
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Jan Serdecz urodził się pierwszego kwietnia 1982 roku, ale ani nie był serdeczny, ani nie posiadał poczucia humoru. Jego matka, Teresa z domu Żołądek, była dobrą kobietą, która zawsze dbała, aby miał zawiązane oba buty i nauczyła go patrzeć w lewo, w prawo, a potem znowu w lewo przy przechodzeniu przez jezdnię. Jego ojciec, Jan Serdecz senior, pracował jako tramwajarz, rzadko się upijał i nigdy nie bił syna.
Oboje rodzice po małym Jasiu spodziewali się wielkich rzeczy. Matka wierzyła, że pewnego dnia zostanie milionerem, a ojciec wymarzył mu karierę najlepszego tramwajarza w całym mieście. Wyszło jak zwykle. Jaś skończył technikum, uparł się na jakieś bzdurne studium, z którego go szybko wyrzucili i koniec końców wylądował na poczcie. Trzeba zaznaczyć, że pokładane w nim nadzieje nie poszły całkiem na marne, gdyż, kiedy już okrzepł w zawodzie, szybko awansował i wieku niespełna lat trzydziestu został zastępcą kierownika.
W pracy nie był lubiany. Podwładni uważali, że jest złośliwy i nie da się ukryć, że mieli sporo racji. Sprawiało mu przyjemność, kiedy jakaś pani Krysia lub Joasia walnęła byka przy odbiorze awizo czy włożyła kopertę w złą przegródkę. W tego typu sytuacjach uśmiechał się pobłażliwie i tłumaczył słodkim głosem, nad którym długo pracował:
– Nie możemy sobie pozwolić na takie błędy, pani Krysiu lub Joasiu, wielu ludzi polega na nas. Czy pani sprawia przyjemność, kiedy jej poczta nie przychodzi na czas albo kiedy przesyłka gdzieś się zagubi w drodze? Proszę o tym pamiętać, bo to nie do pani potem przychodzą zażalenia, lecz do pana kierownika, a to, jak oboje dobrze wiemy, oznacza, że muszę się nimi zająć ja.
Nic dziwnego, że ktoś taki jak on nie ożenił się. Odpowiedzialny był za zbyt wiele rzeczy, by móc sobie głowę zaprzątać rodziną. Zresztą, każdego dnia, kiedy po pracy wsiadał w samochód i wracał do swojego schludnego mieszkanka, przepełniało go poczucie zadowolenia z dobrze spełnionego obowiązku.
Nic jednak nie może trwać wiecznie, prawda? Dlatego w życiu Jana Serdecza nastąpiła w końcu katastrofa.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Jan wyszedł właśnie z pracy, otoczony swym zwykłym obłoczkiem samozadowolenia, wsiadł do samochodu i podjechał pod blok.
Wysiadł z samochodu, ruszył w kierunku domu i wtedy nastąpiło niespodziewane wydarzenie: od strony altanki śmietnikowej dobiegło go ciche skomlenie. Jan zboczył z prowadzącego do bloku chodnika i zajrzał do altanki.
Leżał za nią wyliniały pies o zapadniętym brzuchu, krzywych, wystających żebrach i zaropiałych oczach. Leżał i skomlał, bo już na nic innego nie starczało mu sił.
Jan przyglądał mu się jeszcze dłużej niż przedtem rysie na drzwiach. W końcu jednak poczuł się głupio i wrócił na właściwą ścieżkę. Nie mógł się jednak powstrzymać i nie pomyśleć:
– „Biedny."
Potem wrócił do domu i próbował zapomnieć o niepokojących wydarzeniach dnia. Prawie mu się to udało, ale, gdy nadeszła noc, zasnął i miał bardzo dziwny sen.
Śniło mu się, że jest małym chłopcem i mieszka z rodzicami na wsi (w rzeczywistości całe dzieciństwo spędził w mieście). Pewnego ranka przyszedł do niego jego pies (nigdy nie miał psa) i obudził go, ciągnąc za rękaw.
Mały Jaś usiadł na łóżku, ziewnął i przetarł oczy.
– O co chodzi? – zapytał. – Jeszcze ciemno, czego mnie zrywasz?
Pies nie odpowiedział. Pociągnął Jasia za nogawkę.
– No dobra, idę, nie ma co się awanturować.
Razem wyszli z pokoju, zeszli po schodach do sieni, a potem wyszli na podwórko. Słońce jeszcze nie wstało, ale niebo zaczynało się już szarzyć. Trawa na podwórku była mokra i pachniała tak intensywnie, jak potrafi tylko trawa zapamiętana z dzieciństwa. Kilka centymetrów nad nią unosiła się lekka mgiełka.
Pies pociągnął Jasia do stodoły.
– O co ci chodzi? – zapytał Jaś. – Nie będę tam wchodził, tata trzyma tam wszystkie swoje maszyny.
A jednak, kiedy pies wśliznął się przez uchylone drzwi, Jaś wszedł za nim.
Wewnątrz stodoły pachniało smarem i sianem. Większą część przestrzeni zajmowały rozmaite maszyny rolnicze i ogrodowe. Pies pobiegł prosto pod jedną ze ścian, gdzie stał niewielki traktorek-kosiarka. Tam przysiadł.
– Co jest? – spytał Jaś. – Coś jest nie tak z tą kosiarką? Pokaż.
Pies poskrobał pazurami w jedno z kół. Jaś zaczął je oglądać, sięgnął pod podwozie i starannie obmacał mocowanie.
– Oś jest pęknięta – powiedział do psa. – Tata nie może jeździć kosiarką z popsutą osią. Musimy to naprawić.
Pies parsknął z aprobatą.
Wzięli się za robotę jak zawodowcy. Unieśli kosiarkę na podnośniku, podsunęli pod nią matę, na której ułożyli narzędzia, podciągnęli ręczne lampy na długich przewodach. Najpierw należało zdjąć koła. Zabrał się za to Jaś; pies czuwał nieopodal. Kiedy jedno koło było już zdjęte, a drugie trzymało się na ostatniej śrubie, pies nagle szczeknął, zaskomlał i uciekł.
Jaś wypełzł spod kosiarki, żeby zobaczyć, co się dzieje, i w tym momencie otworzyły się drzwi do stodoły.
Na pewno znacie to uczucie, które wtedy ogarnęło Jasia. Ciekawi mnie tylko, kto czyha za drzwiami w waszych koszmarach? Czy to ktoś, kogo znacie, czy może jakaś wymyślona postać? I czego chce, dlaczego na was czeka?
W przypadku Jasia, osobą, która wkroczyła przez otwarte podwójne drzwi stodoły, był Ojciec. Wszedł, rozejrzał się gniewnie i zamarł. Jego oczy zatrzymały się na Jasiu.
– Co ty tu…? – zaczął, postępując krok w jego stronę. Wtem jego twarz poczerwieniała. – Coś ty gnoju zrobił z moją kosiarką?!
Jaś nie zdołał nic odpowiedzieć. W ułamku sekundy ojciec znalazł się tuż przy nim, uniósł go z ziemi i brutalnie odepchnął na bok. Następnie przyklęknął przy częściowo rozmontowanej maszynie i przystąpił do jej oględzin. Jego dłonie poruszały się szybko jak chwytaki maszyny, kiedy przekładał kolejne części. Przez cały czas sapał, wyrzucając z siebie nieprzerwany strumień złorzeczeń.
Nagle zamilkł. Jego dłonie zawisły nieruchomo w powietrzu. Uniósł się z kolan i odwrócił w stronę Jasia.
– Więc to tak – powiedział dziwnie spokojnie i cicho. – Więc to tak… Podejdź no tu. Dobrze. Zdejmij spodnie. Wypnij się.
Jaś wykonał posłusznie wszystkie polecenia. Wiedział, co teraz nastąpi, więc zamknął oczy i zaczął sobie wyobrażać, że to jakiś inny chłopiec, nie on czeka na karę. Chłodna dłoń Ojca musnęła jego nagie pośladki. Potem usłyszał świst przecinanego powietrza. Ojciec przywalił mu łańcuchem od traktora.
Jaś upadł na twarz, wyjąc z bólu. Zakrył pośladki dłońmi i rozpłakał się.
Ojciec nie uderzył go drugi raz. Spokojnie zwinął łańcuch i odwiesił go na miejsce na ścianie. Potem kucnął przy zawodzącym chłopcu, odciągnął na bok jego dłonie i delikatnie pogłaskał zaczerwienione pośladki. Nie zwrócił uwagi na odrobinę krwi, która sączyła się z rozciętej skóry.
– Masz nauczkę – powiedział niemal czule. – Nie będziesz więcej psuł zabawek tatusia?
Następnie wstał i wyszedł ze stodoły, głośno zatrzaskując za sobą drzwi.
Na dźwięk trzaśnięcia Jan poderwał się z łóżka. Był zlany potem i cały dygotał. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że nie jest wcale małym chłopcem i nie został dopiero co stłuczony przez ojca. Ogarnął go wstyd.
Wstał z łóżka i nadal w szoku wparował do kuchni, otworzył lodówkę, wyjął karton mleka i wypił prawie cały na raz. Wreszcie siadł przy stole. Trzęsąc się z zimna, siedział tam przez godzinę.
Tymczasem za oknem powoli zaczął wstawać dzień. Zimne kwietniowe słońce z trudem przebiło się przez szczelną powłokę chmur, oświetlając szare bloki i brudne ulice. Nadszedł mokry, wczesnowiosenny poranek.
Kiedy blade światło wypełniło kuchnię, Jan drgnął.
Był zmarznięty i niewyspany, ale powoli wychodził z szoku. Poszedł do łazienki, żeby się wykąpać i wyszykować do pracy. Cały czas czuł jednak, że coś się zmieniło.
Kiedy już się umył i ubrał, wygrzebał z szafki nowy karton mleka, miskę i pętko kiełbasy. Następnie wyszedł z mieszkania, nie zamykając za sobą drzwi. Zbiegł na dół po schodach. Udał się prosto do altanki śmietnikowej.
Pies nie żył. Jego pies ze snu…
Jan rzucił wszystko co trzymał na ziemię. Poszedł do samochodu, wsiadł, oparł ręce na kierownicy i długo wpatrywał się w przestrzeń. Co miał teraz robić? Jechać do pracy i udawać, że nic się nie stało? Ale zmiany już się dokonały, nie udało mu się ich powstrzymać… Więc co?
Zapalił silnik i ruszył. Odruchowo skierował się ku poczcie, ale po dwóch przecznicach zboczył gwałtownie z trasy. Przystanął na jakichś światłach i zaczął się zastanawiać, co robić dalej. Rozważał właśnie, czy nie zniszczyć rytualnie swojej komórki, gdy na pasie obok niego stanęła śmieciarka. Na jej pace, przywiązana za łapy do jakiegoś pręta, wisiała pluszowa małpa.
Małpa ta była duża, mniej więcej wielkości siedmioletniego dziecka. Miała brudne, różowe futro oraz buro-białe łapy i takiż pysk. Brakowało jej jednego oka, ale drugie patrzyło z niezwykłym wyrazem inteligencji. W dodatku patrzyło prosto na Jana, który pod wpływem tego spojrzenia opuścił boczną szybę i wychylił się w tamtą stronę.
– Pomóż mi – powiedziała małpa. – Nie chcę trafić na wysypisko. Nie można kogoś karać tylko za to, że jest niepotrzebny.
– Jak mam ci…? – zaczął Jan, ale w tym momencie światło się zmieniło i śmieciarka ruszyła.
Jan pognał za nią.
Czuł, że to niezwykle ważne, aby uratować Różową Małpę, ale nie miał pojęcia jak to zrobić. Potrzebował planu. Myśli rozpaczliwie ganiały po jego głowie, kiedy mknął ulicami za śmieciarką.
– „Najważniejsza rzecz to nie stracić jej z oczu" – pomyślał. Jak wiadomo takie myśli kuszą los.
Zbliżali się właśnie do dużego skrzyżowania ze światłami. Ruch na ulicach powoli robił się coraz większy. Światło zmieniło się na pomarańczowe. Śmieciarka ledwo się na nie załapała. Jan zebrał się w sobie, by śmignąć na czerwonym, jednak w tym momencie samochód z sąsiedniego pasa zajechał mu drogę, więc musiał dać ostro po hamulcach. Rozwścieczony rąbnął w klakson.
– „Nie panikuj" – zrugał się w myślach. – „Za kilkaset metrów są kolejne światła i pewnie będzie już niewielki korek. Tam ją dogonisz."
Kiedy światło zmieniło się z powrotem na zielone, zatrąbił ponownie i o mało nie wjechał w tył palantowi, który zajechał mu drogę. Gdyby mógł, najchętniej przepchnąłby go przez skrzyżowanie.
W końcu minął przecznicę. Za nim przemknęła karetka.
Zgodnie z przewidywaniami po kilkuset metrach natknął się na korek. Śmieciarka stała zaledwie kilka samochodów przed nim.
– „Teraz ci nie ucieknie" – pomyślał, ponownie kusząc los.
Jakby w odpowiedzi na jego myśl, ze skrzyżowania za nim wyłonił się radiowóz. Podjechał blisko niego, odpalił koguta i zaczął nadawać przez megafon:
– Kierowca granatowego forda: proszę zatrzymać pojazd.
Jan w bezsilnej złości uderzył rękami o kierownicę i zjechał na chodnik. Kątem oka dostrzegł, że śmieciarka włącza prawy migacz. Zbliżała się do skrętu.
Policyjny radiowóz stanął obok. Siedzący w nim policjant zaczął się gramolić na zewnątrz. Widząc to, Jan wyskoczył z samochodu. Musiał szybko załatwić tę sprawę. Był gotów zapłacić każdy mandat, byle tylko mógł już ruszyć w dalszą pogoń.
Niestety jego gorliwość nie spotkała się z dobrym przyjęciem.
– Ej! – krzyknął policjant, opierając dłoń na zawieszonej przy pasku pałce. – Nie wysiadać!
– Przepraszam – jęknął Jan, ale nie wsiadł z powrotem. – Bardzo się spieszę, już płacę…
– Wsiadaj do wozu! – ryknął policjant.
Tym razem Jan posłuchał. Niezgrabnie wpadł do samochodu i zatrzasnął drzwi. Tymczasem gliniarz obszedł dookoła jego Forda, uważnie go oglądając. W końcu podszedł do okna od strony kierowcy i zapukał.
– Tak lepiej – burknął, kiedy Jan opuścił szybę. – Dokumenty i karta pojazdu!
Jan drżącymi palcami zaczął grzebać po kieszeniach. Po chwili uświadomił sobie, że nie wziął z domu portfela.
– Dokumenty! – popędził tamten.
– Tak, oczywiście – Jan grał na zwłokę. – O co chodzi? Czy złamałem jakieś przepisy?
– Janie! – Jan drgnął. Głos dobiegł z tylnego siedzenia jego samochodu. Głos Różowej Małpy. – Ciężarówka już skręca…
Jan nie odważył się obejrzeć, popatrzył za to za śmieciarką. Faktycznie była tuż przy skrzyżowaniu.
– Panie policjancie, naprawdę się spieszę… – powiedział.
– Nie ustąpił pan pierwszeństwa pojazdowi uprzywilejowanemu.
– Słucham?
Policjant się zdenerwował i zrezygnował z uprzejmości.
– Karetki nie widziałeś? – warknął.
– Nie…
– Janie, nie ma czasu!
– No to na przyszłość będzie pan uważał – powiedział znów spokojnie policjant. – Takie wykroczenie to pięćset złotych i sześć punktów.
– Tak, oczywiście – odparł Jan. – Już płacę…
– Chwileczkę, chwileczkę, niech się pan tak nie spieszy. Muszę sobie dobrze obejrzeć to pańskie autko. Sprowadzane?
– Nie, chyba… na pewno… nie…
– Nie ma czasu! – powtórzyła Różowa Małpa.
– Co mam zrobić? – jęknął Jan.
– Co proszę? – zdziwił się policjant.
– Zabij go – powiedziała Małpa.
Jan zamarł.
Jak miał to zrobić? Przecież nie mógł… Człowieka zabić? Nie…
– W schowku masz nożyczki. Pamiętasz? Trzy dni temu pani Krysia zgubiła nożyczki, więc szef kazał ci szybko skoczyć po nowe. Ale zanim wróciłeś tamte się znalazły.
– Nie mogę – jęknął Jan.
– Musisz! – odparła Małpa.
– Nie wiem, co z panem jest nie tak, ale będę musiał prosić, aby wysiadł pan z samochodu – powiedział policjant.
– Nie mogę – powtórzył Jan i z całej siły uderzył go drzwiami. Następnie zapalił silnik i ruszył po chodniku w stronę skrzyżowania. Trąbił co chwila. Ludzie przed nim krzyczeli, uskakiwali na boki. Starał się żeby nikogo nie potrącić. W końcu udało mu się dopchać do skrętu i zjechał na ulicę.
Po śmieciarce nie było śladu.
– Skręć tu w lewo! – krzyknęła Różowa Małpa z tylnego siedzenia. – Odetniesz jej drogę!
Wykonał polecenie. Wjechał w drogę jednokierunkową.
Prosto na niego zaszarżował wielki Nissan Navara. Jan obrócił gwałtownie kierownicę. Koła jego Forda zabuksowały na śliskiej nawierzchni. Spróbował kontrować. Cudem minął się z tamtym. Zarzuciło go na chodnik. Skosił śmietnik, przytarł latarnię, ale jakoś udało mu się wrócić na drogę.
Skręcił przy najbliższej okazji, wracając na dwukierunkową ulicę. Zaledwie kilkadziesiąt metrów przed nim toczyła się spokojnie śmieciarka. Odetchnął z ulgą. Mógł teraz chwilę odpocząć, jadąc powoli jak na uczciwego obywatela przystało.
– Policja będzie cię szukać – upomniała go Różowa Małpa.
– Wiem, nic nie poradzę – odpowiedział.
Małpa milczała przez chwilę.
– Kierują się na wylotówkę – powiedziała w końcu. – Będą zjeżdżać do bazy. Wyprzedź ich, poprowadzę cię na wysypisko. Zaczaisz się tam na nich, a kiedy przyjadą… będziesz wiedział, co robić.
Jan posłusznie wyprzedził śmieciarkę. Prowadzony przez Różową Małpę w niespełna kwadrans dojechał na wysypisko. Samochód zostawił na chodniku po ogrodzeniem, a sam przelazł przez siatkę. Przekradając się między kupami rozmaitego śmiecia, doszedł pod główną bramę. Tam przyczaił się i obserwował.
Śmieciarka nadjechała po kilku minutach. Wysiadło z niej dwóch facetów. Trzeci wyszedł ze stróżówki i zaczął z nimi gadać. W końcu jeden ze śmieciarzy wrócił do ciężarówki i zdjął z paki małpę. Rzucił ją stróżowi. Potem dwaj faceci załadowali się z powrotem do wozu. Śmieciarka odjechała w głąb wysypiska, a stróż wrócił do budki.
Jan poczuł, że nadeszła jego szansa. Podkradł się pod stróżówkę. I zamarł.
Przecież nie będzie urządzał jakiejś akcji antyterrorystycznej.
Przeszukał spodnie i w jednej kieszeni znalazł pięć dych. Powinno wystarczyć. Ostatecznie dla stróża Małpa była tylko starą zabawką. Ale co jeśli nie wystarczy? Co, jeśli stróż zna jej prawdziwą wartość?
– „Wtedy będę się martwił" – pomyślał Jan i wkroczył do stróżówki.
– Dzień dobry – powiedział.
– Dobry – odparł stróż.
Różowa Małpa z nadzieją spojrzała na Jana.
– Chciałbym kupić tę zabawkę – powiedział Jan, wskazując Małpę.
Teraz stróż się zainteresował.
– Naszą szczęśliwą małpę?
– Tak. Mogę panu pięć dych za nią dać.
– Pięć dych? – parsknął stróż. – Panie, co pan? Ta małpa jest warta o wiele więcej.
– Ale to tylko zwykła pluszowa małpa, prawda?
– To po co pan chcesz ją kupować?
– Tak się składa, że kolekcjonuję akurat małpy tej firmy – skłamał gładko Jan. – Wiedział pan, że wyprodukowano ich zaledwie sto?
– Tak? – stróż podejrzliwie zmrużył oczka. – Coś takiego… Ale małpa nie jest na sprzedaż.
– Człowieku – zirytował się Jan. – Przecież to podarty szmaciak, ile on może być wart?
– To szczęśliwa małpa – wyjaśnił stróż. – Ferdek w zeszłym tygodniu znalazł dzięki niej stówę, a Andrzej i Seba wczoraj prawie trzy. Teraz jest moja kolej, żeby ją trzymać i nie mam zamiaru tracić okazji.
Jan poczuł, że ogarnia go rozpacz.
Małpa wpatrywała się w niego przenikliwie.
– Będziesz musiał go zabić, wiesz o tym, prawda? – powiedziała.
– Nie – odparł Jan, nie przejmując się obecnością stróża. – Słuchaj pan, pojadę do domu i zaraz przywiozę… pięć stów. Pasuje? Pięć stów, co?
– Daj pan spokój – odparł stróż. – Takie coś trafia się raz w życiu. Pan mi dasz pięć stów, a jutro bym szóstkę w totka strzelił. Nie ma głupich.
– Zabij go, to jedyne wyjście – wtrąciła się Małpa.
– Nie, mogę! – krzyknął Jan.
Stróż uniósł się z miejsca.
– Bez awantur!
– Zabij go. Inaczej go nie przekonasz.
– Przekonam… – jęknął Jan.
– Spróbuj – odparła Małpa. – Zaproponuj mu swój samochód.
– Słuchaj pan… – zaczął stróż, ale Jan mu przerwał.
– Nie, to pan posłuchaj – powiedział. – Mam tu samochód, Ford, siedmioletni, w dobrym stanie, nie ma stu tysięcy, oddam go za tę małpę…
– A idź pan z tym gównem! – zdenerwował się stróż. – Samochody będziesz pan rozdawał? Nie ma głupich.
– Spójrz w prawo – odezwała się ponownie Małpa. – Widzisz klucz francuski? Tam, na kaloryferze. Weź go. Zabij skurwiela.
– Nie, przecież… Nie! Nie! – rozwrzeszczał się Jan.
Stróż cofnął się trochę. Sięgnął po coś pod biurko.
– Won mi stąd! – krzyknął.
– Nie!
– Zabij go!
– Won, psycholu!
– Zabij!
– Nie!
– Won!
Jan obrócił się i wybiegł ze stróżówki.
Stróż opadł na fotel. Rozluźnił się i puścił kij bejsbolowy, który trzymał pod biurkiem. Przyszło mu do głowy, że warto by zadzwonić po Andrzeja i Sebę. Nigdy nie wiadomo, co taki psychol…
Drzwi z hukiem wyleciały z framugi. Wpadł przez nie Jan. Podbiegł do stróża i wyrżnął go w twarz. Tamten zalał się krwią i przewrócił. Jan przeskoczył biurko i siadł mu na piersi. Zaczął go okładać na oślep pięściami.
– Zabij! Zabij! – dopingowała małpa.
Z początku stróż próbował się bronić, ale potem już tylko rzęził, podczas gdy Jan miażdżył mu nos, rozgniatał wargi o zęby i tłukł głową o ziemię. Po chwili jego twarz zmieniła się w bezkształtną krwawą masę. Z pękniętej czaszki sączyła się krew, a uszami wypływała kleista ciecz.
Jan nawet nie zauważył, kiedy facet umarł. Dopiero po kilku minutach zorientował się, że okłada trupa. Wtedy uniósł się z ziemi. Chwycił Małpę i chciał uciekać, ale ona go powstrzymała.
– Musisz zatrzeć ślady – powiedziała.
– Jak? – zapytał.
– Tam w kącie stoi mała kuchenka gazowa. Wysadź butlę.
– Okej – Jan przeciągnął trupa w pobliże kuchenki. – Jak?
– Weź czajnik. Załóż dziubkiem na zawór butli. Uszczelnij. Pod wieczko włóż szmatę. Dociśnij. Odkręć zawór. Masz czym podpalić szmatę?
Jan wyjął zapałki, podpalił lont swojej amatorskiej bomby z opóźnionym zapłonem i wybiegł ze stróżówki z Różową Małpą przerzuconą przez plecy. Eksplozja nastąpiła chwilę potem. Nie była widowiskowa, ale budka zaczęła się palić.
Potem poszło łatwo. Jan przeszedł z powrotem przez ogrodzenie, wsiadł do samochodu i pojechał do domu. Gdy tam dotarł, wszedł do sypialni, położył Małpę na łóżku, a sam siadł na krześle naprzeciwko niej. Był wyczerpany.
– I co teraz? – zapytał.
Małpa nie odpowiedziała.
Jan ziewnął. Był senny, czuł, że oczy same mu się zamykają. W jego głowie wszystkie wydarzenia dnia utworzyły jedną wielką, niezrozumiałą plątaninę zdarzeń, które chyba wcale nie przytrafiły się jemu.
Więc komu?
Proste. Przecież temu chłopcu, który miał psa.
Nagle tkwiący w kieszeni telefon Jana zaczął wibrować. Wyciągnął go i przez chwilę patrzył bezmyślnie na wyświetlacz. Dzwonił szef. No, jak szef dzwoni, to chyba trzeba odebrać.
– Halo?
– Janek? Już myślałem, że się do ciebie nie dobiję! Co się z tobą dzieje?
– Bardzo przepraszam, panie kierowniku, ale chyba się czymś zatrułem – odpowiedział Jan.
– A, to chwała Bogu! – ucieszył się dość nieadekwatnie kierownik. – Już się bałem, że coś poważnego ci się stało. A u nas urwanie głowy!
– Nie, nie, nic z tych rzeczy. Jutro już będę w pracy, panie kierowniku, niech pan się nie martwi.
– Na szczęście – odparł szybko kierownik. – Bez ciebie, to mi te baby na głowę by wlazły. No nic, to zdrowiej i do jutra.
– Dowidzenia, panie kierowniku.
Jan wyłączył telefon i uniósł wzrok.
Małpa znikła.
Jan poderwał się gwałtownie z krzesła. Spanikowany wybiegł do kuchni. Poczuł coś zimnego w brzuchu i zamroczyło go gwałtownie. Małpa tam była, siedziała na stołku przy stole.
To coś zimnego poruszyło się i nagle Jan zrozumiał, że łączy się jakoś z wyciągniętą łapą różowego pluszaka. Dopiero wtedy dostrzegł czarną rękojeść kuchennego noża, wyrastającą tuż pod zagięciem jego koszuli, nieco z boku, niedaleko miednicy.
Na biało-burym pysku małpy zagościł bardzo ludzki uśmiech. Jej jedyne oko błyszczało. Gwałtownie szarpnęła nożem, rozpruwając Janowi jelita. Potem już tylko przyglądała się z rozkoszą.
Podobał mi się styl, opis snu i psychozy. "Nudny" bohater też całkiem nieźle przedstawiony. Za to niestety zakończenie jest pójściem na łatwiznę i rozczarowuje.
pozdrawiam,
B
Rzeczywiście, opisy ciekawe i czytało się przyjemnie. Tylko nie rozumiem, czemu ta małpa go w ogóle zabiła.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
OK, do konkursu.