Idąc latem ścieżką przez lasy pomiędzy Żwirkowem i Wierami, podziwiać można zielony majestat wiekowych dębów, smukłych sosen i rozłożystych buków o gładkich pniach, a wystarczy zejść ze szlaku nieco w głąb roślinnej gęstwy, by wypatrzeć bystrym okiem bielejącą w oddali brzozę, zaplątać się w czepliwe pędy skrytych pod baldachimami paproci ostrężyn, tudzież natknąć się na wystające ze ściółki brązowe kapelusze podgrzybków. Jeśliby kto jednak zszedł w połowie drogi z tej głównej, wydeptanej do gołej ziemi ścieżyny, skręcając w wąską, trudną do dojrzenia odnogę, trafiłby po kilkuset metrach na trzy, otoczone palisadą drzew, stawy. Dwa z nich pełne są rzęsy wodnej i sitowia, jednak trzeci, największy, już kilka metrów od brzegu wolny jest od wszelkich szuwarów i od wielu pokoleń bywa w letniej porze, kiedy słońce skrzy się refleksami na jego łagodnie pomarszczonej powierzchni, miejscem uciech dla okolicznej dzieciarni, zwykłej pluskać się w nim, z rozbujanych lin zawiązanych na konarach drzew skakać do wody i dokazywać na wszelkie sposoby, które tylko wyobraźnia może podsunąć.
Dla trójki szkolnych przyjaciół – mikrej postury Adama o włosach żółtych i sztywnych, jak słoma na rżysku, postawnego Pawła, któremu ogorzała od prac w polu fizys dodawała kilku lat więcej, niźli wynikałoby to z zapisów metrykalnych, i Grześka, z powodu śniadej cery i gęstych, czarnych loków nazywanego Arabem – staw w okresie wakacji był codziennym miejscem spotkań oraz zabaw. Po obiedzie chłopcy zbierali się na skraju lasu, tuż za ostatnim, podupadłym gospodarstwem w Wierach i na rowerach ścigali się, który pierwszy dotrze nad wodę, gdzie harcowali do samego wieczora, po czym zmęczeni wracali do wsi, do domów, na kolacje.
Tamtego lipcowego dnia nic nie zapowiadało, by dzień miał skończyć się inaczej niźli wiele innych przed nim, a jednak około siedemnastej, o której to godzinie zazwyczaj byli w środku gry w wodnego berka, Grzesiek wyszedł z wody i zakrzyknął:
– Starczy tego, ja mam dosyć! – Z plecaka zawieszonego na kierownicy roweru wyjął ręcznik i począł się energicznie wycierać.
– No co ty!? – zaprotestował Paweł, podpływając do drewnianego, częściowo zbutwiałego pidła, wystającego ponad taflę stawu. – Już do domu chcesz wracać?
– Co to, to nie! – Grzesiek uśmiechnął się szelmowsko. – Znalazłem inne miejsce, w którym będziemy mogli się bawić. Zobaczycie, spodoba się wam.
– Chyba nie myślisz o stawach rybnych po drugiej stronie wsi? – zafrapował się trzeci z towarzyszy, Adam. – Jak by nas stary Gorgoń, albo kto z jego rodziny tam zobaczył, to by nam dali!
– W rzyci mam Gorgonia, jego karpie, karasie i inne wodne stwory! – zapewnił Paweł buńczucznie. – Wody też już mam po dziurki w nosie.
– No, w sumie… – zgodził się Paweł. – To gadaj, co to za miejsce?
– Dworzec.
– Nieczynny dworzec u nas, w Wierach?
– No. Na parterze okna są powybijane i zabite calówkami, ale w jednym desek brakuje i da się wejść do środka, tylko samemu to strach trochę, więc pomyślałem, że pójdziemy razem. Możemy sobie fajną bazę zrobić, w pobliżu nie ma domów i nikt tam nie chodzi.
– Ale pociągi dalej jeżdżą, z Dychawy na Gorołazy – zauważył Adam.
– No, jeżdżą, i co z tego? Same towarowe i przecież się nie zatrzymują.
– Ja jestem za. – Paweł wygramolił się na brzeg i ruszył w kierunku roweru. – A jak będzie do kitu, to po prostu więcej tam nie pójdziemy.
– No właśnie! Adam, nie bądź cykor i wyłaź z wody! Bo pojedziemy bez ciebie.
Najmniejszy z chłopców był również najostrożniejszym i często przyjmował rolę głosu rozsądku, kiedy Grzesiek wpadał na któryś ze swoich niebezpiecznych pomysłów, jednak tym razem propozycja przyjaciela nie wydała mu się specjalnie nierozważna, więc po krótkim namyśle na nią przystał.
Nie minęły dwa kwadranse, kiedy trójka podrostków zjechała z szutrowej, prowadzącej do starego dworca drogi i zatrzymała się na wyłożonym trylinką placyku przed niszczejącym budynkiem stacji. Za namową Adama ukryli rowery w rosnących nieopodal krzewach śnieguliczki, coby żaden ewentualny spacerowicz się nimi nie zainteresował, albo – nie daj Boże – wpadł na pomysł, by któryś sobie przywłaszczyć.
Jeśli zaś o sam wierski dworzec idzie, to był on w opłakanym stanie, lecz nawet za czasów świetności, zanim Dyrekcja Okręgowych Kolei Państwowych nie zadecydowała o likwidacji coraz mniej opłacalnej placówki, nie przedstawiał sobą nazbyt urodziwego widoku. Dwa prostokątne budynki, oddalone od siebie o kilka metrów, połączone były wspólnym, płaskim dachem, na którym z kolei dostawione zostało piętro, pobudowane nad znajdującą się bliżej peronów poczekalnią, ale wysunięte względem niej ku przodowi, gdzie przebiegały tory. Rzeczone piętro było stanowiskiem dyżurnego ruchu i od czoła oraz po bokach, na niemalże całej wysokości przeszklono je prostokątnymi szybami, zaś z tyłu przytulał się doń komin, bowiem pomyślano przy budowie również i o porządnym ogrzewaniu, mającym służyć zarówno oczekującym na pociąg pasażerom, jak i czteroosobowej obsłudze placówki. Bladoróżowy kolor, którym pomalowano ściany, bynajmniej nie poprawiał ogólnej prezencji stacji.
Lecz to było kiedyś, bo teraz, kilkanaście lat od dnia, w którym wyłączono dworzec z użytku, po farbie pozostały jedynie placki, rozsiane tu i ówdzie na obdrapanych i pomazanych ścianach, pod którymi zalegały sterty śmieci, wśród których królowały rzucające świetlne refleksy puste butelki po najtańszych, cuchnących siarką winach. Wejście do poczekalni, podobnie jak znajdujące się pod sufitem wąskie okna, zabite było grubymi deskami, zaś w nadbudówce zamiast szyb wspawane były do ram stalowe płaskowniki, pomiędzy którymi ziały szerokie szpary. Całość wyglądała jak popiersie jakiegoś kanciastego robota, który próbował wydostać się z podziemnych czeluści na powierzchnię, lecz nie podołał uściskowi więżącej go ziemi i ostał się na odludziu pod lasem, niszczejący i martwy.
– Chodźcie! – ponaglił kompanów Grzesiek. – Tam z przodu jest drabinka, obok tego okna, w którym nie ma kilku desek.
– Kurde, wysoko – skonstatował Adam, kiedy podeszli bliżej.
– Wcale nie tak wysoko, ani trzech metrów nie będzie, z drabinki spokojnie wleziemy – odparował Paweł, kładąc rękę na chropowatym, pordzewiałym szczeblu.
– A w środku?
– Co w środku?
Adam prychnął z niedowierzaniem. Paweł do najbystrzejszych bynajmniej nie należał, w szkole za każdym razem ledwo zdawał do kolejnej klasy, i choć Adam już dawno przyzwyczaił się do jego intelektualnej siermiężności, to bywały momenty, kiedy nie mógł się powstrzymać od dopieczenia przyjacielowi.
– Myślisz, bałwanie, że w środku też jest taka drabinka? Żeby można było do okna sięgnąć i przy okazji głową w sufit przygrzmocić, gdyby się komuś znudziło czekanie na pociąg?
– Dobra już, Adaś, coś się wymyśli. – Paweł machnął ręką, zarówno na kąśliwą uwagę, jak i na przedstawiony przez Adama problem.
– Wiecie co? – Grzesiek z zaciętą miną przepchnął się obok Pawła, zatarł ręce i potrząsnął drabinką, upewniając się, że nie odpadnie od ściany w trakcie wspinaczki. – Jak pękacie, to pójdę pierwszy. No to hop!
***
Dwa dni zajęło trójce przyjaciół wysprzątanie starego dworca, ażeby przystosować go pod – jak ją sami jęli określać – bazę.
Nie, żeby był w środku jakiś szczególny bałagan, ale lata stania odłogiem naraziły budynek na zniszczenia. Dach w wielu miejscach zdążył przeciec, dopuszczając do wnętrza wodę, a w dodatku przez szpary w płaskownikach nadbudówki wdarły się do wnętrza jaskółki oraz inne ptactwo, dla którego ciche i puste miejsce zdało się idealną lokacją do uwicia gniazd. Sprzętów w środku zostało niewiele, po ławkach i wyposażeniu kas biletowych nie było śladu, o stojącym niegdyś w poczekalni piecu świadczył jedynie wystający ze ściany czopuch, zaś w pomieszczeniu na zapleczu ostał się wyłącznie szkielet pozbawionego blatu stołu i powyginane kantowniki stalowych regałów. Rama wspomnianego stołu została przez chłopaków podciągnięta pod ścianę w poczekalni, coby łatwiej było wchodzić i wychodzić na zewnątrz, zaś wyłamane deski, którymi zabite było okno, zostały przez Grześka sklecone przyniesionymi z domu młotkiem i gwoździami w solidną maskownicę, używaną od tej pory do zasłaniania wejścia.
O ile na parterze niczego ciekawego nie było, o tyle w nadbudówce ostało się trochę zniszczonego sprzętu, używanego niegdyś przez dyżurnego ruchu do zawiadywania życiem placówki i przetaczających się przed nią stalowych kolosów, z mozołem ciągnących sznurki wagonów. I tak w wyobraźni trójki kompanów pozbawiony większości dźwigni aparat blokowy nastawni, wraz z wywnętrzoną tablicą przekaźnikową, jawiły się jako pulpity sterownicze statku kosmicznego, robota, tudzież łodzi podwodnej, zaś ogołocone do cna z urządzeń łączności miejsce megafonisty stawało się natenczas stanowiskiem dowodzenia. A kiedy przed budynkiem, po jedynej pozostałej w Wierach nitce szyn, przetaczał się ze stukotem spalinowy czerw lokomotywy, z segmentów wagonowych sypiąc czarnymi drobinami urobku wydobytego w położonej za Żwirkowem Dychawie, a wiezionego do elektrowni w Gorołazach, chłopcy odgrywali role pracowników kolei albo sabotażystów jakichś, co to wdarli się gwałtem do nastawni i zamierzają pociąg niecnie wykoleić.
Fascynacja nowym miejscem jednak szybko przygasła, bo choć na bazę wypadową nadawało się ono znakomicie, to już spędzaniu w nim przez dłuższy czas całych popołudni brakowało atrakcyjności. Adam i Paweł po kilku dniach zatęsknili do stawu w lesie, lecz Grzegorza wciąż męczyła i przyciągała do dworca jedna rzecz – a chodziło o drugi z budynków, mniejszy, do którego chłopakom nie udało się dotąd dostać. Ta stacyjna terra incognita miała jedno tylko wejście, a mianowicie zaszłe rdzą wrota z solidną sztabą, zabezpieczoną gargantuicznych rozmiarów kłódką. Grzegorz próbował sforsować ją młotkiem, próbował nawet łomem, lecz ta nie chciała się poddać jego wysiłkom. I kiedy jednego z następnych dni spędzanych w bazie miał się już ugiąć pod naporem namów przyjaciół i pojechać z nimi nad staw, Adam nieoczekiwanie znalazł ukryty pod tablicą przekaźnikową wielki, stary klucz.
Chłopcy czym prędzej stanęli przed bramą drugiego budynku, Grzesiek włożył klucz w zamek i przekręcił.
– Jest! – krzyknął uradowany, szczerząc się do towarzyszy. – Pasuje!
Zdjął kłódkę i szarpnął zapieczoną sztabę, po czym odchylił skrzydła skrzypiących wrót. Zajmujące całe wnętrze pojedyncze pomieszczenie musiało kiedyś być garażem lub warsztatem, lecz teraz nie było w nim niczego, prócz opartej o tylną ścianę, nadgryzionej tu i ówdzie przez rdzę, matowoczarnej blachy. Grzegorz wszedł do środka pierwszy.
– Eee! Nic tu nie ma – stwierdził Adam zza progu i skinął na Pawła. – Idziemy po rowery i nad staw. Ej, a ty, Arab, jedziesz z nami?
– Jak nic nie ma!? – krzyknął w odpowiedzi Grzegorz, stojąc na końcu pomieszczenia, obok prostokątnego, sięgającego mu ramion arkusza metalu. – A to niby co!?
– No, blacha, nie?
– Rzyć, a nie blacha! Chodźcie tutaj, patrzcie, to jest, kurde, drezyna!
– A drezyna nie ma takiego tego, czym się pompuje i ona jedzie? – zapytał Paweł.
– No dobra, no to nie drezyna, ale ma z dołu koła, takie jak pociąg. No, ej, idziecie tu czy nie? – Grzegorz niecierpliwie machał na przyjaciół. – Wyciągamy ją i kładziemy na tory!
– Ale na ten boczny, co się kończy w lesie. – Adam już pomagał przyjacielowi, równie jak on podniecony możliwością przejażdżki, lecz rozsądny na tyle, by upewnić się, że Grzesiek nie będzie chciał wkolejać drezyny na wciąż używany tor.
– Się wie – uspokoił go Grzegorz skwapliwie i zwrócił się do Pawła: – Byś pomógł, zamiast stać jak kołek!
Silny jak tur Paweł, od małego pomagający w rodzinnym gospodarstwie, przez co przyzwyczajony do wysiłku, przypadł do pojazdu i niemalże w pojedynkę dotoczył go do wyłączonego z użytku toru. Jakoś poradzili sobie we trójkę z osadzeniem platformy na szynach, po czym pobiegli do lasu, znaleźć długie, solidne drągi, którymi mieli zamiar odpychać się od podkładów kolejowych, wprawiając drezynę w ruch.
A potem do samego wieczora jeździli, zachwyceni stukotem dobywającym się spod kół, kiedy te trafiały na łączenie szyn, w te – do końca toru, który urywał się w lesie, kilkadziesiąt metrów za granicą drzew – i we w te, w pobliże dworca. Zaś kiedy zmierzch począł tłumić miodowy blask ostatnich promieni słońca, schowali drezynę do garażu, umówili się na kolejny dzień i zmęczeni popedałowali do domów, niecierpliwi czekających ich nazajutrz przygód.
***
W niedzielę w Wierach były dożynki, a że każdego roku inny rolnik ze wsi obligował się do udostępnienia swojego gospodarstwa na tę okazję i tym razem padło na Mamoniów, Paweł w poniedziałek musiał pomóc rodzicom w uprzątnięciu obejścia po intensywnych, trwających do późnej nocy obchodach, przez co nie mógł z kompanami pójść do dworcowej bazy. Tak więc Grzesiek wraz z Adamem pierwszy dzień nowego tygodnia spędzili nad znajomym stawem w lesie, dopiero na osiemnastą ugadując się z Pawłem pod budynkiem stacji.
Kiedy o umówionej porze zajechali na miejsce, Paweł już na nich czekał, siedząc pod drabinką i ćmiąc papierosa, z którego dym rozwiewał się niemrawo w niezmąconym najmniejszym choćby podmuchem wiatru powietrzu.
– Cześć! Skąd masz szlugi? – przywitał się Grzegorz i wyciągnął rękę, domagając się poczęstunku.
Paweł sięgnął do kieszeni i z wymiętej paczki uraczył kolegę pogniecionym popularnym bez filtra.
– Ojciec się wczoraj na dożynkach z kolegami pochlali, a jak dziś sprzątałem, to znalazłem pół paczki na klepisku. Pewnie któryś gospodarz zgubił, ale wątpię żeby się skapnął i szukał.
– My z Adasiem też mamy coś fajnego. – Grzegorz pogmerał w plecaku, po czym wyjął z niego tekturowe pudełko, pełne zasypanych trocinami korków strzałowych. – Kupiłem, jak był odpust w Rakierni, a potem o nich zapomniałem. Z Adamem wymyśliliśmy, że położymy je na torach i jak będziemy najeżdżać na nie drezyną, to będą strzelać.
– Kurde, Arab, ty to jesteś genialny! – zachwycił się Paweł, zapałką odpalając papieros Grześka. – Dobra, to wyjaramy i jazda!
– A może to na kiedy indziej zostawimy? – podsunął Adam. – Późno już, a jutro mamy cały wolny dzień we trójkę i może nam wpadnie jeszcze jakiś pomysł…
– Weź, nie pitol, Adaś! Dziś jest dzień dobry jak każdy inny – zrugał przyjaciela Grzegorz, po czym zgasił niedopałek o podeszwę trampka i ruszył w kierunku garażu.
– I wiecie co? Dzisiaj pojedziemy nie ślepym torem, tylko tym drugim, po którym jeżdżą pociągi – dorzucił po chwili. Adam próbował nieśmiało protestować, lecz po kilku kąśliwych uwagach i wyzwaniu go od tchórzy niechętnie skapitulował.
Wreszcie drezyna została ustawiona do jazdy, korki odpustowe ułożone na obu szynach w kilkumetrowych odstępach, a trójka chłopaków poczęła zapierać drągi o kolejowe podkłady, kierując się w stronę ściany lasu, w której znikał tor.
Patrony strzelały spod kół pojazdu, a im większej prędkości nabierali, tym odstępy pomiędzy wybuchami stawały się krótsze. Grzegorz z Pawłem śmiali się głośno i z werwą dźgali drągami o podkłady. Świadomi tego, że tor zaraz się nie urwie, nadawali pojazdowi pędu, na jaki się nie odważyli nigdy wcześniej. Natomiast pełen wątpliwości, zamyślony Adam bardziej markował pracę niż rzeczywiście pomagał, a w myślach modlił się, aby jego kompani otrzeźwieli z tej euforii i zdali sobie sprawę z ewentualnych konsekwencji, jakie ich czekają, jeśli z naprzeciwka nadjedzie pociąg. Szybko jednak zrozumiał, że jego nadzieje były płonne, bowiem Grzegorz zakrzyknął gromko:
– Jazda! Dojedziemy do samego Żwirkowa!
A Paweł zawtórował słowami:
– Albo nawet do Dychawy!
Nitka bocznego, ślepego toru już dawno urwała się gdzieś za nimi i rozpędzona drezyna sunęła teraz przez las, dobre dwa, lub nawet trzy kilometry od dworcowej bazy. Było po dziewiętnastej, mrok jeszcze nie nadszedł, jednak drzewna gęstwa sprawiała, że kompani podróżowali w chłodnym cieniu, a towarzyszył im tylko szum wiatru w uszach, stukot kół i sporadyczne pokrzykiwania leśnego ptactwa, gotującego się do nocnej pory.
I kiedy dojeżdżali już do rogatki przed Żwirkowem, za którą tor łukiem skręcał, oplatając u podnóża kamienne wzniesienie, w leśną ciszę wdarł się przeciągły sygnał dźwiękowy, jaki wydać mogła tylko lokomotywa: przejazd kolejowy przed składem, Rp1: “Baczność”.
– Pociąg jedzie! – krzyknął Adam i naparł na drąg. – Musimy się zatrzymać!
Paweł z Grzegorzem bez zwłoki poszli w ślady przyjaciela, lecz drezyna pędziła gładko po torze, a dociskane do podkładów drągi stukały tylko, więcej hałasu czyniąc, niźli rzeczywiście spowalniając pojazd. W oddali można już było dostrzec biało-czerwone szlabany przejazdu, a po chwili zza łuku toru wychynął płaski łeb lokomotywy, znad wysuniętych groźnie dyszli sprzęgu błyskający parą ślepi w półmrok przed sobą.
Chłopcy zdwoili wysiłki i wreszcie dało się odczuć, że drezyna wyhamowuje, lecz jadący z naprzeciwka skład zbliżał się do nich niebezpiecznie szybko.
Pierwszy stchórzył Grzegorz. Odrzucił drąg, po czym bez słowa dał susa w miękkie liście i ostre kolce rosnących pod nasypem akacji. Niespełna sto metrów od bieżącej im naprzeciw lokomotywy stchórzył Paweł – skoczył na nasyp, stracił równowagę i w asyście osypującego się żwiru przekoziołkował w pokrzywy.
Adam jako jedyny nie odpuścił i wreszcie udało mu się zatrzymać drezynę. Zeskoczył na tory, między koła wepchnął drąg i naparł na niego całym ciałem, próbując wykoleić platformę.
– Zostaaaaw! Uciekaaaaj! – krzyczał z oddali Paweł, machał rękami i podskakiwał.
Pojazd był za ciężki. Może Pawłowi udałoby się go wywrócić, ale filigranowej postury Adam nie miał na to żadnych szans. Kiedy mógł już wyraźnie dojrzeć dwie pomarańczowe, skierowane w dół strzałki na zielonym czole pociągu, wreszcie posłuchał krzyków przyjaciela i uskoczył, dosłownie w ostatniej chwili. Nie widział jak lokomotywa uderza w drezynę, lecz usłyszał metaliczny huk, a potem coś wielkiego przeleciało tuż nad jego głową, uderzyło w ziemię, odbiło się i pośród trzasku łamanych gałęzi zniknęło w krzakach.
Adam podniósł się na kolana i mętnym wzrokiem wodził za mijającymi go wagonami. Dwadzieścia metrów dalej Paweł machał do niego, biegł i coś wołał, po Grześku nie było śladu.
***
Do dworca Paweł z Adamem dotarli na piechotę po dwudziestej pierwszej. Grzegorz już na nich czekał, siedząc na wyciągniętym z krzaków rowerze.
– No, wreszcie! – krzyknął, kiedy przyjaciele wyszli na betonowy placyk. – Doszedłem tu ze dwadzieścia minut przed wami.
– To trzeba było poczekać w lesie i szlibyśmy razem – fuknął Adam z pretensją. – I powiedz, kto teraz jest tchórz, co?
– A, weź… Lepiej bierzcie rowery i znikamy. Ten maszynista mógł zadzwonić i donieść o nas i o drezynie. Przyjedziemy za kilka dni i zobaczymy jak sprawy się mają.
– Ale drezyny już i tak nie mamy – stwierdził fakt Paweł.
– A co, nie nadaje się już do jazdy?
– Skąd mamy wiedzieć, durniu!? – Nie wytrzymał Adam. – Jak w nią przywalił pociąg to jej nie szukaliśmy, tylko spieprzaliśmy stamtąd. A za tobą się musiało aż kurzyć, to się nie pytaj głupio!
– Dobra, dobra. Adaś. Poszukamy jej za parę dni. – Grzegorz w ogóle nie przejął się pretensjami kolegi i ruszył w stronę głównej drogi.
Wracając, chłopcy już z oddali usłyszeli jazgotliwy dźwięk syren, mocniej naparli więc na pedały, aby czym prędzej znaleźć się w domach, powodowani strachem, że to zawiadomiona przez maszynistę policja gna w stronę dworca, szuka winnych kolizji.
I wiele się nie pomylili, albowiem prócz policji, tego parnego wieczora we wsi zjawiły się też inne służby, a zaraz za nimi telewizja i reporterzy, których pierwsze, wysłane do redakcji komunikaty brzmiały tak: Na granicy pomiędzy Wierami a Rakiernią, na łuku torów przy gospodarstwie rybnym, należącym do będącego świadkiem zdarzenia pana Walerego Gorgonia, wykoleił się pociąg towarowy, wiozący urobek z Dychawy do elektrowni w Gorołazach. Lokomotywa wypadła z szyn, pociągnęła za sobą trzy pierwsze wagony z liczącego dwadzieścia segmentów składu i po zboczu nasypu stoczyła się wprost w mętne wody hodowlanego stawu. Maszynista i jego pomocnik nie przeżyli zdarzenia.
***
Przez kolejne dwa dni we wsi roiło się od obcych. Inżynierowie kolejowi wespół ze strażą pożarną głowili się jak podnieść wykolejoną lokomotywę, policja prowadziła własne czynności, dziennikarze przepytywali okolicznych mieszkańców, szukając świadków i sensacji, a od strony Żwirkowa przez las zjeżdżali rowerami gapie, chcący zobaczyć miejsce nieodległej katastrofy.
W domach tubylców temat kolejowego zdarzenia, a w szczególności tragicznej śmierci maszynisty i jego pomocnika, przewijał się co i rusz pomiędzy zwyczajowymi rozmowami. Adam na przykład dowiedział się od ojca, że śledczy nie potrafią ustalić przyczyn wypadku, ale już Grzesiek twierdził, że jego matka słyszała, kiedy była z wizytą u Gorgoniów, jak jeden z inżynierów mówił o błędzie ludzkim. Paweł z kolei skądś miał rewelacje, że winny był feler lokomotywy.
W tym czasie i jeszcze kilka dni później chłopcy popołudnia spędzali znów nad stawem i żywo dyskutowali o poniedziałkowych zdarzeniach. Adam wysunął przypuszczenie, że to kolizja ich drezyny z lokomotywą mogła doprowadzić do wypadku, ale Grzegorz szybko zrugał go za gadanie głupot, bo jak to niby mała drezynka mogła uszkodzić takiego stalowego kolosa? I pomimo uzyskanego po burzliwej dyskusji konsensusu, że ich wygłup nie miał nic wspólnego z katastrofą, to gdzieś w środku każdego z nich pozostała tląca się ledwo obawa.
Dopiero tydzień po tragicznych zdarzeniach, kiedy życie w Wierach wróciło do normalności, a pociągi znów ciągnęły składy po oddanym na powrót do użytku torze, chłopcy uznali, że zajrzenie do bazy nie wiąże się już z żadnym ryzykiem. Podjechali pod stację, lecz przez jakiś czas nie schodzili z rowerów, jakby się obawiali, że zza któregoś z budynków wyskoczy nagle oszalały sokista i wrzeszcząc wniebogłosy zacznie ich gonić. W końcu Grzesiek zdecydował, że pójdzie sam na zwiady, a Paweł z Adamem będą czekać w pogotowiu.
Kiedy minutę później Grzegorz wrócił do przyjaciół, jego wyraz twarzy był jakiś nieswój, brwi miał ściągnięte, czoło zmarszczone, a w chodzie znać było dziwną nerwowość.
– Wszystko wygląda normalnie, maskownicy nikt nie ruszał, ale… To gadaliście, że nie szukaliście naszej drezyny?
– Nie, a co? – odpowiedział Adam pytaniem.
– No, kurde, bo ona stoi przed dworcem.
– Co ty pierniczysz, Arab? – Żachnął się Paweł, zeskoczył z roweru i szybkim krokiem skierował się za budynek stacji. – To jest niemożliwe, muszę zobaczyć.
– W jajco nas robisz, co? – Adam spojrzał podejrzliwie na przyjaciela.
– Sam idź zobacz, jak mi nie wierzysz.
Choć wydawało się to niemożliwe, to wszystko wskazywało, że na ślepym torze stoi ich drezyna – ta sama, którą pojechali felernego dnia w stronę Żwirkowa. Pojazd wyglądał na nienaruszony, nie znać było na nim żadnych nowych uszkodzeń, zupełnie jakby stał przez cały ten czas tutaj i nigdy do żadnej kolizji z pociągiem nie doszło.
– A może to nie nasza, tylko podobna? – wyraził wątpliwość Paweł.
– Nasza. Na bank. – Adam pokręcił głową, przyglądając się blasze platformy. – Patrz, tutaj gwoździem wydrapałem w rdzy: AGP.
– A co to AGP? – zafrapował się Paweł.
– Nasze inicjały, durniu – zaśmiał się Grzesiek i dał Pawłowi przyjacielskiego kuksańca.
– Zostawmy to i spadamy, dobra?
– Znowu tchórzysz, Adam? Jak już tutaj stoi, to się przejedziemy, nie? – Grzegorz spojrzał na Pawła, szukając aprobaty.
– W sumie raz nie zaszkodzi, do końca toru i z powrotem…
Adamowi ten pomysł nie przypadł do gustu, lecz nie chciał wyjść na cykora, a poza tym zależało mu na ich przyjaźni, jak na niczym innym – w końcu we trójkę trzymali się razem od pierwszej klasy, na przekór różnicom w charakterach. Ostatecznie uznał więc rację przyjaciół, że jedna przejażdżka, w dodatku ślepym torem, nie może przynieść niczego złego.
***
Drezyna z trójką pasażerów toczyła się niemrawo ku skrajowi lasu.
Kompani tym razem pchnęli pojazd rękami, a potem wskoczyli na niego, kiedy już nabrał jako takiej prędkości.
– Ej, przecież nie mamy patyków, no to jak wyhamujemy przed końcem torów? – zaciekawił się stojący na środku platformy Paweł.
– Zanim będzie koniec, to się sama wyhamuje – odparł Grzegorz i zrobił jaskółkę, naśladując superbohaterski lot, rodem z amerykańskich komiksów.
Adam siedział z przodu w kucki i wpatrywał się w mijane podkłady kolejowe. Coś go zaniepokoiło i dał temu wyraz, pytając kompanów:
– Nie wydaje wam się, że zamiast zwalniać, jedziemy coraz szybciej?
Grzesiek chciał się odezwać i ponownie zrugać przyjaciela za gadanie głupot, ale zdał sobie sprawę, że rzeczywiście drezyna przyspiesza.
– Co za licho? – wysapał zdezorientowany Paweł.
– Jak dojedziemy do końca toru i nas wywali, to jesteśmy trupy! – wydarł się spanikowany Adam. – Skaczemy!
– Czekaj! – Grzegorz złapał kolegę za rękaw. – Jak nie wyhamuje, to przed końcem wyskoczymy, na polance, a nie w krzaki!
Adam posłuchał.
Rozpędzona drezyna mknęła już pośród drzew, a trójka wystraszonych podrostków z mięśniami napiętymi, gotowymi do skoku, wpatrywała się we wciąganą pod platformę wstęgę toru. Szyny ślepej linii kończyły swój bieg kilkadziesiąt metrów w głąb lasu, lada chwila powinny się urwać, a drezyna z hukiem wylecieć na niewielką, trawiastą polankę pośród świerków.
A jednak tor, zamiast się skończyć, zaczął zakręcać ostrym łukiem, za którym pośród zielonej gęstwiny ziała zawieszona w przestrzeni czarna plama, zdająca się emanować mrokiem na wszystko wokół.
Z oczami zaszklonymi od łez, zdrętwiałymi ze strachu członkami i ustami, które nie mogły krzyczeć, bowiem pęd wciskał słowa na powrót do gardła, a potem sam się w nie wdzierał, dusił nadmiarem powietrza, chłopcy wraz z drezyną zostali połknięci przez paszczę osobliwego tunelu.
I jak szybko w nią wpadli, tak szybko z niej wypadli.
Lecz po drugiej stronie nie było lasu, drzew, polanek, nie było łąk ani gór, wiejskiego, ni miejskiego krajobrazu. Tylko mgła. Biel otaczała drezynę, nie pozwalała dojrzeć niczego, oddalonego więcej niż o kilka metrów od toru. Lecz w tym waporze dało się słyszeć dźwięki, pierw liche, niemrawe, jakieś stuknięcia i klekoty, posapywania i świsty.
Wtem opar począł się przerzedzać, a dźwięki narosły. Z mgły po obu stronach linii wyłoniły się złowieszcze, podłużne sylwetki, poruszające się wolno, pełznące, zgrzyt za zgrzytem zbliżające się ku torom.
Chłopcy mogli teraz dostrzec, że drezyna pędzi po szczycie nasypu, u stóp którego zalega szary popiół, a w nim, jak robaki nurzające się w pyle pogorzeliska, poruszają się stalowe cielska lokomotyw wszelkich kształtów, rozmiarów i przeznaczeń. Parowe, spalinowe, elektryczne, pociągi metra i tramwaje. Szynowe pojazdy, wszystkie pordzewiałe, zniszczone, z rozerwanymi brzuchami kotłów, zgniecionymi stanowiskami motorniczych, zdekompletowane, nadpalone – każdy jeden syczał na chłopaków, szarpał ku nim ogromnym cielskiem, gwizdał i trzeszczał złowrogo.
Przerażeni pasażerowie drezyny kulili się na środku platformy i bez słowa wlepiali wzrok w upiorny krajobraz, rękoma zatykali uszy przed czynionym wokół harmidrem. I nagle ponad nieznośny hałas wybił się czysty dźwięk klaksonu, uciszając wszystko inne. Przyjaciele spojrzeli przed siebie, na nitki szyn znikające w oddali.
W ich stronę pędziła lokomotywa, zbliżała się nieubłaganie. Potłuczone kwiaty lamp elektrycznych łyskały złowrogo sponad wygiętych ku górze dyszli sprzęgu, dwie pomarańczowe strzałki jak zastygłe w gniewie zmarszczki przecinały czoło pociągu, spomiędzy kół i z kratownic komory silnika strzelały na boki pióropusze wody.
Grzegorz bez słowa zeskoczył z drezyny, nie widząc innej szansy na ratunek. Zaraz za nim dał susa Paweł.
Adam widział jak jeden, a potem drugi, spadają w pył, znikają w nim, pod jego powierzchnią, po sobie pozostawiając tylko unoszący się w mlecznym powietrzu tuman wirujących drobin. Jemu zabrakło odwagi i dalej pędził naprzód, był coraz bliżej lokomotywy. Tak blisko, że mógł dojrzeć uskrzydlony emblemat zamontowany na górnej krawędzi przedniej osłony. Tak blisko, że mógł przeczytać widniejącą na nim nazwę producenta. Tak blisko…
***
Adama ocucił zapach nagrzanej stali i napuszczonego olejem kreozytowym drewna.
Otworzył oczy i podniósł się na łokciach. Leżał pomiędzy szynami, jeszcze przed momentem jego głowa spoczywała na chropowatym podkładzie kolejowym. Rozejrzał się wokół.
Po jego prawej straszył w wieczornym półmroku budynek starego dworca, po lewej ciągnęła się druga wstęga torów.
– Chłopaki! – Zerwał się na nogi. – Arab!? Paweł!?
W niknącym świetle sierpniowego wieczoru tylko świerszcze cykały w przydrożnych krzakach, z oddali niósł się krzyk jakiegoś ptaka, w rowie po drugiej stronie toru zarechotała żaba.
Z każdą, upływającą sekundą coraz bardziej niespokojny o los przyjaciół Adam, po drabince dostał się do wnętrza dworca, ale Pawła ani Grześka nie znalazł. Za to w krzakach śnieguliczki wciąż leżały ich rowery.
Krążył jeszcze przez godzinę po pustym peronie, wokół budynku stacji, zapuścił się nawet na skraj lasu i przez cały czas nawoływał kompanów. A kiedy resztki blasku zaczęły ustępować nadchodzącej nocy, wsiadł wreszcie na rower i przed samotnym powrotem do domu krzyknął po raz ostatni imiona przyjaciół, w nadziei że ci wyjdą zza dworca lub z krzaków, znudzeni głupim figlem – z pewnością byłby wówczas zły, ale poczułby również ulgę.
– Paweł! Arab!
Nikt nie wyszedł z krzaków, nie odkrzyknął niczego w odpowiedzi, nikt się nie zaśmiał. Adam siąknął nosem i już miał odjeżdżać, kiedy spostrzegł wyłaniającą się zza budynku dworca drezynę. Pozbawiona pasażerów i napędu platforma przetoczyła się jeszcze kawałek po ślepym torze, po czym nagle stanęła.
To była ich drezyna, a przecież nie mogło jej tu być. Na pewno jej nie było, kiedy Adam ocknął się pośrodku toru, a teraz stała tam, jak gdyby czekała na coś. Albo na kogoś. Jakby czekała na niego.
Adam odwrócił się i spłoszony pognał do domu, nie oglądając się wstecz.
Następnego dnia we wsi ponownie zjawiła się policja. Byli u Adama, pytali jego rodziców, a później i jego o zaginionych chłopców. Bał się, że jeśli opowie wszystko tak, jak pamięta, to uznają go za obłąkanego i wyślą do domu wariatów, na zamknięty oddział szpitalny. Albo nawet gorzej, bo obarczą odpowiedzialnością za zniknięcie przyjaciół i skażą na kilka lat poprawczaka. Nakłamał więc, że tego dnia był wraz z kompanami nad stawem. Grali w berka, skakali do wody, a potem, około dwudziestej, rozjechali się do domów i tyle ich widział.
Tego samego dnia wieczorem całe Wiery huczały o zniknięciu dwójki podrostków, a kiedy trzy dni później odnaleziono w pobliżu starego dworca ich ukryte w krzakach rowery, spekulacje co do losu zaginionych wybuchły ze zdwojoną siłą. I znów do wsi zjechali wszędobylscy dziennikarze, zaczepiając miejscowych i rozpytując o wszystko, przybyło nawet wojsko, które przeczesało całkiem sporą połać okolicznych lasów, lecz niczego nie znalazło.
Po tygodniu zainteresowanie mediów spadło, żołnierze wrócili do jednostki, policja prowadziła dalsze śledztwo, lecz już o wiele mniejszym nakładem ludzi oraz środków, zaś tubylcy poczuli przesyt niewyjaśnioną wciąż sprawą i wrócili do normalnego życia, tylko głowy spuszczając, lub mamrocząc wyrazy współczucia, kiedy mijali na ulicy Mamoniów lub Jamrozów, których synowie przepadli.
***
Resztę wakacji Adam spędził w domu. W świetle ostatnich wydarzeń jego rodzice uznali, że wypuszczanie dziecka samopas stało się zbyt niebezpieczne. Zresztą nie oni jedni podjęli taką decyzję i przez pozostałą część lata rzadko kiedy można było dojrzeć na ulicy we Wierach dziecko, nie będące pod opieką dorosłego.
Adam nie zgłaszał o to pretensji. Pawła i Grześka już nie było, więc i tak nie miał się z kim bawić, a wydarzenia tamtego dnia każdej nocy wracały do niego w koszmarach. Widział je przed oczyma i zdawał sobie sprawę, że to co spotkało jego kompanów, było karą. To przez nich śmierć ponieśli motorniczy i jego pomocnik. To oni swoim wygłupem zabili pociąg, a potem, miast okazać skruchę i zaprzestać niebezpiecznych zabaw, wsiedli ponownie na drezynę, kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja.
Kiedy lato dobiegło końca i zaczął się nowy rok szkolny, Adam jeszcze przez jakiś czas zerkał na puste miejsca przy klasowych ławkach. Jednak z biegiem dni i miesięcy, gdy koszmary bladły, a niechciane wspomnienia spychane były coraz głębiej ku mrokom niepamięci, wracał do niego spokój.
Zrozumiał, że tam, we mgle za tunelem na końcu ślepego toru, na cmentarzysku lokomotyw, okazano mu łaskę, której Grzegorz i Paweł sami się pozbawili, skacząc w pył u stóp nasypu. Jednak od tamtej pory począł jak ognia unikać dworców, stacji, peronów i pociągów, zaś na przejazdach kolejowych zawsze żegnał się znakiem krzyża. A w letnie, wilgotne wieczory, kiedy mglisty opar zasnuwał okoliczne łąki, jeszcze przez wiele lat widywał w nim widmową nitkę toru, na którego końcu majaczyły dwie niewyraźne sylwetki. Machały do niego rozpaczliwie.
Adam odwracał wtedy wzrok i zamykał oczy.