeba wezwać kapłana, by jej wszystko dokładnie wytłumaczył. Instrukcja mówi, że, aby uniknąć powikłań, pacjent powinien być spokojny i wyluzowany.
– Skoro tak mówisz… – Kapitan wyjął z kieszeni komunikator.
Póki czekali na księdza, doktorka, nie wdając się w szczegółowe wyjaśnienia, wysłała Klarę do ubikacji. Dziewczyna nie pytała, po co ma iść tam teraz, bo polecenie nie miało w sobie nic nadzwyczajnego. Gdy odeszła, Marie w zamyśleniu potarła czoło.
– Nawet nie wiem, co mnie martwi… – nigdy nie miałam do czynienia z tym aparatem, ani nie widziałam jak ktoś to robi.
– Czyżby to było niebezpieczne? – zapytał kapitan.
– Z tego co wiem – wtrącił się Fredegar, któremu Fay dużo opowiadała o rozwoju cyberlingwistyki i doświadczeniach z maszynami nauczającymi – na pięćset zastosowań tego rodzaju maszyn przypadło bodaj trzy wylewy, jedno popadnięcie w komę…
– I aż siedem przypadków utraty rozumu, nie mówiąc o kilkunastu przypadkach chronicznego zaburzenia mowy – dokończyła za niego lekarka.
Kapitan milczał, przeczesując palcami swoją gęstą, czarną, brodę, w której tu i ówdzie błyszczały srebrne nici.
– Przypadki wylewów można objaśnić zaniedbaniem odpowiednich badań, poprzedzających zabieg – ciągnęła Marie – podobnie z przypadkami szaleństwa. Być może oddziaływanie cyberlingwy sprowokowało czy przyśpieszyło już trwający proces. A co z resztą?
– No dobrze, ale to były pierwsze, niedoskonałe maszyny. Czyżby nic się nie zmieniło? – zaoponował Stetten.
– Na pewno ta jest lepsza – nie ustępowała Marie – Niemniej jednak ta technologia wciąż jest nowa i do końca nie wiadomo, którzy pacjenci są zagrożeni powikłaniami.
– Powiedzieć jej? – zapytał Pehlewi – A jak się wystraszy i odmówi?
– Jak odmówi, to trudno – westchnął Fredegar – nauczy się normalnie. Gorzej, jeśli się wystraszy i nie ośmieli się odmówić. Wtedy ryzyko powikłań będzie większe.
Sally wróciła razem z ojcem Mikołajem. Fredegar pokrótce zreferował księdzu istotę problemu.
– To jest maszyna do wgrywania języka prosto do mózgu – powiedział ksiądz po angielsku.
– To mi już powiedzieli – odpowiedziała Sally – a po co te pasy?
Ojciec Mikołaj spojrzał na lekarkę.
– Podczas zabiegu, trwającego kilka godzin pacjent przebywa w stanie głębokiego snu – wyjaśniła Marie – Pasy są po to, by przewracając się we śnie, nie spadł z łoża lub nie zmienił położenia hełmu, co zakłóciłoby proces.
Ksiądz przetłumaczył. Sally skinęła.
– Czyli, kiedy wstanę z tego loża, będę gadać po ichniemu?
– I czytać.
– Super! – Dziewczyna klasnęła w dłonie zachwycona. – Czy to boli?
– Nie – powiedziała doktorka – Ale jest to wciąż nowa technologia i reakcja organizmu na te zabiegi nie jest do końca zbadana. Istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że coś pójdzie nie tak.
– Jak niewielkie?
– Jakieś dziesięć przypadków na pięćset.
– I czym to grozi?
– Wylew, szaleństwo, zaburzenie mowy, nawet koma – wyliczyła lekarka i dodała – pierwsze i ostatnie ci raczej nie grozi.
Sally wysłuchała tłumaczenie kapłana. Przez chwilę stała głaszcząc słupek baldachimu, potem zdecydowanie usiadła na łożu.
– Dziecko, dobrze się zastanów! – powiedział ojciec Mikołaj – przez jakiś rok, albo i szybciej, nauczysz się języka w sposób naturalny.
– Przez ten rok mogę też nauczyć się czegoś innego – odrzekła dziewczyna, rzucając spojrzenie na kapitana – chcę być pożyteczna.
Pehlewi lekko skinął głową, jakby mówiąc: „w sumie to ona ma rację”.
– Czy mam podpisać rezygnację z ewentualnych pretensji? – Sally zdjęła pantofle i wyciągnęła się na łożu.
Wszyscy spojrzeli po sobie, potem na kapłana, który musiał wytłumaczyć, o co chodzi.
– A zatem bierzemy się do dzieła – powiedziała Marie, wkładając palce w otwory ażurowej rozety na drzwiach stojącej obok łoża przeszklonej szafy. Lekki obrót i matowe szkła rozjaśniły się świecącymi komunikatami, a z drzwi wyjechał dotykowy panel sterowania. Lekarka wyjęła z szufladki w dolnej części szafy bransoletę i założyła ją na przedramię Sally.
– To do mierzenia częstotliwości pulsu i oddechu – pojaśniła – podnieś głowę, założę ci hełm.
– Pozwól panie, że was opuszczę. Obowiązki czekają. – Kapitan ukłonił się panu zamku i otrzymawszy przyzwalające skinienie, skierował się ku wyjściu.
Fredegar pozostał. Znalazł sobie zydel i usiadł nieopodal. Był ciekaw jak działa kosztowne urządzenie, które kazał nabyć kapitanowi, niedługo potem jak usłyszał o nim od Fay. Dobrze się złożyło, że agregat zaraz się przydał i Pehlewi nie będzie miał powodu do ironicznych uśmieszków i sarkania na pańską rozrzutność. Teraz było ważne, żeby wszystko odbyło się bez komplikacji. Spojrzał na dziewczynę.
Sally była najwyraźniej pełna entuzjazmu. Uśmiechała się, na policzkach grały rumieńce. Stetten nawet zaczął zastanawiać się, czy ta ekscytacja jej nie zaszkodzi. Lekarka kończyła majstrować przy hełmie, dopasowując go do czaski Sally.
– Połóż głowę na poduszce – powiedziała – wygodnie ci? Nigdzie nic nie uwiera?
– Nie. Jest ok.
– Jak?
– W porządku – podpowiedział ojciec Mikołaj.
– No to dobrze. Proszę jej przetłumaczyć: przez kilka godzin będzie głęboko uśpiona. Kiedy się obudzi może mieć zawroty głowy, niech nie śpieszy się ze wstawaniem i unika gwałtownych ruchów.
Kapłan przetłumaczył. Sally mrugnęła na znak zrozumienia. Bała poruszać głową, żeby czegoś nie zepsuć. Nie mogła się doczekać nowej przygody, która miała jeszcze bardziej zanurzyć ją w świecie rycerzy, księżniczek i smoków. Dawne życie na Ziemi zostanie zutylizowane razem ze starymi trampkami. „Powinnam czuć wyrzuty sumienia, powinnam czuć żal” – pomyślała, szukając w duszy emocjonalnych śladów nienawiści do zaborców, która tak wypełniała ją w momencie przybycia na stację – „wszystko przegniło, jak kompost, za spędzone tam siedem lat”.
– Jeśli moja pomoc już nie jest potrzebna, ja też sobie pójdę – powiedział ksiądz – jakby coś, to proszę mnie wezwać.
– Dziękuję, ojcze – odpowiedziała Marie,– proces potrwa do sześciu godzin. Nie powinna zostawać sama. Przez pierwsze dwie godziny ja z nią posiedzę, mam też trochę roboty. Będę wdzięczna jeśli ksiądz zmieni mnie po obiedzie.
– Oczywiście, Marie – rzekł kapłan, ruszając ku wyjściu. Zrobiwszy dwa kroki on obrócił się i pobłogosławił kobiety szerokim krzyżem.
Sally westchnęła i zamknęła oczy. Namacała i zapięła na poziomie brzuchu pas przytrzymujący. Marię też westchnęła i wcisnęła rozetę na środku szafy, którą przedtem obracała. Maszyna wydała melodyjny dzwon, po czym rozległo się ciche terkotanie. Szkła szafy wypełniły wykresy, komunikaty, i paski postępu.
– Pierwszą fazą jest usypianie – powiedziała lekarka zwracając się zarówno do Sally, jak i do Fredegara, nieruchomo siedzącego w kącie na zydlu.
Dziewczyna usłyszała ciche i delikatne dźwięki grającej kołysankę katarynki. Po chwili zdała sobie sprawę, że muzyka rozbrzmiewa nie na zewnątrz, tylko w środku jej głowy, natomiast terkotanie maszyny i szelest sukni doktorki gdzieś znikły. Przez napływającą senność Sally zastanowiła się, co zobaczyłaby, otwierając teraz oczy, ale powieki były zbyt ciężkie, by dać się podnieść. Gdzieś na skraju świadomości wiatr kołysał gałęzie dzikiej róży.
– Już nas nie słyszy – powiedziała Marie Lantenac, spojrzawszy na jeden z ekranów „szafy” – Aparat stopniowo blokuje wrażenia zmysłowe, żeby nie zakłócały procesu.
Fredegar podniósł się z zydla i podszedł do łoża. Dziewczyna już spała, jej pierś unosiła się w rytmie miarowego oddechu. W dopasowanej sukience (ciekawe, skąd ją ma?), ze spokojem na twarzy, z wieńcem kolorowych drutów na głowie, niczym w wianuszku z kwiatów, nie do poznania różniła się od tej roztrzęsionej istoty, jaką Kralle wytrzeźwiał pod zimnym prysznicem zaledwie dwa tygodnie temu. Dobrze zrobili, że ją zabrali.
Stetten poczuł, że próżność już chce udekorować go medalem za dobry uczynek, więc przekierował swą myśl: „Bóg tak chciał. Ona się modliła i Pan ją wysłuchał. To wiara ją odmienia”. Dostrzegł w tym antytezę wyrzuconemu w próżnię kosmiczną Chemikowi. Rozprawa nad tym szubrawcem, aczkolwiek zasłużona i potrzebna, nie cieszyła Fredegara, choć najwyraźniej przyniosła satysfakcję Odo i Hansowi, nie wspominając już o Boothe. Zatracenie duszy ludzkiej, choćby najnikczemniejszej, stanowiło, bądź co bądź, sukces diabła. I ta dziewczyna stałaby się jego łupem, gdyby miłosierny Pan Bóg nie postawił ich przed drzwiami śluzy powietrznej. Nie było czym się puszyć, ale było czym się cieszyć. Dziewczę jest na dobrej drodze. Przynajmniej teraz.
– Co jej wgrywamy? – Fredegar patrzył na zygzaki i fale wykresów oraz biegnące linijki niezrozumiałych komunikatów.
– Rilgerdzki w wersji podstawowej, z uwzględnieniem tytułów i zwrotów grzecznościowych we właściwej hierarchii, słownik na trzydzieści tysięcy wyrazów.
– Nie wiem, czy w swoim języku znała aż tyle. – Fredegar oparł się barkiem o słupek łoża. – Jak to będzie z pojęciami, z którymi nie mała styczności?
– Nie mam pojęcia, mój panie. – Lekarka wstała. – Nie wiem jak to działa od strony językowej. Wcześniej nie interesowałam się cyberlingwistyką, a instrukcja do maszyny omawia głównie aspekty medyczne.
„Nie ma tu Fay. Zrobiłaby nam wykład.” Nagle Fredegar zdał sobie sprawę, jak mało o niej myśli. Mimo, że nie on był inicjatorem ich znajomości, chyba przez rycerskie wychowanie, czuł się w pewnym stopniu zobowiązany wobec panny, która wyznała mu swą miłość.
– Czy mogę w czymś pomóc? – zapytał.
Marie posłała panu długie, poważne spojrzenie.
– Pomodlić się – rzekła.
– Oczywiście. – Fredegar skinął głową i wyszedł.
Lekarka odprowadziła go spojrzeniem i usiadła koło śpiącej Klary. Pierś dziewczyny unosiła się miarowo. Maszyna wydawała cichy szmer. Paski postępu z wolna wypełniały się kolorem.
– Trzeba wspomóc proces – powiedziała Marie do siebie i wyciągnęła z kieszeni różaniec.