- Opowiadanie: panrebonka - Siostra, braciszek i walizka forsy

Siostra, braciszek i walizka forsy

W świecie, w którym nic zdaje się nie mieć sensu, dobrze jest czasem znaleźć bratnią duszę – o ile w ogóle istnieje coś takiego, jak dusza.

 

Uwaga, są wulgaryzmy. Jeśli cię rażą, nie musisz czytać.

 

Nie wiem, jak to sklasyfikować gatunkowo. Nie jest to typowe science-fiction czy fantasy. 

 

W tekście są powtórzenia, są też kolowializmy i ogólnie mieszam tak, jak mi się podoba. Może się to wydać niestrawne. Taką przyjąłem konwencję i moim zdaniem to gra jako całość, ale może to tylko moje zdanie. W każdym razie, nie wiem, czy jest sens robić większą łapankę. Jeśli ci się zechce, to pewnie, i dzięki. Uwagi przeczytam uważnie.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Siostra, braciszek i walizka forsy

Dziwne to. Zawsze był człowiek sam, a tu nagle okazuje się, że nie jest sam. Kurwa, dziwne to, nie uważasz?

 

Nie pamiętam już, jak to się zaczęło. Zdaje się, że ona mnie znalazła. Byłem wtedy w takim miejscu, że wiesz… Mało w ogóle pamiętałem. Niewiele do mnie docierało. Zresztą, wciąż niewiele do mnie dociera. Świat w ogóle jest dziwnym miejscem. Łażę po mieście, słońce napiżdża, ludzie chodzą, siedzą w knajpach, gadają przez telefon, karnie przechodzą po pasach, spacerują z psami i bachorami a ja patrzę i patrzę i kminię – kurwa, o co chodzi? Była nawet taka pankowa piosenka. Kolesie machają czuprynami i mordy drą: “kurwa o co chodzi, kurwa o co chodzi”. Czy jakoś tak. Ja nie wiem, o co chodzi. Nic a nic z tego nie rozumiem. Im się chyba zdaje, że wszystko jest w porządku, a przynajmniej tak bym wnosił z ich zachowania. Nie, ni chuja nie zrozumiem. Przemykam w cieniu, bo się nie lubię smażyć jak oni. Coś tam podpierdolę od czasu do czasu. Nic wielkiego, ale przecież z czegoś trzeba żyć, nie? Adversarial nakurwia na słuchawkach. Czarny nóż nihilizmu rozcina tę pojebaną rzeczywistość jak zgniłe mięso. 

 

No więc siorka. Mo jej na imię. Coś tam wyszperałem o niej kilka dni przed spotkaniem. Fotki profilowe, dwie tylko, o ile dobrze pamiętam. Niewiele tego ogólnie. W necie jakby nie istniała i zdaje się, że tylko dla mnie tak, żebym znalazł, zobaczył. 

Z twarzy lat dwadzieścia kilka. Końska uroda, zęby jakieś duże, ale ładna na swój sposób. Nie wiem. Mi się każda laska wydaje ładna. Każdą bym brał. Nawet i siorkę. Wiem, że to chore, ale stanął mi na baczność. Co mam poradzić?

 

 

– Kris? – spytała.

Spotkaliśmy się w parku przy Elbe. Ładna okolica, lubię tam chodzić. Wiesz, jak jest w te letnie dni. Bierze się zestaw miejski, wódę rozrobioną z kolą i się popija pomalutku. Humor dopisuje i ogólnie jest dobrze. Miasto się kończy, chodniki się urywają i toną w bagnie nad szeroko rozlewająca się Elbe. Mijasz stadion, gdzie kolesie grają w piłkę. “Dawaj, dawaj, Maati!”. “Andru! Dobrze! Brawo, piękna gra!”. Testosteron kipi, kolesie bawią się dobrze. Dwadzieścia dwie pary spoconych jajec podskakują w krótkich gatkach, przemieszczają się chaotycznymi trajektoriami po boisku, jak wolne elektrony. Dwadzieścia dwie? Tak mi się zdaje. W dupie mam piłkę, nigdy nie wiem na pewno ile tych zjebów musi być w grze i nie zależy mi wcale, żeby sprawdzać. Chuj w to, sport dla debili.

 

– Taa… – odpowiedziałem. Niby tak nonszalancko, wiesz, zawsze na lekkiej wyjebce (bo tak należy brać życie, zawsze na lekkiej wyjebce) ale… No, zamurowało mnie. Patrzę na jej nogi. Ja pierdolę. Głupio tak, ona przecież wie i widzi, ale jak mam nie patrzeć?

– Prezent od taty i mamy. – Uśmiecha się. 

Kurwa, ja pierdolę. Uśmiecha się jeszcze, czaisz? A ja patrzę na jej nogi, sine i coraz bardziej poskręcane, im bliżej stóp. Przeraźliwie chude. Guzy na zdeformowanych, wywiniętych do wnętrza stopach. Ohyda. Mo najwyraźniej nic sobie z tego nie robi. Siedzi na wózku i uśmiecha się jak w pełni sprawna laska. Sprawniejsza od wielu sprawnych, które miałem okazję poznać, jeśli wiesz, co mam na myśli.

– Jestem Mo – mówi – ale to już pewnie wiesz.

I dodaje:

– Nie przejmuj się.

– Ja? Niee… 

Dalej niby wyjebka, ale wtedy ona patrzy, tak patrzy i coś takiego jest w jej oczach, że nie potrafię powiedzieć, o co chodzi. Jakiś blask, jakby słońce się w nich odbijało, czy może jest w niej słońce, we wnętrzu jej głowy i świeci przez te oczy prosto na mnie i widzi. Wtedy coś puszcza we mnie, coś pęka i już nie mogę brać tego dłużej na lekkiej wyjebce, bo się nie da.

– Kurwa! – krzyczę, żeby się nie rozpłakać. Nie, na pewno nie chcę się rozpłakać, bo to byłoby żałosne. Niechby mnie kto znajomy zobaczył. Ona… Mo, wiem, że jej by to nie przeszkadzało, ale nie chcę. Nie mogę. Choć pewnie byłoby lżej znosić tę pierdoloną rzeczywistość. Grdyka twardnieje, boli w środku a ja nie mogę, nie mogę przełknąć śliny.

– W porządku – mówi Mo. 

Mo, która dawno już zdążyła się do tego przyzwyczaić i przestała się nad sobą użalać. Mo, która ma w dupie wszystko i wszystkich i bierze, co chce. Tak, jak ja chciałbym. Twarda z niej sztuka, o czym szybko się przekonałem. Moja starsza siostra, Mo. 

 

 

Zawsze zdawało mi się, że jestem bystry, cwany, że ogarniam lepiej od tej bandy leszczy i tylko pech, który wiecznie mnie prześladuje, spowodował, że jeszcze nie siedzę na walizce forsy. Prawda jest taka, że chuja tam ogarniałem. Mo ogarniała. Ja to byłem cwaniaczek, drobny złodziejaszek, który żyje z tego, co wyłupie. Moja siorka potrafiła za to zorganizować prawdziwą forsę. Ja służyłem za kierowcę i pomocnika. 

Kurwa, dobrze nam się żyło. 

Zorganizowała nam pięknego, czerwonego sprintera. Co to była za maszyna! Rwała tak, że w fotel wgniatało. Żaden tam ze mnie kierowca, ale musiałem przywyknąć i nauczyć się jeździć tym diabłem, bo nieraz trzeba było szybko się uwijać. Wiesz, bagaż nie do końca legalny, no… Zupełnie nielegalny nawet.

Musiałem przenosić Mo, pomagać jej usadowić się w fotelu. Boże, jaka ona była lekka. Przerażająco lekka. Moja siostra, ta twarda suka. Aż nie chciał człowiek uwierzyć.

 

– Kris, musimy się zadekować.

– Że co? Jak?

– Nie pytaj, braciszku. Nie możemy się wychylać.

– Ale…

– Nie pytaj. Zanieś mnie do sprintera. Powiem ci, gdzie.

 

Tak to właśnie było. Mieliśmy walizkę forsy i apartament na poddaszu w centrum starówki. Nie pytałem, bo Mo i tak by nie powiedziała.

 

– Kris, musimy wyjechać z miasta.

– Co? Nie!

Kurwa! Tego było za dużo. Wyjechać z miasta? Nie, ni chuja nie wyobrażałem sobie tego. Całe życie spędziłem w mieście, zrosłem się z nim. Można powiedzieć, że tkanka miasta stała się moją własną. Jeśli zamierzała mnie wyrwać, to chyba musiała wiedzieć, czym to grozi.

– Nie będzie tak źle, zobaczysz. – Uśmiechnęła się. – Nie umrzesz.

Umrę. Nie, kurwa. Nie mogę. Umrę.

– Musimy po drodze pojechać w jedno miejsce, kochany.

– Co?

– Mamy braciszka. Musimy go zabrać.

– Co, kurwa?!

 

 

Jedziemy więc za miasto. Ja po raz pierwszy w życiu. Widziałem już morze, to prawda, nie raz, ale tylko z klifu na Groven. Martwa woda. Żółtawe fosforyczne plamy rozlewające się po jej powierzchni. Rdzewiejące kikuty cholera wie czego, przekrzywione, anteny czy co tam. Przeżarte, podziurawione, cylindryczne zbiorniki. I zawsze jakiś samobójca, który postanowił wypisać się z tego bajzlu w kurewsko bolesny sposób i kąpie się w tym gównie. Włazi w zielone i drze się, aż skóra cierpnie, a chwilę potem już go nie ma. Zlewa się w jedno z tą żrącą breją.

 

Jedziemy więc nadmorską drogą, mijając walące się domy, w których nikt już nie mieszka od dziesiątków lat. Zarosło w chuj. Gałęzie strzelają z wybitych okien, dachy zapadają się pod ciężarem rosnących na nich drzew. Z głośników nakurwiam Nithing. Piękny brutal death metal. Nie znałem wcześniej. Chaos. Śmierć. Gość na wokalu bulgocze, jakby wyrzygiwał własne wnętrzności. Pasuje jak ulał do tego, co widzę za oknem.

– Wyłącz to, błagam cię, Kris – prosi mnie Mo. 

Ściszam. Nie, bez sensu. To trzeba na pełnej kurwie, więc wyłączam. Cisza też pasuje do śmierci. Tak samo jak poskręcane przez nadmorski wiatr cyprysy, które rosną wzdłuż krętej szosy.

 

– To tutaj – mówi Mo.

– Tutaj? – dziwię się.

– Tak, tutaj. Co się dziwisz? – mówi ona. – Czego się spodziewałeś?

– Nie wiem – mówię ja, bo nie wiem w sumie, czego miałbym się spodziewać. Niczego chyba. Albo wszystkiego. Chuj wie.

 

Jest dom. Wiesz, taki jak te stare, przedwojenne domy. Kojarzysz? Gęsta, wysoka zabudowa z głębokimi jak studnie, ciemnymi podwórkami. Pierdolnęła bomba, potem druga i został tylko żałosny kikut, kaleka urbanistyczny ze ścianami gołymi jak na pół urwana dupa. Okna na podwórze, które już nie jest studnią, bo jedną jej ścianę urwało i teraz gapią się one, te martwe okna, na drogę, którą nie jeździ nikt prócz nas.

 

Dom jest pęknięty na pół. To nie jest byle jaka rysa. Budynek rozjeżdża się u szczytu na jakie dwa metry. Widać kawałek strychu ze sznurkami do wieszania prania i łazienkę na przedostatnim piętrze. Uchowała się nawet wanna.

– To tu? – pytam głupio.

– Przecież mówiłam. Czemu pytasz głupio? – odpowiada Mo.

A ja nie wiem, czemu pytam tak głupio. Nie wiem. Może wydaje mi się to tak absurdalne, że wolę zapytać. Bo może się przesłyszałem, a może mi się to śni? Cholera wie. Wariactwo. Że ten dom? To co, nasz dom był? Nie, nie bardzo mi się w to chce wierzyć. 

– Nic nie czuję – mówię. Bo tak, nic to nie odpala we mnie, a zdaje się, że powinno. Żadnej prekognicji, intuicji, przeczucia, odczucia. Nic. Pustka. Ot, kupa gruzu. Miałaby być znajoma? No nie jest. 

– Nie szkodzi. On tam jest i tak – mówi Mo.

– Tylko to pęknięcie mnie niepokoi – mówię.

– Wszystko jest pęknięte, od zawsze, i to znacznie bardziej i to cię jakoś nie niepokoi wcale – mówi ona. W sumie ma rację.

Wyciągam Mo z auta. Kurwa, jest tak lekka i nie wiem czemu, ale jak ją niosę, to chce mi się ryczeć.

 

Depczę po odłamkach szkła, pokruszonym tynku i cegłach, starych strzykawkach i kościach – chyba ludzkich. Jakiś ćpun musiał zapędzić się tu w narkotycznym transie. Nieprawdopodobne.

Schodzimy do piwnicy po zbutwiałych, skrzypiących schodach. Ja znoszę Mo. Drewniane schody. Czegoś takiego w mieście raczej nie uświadczysz. Drewno. Czaisz?

Pietram się, ale nic nie mówię, bo jakby to wyglądało. Moja siorka niczego się nie boi. Leży sobie w moich ramionach rozjebana jak królowa i niczym, niczym się nie przejmuje. Tylko ja mam lekką sraczkę, że zaraz coś pęknie, wypierdolimy się i Mo połamie wszystkie kości. Jest przecież taka krucha. Nic takiego na szczęście się nie wydarza.

 

Śmierdzi zgnilizną i pleśnią. 

– Coś tu umarło, i to całkiem niedawno – mówię.

– Nikt nie umarł – mówi Mo. – Jeszcze nie.

Słodki, intensywny smród. Jak kwiaty. Jak setki, może i tysiące sprasowanych kwiatów. Czarnych, gnijących. Niedawno jeszcze białych. Mięso. Posoka. Mdli mnie i czuję, że zaraz się porzygam.

– Musisz po niego zejść. Ja nie dam rady z oczywistych względów – mówi Mo. – Posadź mnie tu.

Z pewną obawą sadzam ją więc ostrożnie na wilgotnej, brudnej podłodze.

 

Otwór pośrodku pomieszczenia. Czarna studnia. Cembrowina na równi z podłogą. Tam mam kurwa zejść?

– Żartujesz chyba? – pytam.

– Nie, Kris. Nie żartuję.

Po chwili milczenia dodaje:

– Nie możemy go tak zostawić, Kris.

– Ja pierdolę…

Wie oczywiście, że zejdę.

Wracam do auta po sznur, łom i czołówkę. Wiesz, sznur zawsze się przydaje. Pewne rzeczy trzeba mieć, jak się wozi towar nielegalny. Towar żywy. Albo nieżywy – bo bywa i tak. Forsa nie zarabia się za nic, nie?

 

Wbijam łom w szczelinę między posadzką a cembrowiną. Pełno tu cegieł, przywalam raz, drugi i trzeci. Łom siedzi i mam nadzieję, że obmurowanie studni nie ukruszy się i nie będzie przykrej niespodzianki. Nie chciałbym zostać uwięziony na dnie. Spadnięty i połamany. Może utopiony, kto wie? Nie, zdecydowanie nie.

Wiążę linkę i szarpię. Wytrzyma. Nie no, kurwa, przecież nauczyłem się wiązać tak, żeby się nie rozwiązało. Tego powinienem być akurat pewien, ale i tak się pietram.

 

Złażę. Podeszwy ślizgają się po cembrowinie oblepionej jakimś śliskim, czarnym szlamem. Długo złażę.

– Głęboka ta studnia – wołam do Mo, żeby dodać sobie otuchy. Może i mnie usłyszy, może odpowie. Zawsze to raźniej słyszeć czyjś głos. Jej głos. Tak, bardzo chcę usłyszeć jej głos, jak tak złażę niżej i niżej w głąb tej ohydnej, śmierdzącej padliną studni.

– Nie marudź, Kris, tylko przynieś go. Wiem, że dasz radę.

– Dzięki siostrzyczko. Dzięki, że we mnie wierzysz – mówię to bez cienia ironii.

 

Jestem na dnie. Od razu grzęznę w szlamie po pas. Serce niemal wyskakuje mi przez gardło.

– Kurwa! – krzyczę łamiącym się głosem. Na serio boję się, że lada chwila utonę w tym gnijącym gównie. Na szczęście dotykam dna – ale czarne błoto sięga powyżej pasa. W świetle czołówki skrzy się to i mieni odblaskami, czarne i gładkie jak smoła. Odblaski białe.

W końcu nie wytrzymuję i puszczam pawia. Czuję, że rzyg wywraca mi żołądek na lewą stronę.

– Kurwa – klnę jeszcze raz, krztusząc się kwaśnymi wymiocinami.

Patrzę w górę. Ja pierdolę, jak głęboko. Czy to możliwe? Przecież ten sznur nie był nawet tak długi, ile on mógł mieć? Dziesięć metrów? Dwadzieścia? To najwyżej.

Ale światło studni u góry jest takie małe…

– Nic tu nie ma, Mo! – wołam, ale ona mnie chyba nie słyszy. 

– Nic tu nie ma, rozumiesz?

Coś pojawia się u krawędzi studni u góry. To głowa mojej siorki, która najwyraźniej musiała się tam przyczołgać.

– Kris! – woła. – Słyszysz mnie?

– Tak!

– Kris, musisz go wyciągnąć!

 

Ja pierdolę. Tak. Wiem siostrzyczko. Dzięki, że we mnie wierzysz. Nie, serio, dzięki. Bez cienia ironii. 

Nie zawiodę cię.

 

Grzebię w szlamie i trwa to pierdolone wieki. Rzygam jeszcze kilka razy, w końcu nie mam już nawet czym. Bekam tylko, pluję żółcią i czuję, że flaki chcą wyjść mi przez gardło. Cały jestem czarny i upierdolony. W końcu nie widzę i nie czuję nawet swojego ciała, tylko grzebię.

– Jest, kurwa! – wrzeszczę.

Twarda kula czegoś. Braciszek? Nie no, tak przecież nie wyglądają braciszkowie, ale… Mo mówiła, żeby to wziąć. Tylko kurwa jak?

Próbuję to oczyścić ze szlamu, ale udaje mi się połowicznie. Nie ma tu warunków, wszystko tonie w tym gównie, Tonę i ja. Toniemy. 

Obwiązuje sznurkiem coś, co ma być naszym braciszkiem a wygląda, jak wielkie, czarne jajo. Szarpię sznurek kilkakrotnie. Mo szybko jarzy na szczęście i wciąga to powoli. 

Biedactwo, jest słaba. Ma takie cienkie rączki. Mam nadzieję, że się nie przeforsuje.

Po pół godzinie chyba sznur spada z powrotem. Wciągam się ostatkiem sił. Boże, jaki jestem słaby! Czuję, że ręce mi drżą i nie daję rady. Stopy ślizgają się po tym czarnym gównie. Mo pomaga mi jak może i po kolejnej pół godzinie wszyscy troje jesteśmy już u góry. Leżę i sapię jak zdychający pies. Przez długi czas nie mogę wykrztusić słowa.

 

 

Wiesz, ja naprawdę nic nie rozumiem. Nic a nic. Zresztą, co tu rozumieć? To pojebany świat, nic nie ma sensu. A chodzą te lemingi jebane tak, jakby miał. Żrą hamburgery albo drogie kolacje, pieprzą, srają, sikają, chodzą do roboty, rodzą dzieci tak, jakby było na tym świecie coś kurwa stałego, jakby to miało nadawać mu – nie wiem – rytm? Nic nie kumają, tak jak ja i ty. My.

 

Siedzimy w naszym apartamencie, z siorką i braciszkiem. Obmyło się go i oskrobało z tego czarnego świństwa, które stwardniało wokół niego jak kokon. Nie mam pojęcia, jakim cudem w ogóle przeżył na dnie tej studni. Przecież nie miał prawa przeżyć. A jednak. Jebaniutki.

 

Wiem, mieliśmy wyjechać z miasta, ale się nie złożyło. Nie ma dokąd, prawdę mówiąc. Wszędzie tylko śmierć, nieskończona nicość i czarny nóż nihilizmu. Dokąd więc, pytam?

Tutaj przynajmniej mamy wygodne lokum i walizkę forsy.

 

Braciszek nabrał różowego koloru i to mnie trochę uspokoiło. Nadal jednak nie wydaje żadnych dźwięków, co jednak jest niepokojące. W każdym razie, żyje. Je, sika i sra. Dajemy mu mleka z proszku, choć Mo mówi, że to syf – ale co zrobisz. 

 

Jeden chuj i tak, bo wiem, że lada dzień przyjdziesz ze swoimi kolesiami. Co zrobić? Taki nasz los, a wasza robota. W końcu walizka… Mo podpierdoliła ją komuś, komu zdecydowanie nie powinno się podpierdalać walizek z forsą. Zrozum jednak, że jakoś musimy sobie radzić. Forsa sama nie przypełznie, nie? Zresztą, w chuju mam to, czy rozumiesz. Ja nic ni cholery z tego nie rozumiem. Może kiedy już przyjdziesz z kolesiami i przystawicie nam do głów wyloty zimnych luf, i kiedy już nastąpi: BUM, może wtedy wreszcie coś z tego zrozumiemy? Albo okaże się, że to jedna wielka farsa.

 

Mimo wszystko, fajnie było spotkać Mo i braciszka (jeszcze nie mamy dla niego imienia). Dobrze mieć świadomość, że można w ogóle spotkać bratnie dusze – o ile istnieje coś takiego, jak dusza. Jak sądzisz? Proszę, pomyśl o tym przez chwilę, zanim z kolesiami przestrzelicie nam łby, ok?

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem i nie wiem jak skomentować. Chyba tak, że urwało się dość nieoczekiwanie i mimo nagromadzenia wulgaryzmów (taki styl opowiadającego), dałoby się jeszcze czytać. Zresztą na ulicy można taki slang usłyszeć. Pozdrawiam. :)

Dzięki za komentarz. Nie myślałem o tym, ale może masz rację i faktycznie urywa się nieoczekiwanie. Może musi to jeszcze trochę jeszcze poleżeć w szufladzie. Dałoby się pewnie rozwinąć końcówkę, wprowadzić trochę akcji zamiast rozważań głównego bohatera, uzupełnić środek (po spotkaniu siostry a przed znalezieniem braciszka), ale nie jestem pewien, czy to by cokolwiek wniosło. 

Z dużym prawdopodobieństwem tak, wniosło by. Oczywiście w zależności od tego, o jakie wydarzenia rozbudowałbyś tekst. Przydatne by było, moim zdaniem, parę słów wyjaśnienia, jaki rodzaj katastrofy dotknął ludzkość, dlaczego brat przybrał postać kuli. 

Co do liczby / natężenia wulgaryzmów – protagonista “wychodzi” na takiego prymitywa, że głowa mała. Jak napisał Koala, podobny slang daje się słyszeć w realu, ale jednak… 

Dzięki za komentarz.

Wyjaśnień na pewno unikam jak ognia, jak zarazy.

Niejednokrotnie już spotykałem się z podobnymi komentarzami, gdzie sugerowano mi, że dobrze byłoby wyjaśnić, dlaczego jest, jak jest. Tego jednak nie będę robił, bo to dla mnie jak szukanie logiki we śnie, który wszelką logikę stawia na głowie. Dla mnie nie o świecie jest ten tekst, a o ludziach, kalekich na ten lub inny sposób, którzy się na chwilę spotkali. Nie jest to stricte science-fiction, nie wiem, może w tym problem? Może druga połowa faktycznie przeskakuje za bardzo po wydarzeniach?

Jeśli zaś chodzi o prymitywów – to widywałem takich, którzy może nie używali wulgaryzmów, ale po spotkaniu z nimi chciał człowiek wskoczyć pod prysznic, tak brudny się czuł. Główny bohater jest prostym kolesiem, ale mimo wszystko serce ma na swoim miejscu. Nie wiem, na ile to się czyta, ale takie było założenie.

Unikasz wyjaśnień? Nawet rozumiem tę Twoją zasadę. Jednak pomimo zrozumienia – nie popieram. Ilekroć Czytelnik napotyka (umowny w tym przypadku) znak zapytania, sam automatycznie odpowiada też pytaniami: a dlaczego, a po co, a kto, a jak? I tak dalej, zależnie od tego, co stanowi niewiadomą. Zgoda, że dalsza lektura często odpowiada na te zagadki, niekoniecznie wprost – i o to mi chodzi, że jednak za potrzebną uważam, i przy tym uważaniu pozostanę, obecność wyjaśnienia. niekoniecznie łopatologicznego. “Ciekawskiego niedoinformowanego” może zadowolić trop, aluzja na tyle czytelna, by można było sobie “dośpiewać”, czego Autor napisać wprost, wyraźnie, nie zechciał. 

Twój tekst do SF z pewnością nie daje się tak łatwo zaliczyć. Ale to nie problem, że brakuje S. Problemem jest i pozostaje, co tak zwichrowało świat i, siłą rzeczy, ludzi. Na domiar nie można wykluczyć interwencji jakichś sił wyższych

A co do wulgaryzmów, to nie tak dawno temu natknąłem się na kilka pod rząd omówień wyników badań tego zjawiska. Jak ponoć wynika z tych badań, używanie wulgaryzmów jest immanentną cechą osób o wysokiej inteligencji. Jak dla mnie, ciekawe, zastanawiające i zabawne też, bo kłóci się z tak zwanym życiowym doświadczeniem…

Rozumiem poniekąd o czym mówisz, i choć nie zgadzam się, to może to być po prostu problem ze światotwórstwem. Nadal pewnie będę unikał zbytniego skupiania się na tle, czy skupiania się na nim w ogóle – bo dla mnie to nie jest w ogóle ważne. Świat nie jest bohaterem, on jest po prostu, a w nim bohaterowie przeżywają swoje dramaty. Opowieść, niekoniecznie będąca science-fiction, albo nie będąca science-fiction w ogóle, za to rozgrywająca się w innym, dziwnym, nieznanym świecie, którego prawideł nie rozumiemy i w ogóle nie o to chodzi. Dlatego pogranicze fantastyki. Nie wiem, trochę realizm magiczny? Może też nie do końca, może cały czas szukam swojej metody.

W każdym razie coś nie żre, coś zgrzyta, a nie powinno. Do przemyślenia, do odłożenia pewnie na kupę kompostu, żeby się trochę przefermentowało. 

Co do wulgaryzmów – też o tym słyszałem. Według mnie nie ma reguły, ale co ja mogę wiedzieć, badań nie przeprowadzałem, dowód anegdotyczny mogę jedynie przytoczyć. Ja klnę za dużo, to na pewno – a co za dużo, to nie zdrowo. Potrafię jednak pisać bez użycia wulgaryzmów, więc może jest nadzieja.

Mam nadzieję, że nie urażę Ciebie krótkim i oczywistym podsumowaniem: piszący mają prawo tak pisać (formować świat i bohaterów), jak im się podoba / pasuje / wydaje słuszne, czytelnicy natomiast mieli i mają prawo do takich interpretacji oraz ocen, jakie wynikają z upodobań i te de. Co nigdy nie powinno być powodem do głoszenia sądów krańcowych, ostatecznych i jedynie słusznych. 

Pozdrawiam.

Hej, nie mam się o co obrażać. To naturalne i też dla mnie oczywiste. Uwagi są cenne, nawet, jeśli niekoniecznie się z nimi zgadzam, to jednak każdy każdy po swojemu czyta i jeśli coś zgrzyta w tekście to tak po prostu jest. Pozostaje mi to przyjąć i na przyszłość po swojemu te zgrzyty próbować wyeliminować.

Dzięki za komentarze.

Obawiam się, że nie zrozumiałam, ale skoro w komentarzu zadeklarowałeś, że zdecydowanie unikasz wyjaśnień, nie będę zadawać żadnych pytań.

Choć nie gustuje w tego typu opowieściach, muszę powiedzieć, że czytało się całkiem nieźle.  

 

wy­pi­sać się z tego baj­zlu w ku­re­sw­ko bo­le­sny spo­sób… → Coś się tutaj pomerdało.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wciągające i dobrze napisane opowiadanie. Niestety postanowiłeś zakończyć je w najbardziej interesującym momencie. Momencie, w którym zbudowałeś pewien niepokój, zainteresowałeś światem i nagle boom, koniec. Fajnie by się było dowiedzieć, po co to wszystko, po co bohaterowie robią to co robią. Szkoda.

 

Z drobnostek:

 

Śmierdzi zgnilizną i pleśnią. 

– Coś tu umarło, i to całkiem niedawno – mówię.

– Nikt nie umarł – mówi Mo. – Jeszcze nie.

Słodki, intensywny smród. Jak kwiaty. Jak setki, może i tysiące sprasowanych kwiatów. Czarnych, gnijących. Niedawno jeszcze białych. Mięso. Posoka. Mdli mnie i czuję, że zaraz się porzygam.

Tu w sumie w kilku miejscach powtarzasz, że w pomieszczeniu śmierdzi. Skróciłbym to.

Dzięki za komentarze. Postanowiłem wziąć opowiadanie na warsztat, bo faktycznie urywa się za wcześnie. Z założenia miało być surrealistyczne, oniryczne i może nie do końca logiczne, ale tak, jeszcze nad nim popracuję.

Nowa Fantastyka