Król Hanalē, najwybitniejszy asfaltowy surfer swojego pokolenia, spędzał dwutygodniowe wakacje na południowym wybrzeżu Francji. W ramach wypoczynku deskę z kółkami zastąpił deską bez kółek, przywdział piankowy kombinezon i surfował po wodach Zatoki lwa. Wieczorami sączył natomiast drinki na plaży pozdrawiając swoich fanów. Król Hanalē rozpoznawany był wszędzie, nawet na drugim końcu globu. Zresztą nie bez powodu nazywano go "Królem". Na swój przydomek pracował latami. Niektórzy mawiali, że surfował już w łonie matki i urodził się z deską w rękach. Faktem jest jednak, że pierwszą deskę otrzymał cztery lata później i od tego czasu więcej jeździł, niż chodził. Kibice z całego świata godzinami dyskutowali, który z jego wyczynów był najwspanialszym osiągnięciem. A było z czego wybierać. Król Hanalē jako pierwszy w historii zjechał na desce ze wzgórza Pikes Peak z zawiązanymi oczami. Natomiast w Singapurze wykonał potrójne salto nad basenem z rekinami. Co prawda wyczynu tego dokonał już wcześniej Naoki Nakajima, jednak w przeciwieństwie do Japończyka, Król Hanalē zdołał wylądować już za basenem i ocalił obydwie nogi. Do legendy przeszło nagranie z jazdy Króla po ulicach Paryża czy zjazd z dachu opery w Sydney. W zeszłym roku Król Hanalē powtórzył osiągnięcie Wielkiego Jimmy'ego ze Spa-Francorschamp. Wielki Jimmy jako pierwszy (choć teraz już nie jako jedyny), przejechał budzący grozę zakręt Eau Rogue stojąc na desce na jednym palcu. Ów palec można zresztą oglądać w Muzeum Ulicznego Surfingu w Amsterdamie.
Król nie spoczywał na laurach i już planował kolejny wyczyn – zjazd na desce po zboczu Wezuwiusza. Wcześniej chciał jednak odpocząć korzystając z walorów Francuskiego wybrzeża – słońca, fal i dziewcząt. Co prawda słońce czasem kryło się za chmurami, a fale nie zawsze pozwalały na surfowanie, jednakże Król Hanalē nie mógł narzekać na brak kobiet, a wręcz czasami musiał się od nich opędzać. Jak poderwać niewiastę będąc legendą najpopularniejszej dyscypliny na świecie? Wystarczy zostać rozpoznanym, co nie jest takie trudne, gdy twoja twarz znajduje się na pierwszych stronach gazet niezależnie od ich tematyki. Sportowiec był jednak przygotowany nawet na sytuacje, gdy wypatrzona przez niego dziewczyna nie czyta gazet. Wówczas poza zalotnym spojrzeniem należało jeszcze dodać: "Cześć, jestem Król Hanalē". Z tego rozwiązania korzystali zresztą różnej maści uzurpatorzy, którzy podając się za legendę asfaltowego surfingu próbowali poderwać, z różnym skutkiem, jedną z francuskich dziewcząt. Porażka mogła zakończyć się zdemaskowaniem, co niosło za sobą karę więzienia i bolesne tortury. Prawo Światowej Federacji Surfingowej zakazuje bowiem podawanie się za Król Hanalē, o ile nie jest się Królem Hanalē. Jeśli jednak uzurpator ostrożnie wybierał damy najmniej bystre i najbardziej odurzone alkoholem, miał sporą szansę na sukces.
Tego wieczora sprawy przybrały jednak niespodziewany obrót. Król Hanalē wypatrzył na plaży trójkę uroczych, młodych kobiet. Zdecydowanie nie wyglądały na Francuzki, co Król uznał za zaletę. W końcu ileż nocy można spędzać w objęciach Francuzek? Hawajczyk podszedł zatem śmiałym krokiem w stronę bladych, blondwłosych niewiast. Te patrzyły na niego ukradkiem, choć zdawały się zgrywać niedostępne. Surfingowy arcymistrz wiedział jednak, że po kilku słowach wszystkie trzy będą jego.
– Cześć, jestem Król Hanalē – przywitał się Król Hanalē. Wbrew oczekiwaniom na twarzach dziewcząt nie pojawił się uśmiech.
– Jesteś Hanalē? Co nieco słyszałyśmy o Tobie – powiedziała najwyższa z blondynek. Po raz pierwszy ktoś tak znieważył legendarnego Króla.
– Jestem KRÓL Hanalē – powtórzył Hawajczyk oburzony bezczelnością nastolatek.
– Król może być tylko jeden – kontynuowała wysoka blondynka. Jej dwie koleżanki delikatnie podśmiechiwały się za jej plecami. Z łatwością można było zauważyć, że wszystkie trzy dały się ponieść wakacyjnej atmosferze.
– To kto waszym zdaniem jest królem? – zapytał wściekły surfer.
– Max van der Tarzan – odpowiedziały chórem kobiety. A więc wszystko stało się jasne. To były Holenderki. Urodzony w Zandvoort Tarzan był wschodzącą gwiazdą asfaltowego surfingu. Młody, gniewny, mający za nic wszelkie autorytety. Niezwykle utalentowany. Szczery do bólu i bezpośredni. Lecz póki co jego osiągnięcia ograniczały się jedynie do zwycięstw w kilku mniejszych zawodach. Dopiero w tym roku miał zadebiutować na Asfaltowej Grand Prix w Kapsztadzie. Otumaniony urodą Holenderek Król był w stanie jednak wybaczyć nastolatkom kompletny brak wiedzy o asfaltowym surfingu.
– Drogie panie, od pewnego czasu śledzę karierę Tarzana i uważam, że to bardzo utalentowany chłopak. Jednak do tytułu Króla ma jeszcze daleką drogę.
– On Cię pokona – nie dawała spokoju blondynka. Wiatr nagle ustał. Drzewa zamarły w bezruchu i przestały szeleszczeć liśćmi. Morskie fale zatrzymały się w miejscu. Przelatujące w pobliżu owady zaprzestały trzepotać skrzydłami bezgłośnie zawisając w powietrzu. Świadkowie twierdzą, że było wówczas słychać jedynie muczenie krów, choć najbliższa farma oddalona była o sto sześćdziesiąt kilometrów.
W końcu martwą ciszą przerwał sam Król
– Twierdzisz, że siedemnastolatek z Holandii jest w stanie mnie pokonać?
– Nie ja. Tak twierdzi van der Tarzan.
– A skąd wiesz, co twierdzi Tarzan? – Twarz Króla zrobiła się czerwona z wściekłości, choć głos cały czas miał spokojny.
– Wszyscy to już wiedzą. Nie czytasz gazet Królu?
Surfer był wściekły. Wiedział, że najbliższą noc spędzi sam. Ale przed wyprawą do sypialni musiał wybrać się do kiosku.
* * *
W nadmorskich miejscowościach nietrudno o różnej maści sklepiki zlokalizowane najczęściej wzdłuż bulwarów prowadzących na plażę. Można tu kupić niemalże wszystko. Od wegetariańskich hot dogów i hot catów, poprzez mięsne sałatki, piwa z różnych stron świata, nieudolnie wypreparowane ryby, parasole i parawany, ciupagi i oscypki, figurki wieży Eiffla i krzywej wieży w Pizie, a nawet krzywej wieży Eiffla w Pizie. Król Hanalē, podążając przez gąszcz różnokolorowych banerów, reklam i plakatów, odpędzając się od rozpoznających go turystów, niczym krowa odganiająca chwostem natrętne muchy, odnalazł to, czego szukał. Kiosk z gazetami. Przejrzał, wydawać by się mogło setki tytułów, a cały ten czytelniczy dobrobyt niemalże zawrócił mu w głowie. Początkowo ruszył w czasopisma branżowe mijając takie tytuły, jak "Czas Surferów", "Wgryzieni w Asfalt", "Na Krawędzi Deski", napotkał także czasopisma z innych dziedzin, jak "Wędkarstwo Podasfaltowe", "Jeździec Konny", "Sport Auto", "Pan Domu", "Flirtowanie z Polotem", w końcu przeszedł do prasy codziennej. Z okładki każdej z gazet patrzyła na niego ta sama nadęta twarz. Pewna siebie, ponura i gburowata. Zdecydowanie nie należała do człowieka, który robi sobie żarty. To był człowiek, który przychodzi po swoje i bierze to bez wahania. Tak właśnie prezentował się Max van der Tarzan. Aby cokolwiek dowiedzieć się o Tarzanie, wystarczyło kupić dowolną gazetę. Król pokierował się zatem najważniejszym kryterium i kupił najtańszy tytuł. Następnie udał się z nim do pobliskiej kawiarni zamawiając kakao z lodem i w spokoju zapoznał się z sytuacją. Otworzył gazetę na pierwszej stronie i szybko trafił na kluczowe zdanie z wywiadu: "Osiągnąłem już taki poziom, że jestem w stanie pokonać każdego, nawet Króla Hanalē. Być może już czas na zmianę władcy?". Dla Króla nie był to tylko wyraz prostactwa i buractwa. Król Hanalē poczuł się, jakby ten młokos napluł mu w twarz. Było to także coś znacznie więcej. Było to wezwanie do pojedynku, a stawką był honor, legenda, miejsce w historii ludzkości. Przyszła pora na utemperowanie tego młodzieńca!
Wściekłość powoli ustępowała poczuciu ekscytacji na myśl o pojedynku na śmierć i życie. Im bliżej Hanalē był śmierci, tym bardziej czuł, że żyje. Nic go nie napędzało tak, jak bezpośredni pojedynek z rywalem. A trudno znaleźć sobie lepszego rywala, niż pysznego małolata z pierwszych stron gazet. Król rozładowywał resztki gniewu dorysowując na zdjęciu Tarzana charakterystyczną grzywkę i wąsik pewnego niedoszłego malarza. W głowie rysował sobie natomiast plan najważniejszego w życiu pojedynku.
– Przepraszam jego królewską mość, czy mogę się dosiąść? – Nieznany głos wyrwał Króla z zamyślenia. Ten jednak połechtany po swoim ego z radością przywitał nieznajomego.
– Ależ oczywiście młody człowieku. Zjemy może rybę z frytkami? Ja stawiam.
– wasza wysokość jest nader łaskawy. Zawsze chciałem poznać legendę. Powiem nawet więcej, chciałem się z nią zmierzyć. – Do Hanalē nawet nie dotarły te słowa. Przyglądał się twarzy chłopaka, która wydawała mu się dziwnie znajoma. Gdyby tylko jeszcze miała charakterystyczną grzywkę i wąsik… to van der Tarzan! Król szybko zbadał nowo przybyłego wzrokiem, a następnie chaotycznym ruchem odwrócił gazetę na drugą stronę by ukryć swoje wątpliwej jakości dzieło sztuki. Obawiał się, że jego praca może zostać źle odebrana. Obu surferom ukazała się wówczas znajdująca się na odwrocie czasopisma roznegliżowana Murzynka na deskorolce, przemierzająca Route 66. W tej chwili jednak żadnemu z nich dziewczyny nie były w głowie.
– To ty rzuciłeś mi wyzwanie – powiedział chłodno Król.
– Tak wasza wysokość. Zawsze chciałem być najlepszy. A do tego muszę pokonać waszą królewską mość – Pewność siebie i pyszałkowatość młodzieńca budziła u Króla odrazę, a jednocześnie w jakiś trudny do wyjaśnienia sposób imponowała mu.
– Podziwiam twoją odwagę. Choć nie jestem pewien, czy nie mylę jej z głupotą – dogryzł swojemu rywalowi Hanalē.
– Rozumiem zatem, że wasza królewska mość przyjmuje wyzwanie.
– Ja nigdy nie odmawiam pojedynków – powiedział Król – Widzimy się jutro o świcie na Paul Ricard. Lubię wygrywać przed śniadaniem.
– O świcie dopiero kończę imprezować. Stawię się w samo południe na paddocku toru Paul Ricard – rzekł Tarzan.
– Umowa stoi. Ale spóźnisz się choćby minutę, a przegrywasz walkoverem – powiedział Hanalē z radością ściskając dłoń van der Tarzanowi. W końcu nic nie smakuje lepiej, jak pokonanie rywala na jego własnych warunkach.
* * *
Nazajutrz, zgodnie z umową, zarówno Król Hanalē, jak i Max van der Tarzan udali się do niewielkiej miejscowości Le Castellet na południu Francji. To właśnie tutaj znajduje się tor Paul Ricard, zakupiony w 1999 roku przez Berniego Ecclestone'a. Po modernizacji obiektu żwirowe pobocza zastąpione zostały przez połacie asfaltu, których tak pragną surferzy z całego świata. Pojawiają się tutaj zarówno zawodowi sportowcy jak i amatorzy, planujący spędzić ekscytujące wakacje na Lazurowym Wybrzeżu. Każdy z nich chce popłynąć na bitumicznej fali, poczuć, jak pod kółkami deski rozstępuje się asfalt i pomknąć po bezkresnym torze imienia Paula Ricarda niczym po największym z oceanów. Przybywającym do Le Castellet niestraszne są wystające z nawierzchni zdradzieckie krawężniki ani silne podmuchy wiatru na prostej Mistrall, zdolne strącić mniej wprawnych sportowców z ich starannie malowanych godzinami desek. Nie przeraża ich nawet oślepiający swą niebieskością labirynt błękitnych linii, w którym co roku gubią się tuziny surferów.
Tego dnia jednak żaden surfer nie ważył się położyć swojej deski na asfalcie, ani nawet zanurzyć w nim palca. Dziś tor był zarezerwowany dla wielkiej legendy oraz wschodzącej gwiazdy. Król Hanalē oraz Max van der Tarzan zostali powitani chlebem i solą, a kibice nie szczędzili im braw i wiwatów. Trybuna na Paul Ricard jest co prawda niewielka, lecz fani asfaltowego surfingu są mistrzami w wyszukiwaniu plenerowych punktów obserwacyjnych. Ludzie siedzieli na zboczach wzgórz, na drzewach i na sobie nawzajem. Niektórzy przynieśli na tor taborety, krzesełka, a nawet drabiny, by się na nie wspiąć i dopingować swoich faworytów. Sporą rzeszę fanów stanowili Holendrzy. Ubrani byli w jednolite, pomarańczowe stroje, a każdy z nich miał w dłoni pomarańczową racę, gotową do odpalenia, gdy rozpocznie się pojedynek.
Jednakże kłęby pomarańczowego dymu na starcie, tak gęste, że uniemożliwiały kibicom obserwowanie pojedynku, zostały niemalże niezauważone przez dziennikarzy. Ich uwagę przykuł incydent, do którego doszło jeszcze podczas sesji rozdawania autografów. Zarówno Król Hanalē, jak i Max van der Tarzan chętnie podpisywali koszulki, czapeczki i oczywiście deski swoich fanów. Uwielbienie tłumu dodawało im sił do walki. Są jednak pewne granice, których nigdy nie wolno przekraczać. Mowa tu o jednym z surferów, który poprosił Króla Hanalē o podpis na swojej desce. Król z radością spełnił prośbę fana. W końcu nic nie cieszy tak, jak spotkanie z innym asfaltowym surferem. W końcu to kolejny członek wielkiej surferowej rodziny, człowiek, w którego żyłach także płynie bitum. Króciutkie spotkanie z pewnością przebiegłoby w niezwykle miłej atmosferze, gdyby nie niewielka naklejka na desce kibica. Znajdował się na niej Bibendum. To kryjący się w asfaltowych głębinach stwór, którego boją się najodważniejsi, najbardziej doświadczeni i najwprawniejsi zawodnicy. Potwór ten co prawda pojawia się sporadycznie, lecz nie daje swojej ofierze żadnych szans. W zeszłym roku stu dwóch surferów straciło życie w jego kauczukowych objęciach. Potwór może miesiącami pozostawać w uśpieniu, lub żerować na innych torach. Czasem jednak jego łowy na Paul Ricard trwają tygodniami kosztując życie dziesiątki surferów. Stwór wyjątkowo upodobał sobie zakręt Double Droit du Beausset. Czai się tam tuż pod powierzchnią czekając na nadjeżdzającą ofiarę. Wówczas to wystawia oponiastą łapę nieznacznie ponad nawierzchnię asfaltu. Zaskoczony surfer nie ma szans na ominięcie przeszkody i z impetem rozbija deskę o potwora, a następnie ląduje na twardym asfalcie odnosząc zazwyczaj bolesne złamania, skaleczenia i otarcia. Stwór wówczas powoli podpływa, okrąża ofiarę, jakby delektując się jej ostatnimi chwilami życia. Wystawia gumowy język smakując bieżnikiem spływającą po bitumicie krew. Bacznie obserwuje, jak surfer próbuje się jeszcze uratować płynąc w stronę trawnika, jak gubi się w błękitnym labiryncie, jak wpada w panikę, jak traci siły. Bibendum tymczasem nieubłaganie się zbliża. Gdy człowiek jest już ledwie żywy, oplata go swoją oponą i pociąga na dno toru imienia Paula Ricarda. Surfer traci życie wśród promieni słońca i śpiewu ptaków, które siedzą na pobliskich drzewach i nawołują partnerki, w ogóle nie zwracając uwagi na dramat rozgrywający się tuż pod ich dziobami. Zaledwie kilka chwil po skończonym ataku nawierzchnia toru ponownie staje się gładka. O śmierci człowieka świadczy jedynie połamana deska, na którą czasem natrafia inny surfer. Ludzie słysząc imię potwora bledną niczym ściana, dostają zawrotów głowy, niektórzy nie są nawet w stanie ustać na nogach. Przedstawianie jego wizerunku na surferowych spotach jest wręcz prawnie zakazane. Wierzy się bowiem, że wspomnienie o Bibendum przywołuje żądną krwi bestię. Król postąpił zatem zgodnie z surferowym kodeksem, gdy zabrał widzowi deskę i złamał ją na pół. Co więcej ów nieroztropny człowiek został wyklęty ze społeczności surferów, a prezydent Francji wydał mu dożywotni zakaz wjazdu do Le Castellet. Można powiedzieć, że ów nieroztropny widz i tak miał sporo szczęścia, gdyż ze względu na nadciągający pojedynek darowano mu porzucenie w niebieskim labiryncie, na pastwę wygłodniałej bestii. Później wyszło na jaw, że człowiek ten był zwykłym oszustem, który nawet nie ustałby trzech sekund na desce, a autograf od legendy surfingu wziął jedynie z chęci zysku. Połamana przez Króla deska została sprzedana pół roku później na aukcji za siedmiocyfrową kwotę w amerykańskiej walucie.
W udzielonych przed rozpoczęciem pojedynku wywiadach Król Hanalē zapytany o ten incydent dużo mówił o tradycji, o szacunku do surferów, którzy stracili życie w oponach potwora i o wielkiej hańbie, jaką ów kibic sprowadził na Le Castellet. Van der Tarzan stwierdził natomiast, że w żadne mityczne stworzenia nie wierzy i wszystko mu jedno, co kto ma na swojej desce.
Pojedynek rozpoczął się punktualnie, gdy słońce znalazło się w zenicie. Legendarny, emerytowany surfer, Wielki Jimmie, dał sygnał do startu wystrzałem z pistoletu przy okazji niegroźnie raniąc przybyłego na tor księcia Monako. Zarówno Król Hanalē, jak i Max van der Tarzan odpychali się od asfaltu, ile tylko sił w nogach, starając się nabrać jak największej prędkości. O zwycięstwie miała jednak zadecydować nie tylko siła mięśni, ale i sprawność. Na torze wytyczono specjalne strefy, w których zawodnicy mieli do wykonania określone sztuczki. Na początek coś prostego – zwykłe ollie. Na dalszym odcinku trasy poziom trudności znacząco jednak wzrósł. Jeszcze przed pierwszym zakrętem rywale mieli do wykonania faceflipa i kickdropa. Licząca sześć kilometrów trasa wymagała rozsądnego podejścia do wyścigu i oszczędzania sił na finisz. Jednak ani van der Tarzan ani Król nic sobie z tego nie robili. Gdy tylko jeden lub drugi wysunął się naprzód chociażby na długość deski, to wykonywał jakiś widowiskowy trick starając się tym samym upokorzyć swojego rywala. Inna rzecz, że ani na jednym, ani na drugim takie sztuczki nie robiły wrażenia. W końcu wygrywa ten, kto pierwszy przekroczy linię mety. Zawodnicy podążali niemal deska w deskę przez prostą Mistral stawiając czoła nie tylko przeciwnikowi, ale również wiejącemu od morza silnemu wiatrowi. Na dojeździe do szykany van der Tarzan zanurkował na hamowaniu i znalazł się przed Królem Hanalē! Sukces ten uczcił efektownym fakie Shove it"em i pomknął w stronę zakrętu Signes. Wszedł w niego z piskiem kauczukowych kółek nieco jeszcze powiększając dystans nad Królem. Tylko kilka zakrętów, i triumf będzie jego. Król Hanalē nie powiedział jednak ostatniego słowa i odpychał się ze wszystkich sił rozgrzewając do czerwoności podeszwę lewego buta. Nie był jednak w stanie rzucić rękawicy młodemu Holendrowi. Wydawało się, że jest już po walce. Van der Tarzan jechał po królewski tytuł. Hanalē go tracił.
Wówczas stało się coś niebywałego. Prowadzący w pojedynku Holender podskoczył, deska wykonała obrót w powietrzu, a zawodnik z trudem na niej wylądował. Nie była to jednak kolejna, efektowna sztuczka. Widać było, że zawodnik z trudem walczy o utrzymanie się na desce. Czyżby najechał na jakąś nierówność? Niezależnie od przyczyny, Król Hanalē upatrzył w tym swoją szansę. Pot ściekał mu z czoła, a twarz była cała czerwona. Wiedział jednak, że nie może przegrać tego pojedynku. Był już na długość deski za Holendrem, gdy ten ponownie wyskoczył. Zawodnik wykonał efektowny obrót deski w powietrzu i zaliczył twarde lądowanie tyłem do kierunku jazdy. Chwilę później reprezentant z Hawajów wysunął się na prowadzenie i mknął, ile tchu ku ostatnim zakrętom. Wtem usłyszał za plecami trzask, huk i krzyk. Van der Tarzan leżał zakrwawiony na asfalcie, a jego deska, przełamana na dwie części, dryfowała po bitumicie. Zatem młody gniewny przesadził i połamał deskę. Można było już odpuścić, złapać trochę oddechu. Król miał zwycięstwo niemal w kieszeni. Spojrzał znowu za siebie. Van der Tarzan płynął co sił do brzegu. Kilkaset metrów za nim z asfaltu wyłonił się dziwny, sporej wielkości kształt. Obiekt ów zbliżał się do Holendra i wkrótce wystawił ponad bitum oponiaste szpony. To był surferożerczy Bibendum! Król Hanalē nie wahał się wówczas ani chwili. Ile sił pognał w stronę nieszczęśnika nie bacząc na niebezpieczeństwo. Bibendum mimo swych rozmiarów i kształtów, bez trudu doganiał młodego, dobrze wysportowanego surfera. Co chwila wystawiał obieżnikowany język smakując krew ofiary. Król Hanalē musiał przystąpić do ataku. Rozpędził się, na ile mu tylko pozwalały siły, wykonał najwyższe ollie w historii asfaltowego surfingu i lecąc w powietrzu z impetem wbił drewnianą deskę w kark bestii. Następnie koziołkując wylądował na asfalcie wytracając prędkość z każdym przeturlaniem się. Bestia była ranna. Zanurzyła się w odmętach asfaltu zostawiając za sobą kauczukową smugę. Surferzy chwycili się odłamków deski van der Tarzana i ruszyli w stronę brzegu, poprzez zdradliwy, niebieski labirynt. Wiedzieli, że póki są na asfalcie, wciąż grozi im niebezpieczeństwo. Stwór zniknął co prawda z pola widzenia, lecz wkrótce nad powierzchnią asfaltu ukazała się deska Króla i zaczęła się zbliżać w stronę rozbitków. A zatem ranny potwór nie dawał za wygraną. Zgubienie Bibendum w niebieskim labiryncie graniczyło z cudem. Stwór znał każdy przesmyk, kanał i ślepy zaułek. Surferzy mogli uciekać lub stanąć do nierównej walki. Płynęli przed siebie, a jako broń mieli jedynie fragmenty połamanej deski van der Tarzana. Bibendum wyraźnie, choć niespiesznie się zbliżał. Gdy odległość wynosiła mniej, niż dziesięć metrów, potwór zniknął z pola widzenia. Bestia planowała zaatakować od dołu niczym rekin polujący na uchatki u wybrzeży Południowej Afryki. Surferzy przystanęli, wpatrując się w dno asfaltu. Wkrótce ujrzeli szybko zbliżający się cień. To był Bibendum. Potwór błyskawicznie się wynurzał. Sportowcy rzucili się na boki, a ociężała bestia nie zdołała za nimi nadążyć. Potwór wyskoczył z wody, po czym rzucił się w stronę van der Tarzana. Ten w akcie desperacji wyciągnął połamaną deskę przed siebie i wepchnął potworowi w gardło. Stwór bez trudu rozkruszył drewno, lecz metalowa oś stanęła mu w gardle. Bibendum krztusił się i dławił, zanurzając się w głębinach. Asfalt ponownie ucichł, a ptaki znów zaczęły śpiewać. Surferzy byli już bezpieczni. Gdy trochę ochłoneli i złapali oddech, wsiedli na jedyny, pozostały im fragment deski i jadąc na dwóch kółkach, balansując wspólnie ciałem ruszyli w kierunku mety. Przekraczając ją wykonali jeszcze wspólnie kickflipa, czym zapisali kolejną kartę w historii asfaltowego surfingu. Do tej pory nikt więcej nie zrobił kickflipa we dwójkę na półdesce, choć warto nadmienić, że trzy lata później bracia Dżugandzu z Chin zrobili trzyosobowe ollie na całej desce. Pojedynek pomiędzy Królem Hanalē, a Maxem van der Tarzanem pozostał nierozstrzygnięty. Król twierdził w udzielonych później wywiadach, że Max jest doskonałym surferem, przyszłą gwiazdą tego sportu i zasługuje na tytuł Króla. Van der Tarzan nie szczędził komplementów Królowi Hanalē nazywając go najwybitniejszym surferem w historii. Zawodnicy mieli zawrzeć porozumienie, zgodnie z którym będą jeszcze występować razem, lecz już nigdy przeciwko sobie. O Bibendum słuch zaginął, jednak wciąż od czasu do czasu na Paul Ricard znika jakiś surfer, a po kilku dniach tor wyrzuca na brzeg połamaną deskę.