Ciotka czasami mówiła, że jest magiczny. Magiczny chłopiec. Inni używali raczej określenia „dziwny”. Ale ciotka znała go najlepiej, choć zdawała sobie sprawę, że tak naprawdę nie wie, kim jest.
Tego popołudnia mieli przesiadkę w Rzymie. Chcieli złapać pociąg do Neapolu, zanim strajki na kolei uniemożliwią jakąkolwiek jazdę. Wujek wciąż zerkał na zegarek i nerwowo spoglądał na widoki za oknem. Ciotka pochrapywała spokojnie. Chłopiec siedział i wydawał się zatopiony w myślach. Pociąg gnał.
– Czy to miejsce jest wolne? Można? – zapytała starsza kobieta w niezwykle ozdobnym kapeluszu i długim do ziemi płaszczu.
Zwracała się do chłopca, bo koło niego było miejsce, a on spojrzał na nią, potem na jej kapelusz i już tak został, wpatrzony w bukiety wstążek, świecidełek i kwiatów.
– Chłopiec nie mówi. Jest wolne, oczywiście, proszę bardzo. – Wujek odpowiedział uprzejmie i uniósł się nieco w ukłonie.
– Dziękuję. – Uśmiech rozjaśnił pomarszczoną już nieco twarz i mężczyzna zauważył bławatkowe oczy wyzierające spod kapelusza, wciąż jeszcze bardzo młode. – Jadę do Neapolu, ale, wie pan, mamy opóźnienie, trochę się martwię, czy w Rzymie zdążę się przesiąść.
– No tak, to mamy ten sam kłopot, my też jedziemy do Neapolu. – Wskazał żonę i chłopca. – Niestety, kolejarze znowu zapowiadają strajki. Wciąż mamy nadzieję, że zdążymy złapać pociąg i uciec przed godziną protestów.
– Och, czy mogę w takim razie przyłączyć się do państwa na czas przesiadki? Będę się czuła pewniej.
– Oczywiście, proszę się nie martwić. Poradzimy sobie razem, prawda, kochanie? – Trącił łokciem ciotkę i ta ocknęła się nagle, wyraźnie zagubiona.
– Co? Tak? Dzień dobry. O co chodzi? Miałam okropny sen. Dobrze, że mnie obudziłeś, Ludwiku!
Ciotka, nieco roztrzęsiona, zbierała kawałki rzeczywistości jak poziomki w lesie. Trwało to tylko chwilkę, ale zmiana była zauważalna. Jakby ciotka stawała się bardziej rzeczywista. Wujek, przyzwyczajony, odczekał nieco i powtórzył pytanie.
– Ta pani przesiada się z nami do Neapolu. Nie masz nic przeciwko, prawda?
– Co? Nie, oczywiście, że nie. Ten sen. Brrr. Przepraszam. Już dobrze. Poznała już pani Jana? Hm? – zwróciła się do współpasażerki.
– Tego uroczego chłopca? Nie wiem, właściwie, to nie.
– Och, on nie mówi, wie pani, ale jest niezwykły.
– Zauważyłam. Chyba spodobał mu się mój kapelusz – odparła niepewnie kobieta, zerkając na dziecko, nieruchomo wpatrzone w ogród na jej głowie.
– Przepraszam za to. Janie, to niegrzecznie tak się gapić. Co tam widzisz, hm?
Jan, nie zmieniając pozycji i nie odwracając wzroku, poruszył dłonią w kilku zdecydowanych gestach.
– Powiedział, że czyta jakiś ważny wzór. Coś podobnego! Widzi pani, jaki on niezwykły!? – krzyknęła z dumą ciotka, aż jej jasna czupryna zatrzęsła się, rozsiewając zapach akacji.
– Używa języka migowego? – zainteresowała się kobieta. – Kiedy przestał mówić?
– Nigdy nie mówił. Jego umysł za to pracuje na wyższych obrotach, czy coś takiego. – Wujek machnął ręką i spojrzał przez okno. – Może jednak zdążymy…
Kapeluszowa dama spojrzała uważniej na młodzieńca.
– Ma na imię Jan?
– Nie – odezwał się stanowczo wujek. – Ale to jedyne imię, na które reaguje, więc go używamy.
Widać było, że kobieta nie wie, co odpowiedzieć, ale dało się zauważyć zainteresowanie w bławatkowych oczach.
– Jest zaczarowany, wie pani – rzekła konwersacyjnym tonem ciotka. – Taki nieco magiczny.
– Elizo… – jęknął błagalnie wujek, wznosząc oczy, po czym zaraz dodał: – Ten sufit? Taki był? Jakby się ruszał…
– No wiesz, nie wiem, mój drogi, sufit jak sufit, i co znaczy to „Elizo”? Hm? – Ciotka lekko oburzona spojrzała z wyrzutem na męża, po czym zaatakowała nieznajomą. – Jestem Eliza, jak już wiadomo, a pani? Hm?
Kapelusz lekko zadrżał, chłopiec zamrugał, jak zbudzony ze snu, po czym wrócił do obserwacji. Kobieta zerknęła na ciotkę badawczo, jakby podejmowała decyzję. I, jakby zrzuciła maskę i postanowiła już nie udawać, odezwała się zdecydowanie:
– Bardzo mi miło, Elizo, jestem… jestem.
Ciotka spoważniała. To wymówione w innym zakresie słyszalności imię, ten lekki, chabrowy splot magiczny. Niedobrze. Zerknęła na młodzieńca, lecz on wciąż tworzył sobie tylko znane algorytmy. Spojrzała na męża, lecz on, gdzieś między zegarkiem a Rzymem i przesiadką, nie zwracał na nich uwagi. Westchnęła lekko i odezwała się do kobiety.
– Naprawdę?
Potwierdzające kiwnięcie głową. Eliza machnęła dłonią. Spojrzenie wujka zmętniało nieco, a on sam, wyraźnie nieobecny, znieruchomiał, zapatrzony gdzieś na pola za oknem. Ciotka pytająco spojrzała na kobietę, ale ona zwróciła się ku chłopcu.
– Przyszłam tu po ciebie, prawda?
Pokiwał głową. Kapelusz wyraźnie tracił kolory, a jego właścicielka pewność siebie, gdy chłopiec przekazywał dłonią wiadomość.
– Wzór. Przykro mi. Zmienia się. Dzisiaj będziesz umierać, kobieto w kapeluszu. Przykro mi. To ten pociąg. – Ciotka przetłumaczyła i zdumiona zwróciła się do młodzieńca: – Co ty mówisz, Janie, dlaczego?!
„Liczby nie kłamią” – odpowiedział. – „Jest związana energetycznie z tym światem, zginie, gdy go opuści”.
– Wiesz, kim ona jest? – spytała ciotka, nie zwracając uwagi na siedzącą naprzeciwko kobietę.
Pokiwał głową.
„Wiedźmą”.
– Przyszłaś po niego, ale dzisiaj umrzesz? Chyba nie zabierasz go… ze sobą? Hm?
Kobieta nie odpowiedziała, tylko wyjęła wielki klucz francuski z torebki i wyszła. Eliza machnęła ręką i wujek wrócił umysłem do przedziału. Zerknął na zegarek, potem na chłopca i zwrócił się do żony:
– Co się dzieje? No, chyba nie używasz magii tutaj, w pociągu? Poszalejesz sobie w Neapolu. I gdzie jest ta kobieta z bławatkowymi oczami?
Niedobrze, pomyślała, zauważył jej oczy.
– Wiesz nie chciałam wcale, to ona zaczęła, a właściwie Jan… chyba musi odejść, będę za nim strasznie tęsknić, a ty, hm?
– Co ty mówisz? Ty tak na poważnie? A ja się martwię jakąś przesiadką!
– Niepotrzebnie. Pociąg właśnie zmienił kurs, jedzie zupełnie gdzie indziej. I kiedy indziej. Zaczyna się. – Kapeluszowa dama wtargnęła do przedziału, machając kluczem.
Wujek ponownie spojrzał na zegarek, jakby nie rejestrując do końca tego, co usłyszał, chociaż całkiem przytomnie zapytał:
– Co się zaczyna? I dokąd jedziemy?
Bławatki zamrugały. Ten kolor, pomyślał wujek, czemu tak mnie wzrusza?
Kobieta usiadła z powrotem koło Janka, który natychmiast podał jej rękę. Uśmiechnęła się do niego, lecz on pozostał cichy i poważny.
– Nie boisz się, dobrze – stwierdziła pogodnie i zaraz jej oblicze zmieniło się, twarz wykrzywiona złośliwym grymasem, niczym maska karnawałowa, ukazywała teraz inną osobę.
– Obawiam się, że nie mam dobrych wiadomości – zwróciła się do wszystkich skrzekliwie. – Zmieniłam trasę według wzoru tego młodego dżentelmena. Jan pójdzie ze mną, jak już uzgodniliśmy. Pociąg potrzebuje swojego opiekuna, teraz, kiedy jest wolny, bez rozkładów, szyn i stacji. Może i umrę dzisiaj, lecz przynajmniej dopilnowałam, żeby już się zaczęło.
Wujek sprawdził sufit. Nie był już sufitem, lecz plątaniną grubych konarów, wijących się pnączy, suchych kwiatów, które wydały mu się odpychające, pełne pleśni i grzybów. Cały ten kocioł życia pulsował rytmicznie w takt pędzących kół pociągu.
– Co się zaczęło? – spytał i poczuł niepokój, taki, jaki rodzi się gdzieś z tyłu żołądka, prawie na plecach i przesuwa pomału do góry. Był niemal pewien, że wkrótce będzie się bał tak, że odbierze mu to oddech. I ta pewność sprawiała, że niepokoił się bardziej.
Tymczasem Eliza wstała energicznie i wymierzyła palec wskazujący w stronę kapelusza.
– Co ty robisz?! – spytała oskarżycielsko i spojrzała za okno.
Krajobraz zmienił się. To nie były włoskie wzgórza usiane cyprysami. Poszarpane ostre skały rosły coraz wyżej, zagarniając dla siebie całą dostępną przestrzeń. A pociąg pędził, dyszał, jakby pokonanie każdego kilometra wymagało kilofa, by przedrzeć się przez górskie ściany.
Wiedźma tylko się zaśmiała.
Wtedy chłopiec też wstał, uniósł ręce i obiema jednocześnie gorączkowo gestykulował:
„Uciekajcie, uciekajcie stąd szybko, proszę uciekajcie” – powtarzała lewa ręka w kółko.
„Wzór się zmienia, nie zdążę z obliczeniami, to zaszło za daleko, pociąg się uwalnia, nie ma czasu, chociaż właściwie może jest, ten świat też krąży wokół gwiazdy, spróbuję zbadać możliwości…” – Prawa nie odpoczywała ani na moment, umysł chłopca był jednak gdzie indziej. Liczył.
– Ludwiku, wychodzimy!
– Tak, moja droga.
– Janku, będę tęsknić.
– On cię nie słyszy.
– Tak, nie słyszy, szkoda. To wszystko jej sprawka! Przepadnij na wieki, wiedźmo! – krzyknęła Eliza, wstając i ruszając ku wyjściu.
– Elizo, nie! Nie rzucaj klątwy! – Ludwik próbował ją powstrzymać, lecz było za późno.
Krajobraz za oknem zmienił się. Splątany gąszcz sufitowy wyciągał teraz ramiona na zewnątrz, dach, niczym parasol, rozkładał na boki szczelną plątaninę życia. Pociemniało. Pnącza zaczęły rosnąć również w dół. Rytmiczny odgłos pędzącego pociągu potężniał, ogromniał do potwornej muzyki, dzikiej, wgryzającej się w umysł. Szmer wijących się roślin, szelest butwiejących kwiatów dodawał do tego rytmu coś na kształt melodii, i już nie wiadomo było, czy pochodzi ona z zewnątrz, czy też głowa dopowiada brakujące nuty. Muzyka hipnotyzowała, utrudniała ruch, odbierała wolę, zatapiała w meandrach dźwięków. Zapraszała.
Wujek i ciotka ruszyli, lecz szybko zatrzymali się w drodze na korytarz, zasłuchani, nieobecni. Rośliny zbliżały się do nich.
„Puść ich” – zasygnalizował chłopiec.
– Och, nie mogę. To nie ja – broniła się kapeluszowa wiedźma. – To pociąg. Zawsze tu tak szaleje. Umieram dzisiaj, prawda? Klątwa twojej ciotki sprawi, że przepadnę, postarała się o to. Ale ten pociąg będzie żył wiecznie! – zaśmiała się brzydko.
„Przepadniesz, nikt nie odradza się po klątwie mary. Algorytm się zmienia, idziemy do lokomotywy”.
Trzymając wciąż klucz, ruszyła do wyjścia. Udało jej się ominąć zasłuchane postacie, choć w korytarzu było ich znacznie więcej. Wszyscy obezwładnieni powtarzającą się mantrą kół pociągu, szumem rosnących roślin. Melodią podróżnych. Pnącza pomału sięgały nóg, oplatały głowy, lekko muskały dłonie.
– Więc to jednak mara, tak? Podejrzewałam, że to będzie ktoś w rodzaju strażnika, ale mara? Dziwne. Wydaje się taka rzeczywista.
Przedzierali się przez gąszcz, spadały na nich zbutwiałe kwiaty, suche gałązki a nawet jakieś gnijące owoce. Nagle wiedźma zatrzymała się. Jej kapelusz był już tylko kupą suchych badyli, zmarszczki pokrywały całą twarz, sylwetka przygarbiła się i kobieta przydepnęła swój długi do ziemi płaszcz.
– Pociąg pędzi, ale czas mnie dogania! Nie chcę umierać! – zaskrzeczała głosem, który dziwnie przypominał dźwięki hamującego pociągu. – Jednak nie chcę! Jesteś opiekunem, zrób coś!
Uczyniła krok, lecz starzejąca się noga pękła pod ciężarem ciała i starucha upadła na podłogę usłaną liśćmi i patykami. Uderzyła głową o gruby konar i kręgi szyjne wygięły się tak, że pękły i czerep w strzępach kapelusza oderwał się od tułowia i poturlał kawałek, by na koniec zmienić się w starą czaszkę. Tylko bławatkowe oczy tliły się jeszcze.
Chłopiec liczył. Obojętnie spojrzał na konającą wiedźmę i ruszył sam dalej. Ostatnim tchnieniem, które nie mogło już pochodzić z płuc, lecz z chabrowych zapasów magii, kobieta wysłała ostatnie zaklęcie.
Ciotka obudziła się z koszmarnego snu. Obok siedział wujek.
– Prawda, kochanie? Ta pani dołączy do nas na czas przesiadki, nie masz nic przeciwko?
– Co? Och! Miałam straszny sen!
Pociąg wystukiwał melodię nieustającym obrotem kół, maszyna pędząca do celu, dysząca żarem dnia, rozgrzanej blachy, ciepłem ciał mieszkających się we wnętrznościach potwora.
Ciotka przez chwilę słuchała muzyki pociągu, po czym otrząsnęła się ze zgrozą.
– To nie był sen! Coś się dzieje z czasem. Janek, czy to twoja sprawka?
Janek nie odpowiedział. Siedział koło starszej damy w kapeluszu, zagubiony w swoim świecie.
Ciotka jeszcze raz przyjrzała się chłopcu, wróciła myślami do snu, po czym zerknęła przez otwarte okno. Włoskie wzgórza z cyprysami. Zapach lawendy. Gorące popołudnie. Przyjrzała się dokładniej. I zobaczyła. Kamieniste, ogromniejące szczyty poszarpanych skał. Ponury zmierzch. Wiedźma w przedziale, zakrzywiony, wypaczony czas. Śliskie pnącza wijące się pod sufitem, tętniące w rytmie, który, miała wrażenie, wciąż przyspieszał. Żyjący, pędzący potwór, a oni w jego wnętrzu, niczym pokarm, który czeka by go strawić. Kapeluszowa dama już zmieniła jego bieg, a jednocześnie jeszcze tego nie zrobiła. Ciotka Eliza wiedziała, że niewiele może zdziałać, a jednocześnie rzuciła już na wiedźmę klątwę przepadnięcia na wieki. Już to zrobiła, ale jeszcze się to nie stało. Cholera jasna.
Popatrzyła na wujka i syknęła z wściekłości. Pnącze oplotło go, przyszpiliło do siedzenia, powyginało ręce, a małe wąsy czepne pchały mu się już między zęby. Bronił się zaciskając usta, lecz strach, który wyzierał z jego oczu, bliski był szaleństwu. Nie słyszała jego jęków, jakby jednostajna aria kolejowej opery zagłuszyła wszystko.
Chłopiec, który reagował na imię Jan, wstał, wziął za rękę kobietę w kapeluszu i ruszył do wyjścia. Bławatkowe oczy spojrzały na ciotkę z obawą, ale w drugiej dłoni wiedźma trzymała już klucz francuski. Młodzieniec zasygnalizował tylko jedno słowo. „Uciekajcie”.
Ona dzisiaj umrze, pomyślała ciotka, może w innym świecie, w innym czasie, ale dzisiaj będzie o jedną wiedźmę mniej. Dobrze. Teraz trzeba zrobić tu porządek. Nie po kolei. Wszystko jest nie po kolei. Na kolei nie po kolei. Prawie się zaśmiała. Spojrzała na wujka i odechciało jej się. Hipnotyczna melodia już go wzięła, został strach w oczach, lecz umysł już odpłynął, zasłuchany, bezwolny, w brzuchu pędzącej bestii. Omotany pnączami, które coraz bardziej przypominały Elizie nabrzmiałe, pełne krwi żyły. A może raczej tętnice, pulsujące w takt przyspieszającego potwora, trawiącego samego siebie w szalonej podróży. To tak to to, tak to to, tak, to to, przypomniała sobie nagle wiersz z dzieciństwa, tak to to, tak to to, tak. I poczuła, że jest w czyimś brzuchu, niczym w wielorybie, i że jeśli nic nie zrobi, będą tak jechać przez tysiące lat, przez tysiące kilometrów, oplątani, zasłuchani, niezdolni do niczego, na wieki, a pociąg będzie się karmił ich strachem, ich uległością, ich krwią. Cholera jasna.
Pociąg mknął.
Tak to to.
Ciotka wyszła na korytarz. Wiedźma leżała kilka kroków dalej, pośród zasłuchanych, nieruchomych pasażerów, niczym zużyty wyliniały dywan, wiekowa, zasuszona, sama skóra i kości. Kapelusz, niczym zeszłoroczny bukiet ślubny, sztywniał brudnymi brązam,i pokryty szarą pleśnią. Chabrowy błysk magicznej aury rozświetlił niepewnie jeden oczodół w ostatniej próbie rzucenia zaklęcia.
– Przepadnij! – powtórzyła cicho Eliza, przestępując nad zmurszałym truchłem, bo nie wiedziała, czy wiedźma zdążyła zmienić bieg maszyny po raz drugi.
Czy zdążyła, w sobie tylko znany sposób, użyć klucza, który, teraz to zauważyła, leżał zardzewiały, pęknięty na pół, tuż obok kapelusza? Czy znowu, niczym dróżnik na zwrotnicy, skierowała ich na inne tory? I gdzie jest chłopiec, który zjawił się kiedyś, w innym pociągu, w innym czasie, i którego pokochała jak syna?
Ruszyła do przodu, ku lokomotywie, szukając przeszłości.
Pociąg śpiewał.
Kołysał, mamił, usypiał.
Tak to to, tak to to.
Dawno już zrobiło się ciemno od nagromadzenia gałęzi, pnączy, gnijących liści, nie było widać, co jest za oknami, tylko od czasu do czasu nieprzyjemny zgrzyt sugerował, że skała drapie szkło, rysuje wagon, rani wybujałe rośliny. Jakby maszyna wciskała się w trzewia gór, a one nie chciały wcale jej wpuścić.
Eliza czuła teraz, że jest raczej w starym gęstym lesie, niż w pociągu, przedzierała się przez dżunglę, dyszącą, gnijącą, wilgotną. Wciąż brzmiała muzyka, rytm mechanicznej wędrówki, trucht włóczykija, który jedzie przecież do celu, choć obiera dalszą, okrężną drogę.
– Kochanie, obudź się, ta pani dołączy do nas w trakcie przesiadki, dobrze?
– Co? Och!
Cholera jasna. Nie ma czasu. Albo jest, ale nie po kolei. Tak to to, tak to to.
Rzuciła się na korytarz, bez słowa wyjaśnienia, wyrywając po drodze klucz z rąk wiedźmy. Chłopiec popędził za nią. Zatrzymała ich ściana roślin. Nie było już przejścia, pasażerowie wrośnięci w gąszcz pulsujących lian słuchali muzyki, tej mantry powtarzanej przez obrót kół, jęk wagonów, syk lokomotywy. Wkrótce oni też nie mogli się poruszyć, a melodia wciskała się im do mózgów. Chłopiec znieruchomiał, Eliza jeszcze walczyła.
Była marą, zdawała sobie sprawę, jak to działa. Obawiała się, że nie ma już dla nich ratunku. Pociąg, włóczykij, pragnął swobody wędrówki, jak człowiek chce wolności, tak on wyrywał się z niewoli torów, trakcji, rozkładów.
I znowu jej mąż, obok.
– Kochanie, obudź się!
Cholera jasna.
Tak to to.
– Przepadnij! – krzyknęła po raz trzeci na wiedźmę.
– Przyszłam po chłopca, on musi odejść ze mną! – zdołała jęknąć wiedźma, ale już osuwała się w niebyt, czas po wielu wiekach doganiał ją, krusząc jej ciało, niszcząc jej wolę.
Pociąg gnał. Mara śniła. Wciąż na nowo, bezustannie. Śniła o wolności, swobodzie, a jej sny były jak czary. Czary mary.
Wujek nie zdołał jej obudzić, choć robił to raz po raz przez następne stulecia. Ten, żywy, rozpędzony organizm dbał, żeby spała głęboko. Bo tylko mary miały moc zrywania więzów rzeczywistości. Tylko tak można było się uwolnić, wędrować w nieograniczonej przestrzeni i nieskończonym czasie. Czerpać z wnętrza ludzkich pragnień i marzeń, sycić się ich niewolą, bez szyn, bez torów, bez ograniczeń. Zwierzęce pragnienie pędu, nienasycony głód pielgrzymki donikąd, wszystko to wyssane z ludzkich marzeń przez lata podróży. Mechaniczno-organiczne pożądanie, które zaspokoić można jedynie, żerując na pasażerach. I krew, ich ciała, ich umysły. Tak to to, tak to to. I chłopiec, który w trzewiach żyjącej maszyny wciąż liczył i dbał, by działała, bez snu, bez odpoczynku, bez końca.
A mara śniła.
Tak to to…