Dziwne to. Zawsze był człowiek sam, a tu nagle okazuje się, że nie jest sam. Kurwa, dziwne to, nie uważasz?
Nie pamiętam już, jak to się zaczęło. Zdaje się, że ona mnie znalazła. Byłem wtedy w takim miejscu, że wiesz… Mało w ogóle pamiętałem. Niewiele do mnie docierało. Zresztą, wciąż niewiele do mnie dociera. Świat w ogóle jest dziwnym miejscem. Łażę po mieście, słońce napiżdża, ludzie chodzą, siedzą w knajpach, gadają przez telefon, karnie przechodzą po pasach, spacerują z psami i bachorami a ja patrzę i patrzę i kminię – kurwa, o co chodzi? Była nawet taka pankowa piosenka. Kolesie machają czuprynami i mordy drą: “kurwa o co chodzi, kurwa o co chodzi”. Czy jakoś tak. Ja nie wiem, o co chodzi. Nic a nic z tego nie rozumiem. Im się chyba zdaje, że wszystko jest w porządku, a przynajmniej tak bym wnosił z ich zachowania. Nie, ni chuja nie zrozumiem. Przemykam w cieniu, bo się nie lubię smażyć jak oni. Coś tam podpierdolę od czasu do czasu. Nic wielkiego, ale przecież z czegoś trzeba żyć, nie? Adversarial nakurwia na słuchawkach. Czarny nóż nihilizmu rozcina tę pojebaną rzeczywistość jak zgniłe mięso.
No więc siorka. Mo jej na imię. Coś tam wyszperałem o niej kilka dni przed spotkaniem. Fotki profilowe, dwie tylko, o ile dobrze pamiętam. Niewiele tego ogólnie. W necie jakby nie istniała i zdaje się, że tylko dla mnie tak, żebym znalazł, zobaczył.
Z twarzy lat dwadzieścia kilka. Końska uroda, zęby jakieś duże, ale ładna na swój sposób. Nie wiem. Mi się każda laska wydaje ładna. Każdą bym brał. Nawet i siorkę. Wiem, że to chore, ale stanął mi na baczność. Co mam poradzić?
–
– Kris? – spytała.
Spotkaliśmy się w parku przy Elbe. Ładna okolica, lubię tam chodzić. Wiesz, jak jest w te letnie dni. Bierze się zestaw miejski, wódę rozrobioną z kolą i się popija pomalutku. Humor dopisuje i ogólnie jest dobrze. Miasto się kończy, chodniki się urywają i toną w bagnie nad szeroko rozlewająca się Elbe. Mijasz stadion, gdzie kolesie grają w piłkę. “Dawaj, dawaj, Maati!”. “Andru! Dobrze! Brawo, piękna gra!”. Testosteron kipi, kolesie bawią się dobrze. Dwadzieścia dwie pary spoconych jajec podskakują w krótkich gatkach, przemieszczają się chaotycznymi trajektoriami po boisku, jak wolne elektrony. Dwadzieścia dwie? Tak mi się zdaje. W dupie mam piłkę, nigdy nie wiem na pewno ile tych zjebów musi być w grze i nie zależy mi wcale, żeby sprawdzać. Chuj w to, sport dla debili.
– Taa… – odpowiedziałem. Niby tak nonszalancko, wiesz, zawsze na lekkiej wyjebce (bo tak należy brać życie, zawsze na lekkiej wyjebce) ale… No, zamurowało mnie. Patrzę na jej nogi. Ja pierdolę. Głupio tak, ona przecież wie i widzi, ale jak mam nie patrzeć?
– Prezent od taty i mamy. – Uśmiecha się.
Kurwa, ja pierdolę. Uśmiecha się jeszcze, czaisz? A ja patrzę na jej nogi, sine i coraz bardziej poskręcane, im bliżej stóp. Przeraźliwie chude. Guzy na zdeformowanych, wywiniętych do wnętrza stopach. Ohyda. Mo najwyraźniej nic sobie z tego nie robi. Siedzi na wózku i uśmiecha się jak w pełni sprawna laska. Sprawniejsza od wielu sprawnych, które miałem okazję poznać, jeśli wiesz, co mam na myśli.
– Jestem Mo – mówi – ale to już pewnie wiesz.
I dodaje:
– Nie przejmuj się.
– Ja? Niee…
Dalej niby wyjebka, ale wtedy ona patrzy, tak patrzy i coś takiego jest w jej oczach, że nie potrafię powiedzieć, o co chodzi. Jakiś blask, jakby słońce się w nich odbijało, czy może jest w niej słońce, we wnętrzu jej głowy i świeci przez te oczy prosto na mnie i widzi. Wtedy coś puszcza we mnie, coś pęka i już nie mogę brać tego dłużej na lekkiej wyjebce, bo się nie da.
– Kurwa! – krzyczę, żeby się nie rozpłakać. Nie, na pewno nie chcę się rozpłakać, bo to byłoby żałosne. Niechby mnie kto znajomy zobaczył. Ona… Mo, wiem, że jej by to nie przeszkadzało, ale nie chcę. Nie mogę. Choć pewnie byłoby lżej znosić tę pierdoloną rzeczywistość. Grdyka twardnieje, boli w środku a ja nie mogę, nie mogę przełknąć śliny.
– W porządku – mówi Mo.
Mo, która dawno już zdążyła się do tego przyzwyczaić i przestała się nad sobą użalać. Mo, która ma w dupie wszystko i wszystkich i bierze, co chce. Tak, jak ja chciałbym. Twarda z niej sztuka, o czym szybko się przekonałem. Moja starsza siostra, Mo.
–
Zawsze zdawało mi się, że jestem bystry, cwany, że ogarniam lepiej od tej bandy leszczy i tylko pech, który wiecznie mnie prześladuje, spowodował, że jeszcze nie siedzę na walizce forsy. Prawda jest taka, że chuja tam ogarniałem. Mo ogarniała. Ja to byłem cwaniaczek, drobny złodziejaszek, który żyje z tego, co wyłupie. Moja siorka potrafiła za to zorganizować prawdziwą forsę. Ja służyłem za kierowcę i pomocnika.
Kurwa, dobrze nam się żyło.
Zorganizowała nam pięknego, czerwonego sprintera. Co to była za maszyna! Rwała tak, że w fotel wgniatało. Żaden tam ze mnie kierowca, ale musiałem przywyknąć i nauczyć się jeździć tym diabłem, bo nieraz trzeba było szybko się uwijać. Wiesz, bagaż nie do końca legalny, no… Zupełnie nielegalny nawet.
Musiałem przenosić Mo, pomagać jej usadowić się w fotelu. Boże, jaka ona była lekka. Przerażająco lekka. Moja siostra, ta twarda suka. Aż nie chciał człowiek uwierzyć.
– Kris, musimy się zadekować.
– Że co? Jak?
– Nie pytaj, braciszku. Nie możemy się wychylać.
– Ale…
– Nie pytaj. Zanieś mnie do sprintera. Powiem ci, gdzie.
Tak to właśnie było. Mieliśmy walizkę forsy i apartament na poddaszu w centrum starówki. Nie pytałem, bo Mo i tak by nie powiedziała.
– Kris, musimy wyjechać z miasta.
– Co? Nie!
Kurwa! Tego było za dużo. Wyjechać z miasta? Nie, ni chuja nie wyobrażałem sobie tego. Całe życie spędziłem w mieście, zrosłem się z nim. Można powiedzieć, że tkanka miasta stała się moją własną. Jeśli zamierzała mnie wyrwać, to chyba musiała wiedzieć, czym to grozi.
– Nie będzie tak źle, zobaczysz. – Uśmiechnęła się. – Nie umrzesz.
Umrę. Nie, kurwa. Nie mogę. Umrę.
– Musimy po drodze pojechać w jedno miejsce, kochany.
– Co?
– Mamy braciszka. Musimy go zabrać.
– Co, kurwa?!
–
Jedziemy więc za miasto. Ja po raz pierwszy w życiu. Widziałem już morze, to prawda, nie raz, ale tylko z klifu na Groven. Martwa woda. Żółtawe fosforyczne plamy rozlewające się po jej powierzchni. Rdzewiejące kikuty cholera wie czego, przekrzywione, anteny czy co tam. Przeżarte, podziurawione, cylindryczne zbiorniki. I zawsze jakiś samobójca, który postanowił wypisać się z tego bajzlu w kurewsko bolesny sposób i kąpie się w tym gównie. Włazi w zielone i drze się, aż skóra cierpnie, a chwilę potem już go nie ma. Zlewa się w jedno z tą żrącą breją.
Jedziemy więc nadmorską drogą, mijając walące się domy, w których nikt już nie mieszka od dziesiątków lat. Zarosło w chuj. Gałęzie strzelają z wybitych okien, dachy zapadają się pod ciężarem rosnących na nich drzew. Z głośników nakurwiam Nithing. Piękny brutal death metal. Nie znałem wcześniej. Chaos. Śmierć. Gość na wokalu bulgocze, jakby wyrzygiwał własne wnętrzności. Pasuje jak ulał do tego, co widzę za oknem.
– Wyłącz to, błagam cię, Kris – prosi mnie Mo.
Ściszam. Nie, bez sensu. To trzeba na pełnej kurwie, więc wyłączam. Cisza też pasuje do śmierci. Tak samo jak poskręcane przez nadmorski wiatr cyprysy, które rosną wzdłuż krętej szosy.
– To tutaj – mówi Mo.
– Tutaj? – dziwię się.
– Tak, tutaj. Co się dziwisz? – mówi ona. – Czego się spodziewałeś?
– Nie wiem – mówię ja, bo nie wiem w sumie, czego miałbym się spodziewać. Niczego chyba. Albo wszystkiego. Chuj wie.
Jest dom. Wiesz, taki jak te stare, przedwojenne domy. Kojarzysz? Gęsta, wysoka zabudowa z głębokimi jak studnie, ciemnymi podwórkami. Pierdolnęła bomba, potem druga i został tylko żałosny kikut, kaleka urbanistyczny ze ścianami gołymi jak na pół urwana dupa. Okna na podwórze, które już nie jest studnią, bo jedną jej ścianę urwało i teraz gapią się one, te martwe okna, na drogę, którą nie jeździ nikt prócz nas.
Dom jest pęknięty na pół. To nie jest byle jaka rysa. Budynek rozjeżdża się u szczytu na jakie dwa metry. Widać kawałek strychu ze sznurkami do wieszania prania i łazienkę na przedostatnim piętrze. Uchowała się nawet wanna.
– To tu? – pytam głupio.
– Przecież mówiłam. Czemu pytasz głupio? – odpowiada Mo.
A ja nie wiem, czemu pytam tak głupio. Nie wiem. Może wydaje mi się to tak absurdalne, że wolę zapytać. Bo może się przesłyszałem, a może mi się to śni? Cholera wie. Wariactwo. Że ten dom? To co, nasz dom był? Nie, nie bardzo mi się w to chce wierzyć.
– Nic nie czuję – mówię. Bo tak, nic to nie odpala we mnie, a zdaje się, że powinno. Żadnej prekognicji, intuicji, przeczucia, odczucia. Nic. Pustka. Ot, kupa gruzu. Miałaby być znajoma? No nie jest.
– Nie szkodzi. On tam jest i tak – mówi Mo.
– Tylko to pęknięcie mnie niepokoi – mówię.
– Wszystko jest pęknięte, od zawsze, i to znacznie bardziej i to cię jakoś nie niepokoi wcale – mówi ona. W sumie ma rację.
Wyciągam Mo z auta. Kurwa, jest tak lekka i nie wiem czemu, ale jak ją niosę, to chce mi się ryczeć.
Depczę po odłamkach szkła, pokruszonym tynku i cegłach, starych strzykawkach i kościach – chyba ludzkich. Jakiś ćpun musiał zapędzić się tu w narkotycznym transie. Nieprawdopodobne.
Schodzimy do piwnicy po zbutwiałych, skrzypiących schodach. Ja znoszę Mo. Drewniane schody. Czegoś takiego w mieście raczej nie uświadczysz. Drewno. Czaisz?
Pietram się, ale nic nie mówię, bo jakby to wyglądało. Moja siorka niczego się nie boi. Leży sobie w moich ramionach rozjebana jak królowa i niczym, niczym się nie przejmuje. Tylko ja mam lekką sraczkę, że zaraz coś pęknie, wypierdolimy się i Mo połamie wszystkie kości. Jest przecież taka krucha. Nic takiego na szczęście się nie wydarza.
Śmierdzi zgnilizną i pleśnią.
– Coś tu umarło, i to całkiem niedawno – mówię.
– Nikt nie umarł – mówi Mo. – Jeszcze nie.
Słodki, intensywny smród. Jak kwiaty. Jak setki, może i tysiące sprasowanych kwiatów. Czarnych, gnijących. Niedawno jeszcze białych. Mięso. Posoka. Mdli mnie i czuję, że zaraz się porzygam.
– Musisz po niego zejść. Ja nie dam rady z oczywistych względów – mówi Mo. – Posadź mnie tu.
Z pewną obawą sadzam ją więc ostrożnie na wilgotnej, brudnej podłodze.
Otwór pośrodku pomieszczenia. Czarna studnia. Cembrowina na równi z podłogą. Tam mam kurwa zejść?
– Żartujesz chyba? – pytam.
– Nie, Kris. Nie żartuję.
Po chwili milczenia dodaje:
– Nie możemy go tak zostawić, Kris.
– Ja pierdolę…
Wie oczywiście, że zejdę.
Wracam do auta po sznur, łom i czołówkę. Wiesz, sznur zawsze się przydaje. Pewne rzeczy trzeba mieć, jak się wozi towar nielegalny. Towar żywy. Albo nieżywy – bo bywa i tak. Forsa nie zarabia się za nic, nie?
Wbijam łom w szczelinę między posadzką a cembrowiną. Pełno tu cegieł, przywalam raz, drugi i trzeci. Łom siedzi i mam nadzieję, że obmurowanie studni nie ukruszy się i nie będzie przykrej niespodzianki. Nie chciałbym zostać uwięziony na dnie. Spadnięty i połamany. Może utopiony, kto wie? Nie, zdecydowanie nie.
Wiążę linkę i szarpię. Wytrzyma. Nie no, kurwa, przecież nauczyłem się wiązać tak, żeby się nie rozwiązało. Tego powinienem być akurat pewien, ale i tak się pietram.
Złażę. Podeszwy ślizgają się po cembrowinie oblepionej jakimś śliskim, czarnym szlamem. Długo złażę.
– Głęboka ta studnia – wołam do Mo, żeby dodać sobie otuchy. Może i mnie usłyszy, może odpowie. Zawsze to raźniej słyszeć czyjś głos. Jej głos. Tak, bardzo chcę usłyszeć jej głos, jak tak złażę niżej i niżej w głąb tej ohydnej, śmierdzącej padliną studni.
– Nie marudź, Kris, tylko przynieś go. Wiem, że dasz radę.
– Dzięki siostrzyczko. Dzięki, że we mnie wierzysz – mówię to bez cienia ironii.
Jestem na dnie. Od razu grzęznę w szlamie po pas. Serce niemal wyskakuje mi przez gardło.
– Kurwa! – krzyczę łamiącym się głosem. Na serio boję się, że lada chwila utonę w tym gnijącym gównie. Na szczęście dotykam dna – ale czarne błoto sięga powyżej pasa. W świetle czołówki skrzy się to i mieni odblaskami, czarne i gładkie jak smoła. Odblaski białe.
W końcu nie wytrzymuję i puszczam pawia. Czuję, że rzyg wywraca mi żołądek na lewą stronę.
– Kurwa – klnę jeszcze raz, krztusząc się kwaśnymi wymiocinami.
Patrzę w górę. Ja pierdolę, jak głęboko. Czy to możliwe? Przecież ten sznur nie był nawet tak długi, ile on mógł mieć? Dziesięć metrów? Dwadzieścia? To najwyżej.
Ale światło studni u góry jest takie małe…
– Nic tu nie ma, Mo! – wołam, ale ona mnie chyba nie słyszy.
– Nic tu nie ma, rozumiesz?
Coś pojawia się u krawędzi studni u góry. To głowa mojej siorki, która najwyraźniej musiała się tam przyczołgać.
– Kris! – woła. – Słyszysz mnie?
– Tak!
– Kris, musisz go wyciągnąć!
Ja pierdolę. Tak. Wiem siostrzyczko. Dzięki, że we mnie wierzysz. Nie, serio, dzięki. Bez cienia ironii.
Nie zawiodę cię.
Grzebię w szlamie i trwa to pierdolone wieki. Rzygam jeszcze kilka razy, w końcu nie mam już nawet czym. Bekam tylko, pluję żółcią i czuję, że flaki chcą wyjść mi przez gardło. Cały jestem czarny i upierdolony. W końcu nie widzę i nie czuję nawet swojego ciała, tylko grzebię.
– Jest, kurwa! – wrzeszczę.
Twarda kula czegoś. Braciszek? Nie no, tak przecież nie wyglądają braciszkowie, ale… Mo mówiła, żeby to wziąć. Tylko kurwa jak?
Próbuję to oczyścić ze szlamu, ale udaje mi się połowicznie. Nie ma tu warunków, wszystko tonie w tym gównie, Tonę i ja. Toniemy.
Obwiązuje sznurkiem coś, co ma być naszym braciszkiem a wygląda, jak wielkie, czarne jajo. Szarpię sznurek kilkakrotnie. Mo szybko jarzy na szczęście i wciąga to powoli.
Biedactwo, jest słaba. Ma takie cienkie rączki. Mam nadzieję, że się nie przeforsuje.
Po pół godzinie chyba sznur spada z powrotem. Wciągam się ostatkiem sił. Boże, jaki jestem słaby! Czuję, że ręce mi drżą i nie daję rady. Stopy ślizgają się po tym czarnym gównie. Mo pomaga mi jak może i po kolejnej pół godzinie wszyscy troje jesteśmy już u góry. Leżę i sapię jak zdychający pies. Przez długi czas nie mogę wykrztusić słowa.
–
Wiesz, ja naprawdę nic nie rozumiem. Nic a nic. Zresztą, co tu rozumieć? To pojebany świat, nic nie ma sensu. A chodzą te lemingi jebane tak, jakby miał. Żrą hamburgery albo drogie kolacje, pieprzą, srają, sikają, chodzą do roboty, rodzą dzieci tak, jakby było na tym świecie coś kurwa stałego, jakby to miało nadawać mu – nie wiem – rytm? Nic nie kumają, tak jak ja i ty. My.
Siedzimy w naszym apartamencie, z siorką i braciszkiem. Obmyło się go i oskrobało z tego czarnego świństwa, które stwardniało wokół niego jak kokon. Nie mam pojęcia, jakim cudem w ogóle przeżył na dnie tej studni. Przecież nie miał prawa przeżyć. A jednak. Jebaniutki.
Wiem, mieliśmy wyjechać z miasta, ale się nie złożyło. Nie ma dokąd, prawdę mówiąc. Wszędzie tylko śmierć, nieskończona nicość i czarny nóż nihilizmu. Dokąd więc, pytam?
Tutaj przynajmniej mamy wygodne lokum i walizkę forsy.
Braciszek nabrał różowego koloru i to mnie trochę uspokoiło. Nadal jednak nie wydaje żadnych dźwięków, co jednak jest niepokojące. W każdym razie, żyje. Je, sika i sra. Dajemy mu mleka z proszku, choć Mo mówi, że to syf – ale co zrobisz.
Jeden chuj i tak, bo wiem, że lada dzień przyjdziesz ze swoimi kolesiami. Co zrobić? Taki nasz los, a wasza robota. W końcu walizka… Mo podpierdoliła ją komuś, komu zdecydowanie nie powinno się podpierdalać walizek z forsą. Zrozum jednak, że jakoś musimy sobie radzić. Forsa sama nie przypełznie, nie? Zresztą, w chuju mam to, czy rozumiesz. Ja nic ni cholery z tego nie rozumiem. Może kiedy już przyjdziesz z kolesiami i przystawicie nam do głów wyloty zimnych luf, i kiedy już nastąpi: BUM, może wtedy wreszcie coś z tego zrozumiemy? Albo okaże się, że to jedna wielka farsa.
Mimo wszystko, fajnie było spotkać Mo i braciszka (jeszcze nie mamy dla niego imienia). Dobrze mieć świadomość, że można w ogóle spotkać bratnie dusze – o ile istnieje coś takiego, jak dusza. Jak sądzisz? Proszę, pomyśl o tym przez chwilę, zanim z kolesiami przestrzelicie nam łby, ok?