- Opowiadanie: Krokus - Dojechać do końca

Dojechać do końca

Na od­wro­cie bi­le­tu ktoś na­ba­zgrał: “Ułom­ność ludz­kich zmy­słów”

 

W pierw­szym ko­men­ta­rzu za­miesz­czam po­sło­wie od­no­szą­ce się do miejsc za­war­tych w tek­ście.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Dojechać do końca

Ka­zi­mierz Ge­isler całym sobą czuje, że ten dzień nie prze­bie­ga tak, jak za­wsze. Pró­bu­je na­peł­nić wiecz­ne pióro, ale palce ze­śli­zgu­ją się i trą­ca­ją ka­ła­marz. Mija ponad dwa­dzie­ścia minut, nim stwier­dza, że sy­tu­acja jest opa­no­wa­na, ale nie star­cza mu czasu na do­kład­ne do­my­cie rąk. Na pal­cach wciąż ma sine plamy godne naj­więk­sze­go nie­chlu­ja w mie­ście.

Pół go­dzi­ny póź­niej eme­ry­to­wa­ny ze­gar­mistrz unosi przed­ra­mię na wy­so­kość twa­rzy i pa­trzy na ra­dziec­ki ze­ga­rek – po­bie­da o zło­tych wska­zów­kach mówi, że jesz­cze chwi­la i szlag trafi co­dzien­ną ru­ty­nę. Tym­cza­sem Ka­zi­mierz stoi jako drugi w ko­lej­ce, mimo iż ka­sjer­ka obok ni­ko­go nie ob­słu­gu­je.

Ale ka­sjer­ka obok nie jest panią Mal­win­ką.

– Za­pra­szam do dru­giej kasy.

Ka­zi­mierz chowa głowę mię­dzy ra­mio­na, jakby chciał znik­nąć, albo przy­naj­mniej udać, że ni­cze­go nie sły­szał.

– Ka­mi­la… – Ra­tu­je sy­tu­ację pani Mal­win­ka.

Unosi uspo­ka­ja­ją­co dłoń w stro­nę ko­le­żan­ki, uśmie­cha­jąc się tak, jak tylko ona po­tra­fi, przez co sta­rusz­ko­wi robi się cie­plej na sercu.

Przy­cho­dzi jego kolej, pani Mal­win­ka chwy­ta pa­pie­ro­wą to­reb­kę i dźwięcz­nym gło­sem oznaj­mia:

– A dla pana, panie Kaziu, droż­dżów­ka z bu­dy­niem. Czy to wszyst­ko?

Po czym nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, stuka dłu­gi­mi pa­znok­cia­mi w kla­wia­tu­rę kasy, z któ­rej wy­su­wa się szu­fla­da z go­tów­ką. W tym cza­sie stary ze­gar­mistrz wy­sy­pu­je z bi­lo­nów­ki mo­ne­ty na dłoń i pal­cem dru­giej grze­bie chwi­lę w nie­wiel­kiej kupce. Po chwi­li jak zwy­kle wy­cią­ga rękę przed sie­bie, a pani Mal­win­ka bez skrę­po­wa­nia wy­bie­ra dwa złote i czter­dzie­ści pięć gro­szy w jak naj­drob­niej­szych no­mi­na­łach. Chwy­ta przy tym sta­rusz­ka jedną dło­nią, a pal­ca­mi dru­giej wy­łu­sku­je mo­ne­ty. Ka­zi­mierz jesz­cze długo póź­niej czuje na skó­rze po­wi­do­ki do­tknięć.

Po wyj­ściu ze skle­pu znów zerka na po­bie­dę. Jest trzy mi­nu­ty póź­niej, niż zwy­kle – nie ma czasu do stra­ce­nia.

 

Gdy staje u szczy­tu scho­dów przej­ścia pod­ziem­ne­go, dyszy cięż­ko i czuje, jak struż­ka potu ciek­nie po ple­cach. Spraw­dza go­dzi­nę. Złote wska­zów­ki mówią, że wy­si­łek się opła­cił. Teraz jesz­cze naj­trud­niej­sza część.

Lewą nogę sta­wia sto­pień niżej, do­sta­wia prawą. Lewa w dół i do­staw, lewa w dół i do­staw. Ści­ska przy tym po­ręcz, roz­sma­ro­wu­jąc na niej wspo­mnie­nie cie­płych dłoni pani Mal­win­ki. Na­stęp­nie scho­dek po schod­ku wspi­na się na peron pierw­szy sta­cji w Ostrze­szo­wie. Co kilka chwil robi przy­stan­ki, by uspo­ko­ić od­dech, ale pil­nu­je się przy tym, by ca­łość nie trwa­ła zbyt długo.

U szczy­tu scho­dów po­now­nie zerka na po­bie­dę. Oso­bo­wy do Po­zna­nia przy­je­dzie za czter­dzie­ści dwie mi­nu­ty. Zdą­żył.

Sta­cję wy­re­mon­to­wa­no kilka lat temu. Od­no­wio­no wiatę, po­sta­wio­no wiel­ką nie­bie­ską ta­bli­cę z na­pi­sem „Ostrze­szów”, a obok ga­blo­tę z roz­kła­dem jazdy. Za­mon­to­wa­no też nowe ławki, ale Ka­zi­mierz za­wsze siada na tej sta­rej bez opar­cia, którą je­dy­nie od­ma­lo­wa­no. Musi się tylko pil­no­wać, żeby się nie gar­bić.

Prze­kła­da nad głową pasek tor­by-kon­duk­tor­ki, jed­nej z wielu zna­le­zio­nych w miesz­ka­niu po ojcu. Od­sta­wia ją po pra­wej, od­pi­na sprzącz­kę i wyj­mu­je kajet. Kła­dzie go na ławce po lewej, tak na wszel­ki wy­pa­dek. Okład­kę przy­ci­ska wiecz­nym pió­rem – tym, przez które na pal­cach wciąż ma sine plamy.

Z osob­nej prze­gród­ki wy­cią­ga droż­dżów­kę, wy­wi­ja pa­pie­ro­wą to­reb­kę i zjada swój pod­wie­czo­rek, ob­ser­wu­jąc to sa­mo­cho­dy na po­bli­skim prze­jeź­dzie, to cień rzucany przez wiatę w nisko za­wie­szo­nym paź­dzier­ni­ko­wym słoń­cu. Po ostat­nim kęsie wy­sy­pu­je jesz­cze na dłoń okrusz­ki i szyb­kim ru­chem wrzu­ca je do ust, by nic się nie zmar­no­wa­ło.

Po­bie­da mówi, że do przy­jaz­du oso­bo­we­go zo­sta­ło sie­dem minut. Oj­ciec, nie­gdyś na­czel­nik sta­cji w Ostrze­szo­wie, zwykł ma­wiać, że gdy go za­brak­nie, to wszyst­ko szlag trafi, więc Ka­zi­mierz co­dzien­nie spraw­dza, czy po­rzą­dek, jaki zo­sta­wił po sobie To­masz Ge­isler, wciąż trzy­ma w ry­zach kolej siłą bez­wład­no­ści.

Gło­śni­ki chrzą­ka­ją i po­spiesz­nie re­cy­tu­ją ko­mu­ni­kat w ję­zy­ku za­wia­dow­ców – zbyt szyb­kim i char­ko­tli­wym dla nie­wpraw­ne­go ucha, ale Ka­zi­mierz zna tę mowę. Ob­cu­je z nią na co dzień.

Po­ciąg oso­bo­wy ze sta­cji Kępno do sta­cji Po­znań Głów­ny wje­dzie na tor drugi przy pe­ro­nie pierw­szym. Pro­si­my za­cho­wać ostroż­ność w trak­cie wjaz­du po­cią­gu.

W mo­men­cie, gdy głos milk­nie, eme­ry­to­wa­ny ze­gar­mistrz chwy­ta pióro. Spraw­dza jesz­cze go­dzi­nę na ze­gar­ku swoim i dwor­co­wym i krzy­wi się, bo róż­ni­ca sięga dwóch minut. Kart­ku­je kajet, za­trzy­mu­je się na ostat­niej za­pi­sa­nej stro­nie i tak za­sty­ga do chwi­li, gdy z szu­mem ha­mo­wa­nych kół na sta­cję wjeż­dża szy­no­bus Kolei Wiel­ko­pol­skich. Ze­gar­mistrz jak zwy­kle kręci ze smut­kiem głową, bo po re­mon­cie to­ro­wi­ska koła nie stu­ka­ją już na łą­cze­niach szyn, a ha­mul­ce po­cią­gu nie pisz­czą, prze­szy­wa­ją­cym duszę ja­zgo­tem. Chciał­by choć jeden raz po­je­chać jesz­cze po­cią­giem takim jak kie­dyś, może nawet za lo­ko­mo­ty­wą pa­ro­wą…

Spraw­dza czas na czar­nej po­bie­dzie i wy­peł­nia wszyst­kie ko­lum­ny w ta­bel­ce wy­kre­ślo­nej przy po­mo­cy li­nij­ki i ekier­ki. Unosi wzrok i śle­dzi pa­sa­że­rów, któ­rzy wy­sie­dli. Nie­wie­lu. Trój­ka stu­den­tów, jeden bro­dacz z ple­ca­kiem tu­ry­stycz­nym i on.

Ka­zi­mierz marsz­czy brwi, bo ta­kie­go pa­sa­że­ra od lat nie wi­dział. Poły po­pie­la­te­go szy­ne­lu tań­czą w rytm kro­ków, a ka­pe­lusz z czar­nym pa­skiem spra­wia wra­że­nie, jakby miał spaść z czub­ka głowy pod byle po­dmu­chem. Po­cią­gła twarz wy­da­je się zna­jo­ma.

– Prze­pra­szam – woła Ka­zi­mierz i wsta­je, by po­dą­żyć za pa­sa­że­rem.

Tyle lat się z nim nie wi­dział, ale ta twarz, ten sztyw­ny chód… nie może się mylić.

Pod­bie­ga do za­da­sze­nia nad przej­ściem pod­ziem­nym, pa­sa­żer zszedł już na sam dół i skrę­cił… w prawo. Nie w lewo, na sta­cję, tylko w prawo, w stro­nę Ce­glar­skiej, na któ­rej nawet nie ma chod­ni­ka, bo nikt tam­tę­dy nie cho­dzi.

Nie, to nie mógł być Piotr, po co miał­by iść w tamtą stro­nę?

Poza tym nie żyje od trzy­dzie­stu trzech lat.

Kon­duk­tor na pe­ro­nie gwiż­dże i oso­bo­wy do Po­zna­nia za­my­ka drzwi. Ka­zi­mierz pró­bu­je pa­trzeć przez jego okna, czy Piotr-nie-Piotr wyj­dzie po dru­giej stro­nie torów, ale nie może nic doj­rzeć. Tył szy­no­bu­su w końcu mija ze­gar­mi­strza i wtedy ten krzy­czy za­sko­czo­ny. Chwy­ta się po­rę­czy scho­dów, ina­czej by upadł.

Na ostat­nim torze stoi po­ciąg nie z tej epoki. Pa­ro­wóz – po­nie­miec­ka dwója – i dwa ciem­no­oliw­ko­we ry­fla­ki. Jakby ktoś się­gnął do jego daw­nych wspo­mnień i wy­do­był stam­tąd te, za któ­ry­mi naj­bar­dziej tę­sk­nił. Ka­zi­mierz robi krok, już chce po­sta­wić ko­lej­ny, ale stopa za­wi­sa nad kra­wę­dzią pe­ro­nu. Nie, nie może tak. Na sta­cji ojca nigdy nie można było cho­dzić po to­rach. Je­dy­nie po wy­zna­czo­nym w tym celu miej­scu i tylko w uza­sad­nio­nych przy­pad­kach. Pa­trzy w dół, w przej­ście pod­ziem­ne, potem na czar­ną lo­ko­mo­ty­wę.

Gło­śnik chrzą­ka, a potem skrze­czy:

Po­ciąg oso­bo­wy linii Ostrze­szów – Na­my­sła­ki stoi na torze pią­tym przy pe­ro­nie trze­cim.

Na­my­sła­ki! Nie, to nie­moż­li­we, myśli Ka­zi­mierz. Prze­cież ta linia jest już dawno nie­czyn­na, tory za­ro­śnię­te, za­la­ne as­fal­tem albo roz­kra­dzio­ne. A peron trze­ci? Dawno nie­uży­wa­ny. To tylko zwidy, przed chwi­lą wi­dział dawno zmar­łe­go Pio­tra, teraz widzi pa­ro­wóz. Ma zły dzień, słabo spał w nocy. Pa­trzy, jak z ko­mi­na lo­ko­mo­ty­wy wy­la­tu­je słup dymu, nie­mal pio­no­wy, a mię­dzy ko­ła­mi snują się ob­łocz­ki pary. Wy­glą­da­ją jak praw­dzi­we, ale to nie­moż­li­we – gdyby do Ostrze­szo­wa miał za­wi­tać pa­ro­wóz, wie­dział­by. Ba! Sam byłby z całą pew­no­ścią za­an­ga­żo­wa­ny w ce­le­brę ta­kie­go wy­da­rze­nia.

Od­dy­cha głę­bo­ko. Jest już pe­wien – to tylko omam. I wtedy z przej­ścia pod­ziem­ne­go na peron trze­ci wy­cho­dzi Piotr-nie-Piotr, od­wra­ca się w stro­nę sta­rusz­ka, pod­no­si ka­pe­lusz w ge­ście po­zdro­wie­nia i dziar­skim kro­kiem idzie w stro­nę wa­go­nów. Nie-Piotr jed­nak jest Pio­trem! Ten cie­pły uśmiech i za­pad­nię­te po­licz­ki po­znał­by wszę­dzie. Pa­ro­wóz i Piotr, tego już za wiele!

Znów wy­sta­wia stopę nad kra­wędź pe­ro­nu.

Nie! Stop.

Oj­ciec by nie po­zwo­lił.

Pa­trzy na pa­ro­wóz, potem na przej­ście pod­ziem­ne i znów na pa­ro­wóz. Jeśli przej­dzie dołem, stra­ci po­ciąg z oczu. A co jeśli wtedy znik­nie? Skąd ma wie­dzieć, jak dzia­ła ta magia? Bo to musi być magia, żadne boże łaski – Bóg może wskrze­szać ludzi, ale jeśli coś umrze na kolei, to nawet Stwo­rzy­ciel nie po­mo­że.

Jesz­cze raz wy­cią­ga nogę nad kra­wędź, ale czuje, że nie po­ko­na tej siły. Sroga twarz ojca jakby wisi nad nim jak ta noga nad to­ra­mi i na­brzmie­wa, i czer­wie­nie­je, i zaraz wy­buch­nie, i pój­dzie para z nosa, i wście­kłość wiel­ka ro­ze­rwie ciszę.

Ka­zi­mierz klnie bez­gło­śnie, tak żeby oj­ciec nie sły­szał, i naj­szyb­ciej jak może idzie w dół. Prawa i do­staw, prawa i do­staw, a potem w górę, ale bez żad­nej prze­rwy. Wy­cią­ga przy tym szyję, czy widać po­ciąg. Jest dym, za chwi­lę widzi i wa­go­ny, i lo­ko­mo­ty­wę. Staje u szczy­tu scho­dów i trzy­ma­jąc wciąż po­ręcz, łapie po­wie­trze, zgię­ty nie­mal w pół.

Nie może się gar­bić.

Pro­stu­je się, bie­rze jesz­cze jeden głę­bo­ki od­dech i idzie pu­stym pe­ro­nem. Nie mruga prze­zor­nie, by nie nad­wy­rę­żać cier­pli­wo­ści tych czar­no­księ­skich mocy.

Pod­cho­dzi do wa­go­nu, wy­cią­ga dłoń i sunie pal­ca­mi po bur­cie. Dotyk jest chłod­ny, ale rów­nie przy­jem­ny jak pani Mal­win­ki. Sta­ru­szek oglą­da opusz­ki – żad­ne­go kurzu, tylko plamy po atra­men­cie. Po chwi­li jest już u czoła po­cią­gu, prze­no­si dłoń na ten­der, rów­nie czy­sty jak wa­go­ny. A lo­ko­mo­ty­wa? Istna pe­reł­ka. Świa­tło pełga na po­szy­ciu, jakby ba­wi­ło się w cho­wa­ne­go na nie­rów­nej fak­tu­rze.

Ze sta­cji ojca nigdy nie wy­je­chał brud­ny po­ciąg, a od­pra­wił ich ty­sią­ce, za­wsze z dumą pa­trząc na od­da­la­ją­ce się skła­dy. Z dumą, ja­kiej próż­no było szu­kać, gdy pa­trzył na swego syna Ka­zi­mie­rza, nie-ko­le­ja­rza. Po­kle­py­wał po ple­cach młod­sze­go po­tom­ka, Włod­ka, który ży­wo­ta do­ko­nał, będąc za­wia­dow­cą w Gra­bo­wie, i po­wta­rzał, że z dzia­da-pra­dzia­da każdy Ge­isler pra­co­wał na kolei. Uni­kał od­po­wie­dzi na py­ta­nia, czym jego ród zaj­mo­wał się przed na­sta­niem epoki pary w spo­sób su­ge­ru­ją­cy, że już Ka­zi­mierz Wiel­ki za­stał Pol­skę nie tylko drew­nia­ną, ale też po­prze­ci­na­ną wzdłuż i wszerz to­ra­mi.

Ze­gar­mistrz za­ci­ska pięść i usta na wspo­mnie­nie ojca.

– Nie do­ty­ka, to nie mu­zeum – krzy­czy ktoś zza ple­ców sta­rusz­ka. – Wsia­da, nie robi tłoku na pe­ro­nie, to nie­bez­piecz­ne!

Ka­zi­mierz zna ten głos. Co noc obija mu się echem w gło­wie. Od­wra­ca się i widzi, jak oj­ciec idzie w jego stro­nę w uni­for­mie kon­duk­to­ra, choć prze­cież nigdy ta­ko­wym nie był. Nigdy też nie to­le­ro­wał prze­kra­cza­nia linii bez­pie­czeń­stwa, którą na nie­czyn­nym od lat pe­ro­nie le­d­wie widać spod ro­sną­cych na bruku po­ro­stów.

Gło­śni­ki na sta­cji znów char­czą:

Po­ciąg oso­bo­wy linii Ostrze­szów – Na­my­sła­ki od­je­dzie z toru pią­te­go przy pe­ro­nie trze­cim.

– Co tak stoi nie­zde­cy­do­wa­ny? – prze­krzy­ku­je ko­mu­ni­kat oj­ciec-kon­duk­tor. – Wsia­da, bo zaraz wy­jazd.

Po­ga­nia­ny Ka­zi­mierz za­po­mi­na prze­pro­sić, tylko bie­gnie tak szyb­ko, jak po­tra­fi do naj­bliż­szych drzwi wa­go­nu. Z tru­dem pod­no­si nogę. Peron jest niski, musi się pod­cią­gnąć na rę­kach. Oczy za­cho­dzą mu mgłą, ale w końcu staje w ko­ry­ta­rzu i pró­bu­je zła­pać dech, choć ten za­sty­ga w pier­si na te wi­do­ki.

Drew­nia­ne pa­ne­le na ścia­nach, trzy­ma­ne przez zma­to­wia­łe me­ta­lo­we oku­cia. Rącz­ki prze­suw­nych drzwi do prze­dzia­łów za­pra­sza­ją, by je otwo­rzyć wy­śli­zga­ną przez lata i ty­sią­ce dłoni po­wierzch­nią. Wcho­dzi, ale dwa kroki dalej kręci mu się w gło­wie od ka­ru­ze­li na­stro­jów, na jaką wrzu­cił go ten dzień. Pa­sa­że­ro­wie sie­dzą na obi­tych wy­pło­wia­łym ska­jem ław­kach, jest jak daw­niej, tak jak chciał. Jesz­cze nie ru­szy­li, ale w gło­wie już za­czy­na mu grać ko­le­jo­wa sym­fo­nia:

Ta-ta. Ta-ta.

Ta-ta. Ta-ta.

Nie cze­ka­jąc na re­pry­men­dę za sta­nie w przej­ściu, prze­cho­dzi na po­czą­tek wa­go­nu i siada przy oknie wy­cho­dzą­cym na sta­cję. Wy­cią­ga z kie­sze­ni chu­s­tecz­kę i prze­cie­ra czoło, potem skro­nie, a na końcu ką­ci­ki oczu, gdzie za­krę­ci­ły się łzy. Pew­nie od kurzu, w końcu od kilku dni nie padał deszcz i byle po­dmuch wzno­si chmu­ry pyłu. Tak sobie tłu­ma­czy.

Czuje ulgę, jaka przy­cho­dzi, gdy mimo wszel­kich prze­ciw­no­ści zdąży się zła­pać swój po­ciąg, można już roz­piąć guzik ko­szu­li pod szyją i oddać się przy­jem­no­ści po­dró­żo­wa­nia.

Wy­tchnie­nie nie trwa długo, bo na­cho­dzi go myśl, że skoro po­ciąg od­jeż­dża ze sta­cji, na­le­ża­ło­by to za­pi­sać w ka­je­cie. Tym samym ka­je­cie, który widzi przez okno na ławce są­sied­nie­go pe­ro­nu, tuż obok po­oj­cow­skiej kon­duk­tor­ki. Jęczy i zrywa się z sie­dze­nia w chwi­li, gdy na sta­cji roz­le­ga się gwiz­dek. Przez drzwi wpada kon­duk­tor, który jed­nak nie jest ojcem. Spod kół lo­ko­mo­ty­wy bucha para, koła buk­su­ją chwi­lę, a całym skła­dem szar­pie, Ka­zi­mierz aż przy­sia­da na ławce.

Przy­ci­ska obie dło­nie do szyby, od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem swoje pre­cjo­za. Może nikt nie ukrad­nie, prze­cież tu wróci za…

Za ile?

Zerka na po­bie­dę, ale na co mu to, prze­cież i tak nie zna roz­kła­du. Mimo wszyst­ko pró­bu­je spa­mię­tać go­dzi­nę, by póź­niej wy­peł­nić ru­bry­ki ta­bel­ki.

Wgnia­ta się w opar­cie, za­my­ka oczy, a palce za­ci­ska na ko­la­nach. Cóż za nie­cier­pli­wy duch kazał mu wejść do wa­go­nu?

Ta-ta. Ta-ta.

Bez bi­le­tu.

Ta-ta. Ta-ta.

Masz ci los – spod jed­nej rynny pod na­stęp­ną. Sie­dzi w dru­gim rzę­dzie brud­no­czer­wo­nych ławek li­cząc od czoła po­cią­gu, pierw­szym skie­ro­wa­nym przo­dem do kie­run­ku jazdy. Wy­chy­la się jed­nym okiem na przej­ście i pa­trzy, czy idzie kon­duk­tor. Widzi kil­ko­ro pa­sa­że­rów, ale z pew­no­ścią nie wszyst­kich: tu rękę na opar­ciu, tam wy­sta­ją­ce nogi. Dwa rzędy dalej sie­dzi w bez­ru­chu star­szy je­go­mość. Gdy ich spoj­rze­nia się spo­ty­ka­ją, Ka­zi­mierz jak opa­rzo­ny siada z po­wro­tem pod oknem z głową wci­śnię­tą mię­dzy ra­mio­na. To oj­ciec.

To­masz Ge­isler sie­dzi dwa rzędy dalej i czar­ny­mi ocza­mi pro­wa­dzi ostrzał przej­ścia, tak że nijak nie da się wy­chy­lić – nie w sy­tu­acji, gdy je­dzie bez bi­le­tu.

Ze­gar­mistrz za­ci­ska po­wie­ki, bę­dzie mu­siał się wy­tłu­ma­czyć kon­duk­to­ro­wi, a potem, przez resz­tę po­dró­ży, po pro­stu nie pa­trzeć do tyłu.

– Dzień dobry – mówi głos nad jego głową.

Pod­ska­ku­je prze­stra­szo­ny, nie sły­szał, żeby ktoś pod­cho­dził.

– Bilet do kon­tro­li. – Ton jest zde­cy­do­wa­ny i nie­cier­pią­cy sprze­ci­wu.

Nad Ka­zi­mie­rzem stoi jego oj­ciec.

Nie, oj­ciec nigdy nie był kon­duk­to­rem.

Nad Ka­zi­mie­rzem stoi jego oj­ciec.

Nie…

– Bilet! – pod­no­si głos To­masz Ge­isler.

– Pro… pro­szę wy­pi­sać – duka jego pier­wo­rod­ny.

– To trze­ba było na sta­cji, w kasie – mówi zde­gu­sto­wa­ny. – Teraz to kara bę­dzie.

Oj­ciec sapie z sze­ro­kich noz­drzy, ale już nic nie mówi, tylko wy­cią­ga notes z kon­duk­tor­ki, ta­kiej samej, jaką przed chwi­lą Ka­zi­mierz zo­sta­wił na sta­cji, i za­czy­na pisać.

Pisze i pisze, a ze­gar­mistrz przy­my­ka oczy, nie chcąc przy­pad­kiem spo­tkać wzro­ku ro­dzi­ca. Wsłu­chu­je się w me­lo­dię torów:

Ta-ta. Ta-ta.

Ta-ta. Ta-ta.

O, tak! Na sta­rym szla­ku nie wy­ma­za­li nut. Głę­bo­ko od­dy­cha, czuje, jak nerwy od­pły­wa­ją w dal.

– Pro­szę – mówi oj­ciec, wy­ry­wa­jąc syna z bło­go­sta­nu.

Ten od­bie­ra blan­kie­ty – jeden z man­da­tem i jeden z bi­le­tem – i widzi, jak kon­duk­tor idzie dalej, już nie tak su­ro­wy, już nie… już nie oj­ciec, tylko ktoś inny. Zwy­kły, lekko otyły kon­duk­tor w gra­na­to­wym uni­for­mie.

Ka­zi­mierz wy­chy­la się zza kra­wę­dzi ska­jo­wej ławki i widzi, jak spraw­dza bi­le­ty po­zo­sta­łych pa­sa­że­rów. Jed­nak dwa rzędy dalej wciąż sie­dzi oj­ciec, ale w prze­ci­wień­stwie do in­nych po­dróż­nych nie szuka kwitu po kie­sze­niach, tylko czeka na kon­tro­lę z bi­le­tem w ręku.

I pa­trzy z po­gar­dą na Ka­zi­mie­rza.

Ten wraca do wtu­lo­nej w ścia­nę po­zy­cji i po­wo­li unosi man­dat do oczu. Czyta bez­błęd­nie wy­pi­sa­ne dane, choć prze­cież nie dał żad­ne­go do­ku­men­tu. Na dole zaś nie wia­do­mo skąd wid­nie­je jego wła­sny pod­pis. Znak przy­ję­cia świa­dec­twa wsty­du – kary nie za ga­pio­stwo, a próbę cwa­niac­twa. Tak za­wsze po­wta­rzał oj­ciec, pod­kre­śla­jąc, że nigdy żad­nej grzyw­ny na niego nie na­ło­żo­no.

Ta-ta. Ta-ta.

Trze­ba się uspo­ko­ić.

Ta-ta. Ta-ta.

Sym­fo­nia roz­pę­dza się od largo do ada­gio, może nawet an­dan­te, ale nie szyb­ciej.

Ta-ta. Ta-ta.

Nie na tej tra­sie. Ma­low­ni­czej, bie­gną­cej przez lasy, po wą­skich wia­duk­tach, przez pola po­bli­skich wsi.

Ta-ta. Ta-ta.

Ka­zi­mierz od­dy­cha pełną pier­sią. Jest do­brze.

Ani się spo­strze­ga, za­czy­na­ją pisz­czeć ha­mul­ce – do­jeż­dża­ją do sta­cji Go­dzię­to­wy. W serce wkłu­wa się igieł­ka żalu. Wciąż nie może sobie prze­ba­czyć pod­ję­tej pięć­dzie­siąt czte­ry lata temu na tej sta­cji de­cy­zji, gdy obok niego prze­szła…

Anna.

Burza brą­zo­wych wło­sów wsta­je z ławki po dru­giej stro­nie przej­ścia. Nie­wie­le my­śląc, Ka­zi­mierz po­dą­ża śla­dem za­pa­chu róż. Ona znów jest młoda, on wciąż stary. I tym razem nie to­wa­rzy­szy im zdzi­wio­ny, zszo­ko­wa­ny wręcz głos To­ma­sza Ge­isle­ra. Ka­zi­mierz miał wtedy do­je­chać z nim do Na­my­sła­ków w dia­bli wie­dzą jakim celu – oj­ciec nie cier­piał przed­mio­to­we­go trak­to­wa­nia kolei. Je­chać na­le­ża­ło dla sa­me­go faktu po­dró­żo­wa­nia, naj­le­piej do końca trasy, a wy­sia­dać na pierw­szej sta­cji było, jak na­pluć w twarz sa­me­mu Bogu, nie­wąt­pli­we­mu mi­ło­śni­ko­wi po­cią­gów.

Ale teraz Ka­zi­mierz nie wy­sią­dzie. Zrobi to, co przez lata od­gry­wał w swo­jej gło­wie – oprze się temu uśmie­cho­wi.

Anna staje przy drzwiach go­to­wa by wy­siąść, Ka­zi­mierz tuż za nią. Chrzą­ka, dziew­czy­na się od­wra­ca i… i nic. Ką­ci­ki ust nawet nie drga­ją. Mie­rzy go tylko obo­jęt­nym spoj­rze­niem, a Ka­zi­mie­rzo­wi słowa wię­zną w gar­dle. Każdy ze sce­na­riu­szy, na które przy­go­to­wy­wał się ostat­nich dwa­dzie­ścia lat, za­czy­nał się od uśmie­chu Anny. Po nim za­zwy­czaj ży­czył jej mi­łe­go dnia, po­le­cał, by na sie­bie uwa­ża­ła, albo pro­po­no­wał jazdę do sta­cji koń­co­wej, jak gło­si­ło jedno z przy­ka­zań ojca.

Tym­cza­sem Anna sprzed lat się nie uśmie­cha. Po­ciąg staje w Go­dzię­to­wach, dziew­czy­na wy­cho­dzi, a Ka­zi­mierz – tym razem – nie. A mimo wszyst­ko czuje, że stchó­rzył. Nie zro­bił nic, a to nie to samo, co czyn­nie dać odpór lo­so­wi, który go spo­tkał.

Po­ciąg rusza. Ka­zi­mierz naj­pierw pa­trzy na ze­ga­rek, a potem przez małe okien­ka drzwi wa­go­nu. Burza loków idzie wzdłuż torów w stro­nę swo­je­go domu – dawno tam nie był, bę­dzie ponad trzy­dzie­ści lat – a potem znika za ro­giem dwor­ca.

Ka­zi­mierz nie łudzi się, że roz­mo­wa, któ­rej przed chwi­lą z nią nie odbył, mogła zmie­nić jego życie, ale może w oczach ojca na­pra­wił­by choć tro­chę.

Pięć­dzie­siąt czte­ry lata temu po­sta­no­wił, że nie zo­sta­nie ko­le­ja­rzem. Nie wprost, nie od­wa­żył­by się. Po pro­stu przez chwi­lę sła­bość do dziew­czy­ny o krę­co­nych wło­sach oka­za­ła się sil­niej­sza niż gniew­ny wzrok i przy­kaz ojca. Młody Kazik tłu­ma­czył Annie, że od­pro­wa­dzi ją z obawy o jej bez­pie­czeń­stwo, wszak ciem­ne chmu­ry zbie­ra­ły się na nie­bie, tak sły­szał tam­te­go po­ran­ka w ra­dio­wej je­dyn­ce. Gdy do­szli do drzwi go­spo­dar­stwa Li­siec­kich, znacz­nie bar­dziej urze­czo­ny mło­dzia­nem oka­zał się Piotr, jej oj­ciec. Za­pro­sił Ka­zi­mie­rza na her­ba­tę, a gdy tylko we­szli do po­ko­ju dzien­ne­go, ten onie­miał na widok ścia­ny ob­wie­szo­nej ze­ga­ra­mi. Ty­ka­nie prze­ni­ka­ło go do szpi­ku i wpra­wia­ło w ro­dzaj eks­cy­ta­cji. Było w tym coś z jazdy po­cią­giem, choć za­miast mo­de­ra­to, czy nawet al­le­gret­to po­cią­gów po­spiesz­nych, cza­so­mie­rze wy­gry­wa­ły praw­dzi­we pre­stis­si­mo. Piotr za­uwa­żył fa­scy­na­cję chłop­ca i za­ofe­ro­wał przy­ucza­nie do za­wo­du, co było do­brym pre­tek­stem, by wi­dy­wać wciąż oschłą Annę. Czas roz­ko­chał w sobie Ka­zi­mie­rza, a wszyst­kim wy­da­wa­ło się, że Ka­zi­mierz roz­ko­chał w sobie Annę. Czas po­ka­zał rów­nież, że nie wszyst­ko jest takie pro­ste, jak się może mło­de­mu męż­czyź­nie wy­da­wać, a mimo wszyst­ko po­zo­stał naj­więk­szym przy­ja­cie­lem Ka­zi­mie­rza.

Go­dzię­to­wy zo­sta­ją w tyle razem z drugą szan­są na zro­bie­nie pierw­sze­go wra­że­nia na Annie. Ze­gar­mistrz wciąż pa­trzy przez okno, gdy orien­tu­je się, że nie może tak stać, po­wi­nien usiąść na swoim miej­scu. Gdzieś tu kręci się oj­ciec-kon­duk­tor, który ma na ten temat jed­no­znacz­ne zda­nie.

Ta-ta. Ta-ta.

Mu­zy­ka znów gra.

Ta-ta. Ta-ta.

Ale gdzie on wcze­śniej sie­dział? Kom­plet­nie za­po­mniał.

Ta-ta. Ta-ta.

Krzy­wi się na te nuty. Chęt­nie by po­słu­chał, ale nie w ta­kiej sy­tu­acji.

Ta-ta. Ta-ta.

To jakby słu­chać or­kie­stry sym­fo­nicz­nej, będąc ubra­nym w szor­ty i pod­ko­szu­lek.

Ta-ta. Ta-ta.

Po­iry­to­wa­ny prze­szu­ku­je kie­sze­nie, szu­ka­jąc man­da­tu od oj­ca-kon­duk­to­ra – może tam gdzieś wy­pi­sa­ne jest miej­sce.

Ta-ta. Ta-ta.

Znaj­du­je blan­kie­ty w kie­sze­ni płasz­cza, lu­stru­je od góry do dołu. Wzór drucz­ku jakiś dziw­ny, nie przy­po­mi­na sobie ta­kich, aż prze­cie­ra go pal­cem. Zo­sta­wia przy tym gra­na­to­we smugi atra­men­tu.

Jak to?! Prze­cież wy­sechł! Pa­trzy na dło­nie, znów na bilet – czy­sty. Od­dy­cha z ulgą. Od sa­me­go rana bał się, że na­ro­bi plam i zo­sta­wi gdzieś ślady swego nie­chluj­stwa.

Od­czy­tu­je za­pi­sy na kwi­cie:

Wagon: 9

Miej­sce: 99

Znów krew na­pły­wa mu do skro­ni. Nie ma tylu wa­go­nów i w żad­nym nie ma ta­kie­go sie­dze­nia!

Zerka w głąb jed­ne­go prze­dzia­łu – lu­dzie jadą spo­koj­nie, sie­dząc na swo­ich miej­scach. Tylko jeden pa­sa­żer zwra­ca na Ka­zi­mie­rza uwagę – To­masz Ge­isler świ­dru­je wzro­kiem syna, który stoi w drzwiach prze­dzia­łu, jakby wsiadł na do­czep­kę w ostat­niej chwi­li, albo miał za­miar wy­siąść na na­stęp­nej sta­cji. Ża­ło­sne.

„Nie, ojcze, po­ja­dę do końca” chciał­by od­po­wie­dzieć, ale tylko chowa się przed su­ro­wym spoj­rze­niem.

Ta-ta. Ta-ta.

Wcho­dzi do dru­gie­go prze­dzia­łu, byle dalej od ojca. Od kiedy umarł, Ka­zi­mierz pró­bo­wał od­po­ku­to­wać w jego oczach swoje czyny. Zdał sobie spra­wę, że to co zro­bił w życiu źle, za­wsze za­czy­na­ło się od prze­ciw­sta­wie­nia się jego woli, ale teraz, gdy ma go na wy­cią­gnię­cie ręki, bra­ku­je mu od­wa­gi, by otwar­cie to przy­znać.

Ta-ta. Ta-ta.

Te myśli ści­ska­ją serce ze­gar­mi­strza, gdy krok za kro­kiem idzie na ko­niec dru­gie­go prze­dzia­łu. Szuka sie­dze­nia dla sie­bie, ale wszyst­kie ławki są po­zaj­mo­wa­ne.

Ta-ta. Ta-ta.

Pa­sa­że­ro­wie mil­czą, wsłu­cha­ni w me­lo­dię kół; pa­trzą to przez okno, to przed sie­bie, na sufit, czy sple­cio­ne na no­gach dło­nie.

Ta-ta. Ta-ta.

Wzo­ro­wi po­dróż­ni, jak w naj­pięk­niej­szych snach To­ma­sza Ge­isle­ra.

Ta-ta. Ta-ta.

W przej­ściu zo­stał tylko Ka­zi­mierz. Po­je­chał bez bi­le­tu po­cią­giem, w któ­rym nie ma dla niego miej­sca.

Ta-ta. Ta-ta.

Ale prze­cież to oj­ciec za­go­nił go krzy­kiem na pe­ro­nie, zresz­tą kto by nie chciał prze­je­chać się taką ko­le­jo­wą pe­reł­ką? No i po­dą­żył za…

Piotr!

Przez drzwi na końcu prze­dzia­łu widzi tycz­ko­wa­tą syl­wet­kę w po­pie­la­tym szy­ne­lu i z ka­pe­lu­szem na czub­ku ja­jo­wa­tej głowy. Ka­zi­mie­rza prze­cho­dzą dresz­cze na myśl, że teść wy­glą­da, jakby miał za­miar wy­siąść i wtedy po­ciąg za­czy­na ha­mo­wać.

– Panie Pio­trze! – woła, na co od­po­wia­da­ją mu syki po­dróż­nych.

Wie, że nie można tak krzy­czeć, bu­rzyć me­lo­dii szyn i ha­mul­ców. Pa­trzy więc do­oko­ła, ki­wa­jąc prze­pra­sza­ją­co głową i wtedy po­now­nie widzi ojca. Przed chwi­lą go tu nie było, a teraz znów wier­ci mu dziu­rę w duszy ocza­mi czar­ny­mi jak ten­der dwói, za którą po­dró­żu­ją. Ka­zi­mierz cofa się o krok. Zerka na Pio­tra.

Wszyst­ko jest nie tak. Oj­ciec Anny, po­wszech­nie znany eks­cen­tryk pro­wa­dził za­kład ze­gar­mi­strzow­ski na ry­necz­ku w Gra­bo­wie, a zbli­ża­ją się do Bu­kow­ni­cy; nie może teraz wy­siąść, jest o jedną sta­cję za wcze­śnie.

Po­ciąg staje.

Ka­zi­mierz jesz­cze raz pa­trzy na ojca i… za­miast niego sie­dzi tam zwy­kły męż­czy­zna o wzro­ku tak obo­jęt­nym, jaki To­ma­szo­wi Ge­isle­ro­wi nie zda­rzył się nigdy, nawet w chwi­lach naj­więk­szej za­du­my. Sta­rzec po­trzą­sa głową, która dziś co rusz płata mu figle. Idzie dalej, za Pio­trem, może jesz­cze zdąży.

Do­cho­dzi do drzwi po­cią­gu tylko po to, by zo­ba­czyć, jak za ro­giem sta­cji znika szy­nel i odzia­ny weń czło­wiek, który na­uczył go wszyst­kie­go o ze­gar­kach. O cza­sie. O tym, że cza­sem jest go za mało, jak wtedy, gdy Anna ode­szła, zo­sta­wia­jąc po­spiesz­nie na­ba­zgra­ne na kart­ce „nie szu­kaj mnie”, a Ka­zi­mierz zbie­rał się na od­wa­gę, by po­roz­ma­wiać z te­ściem. My­ślał, że ten bę­dzie go ob­wi­niał, robił wy­rzu­ty, a on… zmarł. Anny nie było na po­grze­bie. Pew­nie za­bra­kło jej czasu, by wró­cić stam­tąd, gdzie po­je­cha­ła.

– Panie Pio­trze, za wcze­śnie. Jesz­cze jedna sta­cja – woła sta­rzec. – Tato – do­da­je po chwi­li.

Para bia­ły­mi kłę­ba­mi za­snu­wa peron, otula bu­dy­nek sta­cji, wpeł­za za róg, gdzie znik­nął Piotr. Za­wia­dow­ca gwiż­dże, kon­duk­tor wsia­da do po­cią­gu, za­my­ka za sobą drzwi i mija obo­jęt­nie Ka­zi­mie­rza, który nie wie­rzy, jak prze­jażdż­ka, która tych kilka chwil na sta­cji w Ostrze­szo­wie ja­wi­ła mu się jako uciecz­ka do naj­wspa­nial­szych lat, z każdą mi­nu­tą prze­ra­dza się w kosz­mar. Wszyst­ko jest nie tak, a już na pewno nie tak, jak to sobie wy­obra­żał.

Wa­go­nem szar­pie i oso­bo­wy do Na­my­sła­ków rusza, a Ka­zi­mierz znów spraw­dza go­dzi­nę na czar­nej po­bie­dzie. Jadą przez puste o tej porze roku pole.

Ta-ta. Ta-ta.

Jakże miła mu­zy­ka nie po­ma­ga.

Ta-ta. Ta-ta.

Nawet nie pró­bu­je już szu­kać miej­sca. Je­dzie sam, sto­jąc przy drzwiach wa­go­nu. Pa­trzy tępo za okno.

Ta-ta. Ta-ta.

Koła po­cią­gu upar­cie pró­bu­ją mu wmó­wić, że jest do­brze.

Ta-ta. Ta-ta.

Har­mo­nia

Ta-ta. Ta-ta.

Jak no­wo­rocz­ne „Nad pięk­nym mo­drym Du­na­jem” z Wied­nia.

Ta-ta, ta-ta.

Ze­gar­mistrz przy­my­ka oczy.

Ta-ta.

– …za­rad­ny chło­pak! – Do­no­śny głos nie­sie się po wa­go­nie.

Ta-ta.

– Pierw bud­ni­kiem był na Ostrej­gó­rze, a teraz pa­trz­cie!

Ka­zi­mierz zgrzy­ta zę­ba­mi. Nie gada się, gdy grają fil­har­mo­ni­cy wie­deń­scy.

– Na­czel­nik! Sam za­rzą­dza całą sta­cją!

Ze­gar­mistrz po­zna­je ten głos i… za­sty­ga. To znów oj­ciec.

– Mój syn – mówi z dumą To­masz Ge­isler. – Wło­dzi­mierz – do­da­je, żeby nie było wąt­pli­wo­ści.

Serce Ka­zi­mie­rza kłuje ostrym bólem – z młod­szym bra­tem nigdy nie miał po dro­dze. Oczko w gło­wie ojca, na­stęp­ny Ge­isler-ko­le­jarz go­to­wy zro­bić wszyst­ko, by za­do­wo­lić ro­dzi­ca. To­masz do końca swo­ich dni mówił, że Wło­dzi­mierz uległ nie­szczę­śli­we­mu wy­pad­ko­wi, na jaki na­ra­że­ni są wszy­scy pra­cu­ją­cy przy to­rach. Igno­ro­wał ze­zna­nia ma­szy­ni­sty, który mówił, że jego syn sam wsko­czył pod lo­ko­mo­ty­wę.

– Dzień, w któ­rym umar­li Ge­isle­ro­wie – po­wta­rzał nad trum­ną oj­ciec.

– Ma to we krwi – sły­szy teraz Ka­zi­mierz. – Duszą i cia­łem ko­le­jarz.

W oczach nie-ko­le­ja­rza kręci się ze­gar­mi­strzow­ska łza. Kimże był w oczach ojca? Cóż mu zo­sta­ło z nauk Pio­tra? Nie­god­ne ze­gar­mi­strza palce, które roz­le­wa­ją atra­ment.

Ha­mul­ce pisz­czą i po­ciąg staje. Sta­cja Gra­bów nad Pro­sną. Przez mgłę pła­czu Ka­zi­mierz pa­trzy, jak na pe­ro­nie oj­ciec w mun­du­rze kon­duk­to­ra ści­ska na po­wi­ta­nie Wło­dzi­mie­rza w mun­du­rze na­czel­ni­ka. Przez za­ro­śnię­ty trawą peron idą po­zo­sta­li po­dróż­ni, wszy­scy o twa­rzy To­ma­sza, pa­trzą na ści­ska­ją­cych się męż­czyzn i zni­ka­ją za bu­dyn­kiem dwor­ca.

Peron pu­sto­sze­je, wa­go­nem szar­pie i po­ciąg rusza.

Ta…

Ka­zi­mierz od­ru­cho­wo pod­no­si nad­gar­stek do oczu.

…-ta.

Pró­bu­je spa­mię­tać go­dzi­nę, żeby za­pi­sać póź­niej w ka­je­cie.

Ta…

Roz­pę­dza­ją się, jakby to był to­wa­ro­wy.

…-ta.

Dwója ma chyba za mało pary w tło­kach.

Ta…

Mija ojca i Włod­ka.

…-ta.

Aż dziw, że To­masz Ge­isler jesz­cze nie wy­zy­wa ma­szy­ni­sty od par­ta­czy.

Ta…

Wło­dek za­sty­ga, oj­ciec też.

…-ta.

Są jak stara fo­to­gra­fia, ko­lo­ry­zo­wa­na, jak to się robi teraz z daw­ny­mi zdję­cia­mi.

Ze­gar­mistrz jesz­cze raz zerka na nad­gar­stek z czar­ną po­bie­dą. Wska­zów­ka se­kun­do­wa wle­cze się, by nagle przy­spie­szyć tak, że le­d­wie ją widać. Ze­ga­rek od­li­cza go­dzi­ny nie­mal jak wcze­śniej se­kun­dy. Pro­mie­nie sło­necz­ne prze­śli­zgu­ją się po ręce Ka­zi­mie­rza, potem nad­cho­dzi ciem­ność, ale nim sta­rzec się orien­tu­je w czym rzecz, słoń­ce wsta­je z dru­giej stro­ny. Cie­nie to przy­spie­sza­ją, to zwal­nia­ją, a ze­gar­mistrz od­pi­na drżą­cy­mi pal­ca­mi cza­so­mierz i ciska nim na drugą stro­nę wa­go­nu.

Po tym wszyst­kim, co się wy­da­rzy­ło, po tym, jak wi­dział opusz­cza­ją­cą po­ciąg Annę, potem Pio­tra, ojca na pe­ro­nie z bra­tem, teraz opusz­cza go je­dy­ny przy­ja­ciel, ja­kie­go miał – czas.

Znów przy­cho­dzi noc, ale zaraz prze­mi­ja, jest nowy świt. Koła stu­ka­ją wciąż w tym samym, le­ni­wym ryt­mie. Ka­zi­mierz pró­bu­je ro­zu­mem ogar­nąć, co się wła­ści­wie wy­da­rzy­ło od sta­cji Ostrze­szów. Miał po pro­stu jesz­cze raz po­je­chać za­byt­ko­wym skła­dem, po­czuć to samo, co kie­dyś, a nawet nie wie, co do­kład­nie zro­bił źle, że skoń­czył wci­śnię­ty w kąt ko­ry­ta­rza wa­go­nu, po­cią­ga­jąc nosem.

W końcu słoń­ce zwal­nia, a razem z nim po­ciąg. Ha­mul­ce pisz­czą i za­trzy­mu­ją ma­szy­nę. Sta­rzec zbie­ra się z pod­ło­gi, otwie­ra drzwi i wy­glą­da na ze­wnątrz. Chłod­ne po­wie­trze szczy­pie w po­licz­ki, nio­sąc znad pól za­pach je­sien­ne­go wie­czo­ru.

Na­my­sła­ki.

Do­je­chał do końca. Marna to po­cie­cha, ale przy­naj­mniej tego nie zdo­łał ze­psuć. Po­zo­sta­je mu po­cze­kać, aż prze­cze­pią lo­ko­mo­ty­wę na drugi ko­niec skła­du, w tym cza­sie na sta­cji kupi bilet po­wrot­ny.

Już ma wyjść, gdy pa­ra­li­żu­je go od­głos kro­ków. Dźwięk nie­sie się po pu­stym wa­go­nie, ktoś się zbli­ża. To pew­nie oj­ciec, zaraz wyj­dzie z prze­dzia­łu i zmie­rzy go peł­nym po­gar­dy spoj­rze­niem, zruga za to, że się garbi, stoi w ko­ry­ta­rzu, oglą­da się za dziew­czy­na­mi, jest ze­gar­mi­strzem, ma po­pla­mio­ne palce, albo po pro­stu za to, że nie jest Włod­kiem. Ka­zi­mierz kuli się przy ścia­nie, jakby był jasz­czur­ką, która pró­bu­je się za­ka­mu­flo­wać na korze drze­wa. Wci­ska po­li­czek w drew­nia­ny panel, jed­nym okiem pa­trząc na wyj­ście z prze­dzia­łu, z któ­re­go wy­cho­dzi pani Mal­win­ka.

Sta­rzec śmie­je się w głos i od­dy­cha głę­bo­ko.

– Dzień dobry – mówi z uśmie­chem od ucha do ucha.

Eks­pe­dient­ka nie ma na sobie zie­lo­ne­go far­tusz­ka, w jakim za­wsze ob­słu­gu­je w skle­pie, tylko srebr­ną kurt­kę le­d­wie się­ga­ją­cą do pasa, buty na ob­ca­sie i ob­ci­słe, ni to skó­rza­ne, ni la­tek­so­we spodnie. Nie ma w sobie nic ze zwy­cza­jo­wej de­li­kat­no­ści i ser­decz­no­ści.

– Pani Mal­win­ko – pró­bu­je jesz­cze raz Ka­zi­mierz. – Dzień dobry.

Ale Ko­bie­ta nawet na niego nie pa­trzy. Z miną na­dą­sa­ną, jakby była ob­ra­żo­na na cały świat, wy­cho­dzi z po­cią­gu. Stuka ob­ca­sa­mi o bruk pe­ro­nu, a dźwięk roz­cho­dzi się na oko­licz­ne pola, nad któ­ry­mi za­cho­dzi już je­sien­ne słoń­ce.

– Pani Mal­win­ko – po­wta­rza cicho sta­rzec.

Sam wy­cho­dzi na ze­wnątrz, jakby chciał gonić eks­pe­dient­kę, ale nie robi wię­cej niż tuzin kro­ków. Wciąż pa­trzy na jej plecy, gdy mocny po­dmuch szar­pie płasz­czem sta­rusz­ka. Ze­gar­mistrz od­wra­ca się i do­strze­ga, że po­ciąg znik­nął. Pod­cho­dzi do kra­wę­dzi pe­ro­nu i pa­trzy na za­ro­śnię­te tory, które le­d­wie widać spod kło­sów i krza­ków.

Słoń­ce już za­szło, szary zmierzch wy­cho­dzi spo­mię­dzy drzew.

Ka­zi­mierz myśli o ka­je­cie i kon­duk­tor­ce, które zo­sta­wił na sta­cji, gdzie co dzień spę­dzał naj­mil­sze chwi­le swo­je­go obec­ne­go życia. Tę­sk­nił za stu­ko­tem kół, za pi­skiem ha­mul­ców i bia­ły­mi ob­ło­ka­mi pary. Chciał tylko jesz­cze raz po­je­chać sta­rym po­cią­giem po sta­rych to­rach, a nie prze­ży­wać na nowo swój żywot. Przed ocza­mi znów po­ja­wia­ją się wszyst­kie twa­rze: oj­ciec, Anna, Piotr, Wło­dek, Pani Mal­win­ka… Praw­dzi­wy ka­lej­do­skop. Chciał­by wró­cić, ale zu­peł­nie nie wie dokąd.

Koniec

Komentarze

Występująca w tekście linia Ostrzeszów – Namysłaki istnieje naprawdę, a raczej istniała od 1910 roku do końca 1993 roku, choć jeszcze do stycznia 1999 odbywał się tam sporadyczny ruch towarowy. Ostatni pociąg osobowy przejechał tą trasą 28 maja 1988.

Linia miała służyć głównie transportowi rudy darniowej i wiwanitu, ale w składy towarowe włączano również wagony osobowe, stąd występująca w tekście „dwója”, czyli poniemiecka lokomotywa Ty2, będąca lokomotywą towarową, która często ciągnęła składy do Namysłaków. Sporo osób może kojarzyć tę lokomotywę z Wrocławiem i instalacją „Pociąg do nieba”.

Oprócz wspomnianych stacji, we wcześniejszych latach pociągi zatrzymywały się również przy Ostrejgórze (później tylko posterunek, obecnie zlikwidowany) oraz w Kaliszkowicach (ładownia zlikwidowana po wojnie).

Budynki dawnych dworców są obecnie zamieszkane za wyjątkiem tego w Bukownicy, który jest opuszczony i popada w ruinę. Sam w sobie mógłby posłużyć za inspirację do horroru, choćby z racji na fakt, że stoi samotnie pośrodku pola, zarośnięty i, niestety, zdewastowany, choć jeszcze kilka– kilkanaście lat temu lokalna społeczność urządzała w nim amatorskie spektakle teatralne.

Do 2015 roku istniało Towarzystwo Miłośników Kolei Ostrzeszów – Namysłaki, któremu przyświecał cel przywrócenia ruchu pociągów na tej trasie, co nie udało się z powodów prawnych i ekonomicznych. Obecnie ciąg torów jest w wielu miejscach przerwany i linia oficjalnie czeka na rozbiórkę.

 Konkurs był dla mnie okazją, by przyjrzeć się dokładnie lokalnej historii i pretekstem, by odwiedzić poszczególne stacje, za co serdecznie organizatorom dziękuję!

 

Opuszczona stacja w Bukownicy

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Pierwsze wrażenie trochę odrzucające – nie lubimy narracji w czasie teraźniejszym, oj nie. Ale skoro już tu jestem, to zostaję do końca.

Pociąg znikąd skojarzył mi się z końcówką ,,Spirited Away” i przez chwilę spodziewałem się czegoś podobnego (zmarły nauczyciel? Na bank jedziemy w zaświaty). Potem wjechał wątek psychologiczny – coś co nie do końca lubię jako trzon historii, ale chciałem wiedzieć, jak się skończy. No i… skończyło się tak, że nie wiem, o co chodzi. Nie rozumiem, czym był pociąg, dlaczego wyciągał wszystkie urazy Kazimierza ani gdzie właściwie trafił główny bohater. :(

Żeby nie było – podziwiam kunszt w układaniu tekstu (rytm i tak dalej), ale w drugiej połowie robi się dla mnie zbyt onirycznie. A ja jednak wolę wiedzieć, co się wokół mnie dzieje.

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

Hej, Krokusie. Fajne ci wyszło opowiadanie. Taka smutna historia o starości i walce ze wspomnieniami. Raczej dołująca niż straszna opowieść, choć starość niewątpliwie może być straszna. Zgadzam się z SND…, że tekst na pewno jest napisany dobrze, ale sam historia trochę się dłuży niczym podróż pociągiem ;). Dbałość o szczegóły i nastrój godną pochwały, ale właśnie to spowodowało, że tekst wydaje mi się odrobinę za długi albo zwyczajnie jestem mało wrażliwy ;). Klikam, pozdrawiam i powodzenia w konkursie:)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Cześć, SNDWLKR i Bardzie!

 

Odpowiem wspólnie, bo też wiele wspólnego mają Wasze opinie.

Odniosę się szczególnie do stwierdzenia, że tekst jest “oniryczny” (oj, ja też nie lubię onirycznych tekstów) – to zazwyczaj oznacza, że jedynym, kto wie, o co w tym wszystkim chodzi jest autor. Nie jestem jakoś szczególnie zaskoczony XD

Na usprawiedliwienie powiem, że to moja pierwsza próba z weirdem ;)

To co mnie bardzo pozytywnie zaskakuje, to pochwały “kunsztu w układaniu tekstu” oraz “na pewno jest napisany dobrze”, bo powstawał w wielkich bólach – tym bardziej cieszą mnie te pochwały.

Dziękuję Wam za lekturę u komentarz! No i za kliczka, Bardzie!

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć, Krokusie!

 

Jeżeli dobrze zrozumiałem treść opowiadania, to przedstawiłeś dość sentymentalną podróż pociągiem “po torach” starości (znaczy się, tory są prawdziwe, ale cała podróż symbolizuje raczej przemijanie).

 

Czuć wprawione pióro, bo sprawnie operujesz językiem i stylistyką. Mi osobiście czas teraźniejszy nie przeszkadza. Co więcej, odnoszę wrażenie, że w innym przypadku opowiadanie by nie wybrzmiewało należycie.

 

Pod względem konkursowym, nie dopatrzyłem się grozy, ale to już zmartwienie jury, nie moje :)

 

Życzę powodzenia w konkursie i biegnę klikać :)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Tekst o starości, niespełnieniu, żalu za straconymi szansami, toksycznych rodzinnych relacjach. Historia smutna, bo podsumowując swoje życie, Kazimierz myśli jedynie o tym, że zawiódł ojca i żadne jego wysiłki nie mogą tego naprawić.

 

Klikam. Pozdrawiam.

Cześć, Cezary i AP!

 

Jak ładnie dodane komentarze o jednej godzinie ;)

Jak wcześniej, odpowiem Wam obu w jednym rzucie.

 

Jest faktycznie o przemijaniu i starości, a ponad wszystko o toksycznych relacjach, które odbijają się na całym życiu. Natomiast jeśli chodzi o kwestie konkursowe to nie celowałem w grozę jako taką, a raczej weird i to, czego lęka się sam Kazimierz. A co Jurki powiedzą, to się zobaczy ;)

 

Dziękuję Wam za lekturę, komentarze i kliczki!

 

Pozdrówka!

 

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Przeczytałem. Powodzenia w konkursie. :)

Cześć, Misiu!

 

A ja przeczytałem Twój komentarz ;) Dziękuję, mam nadzieję, że lektura nie była trudna.

 

Pozdrówka!

 

P.S. O, i jeszcze dziękuję AdamowiKB, który po partyzancku dał mi klika ;)

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Hej, podobało mi się! Niespiesznie prowadzisz opowieść, by potem poddać się rytmowi pociągu, ta, ta. Sama też użyłam tego zabiegu! :) Dla mnie jest to taki horror wewnętrzny, przeżycia człowieka zagubionego we własnej przeszłości i próbującego odnaleźć własny cel. Brak miłości ojca, odejście żony, zegary, wszystko to tworzy nastrojową fabułę. Przekonująco przedstawiłeś rozterki bohatera. :)

Pozdrawiam! :) 

Hej!

Podobało mi się. Tekst o przemijaniu, o niespełnionych oczekiwaniach, o żalach, że coś zrobiliśmy albo że czegoś zaniechaliśmy. Umiejętnie przemycasz historię o wyborach życiowych, które wpływają i kształtują nasz lost.

Całe opowiadanie kręci się wokół czasu. Bohater jest zegarmistrzem, wspomina rytm muzyczny, a to Ta-ta, Ta-ta pozwala nam płynąć z tym rytmem.

Bardzo dobrze napisane.

Pozdrawiam i dobijam klikiem do biblioteki.

Cześć, Jolko!

 

Sama też użyłam tego zabiegu! :)

Tak, to-to!

Horror wewnętrzny, o!

 

Dziękuję za tę definicję, miłe słowa, lekturę i klika!y

 

Cześć, Edwardzie!

 

Bardzo się cieszę, że się podobało!

Dziękuję za miły komentarz, lekturę i klika!

 

Pozdrowienia!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Szczególny to przypadek, kiedy wizja nieżyjącego już ojca, bardzo niezadowolonego z podjętej przez syna młodzieńczej decyzji o wybraniu zawodu i przyszłości, rzutuje na życie i postępowanie Kazimierza, prześladuje go do późnej starości i obawiam się, że chyba aż do śmierci.

Opowiadanie to dość monotonne, jak przystało na jazdę pociągiem, ale – choć nie ma tu żadnych monstrów i upiorów – to ten osobliwy powrót do przeszłości staje się czymś nad wyraz przykrym, bo przywołującym demony przeszłości.

Krokusie, wiem, że poprawisz usterki, więc biegnę do klikarni. :)

 

w kla­wia­tu­rę kasy, z któ­rej wy­su­wa się taca z go­tów­ką. → A może: …w kla­wia­tu­rę kasy, z któ­rej wy­su­wa się szuflada z go­tów­ką.

 

Pani Mal­win­ka bez skrę­po­wa­nia wy­bie­ra… → …pani Mal­win­ka bez skrę­po­wa­nia wy­bie­ra

 

czuje na skó­rze po­wi­do­ki do­tknięć. → Rozumiem, jakie doznanie chciałeś oddać, ale powidok to wrażenie wzrokowe, nie wydaje mi się, aby można było je poczuć.

 

czuje, jak struż­ka potu ciek­nie mu po ple­cach. → Czy zaimek jest konieczny?

 

i szyb­kim ru­chem wrzu­ca je do buzi… → …i szyb­kim ru­chem wrzu­ca je do ust

Buzie mają dzieci.

 

i dwa ciem­no-oliw­ko­we ry­fla­ki. → …i dwa ciem­nooliw­ko­we ry­fla­ki.

 

naj­szyb­ciej jak może scho­dzi po scho­dach w dół. → Nie brzmi to najlepiej. Masło maślane – czy mógł schodzić w górę?

Proponuję: …naj­szyb­ciej jak może scho­dzi po stopniach.

 

ale rów­nie przy­jem­ny co pani Mal­win­ki. → …ale rów­nie przy­jem­ny jak pani Mal­win­ki.

 

Od­wra­ca się i widzi. jak oj­ciec idzie… → Co robi kropka w środku zdania?

 

Czuje ulgę, jaką czuje się… → A może: Czuje ulgę, jakiej doznaje się

 

bo nacho­dzi go myśl, że skoro po­ciąg od­cho­dzi ze sta­cji… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …bo nacho­dzi go myśl, że skoro po­ciąg odjeżdża ze sta­cji

 

a palce wbija w ko­la­na. → Obawiam się, że nie można wbić palców w kolana.

Proponuję: …a palce zaciska na kolanach.

 

Sie­dzi w dru­gim rzę­dzie brud­no-czer­wo­nych ławek… → Sie­dzi w dru­gim rzę­dzie brud­noczer­wo­nych ławek

 

Wy­chy­la jedno oko na przej­ście i pa­trzy… → Czy miał oko na szypułce?

 

– Bilet do kon­tro­li – Ton jest zde­cy­do­wa­ny i nie­cier­pią­cy sprze­ci­wu. → Brak kropki po wypowiedzi.

 

Znów krew na­cho­dzi mu do skro­ni. → A może: Znów krew napływa mu do skro­ni.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Niespieszne podróż pod prąd czasu, gorzka, smutna… Ale bardzo ładnie napisana. Ja czas teraźniejszy lubię, choć właściwie tylko z narratorem pierwszoosobowym. Ciekawy wybór.

Podoba mi się określenie horror wewnętrzny. No i jak ładnie pasuje do tekstu. Ilość niepokoju zależna od tego, na ile czytelnik jest w stanie utożsamić się z Kazimierzem. 

Końcówka dla mnie trochę zbyt niejasna, nie wiem, co symbolizowała nadąsana pani Malwinka…

 

Pozdrawiam!

Ja zrozumiałam, że bohater zmarł, zostawiając na ławce kajet i torbę, a potem pojechał muzealnym pociągiem na drugą stronę. Ale że jeszcze musiał płacić za bilet, to już granda!

Tekst stoi klimatem i nastrojem, fabularnie czuję się niedopieszczona. Ale czytało się nieźle.

Relacje z ojcem naprawdę chore.

Babska logika rządzi!

Horroru to tu nie było, bardziej opowiadanie psychologiczne (pomijając elementy nierzeczywiste). 

Podobał mi się bohater (lubię staruszków jako protagonistów, bo nie tak często się ich spotyka), podobała mi się relacja z ojcem, w tym sensie, że jest psychologicznie wiarygodna. Ciekawie o niej piszesz i ciekawie stopniowo ją prezentujesz.

Z plusów: ładnie napisane.

Z minusów: po początkowym zaciekawieniu postacią, jego zachowaniem i celami, szybko zacząłem się nudzić. Kiedy okazało się, że w pociągu będzie coś w rodzaju przeglądu niespecjalnie ciekawego życia, to doczytałem do końca bardziej z obowiązku.

 

“Ściska przy tym poręcz, rozsmarowując na niej wspomnienie ciepłych dłoni pani Malwinki”. – piękne, piękne zdanie. Takie do wpisania piórem do kajetu ;)

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Cześć, Czytelnicy!

 

Człowiek się zajmie wakacjami i zaraz się zlatują komary dzielnie czytający użytkownicy! Już odpowiadam!

 

Reg,

Również obawiam się, że Kazimierzowi nie dane będzie uwolnić się od ojca, jak również cienia każdej podjętej decyzji.

Usterki w większości poprawiłem. Jak zwykle bardzo dziękuję za “przetrzepanie” tekstu!

 

Reinee,

Ale bardzo ładnie napisana

Bardzo się cieszę!

Ja w ostatnich tekstach poużywałem sobie czasu teraźniejszego i nabrałem więcej do niej przekonania. Tutaj mi pasowała, a nie chciałem iść w pierwszą osobę.

Końcówka dla mnie trochę zbyt niejasna, nie wiem, co symbolizowała nadąsana pani Malwinka…

W zamierzeniu chciałem, by pani Malwinka była nie tyle nadąsana, co obojętna wobec Kazimierza, a dokładniej – inna, niż taka, którą na co dzień spotyka.

 

Finklo,

O zabijaniu Kazimierza nie myślałem, ale czy tak nie mogło być? Myślę, że to możliwa interpretacja.

Ale że jeszcze musiał płacić za bilet, to już granda!

Na tym świecie za wszystko się płaci. Ale prostuję, że Kazimierz nie zapłacił, a jedynie niezależnie od woli przyjął mandat ;)

 

Marcinie,

lubię staruszków jako protagonistów

Uważam, że dają sporo możliwości, jako już ukształtowani bohaterowie, których trudno zmienić. W zupełnie innym klimacie niż mój tekst polecam książkę “Mężczyzna imieniem Ove” (Uwaga! Niefantastyczna!) – tam bohater przechodzi przemianę, choć wciąż pozostaje sobą.

piękne, piękne zdanie. Takie do wpisania piórem do kajetu ;)

Bardzo dziękuję!

 

Wszystkim bardzo dziękuję za wizytę, lekturę i komentarze! I kliki! I w ogóle, dziękuję!

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

“Mężczyzna imieniem Ove” – znam. Dobra.

A zdania zazdroszczę. Pewnie kiedyś ukradnę, tylko pozmieniam, żeby nikt nie zauważył ;)

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Rów­nież oba­wiam się, że Ka­zi­mie­rzo­wi nie dane bę­dzie uwol­nić się od ojca, jak rów­nież cie­nia każ­dej pod­ję­tej de­cy­zji.

Innymi słowy, Krokusie, Kazimierz ma przerąbane po całości.

 

Jak zwy­kle bar­dzo dzię­ku­ję za “prze­trze­pa­nie” tek­stu!

Jak zwykle bardzo się cieszę, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć Krokus,

 

Pierwsza piąteczka za to, że fabuła opowiadania została osadzona w Wielkopolsce, zawsze miło poczytać o znajomym regionie;) Druga za dopracowany, wręcz poetycki język. A trzecia za fajne smaczki i ciekawostki kolejowe oraz zapożyczenia z języka włoskiego, w tym nawiązania do terminów stosowanych w muzyce poważnej.

Opowiadanie traktuję jednak głównie jako sentymentalną podróż kolejową w przeszłość, trochę oniryczną opowiastkę. Atmosfery grozy, klimatu niepokoju, a przede wszystkim stylu Grabińskiego jak dla mnie zdecydowanie za mało. Troszkę rozleniwił mnie też początek i dość przydługie, pedantyczne skoncentrowanie się na zupełnie zwyczajnych czynnościach. 

Jest to dobre, fajnie napisane opowiadanie, z obowiązkowym motywem kolejowym, ale jakoś nie do końca pasuje mi do klimatu a’la Grabiński.

Prosimy zachować ostrożność w trakcie wjazdu pociągu.” – kurczę, z tysiąc razy jechałem pociągiem w Wielkopolsce i nie tylko, a jakoś zawsze kojarzyłem, że komunikat na dworcu brzmi: “Prosimy zachować ostrożność i odsunąć się od krawędzi peronu”?:)

Powodzenia w konkursie i pozdrawiam!

 

Cześć, JPolsky!

 

Pierwsza piąteczka za to, że fabuła opowiadania została osadzona w Wielkopolsce, zawsze miło poczytać o znajomym regionie;)

Ostatnio mnie trochę tchnęło do pisania o rodzinnych stronach! Piąteczka, Krajanie!

O grozie wiedziałem, że będzie jej mało, bardziej koncentrowałem się na horrorze, który przeżywał sam Kazimierz – na konkurs może nie starczyć, trudno ;)

Nie wiem, czy komunikat jest ustandaryzowany – wydaje mi się, że słyszałem kilka jego wersji. Następnym razem, jak będę przejeżdżał koło stacji, może zostanę chwilę, żeby posłuchać ;)

 

Dziękuję za lekturę i komentarz!

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć, cześć,

 

No może te komunikaty rzeczywiście są różne, ale jakoś nigdy nie wsłuchiwałem się z zaciekawieniem;) 

Tak na marginesie to zapomniałem napisać, że dość oniryczna atmosfera twojego opowiadania oraz poruszony w nim główny wątek (wspominanie patologicznej, nierozliczonej relacji bohatera ze swoim nieżyjącym już ojcem) mocno skojarzyły mi się z klasykiem krótkiej formy w polskiej literaturze, czyli opowiadaniem pt. “Sanatorium pod klepsydrą” Bruno Schulza, którego akcja zresztą rozpoczynała i kończyła się w pociągu;)

 

Raz jeszcze!

Bardzo smutny tekst. Trochę nie mogę rozgryźć głównego bohatera, ponieważ wyraźnie pokazujesz, że ojciec wywoływał w nim potężny lęk, a jednak w pewnej chwili swojego życia Kazimierz zdołał się przeciwstawić jego woli i nie został kolejarzem. Piszesz, że przez miłość do Anny, ale odniosłam wrażenie, że nie przedstawiłeś zbyt mocno ich relacji, tylko ją opisałeś, więc uczucie nie wydało mi się wystarczająco mocne, by przełamać lęk przed ojcem. 

Opowiadanie ma dość spokojne tempo i w zasadzie składa się z kilku, kilkunastu scen z życia Kazimierza odnoszących się do ważnych dla niego osób. Sceny te przeplatają się z teraźniejszością i muszę powiedzieć, że robisz to bardzo umiejętnie – przejścia są subtelne, oniryczne, a czasem niemal niezauważalne. Wspomnienia są odpowiednio dobrane, mam wrażenie, że dokładnie takie, jakie należało wybrać. A więc mimo spokojnego tempa nie nudziłam się. 

Co do osób – pisałam już o Annie, no i nie mam pojęcia, jaką rolę odegrała w tym tekście pani Malwinka – tego akurat nie załapałam, ale reszta bohaterów była w porządku. Można było poczuć cudowny, staroświecki klimat czasów młodości Kazimierza. Świetnie oddana atmosfera wybranej pory roku – niemal czułam chłód i zapach późnej jesieni unoszące się nad polami wokół dworca – a to się przydało w ten upał. A wszystko opisane barwnym, starannym krokusowym stylem. Opowiadanie zrobiło na mnie duże wrażenie, zatem idę nominować!

Hej, Krokusie. Pierwszy raz czytam coś Twojego, więc nie wiem, czy to styl, w którym poruszasz się zazwyczaj, czy postawiłeś w tym konkursie na coś nowego.

Bardzo, bardzo, ale to bardzo podoba mi się oniryzm i pewien brak oczywistości w Twoim opowiadaniu. Jest smutno, nostalgicznie, przejmująco, a zarazem chowa się w tym jakieś piękno, nawet jeśli to piękno dość ponure. Przeszłość bohatera, jego lęk, to wszystko świetnie ze sobą gra.

Styl, o którym wspomniałam, zrobił na mnie wrażenie. I ten rytm słów i ta ulotność, nakazują mi powiedzieć, że jesteś świetny w takich sennych opowieściach.

Biblioteki już dać nie mogę, ale nominację jak najbardziej :-)

„‬Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf

Cześć, Czytelnicy!

 

Wybaczcie zwłokę, ale Wasze komentarze zastały mnie nad naszym polskim morzem – spieszę z odpowiedziami!

 

JPolsky,

Schulz może nie skradł mojego serca, ale na pewno zapadł w pamięci – wspomnianego przez Ciebie opowiadania nie czytałem, ale czeka na swoją kolej gdzieś w otchłani Kindle’a ;)

 

Sonato,

 jednak w pewnej chwili swojego życia Kazimierz zdołał się przeciwstawić jego woli i nie został kolejarzem.

Młody Kazik pobiegł za Anną pod wpływem impulsu, a może nawet młodzieńczego buntu – to że nie został kolejarzem mogło wynikać z tego, że ojciec się obraził, albo z rosnącej miłości do zegarów – kto to wie? Najważniejsze, że Kazimierz dostrzegł, że wszystko co złe zaczęło się właśnie od przeciwstawienia się woli ojca. Chociaż może tylko on tak uważa.

nie mam pojęcia, jaką rolę odegrała w tym tekście pani Malwinka

Jak to w onirycznych tekstach bywa, tylko autor wie o co chodzi XD pani Malwinka to chyba jedyna osoba, która jeszcze się do Kazimierza uśmiecha, tymczasem na końcu ten ostatni promyk gaśnie, pani Malwinka poza sklepem nie jest już uśmiechnięta i serdeczna.

Dziękuję Ci za lekturę, schlebiający i rozbudowany komentarz oraz nominację!

 

Rossa,

nie wiem, czy to styl, w którym poruszasz się zazwyczaj, czy postawiłeś w tym konkursie na coś nowego.

trudno mi odpowiedzieć nawet samemu sobie. Ale przyznam się, że jestem fanem Radka Raka (który z kolei jest wielkim fanem Schulza – stąd skojarzenie JPolsky z jego tekstem uznaję za spory komplement) i z pewnością jego twórczość odcisnęła trochę piętna na mojej, znacznie skromniejszej.

Tobie również serdecznie dziękuję za lekturę, miłe słowa i fajny komentarz, a na koniec za nominację!

 

Pozdrówka znad morza!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Krótki tekst, a zmęczył mnie, prawdę mówiąc.

Zdecydowanie za wiele ta-ta, a za mało historii, akcji, dramaturgii. Dobrze, że przynajmniej odpuściłeś tik-tak ^^

No ale, jak rozumiem, jest to wyraz konsekwencji – chciałeś wejść w głowę starszego, rozpamiętującego swoje życie człowieka i Ci się jak najbardziej udało.

Ciekawy patent z pierwszym komentarzem – dorzuciłeś rys historyczny, co zdecydowanie urozmaica opowieść, choć faktycznie… nie jest jej częścią. Hm.

Językowo poprawnie.

A, no i kompletnie nie rozumiem, dlaczego oznaczyłeś to opowiadanie jako “horror”. Horror umierania? Sprawienia zawodu ojcu?

 

Pzdr, powodzenia w konkursie!

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Cześć, Krokusie.

 

Dobry, oniryczny tekst o tym jak nieprzepracowane traumy wpływają na życie człowieka przez całą jego drogę. Podoba mi się główny bohater, jest uroczo nieporadny, nadal boi się przeszłości i rozpamiętuje ją, w głowie układając scenariusze, które byłyby częścią jego życia, gdyby to u ówdzie podjął inne decyzje. Chyba wszyscy tak w jakimś stopniu robimy. 

Protagonista chciał ostatniej przejażdżki jak za dawnych czasów, ale wszechświat miał inny plan i zafundował mu podróż przez jego życie, przez wspomnienia, a konkretnie przez te punkty zwrotne i kamienie milowe, które spowodowały, że jego życie ułożyło się tak, a nie inaczej. Bohater dostaje kilka możliwości zmiany swoich decyzji, i rzeczywiście z nich korzysta, ale ostatecznie i tak nic z tego nie wynika – życie zostało przeżyte, ruch już się dokonał, droga została przebyta, zostały tylko żal i gorycz, a wraz z nimi stare lęki i obawy, wśród których centralną pozycję zajmuje postać despotycznego, rozczarowanego wyborami syna, ojca. 

Czytało się dobrze, językowo prawie bez zarzutu, oniryzm wyszedł bardzo ładnie. Tylko podpisze się pod uwagą Primagena – za dużo tego ta-ta. No dobra, to podkreśla rolę ojca, wspomnień o nim, ale tego podkreślania jest zdecydowanie za dużo, ono zaczyna w pewnym momencie strasznie męczyć.

Niemniej jednak jest to Twoje opowiadanie opowiadaniem dobrym, które kilkoma okrągłymi zdaniami zrobiło na mnie parę razy wrażenie. Kliknąłbym gdyby było trzeba :)

Pozdrawiam serdecznie 

Q

Known some call is air am

Cześć, Czytelnicy!

 

CountPrimagen,

W istocie nie jest to ani mocno dramatyczny tekst, ani trzymający w napięciu – nie szedłem w czysty horror, a celowałem w weird i konwencję o jakiej wspominasz.

Dziękuję za lekturę i komentarz!

 

Anet,

Radość przyniesiona!

Dziękuję za wizytę!

 

Outta,

Chyba wszyscy tak w jakimś stopniu robimy. 

O, to na pewno!

Ta-ta przy jeździe pociągiem bywa monotonne, ale nigdy mnie nie męczyło ;) ale rozumiem, bo tekst to nie jazda pociągiem – liczba ta-ta jest w takim razie do wyregulowania.

Dzięki za lekturę i feedback!

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

nie szedłem w czysty horror, a celowałem w weird i konwencję o jakiej wspominasz.

No, konwencja Ci się udała zdecydowanie – czy podejdzie, to już tylko kwestia gustu ;)

Do weirdu nie jestem przekonany, ale, po prawdzie, to pojemny wór.

 

Które ze swoich piórkowych opowiadań bardziej polecasz? A może do któregoś “tylko” bibliotecznego jesteś szczególnie przywiązany? Mam ochotę się zapoznać – ostatnimi laty wypadłem z obiegu ;D

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

I super. Romans nie odstrasza odkąd złagodniałem na starość, a o złodziejach chętnie poczytam – może wytrzymają te 60k moje sterane, hrabiowskie oczy ^^

Dzięki, do później!

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Cześć, Żongler!

 

Miło Cię tu widzieć!

Po którym torze jedzie ten pociąg, bo wygląda, jakby jechał… środkiem :o

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Stąd wniosek, że chodzenie między torami może być bardzo niebezpieczne! :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Krokusie, podprowadziłeś mi moją odzywkę zaplanowaną na komentarz jurorski. :-)

Babska logika rządzi!

Stąd wniosek, że chodzenie między torami może być bardzo niebezpieczne! :)

nie ma co ryzykować – trzeba chodzić po torze, najlepiej po jednej z szyn ;)

Krokusie, podprowadziłeś mi moją odzywkę zaplanowaną na komentarz jurorski. :-)

Nie jest mi ani trochę wstyd ;) udzielam pozwolenia na wykorzystanie tej odpowiedzi ponownie XD

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

…trzeba chodzić po torze, najlepiej po jednej z szyn ;)

I przy okazji wyrabiać sobie zmysł równowagi. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

udzielam pozwolenia na wykorzystanie tej odpowiedzi ponownie XD

Eeee, to już nie to samo…

Babska logika rządzi!

Hej!

 

palcem drugiej grzebie chwilę w niewielkiej kupce

Trochę niefortunne sformułowanie. Skoro niewielkiej to czemu zdrobnienie? No i mimo wszystko jakoś tak się kojarzy… Tak, wiemy, że to pieniądze, ale grzebanie w kupce brzmi średnio. Może lepiej “niewielkiej stercie” albo coś innego?

 

Trochę długo trwa wstęp, bo w sumie Kazimierz idzie do sklepu, siada na ławce, je, zapisuje godziny, zauważa Piotra i dopiero mamy akcję. Ale okej, warto było czekać, bo fajnie wprowadzasz bohatera, który rzekomo nie żyje i jeszcze pojawia się nam tajemnicza lokomotywa.

 

Klimat jak u Grabińskiego, jeszcze ten ojciec-konduktor, który namawia do wsiadania. Sen, nie-sen, majaki, magia, bardzo dobrze się czyta. I nagle chwila trzeźwości: kajet został na ławce, a Kazimierz dostrzega, że konduktor jednak ojcem nie jest. Siedzi na ławce, a następnie znów jest konduktorem. Ależ tu kręcisz i mącisz, biedny Kazimierz, zawału dostanie! Podoba mi się to szalone tempo.

 

Czuję tu świeżość, bo tak jak w innych opowiadaniach istotny był ruch pociągu, tak tutaj kładziesz nacisk na coś innego i nie pęd pociągu nas nakręca, a te przywidzenia Kazimierza. Nie wiemy, co jest prawdą, co się dzieje, ale wiemy, że jest niesamowicie i inaczej.

 

Kiedy pojawia się Anna – zaczynasz streszczać i trochę siada napięcie, nietypowa atmosfera. Dostajemy blok tekstu, jak się poznali, jak Anna była oschła i jak jej ojciec przyuczał Kazimierza. Trochę sporo, ale za chwilę znowu wracamy do pociągu i porywa nas ten takt “Ta-ta. Ta-ta”. Im tego więcej, tym bardziej tempo życia przyspiesza, czas odmierza zbliżający się koniec.

 

Troszkę mocno poszedłeś w psychologię, groza Grabińskiego się rozmywa, na początku mieliśmy te majaki, a później stają się już zbyt zwyczajne, a nic nowego nie dostajemy.

 

Za to fragment, w którym mówi do Piotra “Tato” jakoś tak porusza, zwłaszcza że ta melodia pędzącego pociągu układa się w to samo słowo: “ta-ta” – tata. Nie wiem, czy to było celowe, czy coś sobie dopowiedziałam, ale jeśli nawet – urzekło mnie to.

 

Pięknie opowiedziana historia o przemijaniu, o życiu, które pędzi, a nas doganiają demony przeszłości. Miałam mocne skojarzenie z “Mężczyzną imieniem Ove”, bohater podobny, a także z “Odą do mojego ojca” (daję polski tytuł, bo oryginał to “Gug-je-si-jang”), choć u Ciebie w opowiadaniu trochę te streszczenia mnie wybijały z rytmu, może było ich ciut za dużo, choć wiem, że chyba ciężko przy takiej fabule zrobić to inaczej. Przeżyć to, co spotkało Kazimierza, a jednocześnie ukazać to w przystępnej formie czytelnikom – trudna sztuka.

 

Jeśli chodzi o styl – nie mam zarzutów. :)

 

Całość bardzo mi się podobała jako taka sentymentalno-gorzka podróż starszego człowieka. Jedynie na minus ten przydługi wstęp, streszczenia i trochę brak zapadającego w pamięć końca.

 

Z drugiej strony, co mi zapadło w pamięć – to, jak dojechał do końca i pomyślał coś w stylu, że tego nie zepsuł, to szło tak… aj, dobra, znajdę w tekście, nie będę cytować z pamięci:

Dojechał do końca. Marna to pociecha, ale przynajmniej tego nie zdołał zepsuć.

Mocne. Niby proste, zwykłe zdanie, a dla mnie to taka przenośnia tego, że przeżył to swoje życie (w przeciwieństwie do brata, który wszystko robił super, ale jednak się zabił), że w tym chociaż był dobry, że dał radę, mimo tych demonów przeszłości, tej całej pogardy otrzymanej od ojca, oschłości Anny – potrafił przeżyć, nie załamać się, nie skoczyć pod pociąg. A brat, który był oczkiem w głowie, w jakiś sposób nie podołał. Gdzieś tam skojarzyło mi się to z teorią orchidei i mleczy.

 

Pozdrawiam,

Ananke

Cześć, Ananke!

 

Jak zwykle mega rozbudowany komentarz!

Nie wiem, czy to było celowe, czy coś sobie dopowiedziałam

Nie możesz pytać autora o to, co miał na myśli – to jest pytanie do nauczycielki polskiego.

Miałam mocne skojarzenie z “Mężczyzną imieniem Ove”

to może być nieprzypadkowe, bo słuchałem tego w podobnym czasie, co pisałem powyższy tekst; swoją drogą – kapitalna książka!

Bardzo Ci dziękuję za każdą uwagę, jak również za miłe słowa – cieszę się z wszystkiego tego, co się podobało lub zapadło w pamięć, a krytykę przyjmuję z godnością (aczkolwiek, jeśli by Cię coś tam w krzyżu zaczęło łupać, albo w karku strzykać, to na pewno nie będzie miało związku z moją nową laleczką Voodoo. Na pewno. devil )

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Krokusie, ja jeszcze na moment tylko, żeby zwrócić uwagę na dwie rzeczy.

 

Ściska przy tym poręcz, rozsmarowując na niej wspomnienie ciepłych dłoni pani Malwinki.

To zdanie jest niesamowite. Cholernie podoba mi się to rozsmarowywanie na poręczy wspomnienia dotyku.

 

A z rzeczy konkretnych, nie takich, za które Cię chwalę ;)

 

Z osobnej przegródki wyciąga drożdżówkę, wywija papierową torebkę i zjada swój podwieczorek, obserwując to samochody na pobliskim przejeździe, to cień wiaty rzucany przez nisko zawieszone październikowe słońce.

Wychodzi Ci tutaj, że to słońce rzuca cień, a przecież cień rzuca wiata.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Witaj ponownie, Outta!

 

Babol poprawiony – straszne jest to, że pisząc, wciąż trzeba uważać na to, co znaczą wymyślone z wysiłkiem zdania.

A co do rozsmarowywania, to dziękuję – ja sam również lubię to zdanie ;)

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

swoją drogą – kapitalna książka!

Nawet nie wiedziałam, że jest książka, jestem po filmie, muszę wpisać lekturę na listę do czytania. :)

 

w krzyżu zaczęło łupać, albo w karku strzykać

To u mnie codzienność, praca siedząca i trzylatka na pokładzie, także pozostaje mata z kolcami. XD

jestem po filmie

To jest taki film?! Muszę obejrzeć!

pozostaje mata z kolcami. XD

nie będę kładł laleczki na takim narzędziu tortur – nie miej mnie za takiego zwyrola!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Film jest piękny.

 

I nadal pamiętam piosenkę z niego: https://www.youtube.com/watch?v=Mq4az4nqYUA

 

nie będę kładł laleczki na takim narzędziu tortur – nie miej mnie za takiego zwyrola!

Uff, no to jestem uratowana. :)

Hej!

Przyznam, że kupiła mnie konstrukcja tego tekstu, co się rzadko zdarza. Przeplatanie teraźniejszości z przeszłością wyszło Ci niesamowicie zgrabnie, a stworzony przez to klimat jest nie do podrobienia. Niby całość dzieje się w podróży, a jednak ze wszystkiego aż bije stagnacja. To pewnie wina – albo zasługa, bo dla tekstu to dobrze – bohatera, który nie może przestać żyć tym, co było, co całkiem pasuje do wizji zegarmistrza uważającego czas za swojego najlepszego przyjaciela. Nie jest to typowy horror, ale pozostawia po sobie niepokój z gatunku egzystencjonalnych.

Jedyne, co bym tekstowi mogła zarzucić, to nabudowanie napięcia, które nie do końca znalazło swoje ujście, bo zostało zawieszone w pustce ostatniej stacji. A równocześnie to dość nietypowo pasuje do całości.

W każdym razie, ode mnie nominacja do piórka. :D

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Cześć, Verus!

 

Jedyne, co bym tekstowi mogła zarzucić, to nabudowanie napięcia, które nie do końca znalazło swoje ujście, bo zostało zawieszone w pustce ostatniej stacji

Aż jestem zdziwiony, że jesteś pierwsza, która ma zastrzeżenia do końcówki, bo z niej jestem najmniej zadowolony, acz nie potrafiłem stwierdzić, co z nią nie tak – chyba mi to teraz wyartykułowałaś ;)

Bardzo dziękuję za lekturę, miłe słowa i nominację!

 

Pozdrówka! 

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cieszę się, że mogłam pomóc. :D Przyjemność z lektury po mojej stronie.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Tekst napisany ładnie, choć ciężki jak lokomotywa z wagonem wypełnionym węglem. Ciężki w sensie tematyki. Doceniam, choć przyjemnie nie było.

Edit: Okazało się, że tekst nominowany do piórka, więc przydałoby się coś więcej skrobnąć – główny bohater ciekawy, tekst ma chwilami niepokojący klimat, choć hororem bym go nie nazwał, ładnie oddany klimat starej kolei, fabuła do końca mnie nie przekonała.

Cześć, Zygfrydzie!

 

Dziękuję za lekturę i komentarz – to z pewnością jeden z moich mniej optymistycznych moich tekstów ;)

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Pół godziny później emerytowany zegarmistrz unosi przedramię na wysokość twarzy i patrzy na radziecki zegarek – pobieda o złotych wskazówkach mówi, że jeszcze chwila i szlag trafi codzienną rutynę.

Przez ten myślnik czytałam to zdanie chyba ze trzy razy, zanim zajarzyłam, że to zegarek mówi ;)

Poza tym w piewszym akapicie, o przygodzie z atramentem, masz imię i nazwisko bohatera, w drugim jego dawny zawód. I bogiem a prawdą przez chwilę wydawało mi się, że bohaterów jest dwóch: Kazimierz i emerytowany zegarmistrz. Ale z drugiej strony przyznaję, że nie jestem w najlepszej formie, więc może to moja wina ;)

 

Grozy nie dostrzegłam, za co jestem Ci ogromnie wdzięczna, bo chwilowo mi jej wystarcza. Ładne, nieśpieszne, ale to akurat lubię. Sprawiłeś, że żal mi bohatera i nie mam przy tym wrażenie grania na emocjach. A z drugiej strony byłam na niego trochę zła za to, że wciąż nie zauważa, jak toksyczny był tatuś. I jak wysoką cenę zapłacił Włodek za podporządkowanie się ojcowskim żądaniom.

Poza tym Kazimierz wydawał się początkowo zafascynowany nie tylko dziewczyną, ale i zawodem, którego się uczył. Czy praca nie dało mu choć odrobiny zadowolenia? Bo przedstawiasz go, jako człowieka, którego życie było jedną wielką klapą i który nigdy nie zdołał wyjść z cienia ojca, a tym samym nigdy tak naprawdę nie dorósł.

Podróż bohatera nie kojarzy mi się ze śmiercią. Jego wręcz chłopięce lęki przed tym, co powie tata sprawiają choroby – demencji. Takie osoby często lepiej pamiętają to, co zdarzyło się przed pięćdziesięcioma laty niż wydarzenia sprzed pięćdziesięciu minut. I równie mocno tę przeszłość przeżywają.

Kazimierz ma naprawdę cholernego pecha w życiu, a Ty mu jeszcze na końcu dołożyłeś fochem Malwinki. To było już trochę nie fair ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Zadziwiła mnie ta teraźniejsza narracja, ale wciągnęłam się i okazało się, że się da.

Ogólnie chyba dobrze zrobiła mi lekka przerwa od kolejowych opowiadań, bo czytałam z wielką przyjemnością. Chociaż może to kunszt autora;)

To kolejne opowiadanie w konkursie Grabińskiego, które odbieram jako psychologiczny dramat, a nie horror. Wolałabym horror, ale losy nieszczęsnego zegarmistrza złapały mnie za serce.

Stosujesz ryzykowne zabiegi, bo liczne powtórzenia powinny w sumie denerwować, a robią klimat. Dźwięki wagonów, czy zerkanie na zegar tworzą atmosferę podróży, nierealności i upierdliwej, męczącej starości.

I to, że jeśli fakty są przeciwko nam… to tym gorzej dla faktów.

 

W głosowaniu piórkowym będę na TAK.

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Cześć, Irko!

 

że wciąż nie zauważa, jak toksyczny był tatuś.

Myślę, że jest sporo osób, które nie zauważają, jakich toksycznych mają rodziców, ale nie tylko ich – często toksyczne są środowiska itp., ale ludzie, którzy w nich funkcjonują mają od urodzenia zakodowane wzorce, o których nie potrafią myśleć krytycznie. 

Myślę, że zawód Kazimierza przyniósł mu sporo radości, ale jednak żona od niego odeszła, co dla osoby z jego pokolenia ma znaczenie niebagatelnie większe niż obecnie. Małżeństwo z Anną zaczęło się od aktu nieposłuszeństwa wobec ojca i skończyło się porażką – myślę, że ojciec był daleki od pocieszania w tej sytuacji syna.

nigdy tak naprawdę nie dorósł.

Myślę, że to prawda.

Jego wręcz chłopięce lęki przed tym, co powie tata sprawiają choroby – demencji.

Mówiąc szczerze nie odważyłbym się pisać o demencji, bo za mało o tym wiem – jeśli tak wyszło i uważasz, że to wiarygodne, to zostawiam pole do takiej interpretacji, ale to niezamierzone. Raczej celowałem w człowieka, któremu solidnie sprano mózg (czego wcale nie uważam za rzadkość, szczególnie wśród starszego pokolenia)

To było już trochę nie fair ;)

Nie brałem jeńców ;)

 

Dziękuję Ci za lekturę i rozbudowany komentarz!

 

 

Cześć, Ambush!

 

Czy Ty czasem nie jesteś na urlopie i o 8:00 wrzucasz komentarz do tekstu?

Zadziwiła mnie ta teraźniejsza narracja, ale wciągnęłam się i okazało się, że się da.

Ja się ostatnio bardzo z takową zaprzyjaźniłem, ale powyższy czas teraźniejszy w 3. osobie to moje pierwsze podejście.

Ja w horrory nie umiem, więc wyszło co wyszło :P dobrze, że mimo to podeszło ;)

 

Dziękuję za lekturę i fajny komentarz! No i za TAKa!

 

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć!

 

Prze­czy­ta­ne, ko­men­tarz nie­ba­wem.

EDIT Jutro powinno być, jak mi nic nie wyskoczy, jeszcze się namyślałem nad głosem, ale będę na TAK.

 

2P dla Cie­bie: Po­zdra­wiam i Po­wo­dze­nia w kon­kur­sie!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć, Krarze! 

 

Cierpliwie ten tydzień przeczekam ;) 

 

Pozdrówka! 

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć, Krokusie!

A to dopiero, krokus w sierpniu! Przypełzam i podziwiam z bezpiecznej odległości, zgodnie z regulaminem Parku…

Zdecydowanie podoba mi się, jak umiejętnie prowadzisz tekst, nadajesz mu swoisty rytm, mogę się też od Ciebie uczyć wnikania w emocje bohatera. Nastrój jest przygnębiający, ale nie wtłaczasz tego nachalnie, tylko pokazujesz nam Kazimierza w pewnym filtrze i pozwalasz wyciągnąć wnioski. Czas teraźniejszy w narracji uważam za zabieg dość niewygodny dla odbiorcy, tu chyba jednak pasuje do budowy utworu.

Pod kątem oceny piórkowej brakuje mi tu natomiast pewnej fabuły, struktury opowiadania. Dostrzegam raczej zatrzymany, quasi-poetycki obraz człowieka przeżywającego porażkę życiową, jego stan nie wydaje się podlegać istotnym zmianom, nie dochodzi do nowych konkluzji (które mogłyby też stanowić wartość dla czytelnika, pomóc mu wynieść coś z tekstu w sensie poznawczym). Zapewne to świadomy zamysł i jak piszę, tak skomponowany tekst oczywiście także ma walory literackie. Niemniej w moim odczuciu to spory brak, pozostawiający po lekturze wrażenie niedosytu i uwięźnięcia w negatywnych emocjach.

Wszystko jest nie tak. Ojciec Anny, powszechnie wszystkim znany ekscentryk, prowadził zakład zegarmistrzowski na ryneczku w Grabowie

Domknięcie wtrącenia. “Powszechnie wszystkim” to pleonazm, w dodatku “wszystko” mamy też tuż wcześniej.

Z górsko-ślimaczym pozdrowieniem!

Cześć Ponownie!

 

Nieczęsto trafiają się na portalu opka, które pokazują starość stawiając na realizm postaci i ukazanie perspektywy bohatera. Podjąłeś wyzwanie i wyszło całkiem nieźle, bo choć akcja rozwija się powoli, to dosłownie każdy krok lub też prozaiczna czynność budzą emocje. Celnie też pokazałeś sieć przyzwyczajeń, wręcz ocierających się o autyzm rytuałów, co więcej koncentrując się na tej jaśniejszej stronie. Przygotowujesz, nie straszysz, ale też nie owijasz w bawełnę.

Z początku motyw pociągu widmo do mnie niezbyt przemówił, wydawał się banalny, ale już podróż przez kawał życia bohatera czytałem ze szczerym zainteresowaniem (choć fajerwerków tam nie było). Stawiasz tezę, że człowiek u schyłku w kółko mota się wokoło tego, przed czym uciekał lub z czym sobie nie radził, ale jednocześnie chce przeżyć to – w pewnym sensie – jeszcze raz.

W którymś też momencie relacja z ojcem zaczęła nieco ciążyć, przykrywając inne aspekty. Zacząłem mieć obawę, że pójdziesz w banał, jakąś mistyczną konfrontację czy spotkanie z duchem, ale zamiast tego zaserwowałeś proste, choć jakże celne zakończenie. Bo oto po kalejdoskopie wspomnień i własnych traum bohater budzi się na znanej mu stacji, będącej jednak poza jego codziennym, ściśniętym do minimum światem. Pociąg zniknął, a on trwa, doczepiając otaczającym go ludziom znajome twarze. Scena z pozoru banalna, ale dzięki drodze, którą bohater przebył razem z czytelnikiem, jakże wymowna i niepokojąca. I dokąd ta wędrówka? – Chciałoby się zapytać ;-)

Czy jest to horror? Dla mnie nie, zdecydowanie weird, na upartego bez fantastyki, ale w tym przypadku nie widzę w tym najmniejszego problemu. Taka weirdowa podróż w głąb siebie, dobrze napisana i pozwalająca doskonale poznać bohatera oraz świat, który go stworzył.

 

2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Powodzenia w konkursie!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć, Ślmiaku!

 

Dziękuję za poszanowanie regulaminu!

Cieszę się z dostrzeżonych pozytywów, jak również przyjmuję zarzuty. Ze strukturą miałem spory problem na etapie planowania i jak widać nie przeszło to bez echa. Zdecydowanie wolę pisać teksty, które dążą do bardziej pozytywnych finiszów ;)

Za chwilkę wyrzucę “wszystkim” – dziękuję!

Dziękuję za lekturę i komentarz!

 

Pozdrawiam skinieniem płatka!

 

Cześć, Krarze!

Ostatnio wzięło mnie na eksperymenty z rzadziej spotykanymi bohaterami – po małżeństwie ze stażem teraz przyszedł czas na staruszka.

Bardzo się cieszę z takiego odbioru!

Dziękuję za lekturę, komentarz i TAKa!

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Khaire!

 

Nie wiem, czy to tylko ja, ale na początku nie załapałem, że Kazimierz Geisler i emerytowany zegarmistrz to ta sama osoba. To chyba ten czas teraźniejszy sprawia, że czyta się to jak reportaż o dwóch postaciach, których losy mają się jakoś ze sobą przeciąć.

No, ale to detal.

Potem jest dobrze, Twój styl pisania sprawia, że opowiadanie czyta się spokojnie i jest przy tym przestrzeń na refleksję. Historia Kazimierza jest zajmująca, nawet jeśli obywa się bez szczególnych zaskoczeń i ma w sobie coś z retrospektywnego serialu obyczajowego. Horroru i Grabińskiego ni w ząb nie widać, ale czy to źle? Dla samego opowiadania imho – nie, a dla konkursu – nie mi decydować ;)

Nie spodobał mi się tylko ostatni akapit. Takie jakby podsumowanie, streszczenie dla tych, co nie uważali? Ja uważałem. Wystarczyłoby mi ostatnie zdanie.

 

Pozdrawiam,

D_D

Twój głos jest miodem... dla uszu

Mija ponad dwadzieścia minut nim stwierdza, 

Brakuje przecinka chyba. 

Dobry tekst. W miarę szybko wciągnęło, a później było jeszcze lepiej. Sporo niewyjaśnionych zjawisk przez opko zaczęło się przewijać i byłem ciekawy jak to zakończysz. Ostatecznie wybrałeś zakończenie bardziej idącą w stronę emocjonalną. 

Tutaj bohater stanowi oś historii i mi to pasuje, ładnie przeplotłeś całą jego przeszłość z teraźniejszością, dodatkowo pokazując jego charakter. Było kilka naprawdę świetnych zdań. 

Dobry klimacik to ty z pewnością potrafisz stworzyć :D

Pozdrawiam. 

Sen jest dobry, ale książki są lepsze

Khaire!

 

Ten początek gdzieś już komuś zazgrzytał, więc rzecz z pewnością do przeredagowania.

Konkursowo z pewnością są braki, ale cieszę się, że odbierasz tekst tak, a nie inaczej.

No i końcówka też ma swoje zgrzyty – w sumie krótko przed Twoim komentarzem przeczytałem tekst jeszcze raz i również stwierdziłem, że coś tam za dużo powtarzania :P będzie zmieniane!

 

Dziękuję z lekturę i komentarz!

 

Młody Pisarzu!

 

Brakuje przecinka chyba.

Chyba masz rację.

Dziękuję za lekturę i bardzo miły komentarz!

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć, Maskrol!

 

Miło Cię tu widzieć!

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Przeczytałem Twój tekst już jakiś czas temu, ale jakoś nie znalazłem chwili, żeby usiąść i podsumować wrażenia z lektury. W końcu się udało.

Na samym początku wielkim plusem była dla mnie niby banalna scena w markecie – zakłopotanie Kazimierza, podszyta rutyną uprzejmość kasjerki, fakt, że staruszek kupuje samą tylko drożdżówkę z budyniem… To wszystko złożyło mi się na uderzający obraz smutnej, godnej współczucia starości, i jestem pewien, że te wrażenia nie przyczepiły się do mnie potem, w toku lektury, a już po paru pierwszych akapitach.

Potem te wrażenia tylko się spotęgowały. Widać, że Kazimierza gnębi jakiś problem, być może obsesja, a kiedy na scenę wkracza nieżyjący ojciec, a na stacji zjawia się pociąg-widmo, można spodziewać się, w jaką stronę pójdzie tekst, ale trudno uznać to za wadę. Również z tego względu, że – takie mam wrażenie – o ile znany jest motywy bohatera, który cierpi z powodu tego, że nie sprostał oczekiwaniom rodzica, jak i bohatera, który u kresu żałuje podjętych decyzji, tak perspektywa staruszka, będącego prześladowanym przez ducha swego ojca, to zupełnie wiarygodny, a jednak nieczęsty motyw. Z zaciekawieniem towarzyszyłem Kazimierzowi do końca podróży. Udany tekst, gratuluję piórka!

Pozdrawiam!

Cześć, Adamie!

 

Bardzo dziękuję za tak pozytywny komentarz.

W sumie biorąc taki temat na tapet o tym nie myślałem, ale faktycznie rzadko występuje w literaturze i można tym sporo ugrać ;)

Jeszcze raz dzięki za podzielenie się wrażeniami!

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Dziń dybry,

 

że ten dzień nie przebiega tak, jak zawsze.

→ że ten dzień nie przebiega tak jak zawsze.

Jeśli jak pełni funkcję porównania, nie stawiamy przed nim przecinka.

 

trącają kałamarz. Mija ponad dwadzieścia minut, nim stwierdza, że sytuacja jest opanowana, ale nie starcza mu czasu na dokładne domycie rąk.

Kałamarz stwierdza?

 

dokładne domycie

Aliteracja.

 

Kazimierz jeszcze długo później czuje na skórze powidoki dotknięć.

Obawiam się, że nie ma czegoś takiego, jak powidoki dotknięć.

Powidok może być wrażeniem jedynie wzrokowym: https://sjp.pwn.pl/szukaj/powidok.html

 

Jest trzy minuty później, niż zwykle

→ Jest trzy minuty później niż zwykle

 

Złote wskazówki mówią

Wskazówki nie mogą mówić.

→ Złote wskazówki zdają się mówić

→ Złote wskazówki pokazują

 

Lewą nogę stawia stopień niżej, dostawia prawą.

Kto to robi? Domyślam się, że Kazimierz, ale właśnie: domyślam się. Pewności nie mam. Dawno nie było podmiotu.

 

U szczytu schodów ponownie zerka na pobiedę.

Dużo tej pobiedy, już mnie trochę irytuje. Tutaj możesz spokojnie wstawić zegarek.

 

Pobieda mówi, że do przyjazdu osobowego

Grrr.

 

Ojciec, niegdyś naczelnik stacji w Ostrzeszowie, zwykł mawiać, że gdy go zabraknie, to wszystko szlag trafi, więc Kazimierz codziennie sprawdza, czy porządek, jaki zostawił po sobie Tomasz Geisler, wciąż trzyma w ryzach kolej siłą bezwładności.

Oj. Strasznie długie i przez to niezgrabne zdanie.

→ Ojciec, niegdyś naczelnik stacji w Ostrzeszowie, mawiał, że po jego śmierci to wszystko szlag trafi. Dlatego Kazimierz codziennie sprawdza, czy porządek, jaki zostawił po sobie Tomasz Geisler, wciąż trzyma w ryzach kolej siłą bezwładności.

 

Ojciec by nie pozwolił.

Patrzy na parowóz

Ojciec patrzy na parowóz? Często gubisz podmioty, zauważyłam.

 

A co jeśli wtedy zniknie?

→ A co, jeśli wtedy zniknie?

 

I tutaj przerwę, wrócę jutro.

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

Wracam,

 

Nie może się garbić.

To jest według mnie zbędne, zatrzymuje na sekundę akcję, a już się rozpędziliśmy.

 

Nie mruga przezornie, by nie nadwyrężać cierpliwości tych czarnoksięskich mocy.

Nie rozumiem.

 

Unikał odpowiedzi na pytania, czym jego ród zajmował się przed nastaniem epoki pary w sposób sugerujący, że już Kazimierz Wielki zastał Polskę nie tylko drewnianą, ale też poprzecinaną wzdłuż i wszerz torami.

Dobre, bardzo mi się podoba :)

 

Zwykły, lekko otyły konduktor w granatowym uniformie.

Kazimierz wychyla się zza krawędzi skajowej ławki i widzi, jak sprawdza bilety pozostałych pasażerów.

Kto sprawdza bilety?

 

Ta-ta. Ta-ta.

Trzeba się uspokoić.

Ta-ta. Ta-ta.

Symfonia rozpędza się od largo do adagio, może nawet andante, ale nie szybciej.

Ta-ta. Ta-ta.

Nie na tej trasie. Malowniczej, biegnącej przez lasy, po wąskich wiaduktach, przez pola pobliskich wsi.

Ta-ta. Ta-ta.

O, jaki to jest piękne! Słychać stukot kół, widać migające lasy za oknem… Świetny opis, świetne wykorzystanie onomatopei.

 

Anna staje przy drzwiach gotowa by wysiąść

→ Anna staje przy drzwiach, gotowa, by wysiąść

 

Znów krew napływa mu do skroni. Nie ma tylu wagonów i w żadnym nie ma takiego siedzenia!

Standard w PKP :P

 

Zdał sobie sprawę, że to co zrobił w życiu źle

→ Zdał sobie sprawę, że to, co zrobił w życiu źle

 

Harmonia

Zabrakło kropki na końcu.

 

No i skończone.

Hm, ładne to. Odebrałam tę podróż jako życie po prostu, czy też wspomnienia z życia, jakie się przewijają tuż przed śmiercią. Pięknie to oddałeś.

Potrafisz w tak sprawny sposób w kilku zdaniach oddać abstrakcyjne emocje i trudne sytuacje (samobójstwo, niezadowolenie z życia, poczucie bycia niewystarczającym), że nie pozostaje mi nic innego, jak napisać: chapeau bas!

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

Cześć, HollyHell!

 

Za wszystkie uwagi serdecznie dziękuję! Jak tylko znajdę czas (i ochotę XD), żeby je wprowadzić, zrobię to bezzwłocznie! Zresztą tekst i tak wymaga redakcji, więc tym bardziej jestem wdzięczny za spojrzenie na warstwę techniczną!

No i cieszę się, że się podobało – Kazik faktycznie jest już na finiszu, ale mocno doskwiera mu przeszłość i, ponad wszystko, wspomniane przez Ciebie poczucie bycia niewystarczającym.

Dziękuję za komentarz i lekturę!

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Hej, Krokusie.

Jest klimatycznie. Powtarzalnymi czynnościami i zwyczajami Kazimierza, bardzo drobiazgowymi, za to duży plus, umiejętnie nadałeś całości charakter, znaczenie i swoje miejsce w świecie. Zarówno w tym teraźniejszym, jak i przeszłym.

Przyjrzałbym się jeszcze raz dwóm pierwszym akapitom. Czytając je, wyobrażałem sobie scenerię tak: gabinet, później zmieniłem zdanie na warsztat zegarmistrza, a finalnie okazało się, że stoi w kolejce do kasy na dworcu. Myślę, że można trochę poprawić tu spójność.

Fajne wtrącenie z panią Malwiną, bo to fragment, który z punktu widzenia całej fabuły jest zbędny, ale z punkty widzenia charakteru postaci, bardzo wzbogacający. Na tyle, że nabrałem chęci przeczytać jeszcze coś Twojego, podrzuć mi, proszę, jakiś tytuł.

Do reszty opowiadania nie mam uwag, budujesz umiejętnie i konsekwentnie ciąg sentymentalnych zdarzeń, które zwyczajnie do mnie przemawiają.

Jedynie, czego mi zabrakło, to szczegółowego opisu wyglądu pana Kazimierza. Nie zawsze jest potrzebny, ale w tym przypadku mógłbyś pełniej oddać jego charakter, tak myślę.

Pozdrawiam serdecznie.

 

Cześć, Darconie!

 

Bardzo dziękuję za miły komentarz!

Będę jeszcze się przyglądał tekstowi zanim trafi do redakcji pod FP, więc skorzystam z rady odnośnie do początku, a i może gdzieś wplotę trochę opisu Kazimierza.

W takim klimacie to pierwszy i jedyny mój tekst. Jeśli miałbym coś mojego polecić to:

Powiadają, że drzewa mają dusze – to romans, ale też z dość wyraźnym klimatem

Miłość, śmierć i wódka – to przygodówka, mniej klimatu, ale z relacją małżeństwa złodziejaszków

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Nowa Fantastyka