Opustoszały, końcowy fragment peronu numer trzy wrocławskiego dworca głównego, ubarwiały pożółkłe liście, skradzione przez wiatr koronom pobliskich drzew. Jesienne słońce powoli chowało się za widocznymi gdzieś w oddali budynkami, a w powietrzu wciąż unosił się zapach ulewy, która przetoczyła się przez miasto raptem pół godziny wcześniej.
Andrzej Leszczyc czekał samotnie na przyjazd pociągu pospiesznego „Przemyślanin” – kursującego pomiędzy Przemyślem a Szczecinem – pozostając raczej obojętnym na niebanalne piękno, szykującej się do zimowego snu przyrody. Zawodowe zawirowania, które ostatnio przetaczały się przez niespełna czterdziestoletnie życie Leszczyca, zmuszały go do częstych wizyt w Poznaniu. O wyborze środka transportu zadecydował czysty pragmatyzm. W przeciwieństwie do wielu podróżnych, korzystających z usług Polskich Kolei Państwowych, lub też innych kolejowych spółek, Leszczyc nie kierował się ani uczuciami, ani sentymentem. W trakcie rozmów z najbliższymi osobami nawet nie krył się z tym, iż za pociągami nie przepada. Niemal przez całą dorosłość unikał ich jak ognia, lecz tylko nieliczni mieli dość nikłe pojęcie na temat źródła tej niechęci.
A było nim pewne przykre wydarzenie z dzieciństwa, które odcisnęło trwałe piętno na psychice mężczyzny. Fantazja dziesięcioletniego Andrzeja skłoniła go do niebezpiecznej zabawy, polegającej na przebieganiu przez tory, tuż przed nadjeżdżającymi składami. Co gorsza, mały Andrzej namówił do współudziału w tym nieodpowiedzialnym procederze młodszego o rok kolegę, Grześka. Pewnego razu, ten tak charakterystyczny dla dzieci brak wyobraźni, tudzież jej nadmiar, przyczynił się do niewyobrażalnej tragedii. Grześ przewrócił się na zwrotnicy torowej, a jego stopa utkwiła pomiędzy iglicą i opornicą.
Pech chciał, że akurat tego dnia chłopcy ścigali się z rozpędzonym do dużej prędkości pociągiem osobowym, a nie jak zdarzało się to najczęściej, powolnym składem towarowym. Słaba widoczność, wynikająca z nisko zalegającej mgły, nie pomogła maszyniście w szybkiej reakcji. Przeznaczenia nie dało się oszukać. Pociąg nie wyhamował na czas. Młodego Andrzeja długo męczyły nocne koszmary, w których śniły mu się przerażone, błękitne oczy błagającego o ratunek Grzesia. Wiedział, że jest odpowiedzialny za śmierć kolegi i nigdy nie wyzbył się związanych z tym przerażającym incydentem wyrzutów sumienia.
Leszczyc zerknął na zegar, przymocowany do jednego ze znajdujących się na peronie filarów, podtrzymujących zadaszenie. Wskazówki czasomierza pokazywały godzinę siedemnastą pięćdziesiąt cztery, co oznaczało, że do planowanego odjazdu pozostawało sześć minut. Pociąg powinien opuścić stację równo o osiemnastej. Mężczyzna zignorował tabliczki, informujące o zakazie palenia i włożył papierosa do ust. Odchrząknął kilka razy. Wielokrotnie próbował rzucić zgubny nałóg. Zawsze bez skutku. Bagatelizował coraz częściej pojawiające się zdrowotne dolegliwości. Zdecydowanie szybciej się męczył, niż jeszcze parę lat temu, ale tłumaczył to stresem i wiekiem.
Chwilę później ujrzał zbliżający się ślimaczym tempem skład. Przypatrzył się uważnie lokomotywie oraz kolejnym wagonom. Początkowe zaciekawienie zamieniło się w niepokój. Pociąg połyskiwał bowiem metalicznym, czarnym lakierem. Leszczyc miał już za sobą co najmniej kilkanaście kolejowych podróży. Najczęściej przemieszczał się niebiesko-białymi i srebrno-białymi wagonami spółki InterCity, ale zdarzyło mu się również skorzystać z żółto-białego składu Kolei Dolnośląskich oraz czerwono-białego szynobusa, przynależącego do Kolei Wielkopolskich. Jednolicie czarnego koloru pociągu osobowego nigdy jeszcze nie widział. Machinalnie odsunął się od krawędzi peronu, gdy ważący kilkaset ton, żelazny wąż kończył procedurę wyhamowywania. Stanął co najmniej dwa, trzy kroki dalej niż zazwyczaj.
Drzwi wagonu otworzyły się, a z jego wnętrza dynamicznego susa dał wiekowy konduktor. Pracownik kolei rozglądał się dostojnie, raz w prawą, raz w lewą stronę, po czym podreptał w miejscu i zapuścił żurawia na nieco pobladłego, modnie ubranego jegomościa.
– Co pan taki przestraszony? – odezwał się głębokim, dźwięcznym basem stary kolejarz.
– Noo… Pierwszy raz w życiu widzę taki skład. W sensie… bardzo nietypowe barwy – odpowiedział niepewnie osłupiały Leszczyc.
– Kolej ma wiele kolorów, drogi panie. A czarny to też kolor, prawda? – tłumaczył konduktor, unosząc wysoko brwi znad grubych okularów.
– Tak, tak, zgadza się, panie kierowniku. Jak widać na załączonym obrazku – wydukał Leszczyc.
– No… to wsiadasz pan, czy nie? Na mojej zmianie wszystko musi być jak w zegarku. Podobno czas to pieniądz, a więc idąc tym tropem, punktualny podróżny, powinien być zadowolonym podróżnym – oznajmił zuchwale członek załogi pociągu, po czym przyłożył gwizdek do ust.
Leszczyc nie skomentował ostatnich słów rutynowanego kolejarza. Delikatnie uśmiechnął się tylko, niczym w wyrazie uznania dla owego, wyjątkowego poczucia humoru. Pomimo tego, że ogarnęła go jakaś niewytłumaczalna, wewnętrzna obawa, trzymając w ręce skórzany neseser, wszedł na platformę wagonu. Konduktor dmuchnął w gwizdek, dając sygnał do odjazdu i po chwili znalazł się tuż obok Leszczyca. Czarny pociąg odjechał z wrocławskiego dworca punktualnie.
Starszy, noszący długą, siwą brodę mężczyzna okazał się nader uprzejmym człowiekiem, gdyż po sprawdzeniu leszczycowego biletu, raczył życzyć pasażerowi przyjemnej podróży. Najwidoczniej wrodzone, przyjemne usposobienie konduktora powodowało, iż szeroko się przy tym uśmiechnął. Leszczyc grzecznie podziękował i ruszył w głąb wagonu. Poszukiwał wolnego przedziału. W trasie nie przepadał za towarzystwem, stronił od interakcji międzyludzkich, jeśli tylko miał taką możliwość, a trwającą około dziewięćdziesiąt minut podróż na ogół przesypiał.
Pierwszy przedział okazał się służbowym, a miejsca w kilku następnych były pozajmowane. Krocząc wzdłuż wagonu, Leszczyc napotkał dwoje innych pasażerów. Młodą kobietę oraz towarzyszącego jej, kilkuletniego chłopca. Dziecko trzymało w ręce zabawkowy pistolet. Ujrzawszy pochmurną twarz, przechodzącego obok dorosłego mężczyzny, malec skierował rekwizyt prosto ku niemu i wykrzyczał:
– Pif-paf, nie żyjesz! Pif-paf, nie żyjesz!
Leszczyc zatrzymał się i z trwogą spoglądał na te pozornie nic nieznaczące, dziecięce figle. W sukurs przyszła mu matka chłopaka.
– Grzesiu, tak nie wolno! To niegrzecznie. Przeproś pana – mitygowała syna.
– Nic się nie ssstało… – Z trudem odpowiedział Leszczyc, usilnie ukrywając emocje, które targnęły nim w momencie, gdy poznał imię chłopaka.
– Przepraszam pana najmocniej. Łobuz z niego niesamowity – dodała kobieta, ciągnąc uśmiechniętego urwisa za rękę.
– Naprawdę… nie ma problemu – wycedził na odchodne niespokojny Leszczyc.
Najpierw ten dziwny pociąg, a teraz to, pomyślał w duchu. Sam nie posiadał dzieci. Pomimo trwania w udanym, wieloletnim związku małżeńskim, nigdy nie zdecydował się na potomstwo. Początkowo Leszczyc tłumaczył się karierą zawodową i brakiem czasu. Z biegiem lat coraz bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że po prostu nie chce być rodzicem. Zapewne bał się ojcowskiej odpowiedzialności i wolał uniknąć stresu oraz wszelkich niedogodności, związanych nieodzownie z trudnym procesem wychowywania latorośli. O żonę dbał jak należy, a nawet lepiej, więc ta jakoś zaakceptowała ten wybór. Możliwe też było, iż po prostu nigdy stanowczo nie sprzeciwiła się mężowi w tej sprawie.
Leszczyc znalazł w końcu upragniony, wolny przedział i rozsiadł się wygodnie na fotelu przy oknie. Jedyną rzeczą, o jakiej marzył, to święty spokój podczas szybkiej, bezproblemowej podróży. Oparł głowę o zagłówek i przymknął oczy. Rzadko zajmował się czymś kreatywnym w trakcie jazdy. Nie korzystał z przewożonego w neseserze laptopa, nie należał do miłośników czytania książek.
Pociąg nabrał prędkości, a przyjemna cisza, zalegająca w jego nowoczesnym, eleganckim wnętrzu, ułatwiała zasypanie. Odprężony, na chwilę uwolniony od zalegających w nim negatywnych emocji, Leszczyc zapadł w drzemkę po kilkunastu minutach jazdy. Tym razem nie na długo.
Pewne nieprzyjemne uczucie, jakaś nieokreślona troska, lub trudna do zdefiniowania obawa, wybudziła go ze snu. Samotny podróżnik przerzucił ospale wzrok na okno i zorientował się, że pociąg właśnie opuszcza jedną ze stacji. Leszczyc dość dobrze znał już rozkład jazdy tego połączenia. Sprawdził godzinę, która widniała na gustownym, naręcznym zegarku, ekskluzywnym prezencie od zamożnego kontrahenta, po czym stwierdził, że musi to być dworzec kolejowy w Lesznie. Kompletnie nie rozpoznał jednak widoku zza okiennej szyby. Bynajmniej nie dlatego, iż właśnie zapadał zmrok.
Nie musiał nawet wnikliwie przyglądać się temu, co znajdowało się po drugiej stronie, aby szybko skonkludować, iż ma do czynienia z licznymi nieprawidłowościami wizualnymi. Całkiem estetyczny, odremontowany pawilon dworcowy w Lesznie, wydawał się w tych okolicznościach totalną, rozpadającą się ruiną. Zdewastowane platformy peronów oraz ledwo je oświetlające pulsacyjnym, żółtym światłem, powyginane latarnie, składały się na niezwykle ponury obraz. Finalnie przypominało to niemalże apokaliptyczną wizję, przedstawiającą skutki trzeciej wojny światowej.
– Co jest do licha? To nie może być Leszno. To nie może być… żaden dworzec kolejowy w Polsce – powiedział głośno skonfundowany pasażer.
Nie pierwszy raz tego dnia Leszczyc poczuł niepokój. Wstał z fotela i oparł się mocno rękoma o przyokienny stolik. Uważnie śledził uciekający po drugiej stronie szyby krajobraz. Skład rozpędzał się jednak błyskawicznie i po pewnym czasie, w zapadających ciemnościach niczego nie dało się dostrzec. Zdawało mu się tylko, że pociąg minął semafor, na którym widniało czerwone światło. Czyżby maszynista świadomie zignorował komunikat, nakazujący zatrzymanie się? Tego Andrzej Leszczyc wiedzieć nie mógł.
Lokomotywa ciągnęła wagony z olbrzymią prędkością, więc Leszczyc nabrał słusznego przekonania, iż musi ona znacznie wykraczać poza zakres tych dozwolonych.
– Za szybko! Za szybko! – wykrzyczał.
Czarny skład pędził niczym bolid wyścigowy, a coraz bardziej podirytowany i zdenerwowany Andrzej złapał neseser, po czym wyszedł z przedziału. Pot ściekał mu z czoła. Mimo dość chłodnego, jesiennego wieczoru, we wnętrzu pociągu zrobiło się gorąco. Leszczyc postanowił, że poszuka kogoś z obsługi i wyjaśni te przedziwne anomalie podróżnicze.
Powolnym, niezbyt pewnym krokiem udał się na koniec wagonu i zatrzymał przed serią podwójnych drzwi, prowadzących do następnej części taboru. Spojrzał ku górze na elektroniczną tablicę, wyświetlającą informacje o dokładnych czasach przyjazdu i odjazdu z kolejnych stacji. Komunikaty pokazywały również chwilową prędkość jazdy. Dwieście pięćdziesiąt kilometrów na godzinę! Przestraszony Leszczyc wybałuszył szeroko oczy i zazgrzytał zębami. Nigdy wcześniej nie słyszał o tym, aby jakikolwiek pociąg w Polsce poruszał się w tak szybkim tempie. O wiele trudniejszą do zaakceptowania przez zdrowy rozsądek rzecz, zauważył na monitorze, na którym ukazywały się ogłoszenia i reklamy. W pierwszej chwili nie zdążył przeczytać całej treści jednego ze zmieniających się co kilka sekund slajdów. „ŚWIĘTO MIĘDZYNARODOWE Z OKAZJI…”
Przetarł zmęczone od nadmiaru wrażeń oczy i jeszcze raz skoncentrował wzrok na ekranie monitora. Tym razem już skutecznie. Przerażająco skutecznie. Ogłoszenie brzmiało: „ŚWIĘTO MIĘDZYNARODOWE Z OKAZJI ŚMIERCI”. Pod spodem widniała data, która zgadzała się z aktualną. Rzekome święto właśnie trwało. Tego było już za wiele, nawet jak na spokojnego i zimnokrwistego z natury Leszczyca. Czarny pociąg powoli okazywał się być pociągiem z piekła rodem.
Leszczyc przyłożył palec wskazujący do przycisku, otwierającego automatyczne, przesuwne drzwi, znajdujące się u progu przejścia między wagonami. W ostatniej chwili odstąpił jednak od jego naciśnięcia. Wszystkie dziwy lub też urojenia, jakie do tej pory miały miejsce, stanowiły tylko preludium do wydarzeń, które rozegrać się miały wkrótce. Ostatnia nadzieja, iż była to seria nietypowych, niewytłumaczalnych żartów, właśnie upadła.
Za drzwiami drugiego wagonu stał człowiek o postawnej, męskiej sylwetce. Osobnik ten najwyraźniej nie należał do zwykłych pasażerów pociągu. Obrócony przodem do przejścia, wysoki mężczyzna, odziany był w czarny płaszcz, a jego głowę przykrywał kaptur, który niemal całkowicie zasłaniał mu twarz. Bezsprzecznie koncentrował jednak swoją uwagę na zdenerwowanym, a od teraz również mocno przestraszonym Andrzeju.
– A ten to kto, u licha? – wymamrotał Leszczyc.
Czuł na sobie niewidoczny wzrok obcego mężczyzny. Wiedział, że to forma wywarcia presji, demonstracja siły. W myślach bombardował się pytaniami: Kim on jest i dlaczego to robi?
Troska o własne zdrowie i życie dominowała nad ciekawością. Leszczyc rzucił się do ucieczki. Postanowił przedostać się do wagonów po przeciwnej stronie pociągu. Przechodził obok przedziałów, a zgrozą napawał go inny, dziwny fakt. Wszystkie miejsca były puste. Nie siedział na nich ani jeden pasażer. Ludzie, których widział jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej, gdy meldował się na pokładzie, nagle zniknęli. Nie mogli przecież w komplecie opuścić pociągu na kilku poprzednich stacjach, w stosunkowo niewielkich miejscowościach.
Po paru sekundach Leszczyc dotarł do drzwi, prowadzących do następnego wagonu, będącego już jednym z ostatnich w składzie. Tym razem, nawet nie podjął próby ich otwarcia. Bicie jego serca przyspieszyło, a ciśnienie w żyłach znacznie wzrosło. Po drugiej stronie szyby stał dokładnie ten sam człowiek, co po przeciwnej stronie wagonu, w identycznej, groźnej pozie. Ta sama presja, ta sama demonstracja siły. Być może było ich dwóch, bo w żaden sposób nie dało się logicznie wyjaśnić, jakim cudem mężczyzna przedostałby się tam, szybko i niepostrzeżenie wyprzedzając Leszczyca. Podobnie jak wiele innych zdarzeń z tego wieczora, pozostawało to zagadką.
Leszczyc znieruchomiał. Zadrżał, a jego nogi nagle stały się ciężkie. Ocknął się po dłuższej chwili zawahania i podjął, jak mu się zdawało, jedyną słuszną decyzję. Postanowił zabarykadować się w którymś z przedziałów. Nie ryzykował starcia z nietypowym przeciwnikiem, lub też grupą przeciwników. Wszedł do jednego z pomieszczeń i zasunął firanki. Wyjął pasek ze spodni, po czym ścisnął nim uchwyty na drzwiach na tyle mocno, aby żaden intruz nie mógł przedostać się do wewnątrz. Struchlały usiadł na siedzisku przy oknie i wyczekiwał. Pociąg nie zwalniał tempa nawet na chwilę i pruł niczym błyskawica. Kulminacyjny moment upiornej jazdy miał jednak dopiero nadejść.
Po upływie około minuty, w drzwiach przedziału rozległo się rytmiczne stukanie. Puk, puk, puk! Leszczyc wzdrygnął się, ale z jego ust nie padł ani jeden dźwięk. Pukanie powtórzyło się, lecz tym razem delikatne stuki zastąpione zostały głośnymi grzmotami. Łup, łup, łup!!! Leszczyc nadal milczał. Z najwyższym trudem utrzymywał nerwy na wodzy. W tejże chwili ktoś po drugiej stronie drzwi zaczął szarpać uchwytami, próbując siłą dostać się do środka. Bez skutku. Po kilku sekundach nastąpiła druga próba wtargnięcia do przedziału. Po raz kolejny nie skończyła się dla intruza powodzeniem. Nastała dłuższa chwila ciszy. Leszczyc wypuścił powietrze z ust i nieco odetchnął.
Nie na długo. Nagle drzwi przedziału rozsunęły się na boki z ogromną siłą, rozrywając skórzany pasek na kawałki. Firanki zafalowały, uniesione nadchodzącym z zewnątrz podmuchem wiatru. Po krótkiej chwili wyłonił się za nich mężczyzna w czarnym płaszczu i kapturze na głowie. Leszczyc zbladł i nie od razu wydobył z siebie następujące słowa:
– Kim jesteś do cholery? Czego ode mnie chcesz?
Przybysz milczał przez pewien czas. W końcu spokojnym, aczkolwiek stanowczym głosem odpowiedział:
– Witaj, Andrzeju. Nie bój się…
Ubrany w czerń osobnik zajął miejsce naprzeciwko, pomijając zwyczajowo zadawane pozostałym pasażerom grzecznościowe pytanie o pozwolenie. W końcu przedział okupował tylko jeden człowiek, więc najprawdopodobniej nie uznał tego za konieczne.
– Kim jesteś? Czego chcesz? Odpowiedz! – Nerwowo ponowił pytania Leszczyc.
Obcy mężczyzna nie odpowiedział. Uniósł ręce i powolnym ruchem zsunął kaptur z głowy. Ukazał zupełnie zwyczajną, pospolitą twarz, a na niej błękitne, świdrujące współtowarzysza oczy. Zdumiony Leszczyc doskonale rozpoznał ten przenikliwy wzrok. Nie miał prawa go zapomnieć.
Filozofowie uważają, iż oczy są zwierciadłem duszy. Odzwierciedlają stan emocji właściciela. Z kolei biolodzy doskonale wiedzą, że gałki oczne to jedyne organy ludzkiego ciała, które po okresie wczesnego dzieciństwa nie rosną i nie zmieniają się z wiekiem. Po oczach można rozpoznać nawet kogoś, kogo nie widziało się całymi latami.
– Nie… To nie może być prawda… To nonsens – rzekł Leszczyc, nie wypowiadając jednak imienia, które niemal od razu cisnęło mu się na usta.
– Tak, Andrzej. W pewnym sensie to nonsens, dlatego winny ci jestem wyjaśnienia – odezwał się wkrótce dziwnie znajomy przybysz.
– Mów! Co to za dziwny pociąg? O co tutaj chodzi? – nalegał twardo Leszczyc.
Mężczyzna w czarnym płaszczu nie spieszył się z odpowiedziami. Na jego obojętnej dotychczas twarzy pojawił się delikatny uśmiech i dopiero po dłuższej pauzie raczył kontynuować, początkowo w sposób dość enigmatyczny:
– Wiedziałeś, Andrzej. Wiedziałeś od samego początku, ale i tak wsiadłeś do pociągu.
– Nie rozumiem? – Leszczyc powoli domyślał się zakamuflowanego przekazu, jednak wciąż odgrywał rolę nieświadomego.
– Rozumiesz, rozumiesz… To nie ten pociąg, Andrzej. Nie ten, którym miałeś zamiar podróżować.
– Jak to? Przecież… przyjechał punktualnie. Przecież… – jąkający się Leszczyc nie dokończył zdania, gdyż jego wypowiedź szybko przerwał oponent, podnosząc palec wskazujący jednej z dłoni.
– Nie, Andrzej. Nie. Pozwól zatem, że wytłumaczę ci wszystko ze szczegółami. Prawdziwy, realny pospieszny do Poznania, przyjechał na wrocławski dworzec z opóźnieniem. Sam wiesz, że często zdarza się to na kolei. My podróżujemy innym pociągiem. Czarnym pociągiem. Nie ma go jednak w żadnej, kolejowej ewidencji. Prawdziwy, realny „Przemyślanin” znajduje się teraz gdzieś na głównym torze, pomiędzy Lesznem a Kościanem. My podróżujemy innym torem. Bocznym torem. Nie znajdziesz go jednak na żadnej z map…
Po tych słowach nastała dłuższa chwila ciszy, podczas której Leszczyc analizował usłyszane, bez wątpienia niedorzeczne informacje.
– Ale… Ci wszyscy ludzie. Konduktor i ta kobieta z dzieckiem. Pozostali pasażerowie. Przecież… – w końcu wydobył z siebie parę mało składnych zdań, lecz ponownie przerwano mu głośne myślenie.
– Nie, Andrzej. Nie. To tylko rekwizyty. Nie ma tu nikogo oprócz nas. Tylko ty i ja! – mówił dalej tajemniczy towarzysz o znajomych oczach, przecząco kręcąc głową.
Leszczyc zamilkł i spojrzał w ciemność za oknem. Pociąg zdawał się pędzić jeszcze szybciej niż kilka minut wcześniej, ale to już powoli przestawało go martwić. Zastanawiał się nad tym, co może wydarzyć się za chwilę. W końcu nabrał nieco więcej odwagi i zapytał:
– Co się ze mną stanie? Czego żądasz?
– Chcę zabrać cię na święto, Andrzej. Nasze święto. Dzisiaj jesteś moim honorowym gościem – pospieszył z wyjaśnieniami człowiek, lub też duch z naprzeciwka.
– Święto? Święto… – Leszczyc przypomniał sobie nagle treść ogłoszenia, widzianego na ekranie monitora z końca wagonu.
– Tak, Andrzej. Tak, dobrze kombinujesz. Mam zaszczyt zaprosić cię na święto międzynarodowe z okazji śmierci – oznajmił dumnie nieproszony gość.
– Ale… ale ja nie jestem jeszcze… – Leszczyc nie dokończył wypowiedzi, tylko odchrząknął kilka razy.
– Zgubny nałóg, Andrzej – zasygnalizował mężczyzna w czerni.
Dokładnie w tym momencie pociąg zaczął gwałtownie hamować. Błyskawicznej redukcji ogromnej prędkości towarzyszyła znaczna siła bezwładności. Przedziałem zatrzęsło, a Leszczyc niemal całkowicie osunął się z siedziska na podłogę. Osobnik z naprzeciwka nawet nie drgnął. Czarny pociąg stanął w miejscu, a spod jego kół wydobyła się olbrzymia chmura dymu. Rozmówca Leszczyca po chwili podniósł się, wyciągnął przed siebie rękę, spojrzał w dół i rzekł:
– Chodź, Andrzej. Już czas. Twoja podróż właśnie dobiegła końca.
Na wpół skulony, przerażony Leszczyc spoglądał mu prosto w oczy. Niewielki skrawek mózgu Andrzeja jeszcze walczył, ale ta większa część już godziła się z losem. Błękitnooki towarzysz pomógł wstać drżącemu współpasażerowi i chwytając go za ramię, zaczął prowadzić w kierunku wyjścia z pociągu. Obaj stanęli u progu bocznych drzwi przy końcu wagonu, a te po chwili otworzyły się.
Pomimo późnej, wieczornej pory, przestrzeni na zewnątrz nie spowijała ciemność. Leszczyca oślepiła niezwykła biel, w której nie sposób było cokolwiek dostrzec, niczym w gęstej mgle. Wiedział jednak doskonale, zrozumiał to niemal od razu, iż owa jasność niewiele wspólnego miała z porą dnia czy warunkami pogodowymi. Nie protestował, nie buntował się. Zachęcony gestem ręki stojącej obok zjawy, potencjalnie przypominającej wyglądem dorosłego kolegę z dzieciństwa, postawił stopy na niewidocznym podłożu. Poczuł się lekki, jak nigdy wcześniej. Pewien ciężar, który gdzieś głęboko w sobie nosił, w końcu z niego spadł.