
Świat to była ciemność. Drewniana figurka szachowego króla ściśnięta w mojej dłoni. Ciepło słońca i powiew powietrza na prawym policzku, pikanie narosłych z czasem wokół mnie maszyn, gryzący zapach spirytusu i chloru, czasem upajający aromat piwonii. Szum samochodów, syreny karetek, kroki, odchrząkiwania, ściszone rozmowy. Cienka kołdra drapiąca w stopy, kołnierzyk dociśnięty do szyi. Uścisk dłoni na prawej ręce.
– Zrobiłbym wszystko, mamo.
Szloch jak szpilka przechodząca na wskroś moje ciało. Było coś unikatowo rozpaczliwego w płaczu dorosłych mężczyzn. Kobietom dużo do płaczu nie potrzeba, babom płakać wolno. Szloch kobiet, warkot samochodów, szmer rozmów w kawiarni, ujadanie psów za murami schroniska. Szum w tle.
Męski płacz musi mieć powód, wyjątek, tak jak wszystko, czemu istnieć nie wolno.
Zebrałam więcej woli, by odwzajemnić uścisk jego dłoni, niż jej miałam, by dalej żyć. Wszystko po nic.
Czas odmierzał mi przypływ szumu aut i kroków. Narastające i odchodzące ciepło na policzku. Tak rozpoznałam, że jest noc.
Wtem w głębi korytarza zadudniły kroki. Ciężkie, zdecydowane. Męskie. Twarde podeszwy stukały o posadzkę, głośniej i głośniej, aż zamek w drzwiach zazgrzytał. Ubrania mojego syna zaszeleściły, jego dłoń odsunęła się lekko od mojej. Wyprostował się. Chrząknął.
– Dobry wieczór… – wydostał się połamany głos z jego rozszarpanej bólem piersi.
W odpowiedzi kroki obcego ucichły na moment. Po twarzy przemknął mi powiew perfum – drzewny, dymny, metaliczny.
Znajomy.
***
Czterdzieści lat temu była zima, a ja straciłam dziecko.
Mieszkałam na Ursynowie, w postkomunistycznym klocu z oknami jak na balkon, ale zamiast balkonu była siedmiopiętrowa przepaść. Dzieliła mnie od niej tylko niska balustrada. Tamtego wieczora przełożyłam przez nią nogę. Ówczesny mąż odsypiał zmianę, chrapał za dziesięciocentymetrową pseudościanką. Kopnąć i się rozleci. Dzieliły mnie od niego cztery metry, a jakby całe miasto.
Zebrałam więcej woli, by przenieść ciężar ciała na nogę wiszącą nad dnem przepaści, niż jej miałam, by dalej żyć. Lutowe zimno wytrzebiło życie w Warszawie, siekało mnie w twarz. Oczy puściły soki, łzy spłynęły na spękane usta, sól w ranę.
Przegrałam. Uciekłam do środka, zamknęłam za sobą drzwi cicho. Męża nie wolno budzić.
Założyłam zjechane walonki, kupiłam je rok temu na bazarze Różyckiego, przespacerowałam w nich całą ciążę.
Prawie.
Kurtka, w której wyglądałam jak granatowa kula do kręgli, z trzema czarnymi kołeczkami. Gryzący wełniany szalik, miałam na niego za krótką szyję, ziąb rzucał mi się do gardła. Wydziergany berecik wiosenno-jesienny, trudno. Za ciasne rękawiczki, ale chociaż skórzane.
W windzie moje ciało na parę sekund stawało się lżejsze, przyjemne odczucie w szóstym miesiącu. Czasem marzyłam o windzie, która się nigdy nie zatrzymuje. Jedzie w dół i jedzie, przez cały obwód kuli ziemskiej, człowiek ciągle się czuje lżejszy i lżejszy, aż wreszcie wagi nie ma już wcale.
Na samym dnie świata winda przywracała mi utracone kilogramy z subtelnością ciosu w mordę. Wysiadłam. Minęłam ule skrzynek na listy, w tej z numerem trzynastym coś wystawało. A przecież listonosz chodzi rano, a mąż wraca wieczorem. Nie wziął? Nie dbał?
Pcham ciężkie szklano-żelazne drzwi, uderza mnie mróz i ciemnica miejscami rozgoniana cytrynowymi trójkątami spod latarni. Światła mrugały dziwnie, jakby latarnie słabo odbierały nadawany obraz tego, co ma się pod nimi pojawić. Ale ciemność ursynowska była dobra. Martwy świat, nawet, jakby gdzieś na peryferiach mojej sfery bytności pojawił się człowiek, to nawet go nie zobaczę. Dobrze, niech świat nie żyje. Dobrze mu tak.
Na chodniku rozmemłany śnieg, pod nim skuwający płyty lód. Kroki stawiałam nieufnie. Powoli. Miałam czas, tak jak mi kazano. Mieć tyle wolnego czasu, na ile pensji męża wystarczy. Ewentualnie pieniędzy podsyłanych od rodziców. Cichaczem wciskanej na niedzielnym obiedzie pomocy ze strony dziadków. Uczyłam się szukać pozytywów. Ja i mąż byliśmy dwiema osobami, każde z nas miało dwoje rodziców, każde z rodziców dwoje rodziców. Dwanaście osób. Dużo wolnego czasu.
Skręciłam na skwerek. Latem obsiadały go srające gołębie i tubylcza starszyzna. Jedni i drudzy oblężali kamienne ławki z wyrytymi szachownicami. Czasem grali między sobą, gołąb z człowiekiem. Gołąb wygrywał, gdy się zesrał. Wtedy oponent chował pionki do pudełka i odchodził, żeby mu zaraz ktoś tego gówna sprzątać nie kazał.
Zaledwie z jednego stolika został starty śnieg. Ktoś przy nim siedział. Patrzył na mnie, machał zapraszająco, błyszczała czerń skórzanych rękawiczek. Grafitowy wełniany płaszcz. Kaszmirowy szalik wybrzuszał się pod krótką brodą. W słabym świetle pobłyskiwały czarne oczy. Szpakowaty.
– Ja?
Niby własny głos, a zabrzmiał obco.
Uśmiechnął się łagodnie, prawie głupkowato. Tak robią dobrzy ludzie. Przysiadłam się. Miejsce na krześle było już odśnieżone.
– Bolało? – Wyjął zza pazuchy pudełko szachów. Mahoń i kość słoniowa.
Nie. Tylko nie to. Po pierwsze, mam męża…
Nie. Szkoda pierdolić po próżnicy. Wstałam i…
– Bolało, gdy twoje serce zaczęło bić za dwoje?
Noc zeżarła mnie. Zeżarła i wypluła, że zostały tylko nogi jak z betonu wbite w jej dno.
– Słucham…?
Uśmiechnął się. Wskazał krzesło naprzeciwko, Wskazywał, dopóki usiadłam.
– Czego pan chce?
Zagrzechotał pudełkiem. Wzruszył ramionami.
– Zagrać.
– Skąd pan mnie zna?
Otworzył szachy, położył garście figurek z boku. Rozłożył planszę. Zdjął rękawiczki, miał dłonie, jakie mają mężczyźni, których jedyną pracą jest liczenie zarobionych pieniędzy. Zaczął ustawiać po swojej stronie czarne figurki. Sięgnęłam po białe, uderzył mnie w rękę. Pokiwał mi palcem przed nosem.
Zsunęłam rękawiczki, położyłam na kolanach. Złapałam garść białych figurek. Gdy plansza była już gotowa, sięgnęłam w kierunku pionków, gdy nieznajomy wystrzelił ręką między moją dłoń a planszę.
– Bolało?
Pokiwałam głową. Mróz wżerał się w moją skórę jak kwas. Dobrze. Zasługiwałam.
Nie odrywał ode mnie tych swoich dobrodusznych oczu. Kiwnął w stronę klatki bloku obok. Powędrowałam tam wzrokiem. Nic tam nie było. Wróciłam spojrzeniem na jego twarz. Nalegał, bym przyjrzała się lepiej.
Pomiędzy ścianą wiaty na kontenery a niezabudowanymi schodkami leżała szara masa. Nie. Człowiek. Wciśnięty w kąt, z głową wiszącą na piersi. Gruba warstwa śniegu pokrywała go gładką poduchą. A śnieg przecież padał od wczorajszej nocy. Dopiero przestał, dlatego wyszłam.
– Czasem jedno życie się kończy, żeby drugie mogło się zacząć.
Serce zaczęło mi bić za dwoje. Nie…
Zerwałam się z krzesła. Szarpnęłam kołkami kurtki. Przyłożyłam dłonie do brzucha. Zwariowałam? Zwariowałam. Pod moim sercem biło drugie.
Delikatnie.
Spokojnie.
Ledwo-ledwo.
Ale biło. Aż przestało.
Wrzask wyrwał się z mojej piersi. Zwierzęcy, pierwotny okrzyk bez słów, bez nawet tej jednej wiodącej litery, którą krzykom się przypisuje. Upadłam na kolana. Wsunęłam dłonie pod sweter, podkoszulkę. Dotknęłam nagiego brzucha. Może nie przestało bić, tylko zgubiłam miejsce, w którym było? Tak. Tak, na pewno. Tak.
Tylko muszę poszukać. Lepiej poszukać. A znajdę. Tak.
Szamotałam się, a on patrzył. Zimno podgryzało mnie w rozgrzane nagie podbrzusze. Dobrze. Podgryzaj. Tylko zwróć.
Tak. Zwróć.
Klęczałam w błotnistym śniegu. Uniosłam wzrok na nieznajomego. Wskazał mi krzesło naprzeciw. Kiwnął na bezdomnego w hałdzie śniegu.
– Zagramy?
– Czego chcesz? – syknęłam. Strupy na spierzchniętych ustach pękły boleśnie. – Czemu to zrobiłeś?
Wskazał na krzesło. Podniosłam się. Założyłam kurtkę. Usiadłam. Oczy wbrew mojej woli ciągle wędrowały w stronę bezdomnego. Powinnam wrócić do domu. Zadzwonić po pogotowie. Może on jeszcze…
– Żyje. – Nieznajomy przysunął się bliżej. Pochylił nad planszą. Na skroniach iskrzyła się siwizna. Następne słowa powiedział kwiecistym szeptem. – Będzie żył, jeżeli przegrasz.
A jeśli…?
– A jeśli wygrasz… – Rzucił błyskawiczne spojrzenie na mój brzuch, tam, gdzie wciąż trzymałam rękę. – Jedno życie się skończy, a drugie zacznie.
Nie mogłam przestać zerkać w stronę schodów prowadzących do klatki. Dlaczego to on tam leżał, a nie ja? Nie ktokolwiek inny? Przecież ja bym nigdy nie dopuściła do tego, żeby tak skończyć. Cokolwiek stało się w jego życiu, musiało być jego winą. Tak. Musiał na to zasłużyć. Alkoholizm. Narkotyki. Nic się nie dzieje bez przyczyny. Ja jestem tu, przy stole, on tam, pod ścianą. Pewnie we własnych odchodach. W brudzie. Smrodzie. Porządni ludzie tak nie kończą.
Wcisnęłam palce w brzuch. Pionek na e4.
Figurka stuknęła cicho o kwadracik z kości słoniowej, a mi się wydało, że odgłos zadudnił po bezkresnej pustce nocy.
Obcy skontrował. Czarny pionek na e5, twarzą w twarz z moim.
Goniec na c4, jedno pole od mojego pionka. Tuż obok, a jednak za daleko.
Czarny pion na b5. Pierwsze realne zagrożenie. Niby sam się podstawił. Zjadam go moim gońcem. Czarny pion na c6. Drugie zagrożenie. Jakby moja walka była po nic.
Goniec na c4. Uciekam. Stąd mnie nie zaatakuje.
Czarny pion na d5. A jednak. Mój biały pion rusza się ponownie. D5.
Czarny pion na d5. Zerkam na tylną linię czarnych. Nieruszona.
Goniec na c6. Naiwnie. Podobno tylko amatorzy mówią „szach”. Unoszę wzrok na…
Zniknął. Rozejrzałam się dookoła. Pustka. Jakby tu nigdy nie był. Żadnego skrzypienia podeszew po śniegu, żadnych kroków. Tylko ja i bezdomny wciśnięty w szczelinę betonowych ścian.
Zerwałam się z krzesła, gdy rozległo się ciche stuknięcie. Pod krzesłem leżał czarny król. Uklękłam, podniosłam ją. Zerknęłam przez ramię ku schodkom. Zacisnęłam palce na figurce, a drugą rękę na brzuchu.
Przecież nikogo dookoła nie było. Okna bloków jak klisze czarno-białego filmu o samotności.
Uciekłam.
***
Czterdzieści lat później było lato, a ja wsłuchiwałam się w kroki krążące po szpitalnym pokoju. W pytania mojego syna. W ciszę, na miejscu której powinny być odpowiedzi. Zaciskałam palce na figurce króla. Bez wszystkich figur gra przecież…
Nagle pustka. Zniknął. Pod palcami czułam tylko ciepło spoconego wnętrza dłoni.
– Czego pan od nas chce? – zapytał mój syn.
Nagle moje oczy otworzyły się. Całe ciało ożyło. Spojrzałam na syna siedzącego przy wezgłowiu łóżka. Jego twarz wybuchnęła ulgą. Radością.
– Tak! – zakrzyknął na moment, zanim znów stałam się bezwładna. Ślepa.
Świat to była ciemność.
– Zagramy?
Obawiam się, że chyba nie do końca pojęłam motyw szachów w obu wątkach – tym sprzed czterdziestu lat i obecnym, tak jak niejasna pozostała dla mnie postać tajemniczego mężczyzny. Może dlatego, że słabo trawię opowiadania, w których dominuje realizm magiczny.
Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.
Ubrania mojego syna zaszeleściły… → Ubranie mojego syna zaszeleściło…
Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą ktoś ma na sobie to ubranie.
…zamknęłam za sobą drzwi cicho. → …cicho zamknęłam za sobą drzwi.
…ciemnica miejscami rozgoniana cytrynowymi trójkątami spod latarni. → …ciemnica, miejscami rozgoniona/ rozganiana cytrynowymi trójkątami spod latarni.
Jedni i drudzy oblężali kamienne ławki… → Jedni i drudzy oblegali kamienne ławki…
Miejsce na krześle było już odśnieżone. → Krzesło na skwerku?
Krzesło na skwerku pojawia się jeszcze kilkakrotnie w dalszej części tekstu.
Otworzył szachy, położył garście figurek z boku. → Raczej: Otworzył pudełko, położył garście figurek z boku.
Nie odrywał ode mnie tych swoich dobrodusznych oczu. → Czy zaimki są konieczne? Czy mógł nie odrywać tamtych, cudzych oczu.
Wskazał na krzesło. → Wskazał krzesło.
Wskazujemy coś, nie na coś.
…a mi się wydało… → …a mnie się wydało…
Hmm, nie jestem pewien czy zrozumiałem wszystko. Sam pomysł z szachami fajny, ale jakoś chaotycznie jest to napisane. Regulatorzy, widzę, już poprawiła sporo, super.
Pozdrawiam!
Ładnie napisane, ale dla mnie za trudne. Za każdym razem, kiedy wciągałam się i miałam nadzieję na przygodę, tekst zakręcał i czułam zagubienie.
Witaj, Anonimie. :)
Ze spraw technicznych mam wątpliwości co do (tylko do przemyślenia):
Wskazał krzesło naprzeciwko, Wskazywał, dopóki usiadłam. – kropka zamiast przecinka w środku albo brak części zdania?, zastanawia mnie też, czy tam nie powinno być na końcu: Wskazywał, dopóki nie usiadłam (?).
Pod krzesłem leżał czarny król. Uklękłam, podniosłam ją. Zerknęłam przez ramię ku schodkom. Zacisnęłam palce na figurce, a drugą rękę na brzuchu. – albo tam brak jakiegoś zdania pomiędzy, albo ma być „go”?
Martwy świat, nawet, jakby gdzieś na peryferiach mojej sfery bytności pojawił się człowiek, to nawet go nie zobaczę. – czy to celowe powtórzenie?
Powędrowałam tam wzrokiem. Nic tam nie było. – i to?
Tekst jest mocno niepokojący i zawiły. Choć zdaję sobie sprawę, że to skrajności, ale zastanawiałam się początkowo, czy grającym staruszkiem nie był lekarz, potem – diabeł, zaś potem – czy to przypadkiem nie Bóg. Dobrotliwe spojrzenie wskazuje mi na tego ostatniego, lecz – czarne oczy – niekoniecznie (?). :)
Z pewną dozą pewności stwierdzam, że to była istota pozaziemska/nieziemska – ktoś, kto decyduje o ludzkim losie i życiu. Nie znam się niestety na szachach, zatem nie znajdę tutaj wyjaśnienia tytułu ani zasad przeprowadzonej rozgrywki. Nie wiem ostatecznie, kto wtedy wygrał i powinien był powiedzieć wspomniane: „szach”. Skoro jednak staruszek zniknął, a bezdomnego już nie było, domyślam się, że to bohaterka wygrała tę partię, a miało być przecież: „życie za życie”, czyli jej nienarodzone jeszcze dziecko (po 40 latach – syn w szpitalu) znowu żyło. Partia szachów z Bogiem dała jej drugą szansę? Czyżby zagrała wtedy tytułową królową, która porusza się w każdym kierunku? :) Jednak – kobieta grała białymi… Hmmm… To Bóg wygrał, ale zrzucił króla, by dać szansę kobiecie?
Pozdrawiam serdecznie, klik za zagadkowość i emocje. ;)
Tekst jest gęsty, duszny, zagadkowy, z ciekawym twistem – ulgą syna, że dług został spłacony. Po w kilku miejscach drodze wyczuwalnie uderza, na przykład racjonalizacją matki, że bezdomny sam jest sobie winien. Aż nawet bym powiedział, że tekstowi dobrze by mu zrobiło nieco oddechu tu i tam – po przeczytaniu miałem poczucie styrania emocjonalnego.
Mam duży problem ze stylem. Jest oszczędny, ale precyzyjny, mocno uderzający, brutalnie obrazowy. Ale gdzieś po frazie "Nie wziął? Nie dbał?” robi się bałagan na kilka akapitów. Zmiana czasów i przechodzenie na podmiot domyślny, równoważniki zdań, bezokoliczniki, trochę przesadzonych czy naciąganych metafor.
Pcham ciężkie szklano-żelazne drzwi, uderza mnie mróz i ciemnica miejscami rozgoniana cytrynowymi trójkątami spod latarni.
Zaznaczone mnie wybiło.
Światła mrugały dziwnie, jakby latarnie słabo odbierały nadawany obraz tego, co ma się pod nimi pojawić. Ale ciemność ursynowska była dobra. Martwy świat, nawet, jakby gdzieś na peryferiach mojej sfery bytności pojawił się człowiek, to nawet go nie zobaczę. Dobrze, niech świat nie żyje. Dobrze mu tak.
Całość wydaje mi się słabsza, niż to, co ją poprzedza – mówi się dużo ważkich rzeczy, a niewiele z tego wynika, do tego zaznaczone – jak dla mnie nieco dęte.
Kroki stawiałam nieufnie. Powoli. Miałam czas, tak jak mi kazano. Mieć tyle wolnego czasu, na ile pensji męża wystarczy. Ewentualnie pieniędzy podsyłanych od rodziców. Cichaczem wciskanej na niedzielnym obiedzie pomocy ze strony dziadków. Uczyłam się szukać pozytywów. Ja i mąż byliśmy dwiema osobami, każde z nas miało dwoje rodziców, każde z rodziców dwoje rodziców. Dwanaście osób. Dużo wolnego czasu.
Mam wrażenie lekkiego zamętu. Jak wyżej – seria krótkich zdań, gramatycznie all over the place. Do tego nie wiem, czy nurkowanie tak głęboko w rodzinną codzienność jest potrzebne.
miał dłonie, jakie mają mężczyźni,
Miałoza.