- Opowiadanie: prosiaczek - Pocztówka wewnętrznego świata

Pocztówka wewnętrznego świata

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Użytkownicy, Użytkownicy II

Oceny

Pocztówka wewnętrznego świata

Wiedział, że nie powinien podejmować się takiego zadania – niedającego cienia satysfakcji, skazanego na porażkę. Lekceważenie cierpienia starszego mężczyzny, samemu będąc w cudownym stanie niemalże nierealnego szczęścia, było jeszcze większą niemożliwością. Dlatego Marcin wziął cudownie orzeźwiający prysznic, wypielęgnował smukłe ciało, założył najlepszy strój z bogatej garderoby i wyszedł na umówione spotkanie z najsmutniejszym człowiekiem miasta.

 

– Wie pan, w tym roku miałem ochotę na więcej szczęścia – powiedział rudy chłopak.

Elegancki starszy mężczyzna w kapeluszu zacmokał z dezaprobatą.

– Banalne, Marcinie. Nie zniósłbym jednego dnia szczęścia. Wolę już ten stan przejściowy, kiedy odczuwamy pełną gamę emocji. Gdy nie mamy nad nimi zbyt wielkiej kontroli.

– Nigdy nie próbowałem…

– Oczywiste – przerwał obcesowo elegant. – Ludzie, którzy zdecydowali się odczuwać jedynie szczęście, raczej z niego nie rezygnują. Wpadają, paradoksalnie, w jakiś dziwny stan przygnębiającej stagnacji. – Zamyślił się, a potem wwiercił spojrzenie rdzawych oczu w Marcina. – Nie powinieneś tego robić.

Ciała przeszywały dreszcze. Siedzieli na tarasie autonomicznej kawiarni, przy okrągłym hebanowym stoliku, na którym znajdowała się filiżanka z espresso i zdobna wysoka szklanka z latte udekorowaną bitą śmietaną. Była czwarta rano. Rudy chłopak, Marcin, wstał wcześnie, ponieważ znajdował się w euforii, niemalże manii, Julian zaś zgodził się na spotkanie o tak nieludzkiej porze, gdyż i tak nie mógł zasnąć w nocy. Przecierał teraz podkrążone, przekrwione oczy.

– O ile dobrze pamiętam, zawsze miałem raczej pochmurne usposobienie – rzekł Marcin. – Proszę sobie wyobrazić, że kiedy się tego pozbyłem, najbliżsi mnie odrzucili. Jakbym nie był już ich dzieckiem, bratem, szwagrem… Więzi niby nitki rozluźniły się, wreszcie puściły ten śmieszny materiał zwany rodziną.

– Przykro mi. To bardzo smutne.

– Nie dla mnie. Uwolniłem się od nich. Wreszcie jestem tym, kim chcę. A pan coś już wybrał? – zapytał z zainteresowaniem Marcin. – Czy jest pan w stanie przejściowym?

Elegancki mężczyzna zdjął i odłożył na stolik kapelusz, upił łyk lury.

– Przejdźmy na ty. W końcu już mnie trochę znasz.

– Przepraszam. – Chłopak, kolejny raz, uśmiechnął się szeroko. Jeszcze trochę, a będzie można zagrać jak na fortepianie, przeszło przez głowę Julianowi. Rudy zupełnie jakby to usłyszał, bo wyszczerzył się. – To jak, wybrałeś już coś?

– Och, wybrałem. – Julian wyciągnął palcem z oka wielkiego śpiocha. – Dziś idę do kliniki. Pogłębię swój parszywy stan.

Przypomniał sobie wczorajszy dzień. Tym samym każdy poprzedni, różniły się między sobą tak, jak różnią się ziarnka piasku na plaży.

Zastałe, cuchnące zgnilizną powietrze przecięły prądy cyrkulacji, gdy Julian, ruchem pełnym zniechęcenia, otworzył drzwi łazienki. Żarówka zabzyczała, zamrugała, wreszcie wydobyła z mroku obraz nędzy i rozpaczy. Cynowa wanna nie miała jednej nóżki i właśnie z tej strony, niby z nosa umierającego stworzenia, kapała na podłogę szlamowata woda. Niby od niechcenia wylała się, kiedy przeraźliwie blady mężczyzna do niej wszedł i umościł się niczym żaba w mule. Nie miał energii na nic więcej, już wiele trudu kosztowało go samo przyjście tutaj. Zamarła rzęsa wodna. Zastygł on. Ciało znalazło temperaturę gdzieś na granicy życia i śmierci. Musiał bardzo długo leżeć w wannie, skóra mu się pomarszczyła, serce wpadło w przysenny rytm.

I właśnie wtedy znów usłyszał ten głos. Kojący, ciepły, stłumiony, lecz zza cienkiej ściany wciąż wystarczająco wyraźny, by móc rozróżnić słowa. Ojciec opowiadał na dobranoc bajkę swojemu dziecku. Julian zamykał oczy i z głową odchyloną do tyłu słuchał tej opowieści, która ociupinkę ogrzewała jego skostniałe wnętrze. Ledwo i na chwilę, bo nic nie mogło zabliźnić ran przeszłości, jątrzących się i bolesnych dokładnie tak samo jak wtedy, gdy był niewinnym, delikatnym dzieckiem, którego życie przetrąciło jak gałązkę.

 

Elegant zanurzył się w smutku zbyt głęboko i na zbyt długo. Mieszkanie obrodziło robactwem. Śluz zaległ w łazience, kiedyś białej, teraz zielonkawej, pełnej brudu, który niby mech rozrastał się w fugach, zagłębieniach i innych zakamarkach. Podłogę cieniutkim dywanem wyścieliła mieszanka kurzu, okruszków jedzenia, włosów i martwego naskórka. Okna w łazience wyglądały jak bulaje wraku łodzi podwodnej.

Ludzkość nie musiała pracować, więc nie było problemem, jeśli ktoś postanowił popaść w trwające latami przygnębienie, zasmakować roszczepienia osobowości, zanurzyć się w schizofrenii. Wszelkie stany psychiczne uważane niegdyś za złe i niechciane stały się wręcz towarem pożądanym. Odkąd ludzie mogli zająć się rozwojem, nie martwiąc się o byt, zaczęli eksperymentować. Dziwactwa, fetysze, dewiacje, deficyty emocjonalne i psychiczne rozpowszechniły się do tego stopnia, że osobników żyjących bez żadnych ingerencji biogenetycznych uważano za szaleńców.

Pewien człowiek mieszkający vis a vis Juliana stanowił istne utrapienie dla reszty mieszkańców. Co jakiś czas przyjeżdżała do niego zrobotyzowana policja, ponieważ z mieszkania dobiegał donośny krzyk lub przeszywający lament. Lambert, bo tak miał na imię, w klinice rozszczepił własną osobowość. Miał zatem wiele twarzy, a żadna z nich, gdy była aktywna, nie miała kontaktu z pozostałymi. Przerażone Dziecko wybiegało i kuliło się na korytarzu, zapłakane, zasmarkane. Rozbójnik albo wrzeszczał z balkonu na przechodniów na dole, albo wychodził na miasto, gdzie w poszukiwaniu sensu życia odwiedzał bary i speluny. Rozkręcał tam niczym wirtuoz awantury, z błahych powodów tworząc i rozdmuchując puste emocje; rzadko kończyło się łagodniej niż bójką.

Mieszkania miały cienkie ściany i Julian słyszał ekscesy sąsiada. Zastanawiał się wtedy, czy sam, ograniczając własne odczucia do smutku, przygnębienia i melancholii, w której pławił się niczym nenufar w mętnym stawie, nie jest do rozszczepieńca podobny. W końcu nie miał kontaktu z resztą emocji. Nigdy nie doświadczał choćby lekkiej irytacji, nie mówiąc o złości czy gniewie. Gdy rozszczepieniec zagłuszał bajkę na dobranoc, którą inny sąsiad ciepłym głosem opowiadał synkowi, jedyną reakcją Juliana było ciche westchnienie. Lęk został zepchnięty tak głęboko, że nawet przechadzka ciemną uliczką pełną zaprogramowanych klinicznie agresorów wzbudzała w nim co najwyżej ukłucie niepokoju. Niewyraźne jak własne odbicie w niezmienianej od dawna wodzie z wanny.

Julian kąpał się nie po to, żeby być czystym, wszak woda była brudna. Zanurzanie się w zastałej, zielonkawej cieczy było w zgodzie z jego nastrojem permanentnego przygnębienia; dopełniało ów nastrój jak kożuch zupę.

Pewnego dnia kolega wprosił się do niego. Sądził, że gdy Marcin pojawi się w mieszkaniu, nie wytrzyma wszechobecnego brudu, bałaganu i całego tego depresyjnego nastroju. Marcin jednak nie zraził się tymże widokiem. Uśmiech Mony Lisy towarzyszył mu podczas patrzenia na zapyziałą łazienkę, zaglądania do obleczonej pleśniową koroną lodówki, nawet gdy usiadł na lepkiej kanapie. Więcej, bo postanowił odświeżyć mieszkanie. Zaczął energicznie i z entuzjazmem sprzątać. Nawet zadzwonił do fachowej ekipy, która pomogła mu w tym przedsięwzięciu.

– Co robisz? – zapytał elegant.

– Wyciągam cię z dna.

– Nie chcę tego.

– Chcesz. Nie udawaj.

Nie chciał nigdzie wychodzić, więc większość czasu spędzał w mieszkaniu, które po wysprzątaniu przez nadgorliwego kolegę prędko powróciło do stanu pierwotnej brzydoty. Czasami, ulegając namowom, spotykał się z rudym chłopakiem na zewnątrz. Szczęśliwym Marcinem. Mimo że nie odczuwał większości emocji, to znudzenie, choć później niż prędzej, zawsze przychodziło. Nawet melancholia i marazm mu się przejadały. Stare kromki chleba.

– Cudowny dzień – powiedział melodyjnym głosem rudy chłopak. Spacerowali pięknym trotuarem biegnącym przez winnicę. Pofałdowany teren w słońcu przypominał obraz uwieczniony na szlachetnym płótnie; światłocień i pastelowe kolory tworzyły klimat lekkiej jak piórko błogości. Kontrastowało to jaskrawo ze światem wewnętrznym Juliana. Czuł się przez to nierealnie. Przygnębienie pogłębiło się. Marcin zauważył to i powiedział:

– Jesteś nieszczęśliwy. Chciałbym powiedzieć, że przykro mi z tego powodu, lecz czuję jedynie radość. Bo twoje samopoczucie pokazuje mi, jakim jestem szczęściarzem. Niemniej na poziomie logiki chciałbym, żebyś tak się nie męczył.

– Cóż, tak wybrałem.

– Ale dlaczego?

– Ponieważ jest to spójne z moją historią.

Marcin spojrzał na niego pytająco.

– Dzieciństwo – powiedział enigmatycznie Julian, po czym zamilkł.

Marcin już kilka dni temu powziął za cel wyciągnąć starszego kolegę z przygnębienia. Dlatego zabrał go w jedno z bajecznych miejsc. Pomimo braku efektu, a wręcz efektu przeciwnego do zamierzonego, ani się nie zatroskał, ani nie zniechęcił.

– Opowiem ci pewną historię. – Podjął smutnym tonem Julian. – Byłem dzieckiem duchem. Nigdy nie czułem się kochany. Ojciec albo balował z kolegami, albo pijany leżał gdzieś w domu. Matka, kiedy nie pracowała, próbowała go ogarniać. W tamtych czasach, jako biedna rodzina, nie mogliśmy sobie pozwolić na żadne zabiegi…

Kiedy Julian opowiadał historię swojego dzieciństwa, Marcin nie przestawał się uśmiechać, subtelnie niczym Mona Lisa. Co prawda pojmował tragiczny wydźwięk historii, pełnej deficytów, samotności, przygnębienia i lęku, lecz nie potrafił poczuć choćby cienia podobnych uczuć. To jakby patrzeć na garnitur, którego nie można przymierzyć.

– Chciałbym ci jakoś pomóc-

– Ale nie wiesz, jak. – Julian zaśmiał się gorzko.

Owszem, wiem, pomyślał Marcin. Zostało bowiem jedno, może i brzydkie, lecz pewne jak w banku, rozwiązanie.

 

Problem w tym, że Julian, w pewnym niewyraźnym sensie, ujrzał w Marcinie kogoś z przeszłości. Poczuł przez to jeszcze większy smutek; przygnębienie niby szlamowata woda w wannie wypełniło go po brzegi. Postanowił Marcina złamać. Zetrzeć mu z buźki ten permanentny uśmiech jak namalowany kredką. Nie ze złości, nie z zemsty – po prostu w tym starciu jedna z sił musi zwyciężyć. Albo on zacznie odczuwać radość, albo rudzielec popadnie w depresję. Pierwsze nie jest możliwe, drugie, choć bolesne, jak najbardziej. W tym myśleniu tkwiła żelazna logika ponurego wewnętrznego świata Juliana. Świadomość bezbrzeżnego smutku, który dopadnie chłopaka, jedynie pogłębiała stan Juliana, co wpisywało się w jego bieżące doświadczenie, można rzec, dopełniało je.

Budynek Zmian Genetycznych był najniższym w mieście, wszystkie piętra bowiem – szęścdziesiątcztery – znajdowały się pod ziemią. Właśnie do niego wkroczyli. Przestronny poziom zero wypełniały kolejki ludzi czekających na windy. Stanąwszy w jednej z nich, zaczęli powoli, jak w transie, przesuwać się w kierunku bramki skanującej. Marcin wziął ze sobą identyfikator gościa. To Julian dziś się zmieni.

– Jest mi przykro, że podejmujesz decyzję bez mojej zgody – powiedział. – To bardzo rozczarowujące.

– Tylko w ten sposób mogę ci pomóc – rzekł Marcin, dłonią poprawiając idealnie ułożone włosy.

Julian westchnął, przygarbił się. Jego zły stan się pogłębił. Znowu to, czego chciał, nie miało znaczenia. Ludzie słuchali go, lecz nie słyszeli. Nie pozwalali mu nawet pobyć w cierpieniu.

– Czemu pan płacze – zapytał chłopak?

Elegant jedynie wzruszył ramionami.

– Na miejscu proszę wybrać szczęście – powiedział zadowolony z siebie Marcin.

Kiedy starszy mężczyzna położył się na leżance w czystej jak łza sali operacyjnej, wybrał to, czego całe życie próbował uniknąć. Automat dwukrotnie upewnił się co do intencji i rozpoczął proces. Zza organzy niepamięci wyłoniły się wspomnienia. Siedział w domu. Miał siedem lat. W nieświadomej walce z rzeczywistością odzierającą go z dzieciństwa próbował bawić się klockami. Ojciec leżał pijany na podłodze w korytarzu. Julian co chwilę chodził do niego, sprawdzić, czy żyje. Matka jeszcze nie wróciła z pracy. Gdy pojawi się w domu, nie zaszczyci chłopca nawet przelotnym spojrzeniem. Przez chwilę płakał, potem cierpienie osuszyło oczy niczym ludzkie zbrodnie Jezioro Aralskie. Czuł się jak nic nieznaczący pyłek. I właśnie z tym wspomnieniem zgasła świadomość.

 

Julian obudził się z zupełnie zmienioną, nową pamięcią, w której dobrzy, troskliwi rodzice zaopiekowali się nim. Choć zmienione tło, zmieniona pamięć odebrały mu dawną tożsamość, to zarazem pozwoliły iść dalej. Czasami jednak dręczyły go egzystencjalne pytania bez odpowiedzi. Przeobraził się? Czy umarł?

Marcinem ta zmiana wstrząsnęła. Siedział przy czystym stole w schludnym mieszkaniu, wpatrzony we własne odbicie w szybie. Pomyślał, że wszystko jest płynne, wszystko się zmienia. Kiedy dotarło do niego, że elegancki mężczyzna w kapeluszu odszedł na zawsze, wezbrały w nim łzy, których nie potrafił powstrzymać.

Już nigdy się nie spotkali.

 

Koniec

Komentarze

Bardzo ciekawy pomysł na opowiadanie, choć wizja przyszłości w leczeniu depresji ponura i smutna. Genetyczna zmiana tożsamości wydaje się o wiele gorsza niż wyjałowiająca emocje kuracja SSRI, i tak mocno krytykowana z tego powodu.

Przeobraził się? Czy umarł?

Oto jest pytanie!

 

W ostatnim akapicie coś zgrzytnęło:

Julian obudził się z zupełnie zmienioną, nową pamięcią, w której dobrzy, troskliwi rodzice zaopiekowali się nim. Choć zmienione tło, zmieniona pamięć odebrały mu dawną tożsamość, to zarazem pozwoliły iść dalej.

Pozdr

 

Prosiaczku, nieźle pokazałeś relację dwóch mężczyzn o krańcowo różnych osobowościach i chyba nieoczekiwane skutki ingerencji genetycznej u jednego z nich.

Opisana wizja przyszłości nie napawa optymizmem.

 

za­sma­ko­wać rosz­cze­pie­nia oso­bo­wo­ści… → …za­sma­ko­wać rozsz­cze­pie­nia oso­bo­wo­ści

 

Prze­ra­żo­ne Dziec­ko wy­bie­ga­ło i ku­li­ło się na ko­ry­ta­rzu… → Dlaczego wielka litera?

 

– Chciał­bym ci jakoś po­móc- → Zdanie powinna kończyć kropka, nie dywiz.

 

Bu­dy­nek Zmian Ge­ne­tycz­nych był naj­niż­szym w mie­ście, wszyst­kie pię­tra bo­wiem – szę­śc­dzie­siątcz­te­ry… → Bu­dy­nek Zmian Ge­ne­tycz­nych był naj­niż­szy w mie­ście, wszyst­kie pię­tra bo­wiem – sześćdzie­siąt cz­te­ry

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dość depresyjna wizja przyszłości. Ciekawy pomysł na kliniki oferujące wybór emocji i bardzo dobre ukazanie relacji kontrastujących ze sobą bohaterów. Opowiadanie zdecydowanie skłania do przemyśleń. Na plus też ładne opisy, przez tekst przeszedłem bez żadnych zgrzytów, a i łatwo było mi wyobrazić sobie opisywane miejsca. 

Pozdrawiam. 

Sen jest dobry, ale książki są lepsze

 Zdarzają Ci się zapisy, które mnie zatrzymywały:

Przypomniał sobie wczorajszy dzień. Tym samym każdy poprzedni, różniły się między sobą tak, jak różnią się ziarnka piasku na plaży.

Drugie zdanie nie ma sensu. Każdy poprzedni nie różniły się. 

Zapisałabym to raczej w ten sposób:

Przypomniał sobie wczorajszy dzień, a tym samym każdy poprzedni. Różniły się między sobą tak, jak różnią się ziarnka piasku na plaży.

Czasami, ulegając namowom, spotykał się z rudym chłopakiem na zewnątrz. Szczęśliwym Marcinem.

Zatrzymało mnie to “na zewnątrz”, choć jest potrzebne. Szczęśliwego Marcina widziałabym zaraz po rudym chłopaku, jako dopowiedzenie.

Jednakowoż czytało się całkiem przyjemnie.

Zawsze powtarzam, że gdyby zawsze było tylko dobrze albo tylko źle, przestalibyśmy to zauważać przez brak punktu odniesienia ;) 

Wizja zmiany tożsamości po zmianie wspomnień i w ogóle eliminacji części emocji jest przerażająca.

Podobało mi się :)

 

Przynoszę radość :)

Przeczytałem i nie wiem jak skomentować. Oczywiście zgadzam się z przedpiścami, ale nie ruszyło mnie tak, jak ‘powinno’. Może dlatego, że cieszę się każdego ranka, gdy się budzę i dociera do mnie, że jeszcze żyję. Nie spodziewam się od życia fajerwerków. Dobrze jest, jak jest. :)

Witaj Prosiaczku!

Lekceważenie cierpienia starszego mężczyzny, samemu będąc w cudownym stanie niemalże nierealnego szczęścia, było jeszcze większą niemożliwością.

Zmieniłbym lekceważenie na lekceważyć, bo teraz to wygląda jakoś nieforemnie.

wreszcie puściły ten śmieszny materiał zwany rodziną

Chyba puścił

 

Interesujące opowiadanie. Świetnie ukazuje wadliwość poszukiwania “szczęścia” zwłaszcza jako w kategoriach emocjonalnych. Dla mnie szczęście istnieje jedynie jako kategoria eschatologiczna. W tym świecie to abstrakcja. Twoje opowiadanie doskonale ilustruje wynaturzenie, do jakiego prowadzi. Samopoczucie jest oderwane od realnego stanu wewnętrznego człowieka i jest obiektem manipulacji.

Nie bardzo rozumiem, co ma do tego genetyka. Może zapewne decydować o pewnych predyspozycjach i chorobach psychicznych, ale stan duszy formuje się raczej pod wpływem przeżyć i pracy wewnętrznej.

Nie do końca zrozumiałem, jak Marcin doprowadził do przerobienia Juliana bez jego zgody.

Klik ode mnie.

 

Dzięki za odwiedziny i komentarze :-)

 

“Nie do końca zrozumiałem, jak Marcin doprowadził do przerobienia Juliana bez jego zgody.” – też sądzę, że nie jest to wystarczająco jasno pokazane.

Nowa Fantastyka