
Quincy Brooks zatrzymał się na parterze kamienicy i spojrzał ponad siebie. Cztery piętra, każde z nich oddzielone od następnego mniej więcej dwudziestoma stopniami, każde posiadające trzy mieszkania, ukryte za zbutwiałymi drzwiami. Brooks doskonale jednak wiedział, że nie ochroni to mieszkańców przed sięgającymi wszędzie mackami władzy. Jeśli bowiem było coś pewnego na tym świecie, to właśnie brak jakiejkolwiek prywatności. Quincy Brooks nie miał co do tego żadnych wątpliwości, dlatego już dawno przestał mieszać się w jakiekolwiek sprawy, które mogłyby postawić go w opozycji do władzy.
Westchnął, poprawił kapelusz i zaczął się wspinać po schodach. Każdy krok męczył go coraz bardziej, czasy jego dobrej kondycji dawno już minęły. Mężczyzna zacisnął jednak zęby i szedł dalej, trzecie piętro w końcu nie było najwyższym, mógł tam dotrzeć.
Mniej więcej w połowie drogi poczuł specyficzną woń. Stare, pokryte wilgocią ściany wydzielały intensywny zapach, mieszający się z czymś innym, ohydnym i gryzącym w gardło przy każdym wdechu. Brooks nie potrafił zidentyfikować tego fetoru, ale przypominał on niezliczone sytuacje, gdy oglądał dotknięte rozkładem trupy. Wydzielały one właśnie ten specyficzny zapach. Zapach śmierci.
Na drugim piętrze uchyliły się drzwi i wyjrzała zza nich zabrudzona, wychudzona twarz dziewczynki, najwyżej dziesięcioletniej. Jej wielkie oczy śledziły Brooksa, gdy podchodził bliżej drzwi jej mieszkania. Mężczyzna zatrzymał się i popatrzył na nią z góry. Najbardziej zwracały uwagę przerzedzone blond włosy. W jej wieku nie powinny wyglądać tak koszmarnie. Ale dziewczynka nie miała w końcu odpowiedniego środowiska do spędzenia dzieciństwa. Urodzona w najgorszej dzielnicy, otoczona ludźmi straconymi i złamanymi, bez grosza przy duszy. Chwila jej narodzin była chwilą jej śmierci, utratą wszelkiej nadziei na lepszy byt. Kiedyś Brooks chciał im wszystkim pomóc, zabiedzonym dzieciom bez perspektyw. Ale widział już zbyt wiele, by wciąż mieć nadzieję.
Po chwili wzajemnego patrzenia sobie w oczy Brooks zmusił się do czegoś, co mogło przypominać uśmiech, po czym kontynuował wędrówkę. Widział już drzwi mieszkania Dereka, jego dawnego przyjaciela z czasów szkolnych. Nie widzieli się od przeszło dwudziestu lat, Quincy nie był nawet pewien, czy rozpoznałby jeszcze dawnego druha. Tymczasem dostał ten list… cholerny list, który zburzył cały jego spokój, zmusił go do przyjścia tutaj, do slumsów, skąd wyrwał się dawno temu i gdzie nie miał zamiaru nigdy wracać. Ale list był dziwny… jakby Derek pisał go pod wpływem ogromnych emocji, niezdolny do logicznego składania zdań, wysnuwania wniosków. Quincy wiele lat pracował w specjalnej jednostce policyjnej, potrafił odczytać wiele między wierszami. A tak się składa, że list Dereka miał więcej ukrytej treści, niż tej podanej wprost.
W każdym razie dawny kompan prosił o pomoc w zniszczeniu czegoś, czego sam nie potrafił zniszczyć. I choć brzmiało to jak gadanie szaleńca, Quincy nie potrafił odpuścić. Wbrew podszeptom zdrowego rozsądku był tu teraz, minuty miały dzielić go od spotkania z Derekiem. Chciał tego? Coraz bardziej kusiło go, by po prostu odwrócić się i wyjść stąd, złapać pierwszą lepszą taksówkę i pojechać do domu, do jedynego miejsca, gdzie czuł się choć trochę bezpieczny. Ale stanął już przed drzwiami, gdyby się wycofał, i tak by tu później wrócił. Doskonale siebie znał, nie potrafiłby odpuścić. Cholera!
Zapukał trzy razy, głośno. Zero odpowiedzi. Nacisnął klamkę, drzwi od razu ustąpiły. Fetor zaatakował go z dwukrotną siłą. Nie musiał widzieć ciała Dereka, by stwierdzić, że jego dawny przyjaciel jest martwy. Miejsca zbrodni zawsze miały swoją specjalną aurę, a on był doświadczony w ich oglądaniu, w końcu służył w jednostce dziesięć pieprzonych lat.
Mieszkanie składało się z trzech pokoi, ale Derek wisiał już w pierwszym z nich, naprzeciwko drzwi. Quincy podszedł do niego i zbadał mu puls, przytykając dwa palce do chudego przedramienia. Wiedział, żeby niczego się nie spodziewać, ale musiał to zrobić, takie były jego przyzwyczajenia. Derek nie żył i to od dłuższego czasu. Był kompletnie nagi, jego ciało pokryte było licznymi strupami i okaleczone w wielu miejscach. Nie miał penisa, rana wyglądała tak, jakby ktoś wyszarpał go z nieludzką wręcz siłą. Gruby, wyliniały sznur, na którym wisiał, zahaczony był o wystającą z sufitu deskę. Wokół szyi Derek miał zaciśniętą pętlę, która wpijała się w jego skórę. Oczy miał otwarte. Brooks niefortunnie stanął tak, że wzrok przyjaciela był skierowany prosto na niego. Byłego policjanta przeszły dreszcze. Cofnął się o krok.
Coś było bardzo nie tak. Quincy miał wrażenie, jakby w pokoju znajdował się ktoś jeszcze, ale wszystkie kąty ziały pustką, można to było zauważyć nawet w panującym w mieszkaniu półmroku. Mimo to aura niepokoju wciąż nie opuszczała mężczyzny, sprawiając że jego ciało oblało się zimnym potem. Oglądał wiele miejsc zbrodni, widział wiele ciał, okaleczonych, rozwleczonych, poszatkowanych… ale tutaj coś się nie zgadzało. Wyglądało na to, że Derek popełnił samobójstwo, ale wtedy skąd liczne rany? Kto wyszarpał jego penisa?
Brooks odrzucił od siebie te myśli, musiał przede wszystkim zawiadomić policję. Nie pracował już dla nich, ale wciąż miał liczne znajomości, które miał zamiar wykorzystać, by dowiedzieć się, co się stało z Derekiem.
Wyciągnął z kieszeni spodni telefon i zadzwonił do naczelnika.
Po dwóch sygnałach w słuchawce odezwał się zaspany głos.
– Johnson z tej strony. Kto mówi?
– Jest już ranek, stary capie – powiedział Brooks, przechodząc do sąsiedniego pokoju. Przebywanie obok Dereka nie sprawiało mu przyjemności. – Mam dla ciebie robotę.
– Brooks, to ty? Czego, do kurwy nędzy, chcesz tak wcześnie?!
– Slumsy, kamienica numer czterdzieści pięć, przy stacji taksówek. Trzecie piętro. Pospiesz się, trup już i tak nieźle śmierdzi.
– A co ty tam robisz?!
Quincy Brooks rozłączył się.
Do przyjazdu policji miał około piętnastu minut. Postanowił wykorzystać je, by szybko się rozejrzeć.
Nałożył rękawiczki i zaczął przeszukiwać pokoje. Wszystko utrzymane było we względnym porządku. Jeśli mieli do czynienia z morderstwem na tle rabunkowym, sprawca działał precyzyjnie, nie zamierzał skierowywać na siebie podejrzeń chaotyczną robotą. Jeśli coś zaginęło, policja nigdy się o tym nie dowie.
Brooks wrócił do pokoju z Derekiem i przyjrzał mu się uważnie. Rany nie układały się w żadną ukrytą wiadomość, nie miał na sobie ubrania, w którym mógłby cokolwiek schować. Quincy przeszedł obok niego, starając się go nawet nie trącić ramieniem i stanął nad biurkiem. Kilka papierzysk, lampka z przepaloną żarówką, niewielka szkatułka ozdobiona serduszkiem… i mały zeszyt leżący idealnie pośrodku biurka. Gdy Brooks na niego spojrzał, coś poczuł, delikatnie ukłucie w okolicach serca. Sięgnął po notesik i ze zdziwieniem zauważył, że jego dłonie drżą. Z trudem je powstrzymał i otworzył na pierwszej stronie.
Quincy, przeczytaj to proszę i zrób to, co konieczne. Zanim Ona pochłonie i ciebie…
Quincy Brooks przez dłuższy czas wpatrywał się w pierwszą stronę, na której widniało tylko to jedno zdanie, zapisane niewyraźnym, pochyłym pismem. Ona? Kim, do cholery, była Ona? Quincy miał ochotę odrzucić notatnik na biurko i po prostu wyjść z tego mieszkania, gdy usłyszał podniesione głosy. Policjanci wspinali się do niego. Mężczyzna zaklął pod nosem i schował notatnik do tylnej kieszeni. Stanął pod drzwiami, by nie wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń, że cokolwiek przeszukiwał. Otworzył drzwi.
Policjanci minęli go, zaszczycając jedynie krótkimi pozdrowieniami i od razu przystąpili do działań. Na samym końcu pochodu kroczył niewyspany i zmęczony naczelnik Johnson. Gdy zobaczył Quincy’ego złapał go pod ramię i wyprowadził na korytarz, przedtem rzucając tylko krótkie, ukradkowe spojrzenie na miejsce zbrodni. Stanęli na skraju schodów, naczelnik zapalił papierosa.
– Wybacz, że nie poczęstuję – odezwał się – ale mam dwa ostatnie, a dopiero zaczynam zmianę. Chcesz mi wytłumaczyć, o co tu chodzi? Kim jest ten wisielec bez wacka?
– Nazywał się Derek Evans, przyjaźniliśmy się wiele lat temu. Nie widziałem go od zakończenia szkoły.
– A teraz tak przypadkiem wpadłeś w odwiedziny po latach? Akurat jak wisi sobie spokojnie pod sufitem?
Brooks nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami. Naczelnik zaśmiał się i zgasił papierosa na poręczy schodów.
– Nigdy cię nie lubiłem – stwierdził zimnym głosem. – Kiedy u nas pracowałeś, codziennie dostawałem na ciebie liczne skargi, miałeś wroga w niemal każdym naszym funkcjonariuszu.
– Czemu mnie nie zwolniłeś?
– Żeby mnie potem nawiedzali ci cholerni urzędnicy i zasypywali pytaniami, dlaczego zwalniam pracowników z najlepszymi wynikami? Nie, byłeś zbyt dobry… najlepszy. I to ci wielokrotnie uratowało skórę.
Przez chwilę milczeli, wsłuchując się w rozmowy wewnątrz mieszkania. Policjanci przeszukiwali pokoje, starając się znaleźć motyw samobójstwa… lub morderstwa. Ciało Dereka zostało już zdjęte ze sznura i ułożone na podłodze, gdzie wstępne oględziny prowadził koroner. Standardowa policyjna robota, pomyślał Quincy. A przynajmniej tak się wydawało… bo cały czas miał wrażenie, że coś niepożądanego czai się w półmroku mieszkania. Coś, czego nie powinno tam wcale być.
Naczelnik splunął na drugie piętro i uśmiechnął się szeroko do Brooksa.
– Nie możesz wrócić do środka – powiedział. – Lepiej już idź do domu.
– Nie chcesz wiedzieć, co tutaj robiłem? – zapytał Brooks, nie patrząc na naczelnika.
– Nie podejrzewam cię, jeśli o to pytasz, więc obejdę się bez zasypywania cię pytaniami. Powiedz tylko jedno… to było morderstwo, czy samobójstwo?
Quincy Brooks zastanowił się przez chwilę. Na razie wolał przemilczeć list od Dereka i tajemniczy notatnik z biurka, przynajmniej do czasu, gdy bardziej zagłębi się w jego treść. Spojrzał więc na Johnsona, który cierpliwie czekał na odpowiedź.
– Ktoś go okaleczył – stwierdził Brooks beznamiętnym tonem. – Gdyby sam się powiesił, po co wcześniej te tortury? To zdecydowanie było morderstwo, przyjrzyjcie się temu uważniej.
Zanim naczelnik zdążył odpowiedzieć, Brooks odszedł. Szybko dotarł na parter i wyszedł z kamienicy. Musiał przymknąć oczy, gdy zaatakowało je poranne światło. Zdał sobie sprawę, jak wielki mrok panował w mieszkaniu.
*
Drzwi były uchylone, prawdopodobnie, by wywietrzyć zaduch panujący po niezwykle parnej nocy. Quincy wyszedł z mieszkania zanim Samara się obudziła, nie miał ochoty się przed nią tłumaczyć z listu od Dereka, ze znajomości z nim. W ogóle najlepiej dla niego byłoby, gdyby nie musiał już nigdy odzywać się do swojej żony.
Kochał ją, dawniej. Czternaście lat temu, gdy przysięgali sobie wierność i uczciwość po kres ich żywotów. Kto wtedy mógł jednak przypuszczać, że ich pierworodny syn umrze w połogu, dusząc się ciasną oplatającą jego szyję pępowiną? Że ich następne dziecko, urocza córeczka o pięknych, hipnotyzujących oczach, zadławi się srebrną monetą, bawiąc się na podwórku w wieku zaledwie czterech lat? Quincy wybiegł wtedy, słysząc nawoływania sąsiadki z naprzeciwka. Mała Serena leżała na plecach, wierzgając nóżkami i niemo nawołując pomocy. Jej twarz przybrała niezdrową, purpurową barwę, oczy wyglądały, jakby miały wypaść z oczodołów. Skonała, wpatrując się w ojca z delikatnym uśmieszkiem, wierząc że oto przyszedł ją uratować, że wszystko będzie dobrze…
Nie było.
Samara dostała zawału, gdy w pracy powiadomiono ją o wypadku. Ledwo udało się ją odratować, ale w rzeczywistości nigdy już nie wróciła do świata żywych. Odkąd wyszła ze szpitala, błąkała się po mieszkaniu niczym duch, nie znajdując w niczym ukojenia, nie ciesząc się z niczego, przepełniona martwotą i niemożliwym do usunięcia smutkiem, który niczym rak powoli pożerał ją od środka. Quincy niemal widział, jak jego żona marniała z każdym dniem, zapadając się w sobie.
Tak minęło ostatnie sześć lat. Nie starali się już o dziecko, w ogóle nie dochodziło pomiędzy nimi do zbliżeń dłuższych, niż rozmowa o niczym podczas kolejnego zamawianego z miasta obiadu. W końcu i to przestało być ich rytuałem, a w domu zapanowało milczenie tak gęste, że niemal trzeba było się przez nie przebijać. Mieszkali niczym współlokatorzy… nie, gorzej. Mieszkali niczym nieznajomi zmuszeni dzielić kuchnię, łazienkę, łóżko. Nie rozmawiali, unikali wzajemnych spojrzeń, pogrążając się we własnych myślach, w których cały czas królowała tylko Serena i ten nieszczęsny uduszony chłopczyk, któremu nie zdążyli nawet wymyślić imienia.
I właśnie do takiego domu wszedł tego ranka Quincy Brooks, ściskając w prawej dłoni notatnik z domu Dereka.
*
Samara nie uniosła głowy, gdy wszedł do kuchni. Siedziała przy podłużnym stole, pochylona tak bardzo, że jej siwy warkocz zanurzył się w talerzu parującego mleka, które powoli piła. Quincy nie zatrzymał się, tylko podszedł do lodówki i wyjął stamtąd ostatnie piwo. Przez myśl przemknęło mu, że musi po południu pójść do sklepu i zrobić kolejne zapasy.
– Wyszedłeś wcześnie.
Quincy drgnął na dźwięk tego głosu, przepełnionego odległym żalem i rozpaczą. Spojrzał w stronę Samary, która wciąż nie uniosła wzroku. Nie ulegało jednak wątpliwości, że to jej głos, choć wydawał się tak obcy i odległy, jakby nigdy wcześniej go nie słyszał.
– Dostałem list – wyjaśnił po chwili milczenia. Podszedł do krzesła i usiadł naprzeciw żony. Otworzył piwo, pstryknęło. – Od Dereka. Pamiętasz go, opowiadałem ci o nim, jeszcze przed ślubem.
– Pewnie tak – mruknęła bez przekonania.
Nie miał pojęcia, czemu w ogóle się odezwała. Wydawało się, że nie zamienili ani jednego słowa od co najmniej miesiąca. Wtedy w odwiedziny przyszła jakaś dawna przyjaciółka Samary i, chcąc nie chcąc, musieli udawać szczęśliwe małżeństwo, co pewnie nie wyszło zbyt przekonująco. Dzisiaj jednak… co dzisiaj zmusiło kobietę do zapytania go o powód wyjścia wcześnie rano? Czasami potrafił wymknąć się na spacer w środku nocy, by pozbyć się uporczywych wspomnień, ale nigdy go o to nie pytała, choć nieraz przyłapał ją na nierównym oddychaniu, co świadczyło o tym, że nie spała.
Spojrzał na nią ukradkiem, nie chciał, by jakimś cudem ich oczy się spotkały.
– Ten notatnik – powiedziała w końcu, jej dłoń z łyżką zaczęła drżeć. – Nie chcę go tutaj. Zabierz go jak najdalej.
– Notatnik? – Quincy nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na leżący na stole zeszyt Dereka. – Co z nim nie tak?
– Nie mam pojęcia… ale czuję się przy nim gorzej, niż zazwyczaj. Zabierz go, proszę.
– Muszę go przeczytać.
– Więc zrób to gdzie indziej, pierdolony palancie!
Obydwoje zamarli w bezruchu, Quincy czuł strużkę piwa spływającą mu po brodzie.
Samara zerwała się na równe nogi i wybiegła z domu, trzaskając drzwiami.
Mężczyzna przez chwilę siedział w bezruchu, analizując, co go właściwie spotkało. Poczuł gniew. Nikt nie miał prawa się tak do niego zwracać, a już na pewno nie ona. Nie potrafiła donosić ich pierwszego dzieciaka, a gdy w końcu los się do nich uśmiechnął, gdy otrzymali córkę, jej nigdy nie było w pobliżu. Gdyby wtedy była na tym podwórku…
Zatrzymał galopujące myśli. Przez wiele lat udawało mu się trzymać je na smyczy, nie dopuszczał ich do głosu i nie miał zamiaru pozwolić na to teraz. Złapał notatnik i przyspieszonym krokiem udał się do swojego gabinetu. Chciał zatopić się w lekturze, pozwolić, by umysł Dereka wciągnął go na tyle, by mógł zapomnieć o własnych problemach, chociaż na chwilę.
*
Zapewne uznasz mnie za szaleńca, czytając kolejne strony tej książki, ale proszę, przyjacielu, postaraj się zrozumieć wszystko, co chcę ci przekazać, albowiem tylko w ten sposób możesz uchronić swoją duszę przed potępieniem. Na wstępie bowiem muszę cię przeprosić. Wybierając cię na swojego następcę naraziłem na ogromne niebezpieczeństwo ciebie i wszystkich tobie bliskich. Wybacz. Byłeś jednak jedynym przyjacielem w moim życiu, sam doskonale wiesz, że jeszcze w szkole byłem samotnikiem i nic nie zmieniło się przez te wszystkie lata. Gdy więc stanąłem przed perspektywą rychłej śmierci i szukałem kogoś, kto będzie mógł dokończyć to, do czego ja byłem za słaby, tylko o tobie mogłem pomyśleć. O tobie, który zawsze byłeś mi bliski, niczym brat, którego niestety nigdy nie posiadałem. Wybacz więc raz jeszcze, że to ty zostałeś przeze mnie niejako zmuszony do własnej zagłady. Choć mam szczerą nadzieję, że okażesz się silniejszy, niż ja i pokonasz Ją… zanim będzie za późno i dla ciebie.
Zacząć należy jednak od początku, jeśli chcesz zrozumieć wszystko. Gdy więc ukończyłem szkołę, a nasze drogi się rozeszły, nie miałem pojęcia, co w życiu chcę robić. Imałem się wielu zawodów, szukałem licznych celów, przyglądałem się wszystkiemu, co normalnie wzbudziłoby zachwyt każdego człowieka i skłoniło go do dalszej nauki, dalszego nabywania doświadczenia. Ale mnie nigdy to nie wystarczało. Nie wystarczało mi bycie jednym z wielu, nie chciałem po prostu zostać lekarzem, prawnikiem, czy robotnikiem, jak tysiące innych! Nie zrozum mnie źle, nie żądałem również sławy po wsze czasy, nie było moim celem, by mnie zapamiętali po śmierci, nic z tych rzeczy. Po prostu… trudno to wytłumaczyć. Chciałem udowodnić samemu sobie, że jestem stworzony do rzeczy wielkich, że moim przeznaczeniem jest czegoś dokonać. Ale nie potrafiłem nawet wymyśleć, czym owo „coś” mogłoby być.
Do czasu. Wstyd się przyznać, ale pewnego dnia zamknęli mnie na badania w szpitalu psychiatrycznym. Wolałbym pominąć szczegóły mojego wykroczenia, ale wtedy mógłbyś mnie uznać za niewiarygodnego, a to przekreśliłoby wszelkie twoje szanse w starciu z Nią. Zatem wiedz, mój drogi przyjacielu, że pewnego brzydkiego jesiennego poranka postanowiłem zakończyć swoje życie. Uznałem, że szukałem wystarczająco długo, że nic już nie pozostało do osiągnięcia. W końcu świat istnieje tyle tysięcy lat, dlaczego akurat ja miałbym czegoś w nim dokonać?! Cały poranek i południe spędziłem, myśląc nad sposobem swojej śmierci. Nie chciałem, by była bolesna, ale z drugiej strony, jak inaczej mogłaby się stać karą za moje nieudolne życie? Powieszenie i strzał w głowę były zdecydowanie zbyt szybkie, skok z mostu, niepewny. Ogień. Co chwila to on przychodził mi do głowy i w końcu to nim postanowiłem się posłużyć. Kupiłem kanister benzyny i byłem już tak podekscytowany myślą o zbliżającym się końcu, że nie mogłem iść do domu, nie mógłbym znieść tak długiej podróży. Podpaliłem się naprzeciw sklepu, na oczach dziesiątek przechodniów.
Domyślasz się już, że zdołano mnie ugasić, a gdy próbowałem ich przed tym powstrzymać, zadzwonili po pogotowie i policję. Wcisnęli mnie do zakładu dla obłąkanych, ale musieli mnie wypuścić niedługo potem, w końcu nie stwarzałem niebezpieczeństwa dla innych, prawda? Mimo to moja przygoda nie okazała się kompletnie bezużyteczna. Właśnie wtedy bowiem, wdając się w krótką pogawędkę z pewnym szaleńcem, usłyszałem po raz pierwszy o Wyspie Z Metalu.
Nie zdziwiłbym się, gdybyś parsknął śmiechem, czytając tę nazwę. Rzeczywiście brzmi, jakbym żywcem wyciągnął ją z opowieści grozy i to niskich lotów. Ale zaufaj mi, przyjacielu najdroższy, zostałem owładnięty obsesją na punkcie tego tajemniczego miejsca, które, wedle słów szaleńca, miało być źródłem mocy tak potężnej, że cały świat zachwiałby się w posadach, gdyby kiedyś została uwolniona ze swojego metalowego więzienia!
W każdym razie myśli o samobójczej śmierci w płomieniach wyparowały z mojej głowy równie szybko, jak do niej wpadły. Wiedziałem już, co jest moim celem w życiu, co chcę ujrzeć zanim na zawsze pochłonie mnie mrok. Niech mnie diabli wezmą, dlaczego wtedy po prostu nie pozwolili mi spłonąć?! Żaden mrok po śmierci nie może bowiem równać się z tym, co spotkało mnie za życia, gdy udało mi się w końcu spełnić swoje marzenia. Zaiste bowiem, dobrze musisz się już domyślać. Odnalazłem Wyspę Z Metalu, okazała się równie prawdziwa, jak ty, czy ja! Zanim jednak do tego doszło, musiałem dowiedzieć się, gdzie jej szukać, musiałem znaleźć towarzyszy gotowych na pójście tam ze mną, sam bowiem nie miałem umiejętności, ni możliwości, by dokonać takiej wyprawy samodzielnie. Zaczęły się więc dla mnie lata pełne przygotowań.
Udało mi się zebrać ekipę złożoną z sześciu najniezwyklejszych osobistości, jakie kiedykolwiek mógłbyś spotkać. Nie byliśmy przyjaciółmi, nic w tym stylu, nie rozmawialiśmy bowiem w rzeczywistości o niczym innym, niż tej nieszczęsnej Wyspie. Nie będę wymieniał tu ich imion, wybacz mi tę lukę, przyjacielu. Ale każdy z nich już spoczywa w spokoju i nie chciałbym szargać ich pamięci wspomnieniem abominacji, jakich wspólnie mieliśmy się dopuścić.
W istocie bowiem w dwa lata po naszym pierwszym spotkaniu, zaopatrzeni w niewielką łódź i zapasy pozwalające nam przetrwać wiele miesięcy poza cywilizacją, wyruszyliśmy w rejs. Dokąd płynęliśmy, zapytasz. Cóż, nie udało się nam zgromadzić wielu informacji o Wyspie, w istocie bowiem tylko jedna książka z wszelkich badanych przez nas bibliotek zawierała o niej jakąkolwiek wiedzę. A był to tom czarny, jak sama noc, o mrocznej treści, której przytaczanie tutaj byłoby zbrodnią nie mniejszą, niż wymordowanie całej ludzkości. Tak więc dla siebie zachowam sekret dotarcia do Wyspy, by nikogo, kto znajdzie mój pamiętnik, nie kusiła owa wyprawa. W każdym razie, uzbrojeni w wiedzę z mrocznego tomu, udaliśmy się w podróż…
*
Quincy Brooks odwrócił kolejną kartkę i wzdrygnął się, gdy coś ze stukotem upadło na jego biurko. Przed nim leżał niewielki medalion na srebrnym łańcuszku. Był w kształcie ludzkiego serca, ale nie takiego, jakie rysują małe dzieci na kartkach w szkole. Był to prawdziwie ukazany narząd, ze wszelkimi możliwymi detalami.
Dziwny wzór na medalion, pomyślał mężczyzna i chwycił biżuterię.
Poczuł dziwną chęć, by go założyć. Z początku chciał po prostu odrzucić wisior, ale gdy tak wpatrywał się w niego coraz dłużej, zadawał sobie jedno proste pytanie. Dlaczego miałby odrzucić tak pięknie zrobioną rzecz? Z drugiej strony, dlaczego to coś było w notatniku Dereka? Jaki to miało związek z jego opowieścią, z tymi wszystkimi rewelacjami o Wyspie Z Metalu?
Quincy westchnął, nie potrafił znaleźć więcej powodów, by nie zobaczyć chociaż, jak ten naszyjnik na nim wygląda. Przełożył go przez głowę i zacieśnił łańcuszek.
Początkowo nic nie poczuł. Dopiero pół minuty później przez ciało przeszły przyjemne dreszcze, które ogarnęły go całego, od czubka głowy, aż po palce u stóp. Po chwili dreszcze przerodziły się w delikatne wibracje, Quincy poczuł jak ciało ogarnia przyjemne ciepło. Nim zdążył się zorientować, dostał erekcji. Wstał szybko od biurka patrząc na wybrzuszenie, które znienacka powstało w jego spodniach. Nie czuł nic takiego od wielu lat, odkąd zaczęli z Samarą oddalać się od siebie. Już zapomniał, jakie to uczucie, czuć podniecenie, pożądanie.
Zabiłby za dotyk kobiecego ciała.
Niemal krzyknął, gdy ktoś zapukał do drzwi ich domu. Przez chwilę nasłuchiwał, licząc na to, że intruz sobie pójdzie. Ale pukanie powtórzyło się. Wściekły Quincy schował notatnik w szufladzie biurka, medalion wrzucił za koszulę i ruszył w stronę drzwi. Dom pogrążony był w kompletnej ciszy. Samara więc pewnie jeszcze nie wróciła, choć musiało minął dobrych kilka godzin, bo słońce wisiało na szczycie nieboskłonu. Quincy przestraszył się. Tak szybko minął mu czas, gdy czytał wypociny Dereka?
Przed drzwiami stał wyraźnie czymś poirytowany naczelnik Johnson. Bez pytania przecisnął się obok Quincy’ego, wparował do jego gabinetu nawet nie zdejmując płaszcza, i rzucił się na wyściełany fotel. Quincy oparł się o framugę drzwi i wbił pytające spojrzenie w swojego dawnego przelożonego.
– Masz coś mocniejszego? – zapytał Johnson, jego głos drżał.
Quincy kiwnał głową i wyszedł z gabinetu, po chwili wrócił z zapieczętowaną butelką whisky i jedną szklanką.
Johnson wziął szklankę i odchrząknął.
– Ty nie pijesz? – zapytał niemal szeptem.
– Ograniczyłem – odparł wymijająco Quincy. – Ale nie krępuj się, możesz opróżnić nawet całą butelkę. Ani ja, ani Samara się nie obrazimy.
– Samara? – Johnson wyglądał, jakby przez chwilę próbował sobie przypomnieć, o kim w ogóle mowa. – A co tam właściwie u niej? Jest w domu?
– Wyszła. – Zapadła cisza, w trakcie której Quincy napełnił szklankę alkoholem. – Chciałeś o czymś porozmawiać?
– Za chwilę.
Johnson jednym, solidnym haustem wypił całą zawartość szklanki. Quincy wzdrygnął się na ten widok i poczuł nagłe obrzydzenie do naczelnika. Nigdy go nie lubił, można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że nim gardził. Ale w tamtym momencie, gdy siedzieli wspólnie w gabinecie Quincy’ego, gdy Johnson opróżnił całą szklankę whisky jednym pociągnięciem, Quincy poczuł gniew. Zahamował go jednak szybko, nim rozpaliła się w nim furia, a z jakiegoś dziwnego powodu czuł, że tak mogłoby się zdarzyć. I ta myśl go przeraziła…
– Randolph nie żyje – odezwał się nagle naczelnik, jego wzrok utkwiony był w czubkach butów.
Quincy z początku nie wiedział, o kim w ogóle mowa. Dopiero po kilkunastu sekundach zdał sobie sprawę, że ów Randolph był policjantem, pracował w tej samej jednostce, co Quincy, kilka razy mieli nawet okazję razem prowadzić śledztwo. Nigdy jednak nie doszło pomiędzy nimi do jakichś bliższych kontaktów, byli dla siebie zupełnie obcy, oprócz tego, że razem taplali się w fetorze rozkładających się ciał i ścigali fanatycznych morderców, których okrucieństwo niejednokrotnie zdawało się nie mieć granic.
– Jak? – zapytał w końcu Quincy.
– Hm?
– Jak umarł?
– Ooo – Johnson westchnął. – Strzelił sobie w głowę. Ze służbowej broni. Do cholery, widziałem to, widziałem jak wyciąga broń i odbezpiecza ją… ale byłem zbyt daleko. Krzyczałem, kazałem mu przestać, rzuciłem mu pieprzony rozkaz. Nie posłuchał. Huk był taki… ogłuszający.
– Nie słyszałeś nigdy wystrzału z broni?
– Wierz mi, strzał brzmi zupełnie inaczej, gdy kula przewierca mózg twojego znajomego, którego znałeś od wielu lat. Brzmi… jak lament. Lament, który rozrywa ci duszę na setki kawałeczków. Nie wiem, czy kiedyś będę potrafił o nim zapomnieć. Albo o jego eksplodującej głowie, albo…
Głos mu się załamał. Quincy bez pytania nalał mu kolejną porcję whisky, z której naczelnik chętnie i natychmiastowo skorzystał. Jego twarz przybrała nieco czerwoną barwę, alkohol musiał już zacząć uderzać mu do głowy.
– Przykro mi – wydukał Quincy, ale nie był zadowolony z tonu swojego głosu. Sam sobie nie uwierzył.
– On się zabił po wyjściu z tego mieszkania, Brooks. Już w środku coś mamrotał, że mu niedobrze, że czuje jakieś pulsowanie w głowie, że nie może tam przebywać. A ja, głupi, nie chciałem go wypuścić. Widocznie… widocznie ta sprawa musi być tą, która ostatecznie go złamała. Wiesz, że w naszym zawodzie, w naszych czasach, często się tak dzieje.
– Możliwe.
– Ale przyszedłem… przyszedłem tu, żeby prosić cię o pomoc. Po samobójstwie Randolpha policjanci orzekli, że nie chcą zajmować się tą sprawą, każdy z nich zaczyna wymyślać, że nie czuje się zbyt dobrze w pobliżu tego trupa, że nie chcą się w to mieszać. Moi ludzie popadają w obłęd, Brooks! Potrzebuję cię… potrzebuję kogoś, kto zamknie tę cholerną sprawę jak najszybciej, a ty…
– Nie ma mowy.
Quincy zerwał się na równe nogi i zaczął iść w stronę drzwi wyjściowych. Naczelnik szybkim krokiem podążył za nim.
– Brooks, proszę…
– Nie jesteś już moim przełożonym, nie możesz wydawać mi rozkazów.
– Ale musisz…
– Nic nie muszę!
Miał ochotę uderzyć naczelnika, tak bardzo chciał przywalić w tę nachlaną mordę. Powstrzymał się w ostatniej chwili, nie było to bowiem zbyt mądre posunięcie. Zamiast tego zacisnął pięści i odetchnął głęboko trzy razy. Spłynął na niego spokój.
– Chciałbym, żebyś teraz stąd wyszedł – powiedział najspokojniej, jak umiał. – I nie mieszaj mnie więcej w tę sprawę. Znalazłem martwego przyjaciela z dzieciństwa, to mi wystarczy. Wyjdź.
Naczelnik wyglądał, jakby jeszcze chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Skinął tylko głową, wyminął byłego podwładnego i opuścił mieszkanie. Quincy natychmiast zamknął za nim drzwi na klucz i oparł się o nie plecami. Spojrzał w dół.
Erekcja ani trochę nie zelżała. Co więcej, miał wrażenie, jakby jeszcze się wzmogła… czuł bowiem wzmożone podniecenie za każdym razem, gdy naczelnik mówił o eksplodującej głowie Randolpha.
*
Gdy zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie miała znajdować się Wyspa, zaatakował nas potężny sztorm. Wyłonił się znikąd, jakby za machnięciem czarodziejskiej różdżki i z jakiegoś powodu sprawiał wrażenie, jakby skupiał się specjalnie na nas, jakby chciał nas zawrócić… albo po prostu pogrążyć w morskich głębinach. Na szczęście jeden z moich towarzyszy był doświadczonym kapitanem, nieraz już musiał mierzyć się z szalejącym morzem. Nawet jednak on miał problemy, by bezpiecznie przeprowadzić nas przez ten koszmar.
Pioruny trzaskały naokoło, deszcz siekł po twarzach, niczym rozpalone bicze. A gdzieś tam, z oddali pogrążonej w mroku sztormowych chmur, dobiegał nas dźwięk. Ryk? Okrzyk? Mamrotanie? Trudno stwierdzić, ale na pewno było to coś nieludzkiego. Moje marzenie, by dosięgnąć Wyspy i skrywanych przez nią sekretów jeszcze się wzmogło. Musiałem posiąść tę moc. Moc potrafiącą kształtować sztorm, moc potrafiącą przyzywać tajemnicze istoty z innych światów. Wiedziałem już bowiem, że musi to być potęga tak ogromna, że uczyniłaby mnie w końcu tym, kim zawsze chciałem być.
Kimś ważnym
Kimś, z kim trzeba się liczyć.
Lata upokorzeń, lata poszukiwań, lata pogrążania się w szaleństwie… i w końcu miałem dostać coś na własność, coś co stanie się moją drogą na sam szczyt. Czułem się szczęśliwy. W tamtej chwili nawet ten sztorm, który prawie przewrócił naszą łódź, nie mógł zepsuć mi humoru. Wiedziałem, że nawet jeśli burza rozwali nas w drobny mak i wrzuci mnie w odmęty, znajdę w sobie tyle sił, by dopłynąć do Wyspy wpław. Tak, właśnie tak się czułem. Niepokonany.
W pewnym momencie piorun trafił prosto w nasz pokład. Deski eksplodowały i poszybowały w górę, maszt złamał się na dwie części, ktoś padł na plecy i zaczął wrzeszczeć. Zza chmur dobiegł nas kobiecy śmiech, pełen triumfu i chorej satysfakcji spowodowanej tym, że kogoś udało się Jej skrzywdzić, że ktoś cierpi. Zapytasz, skąd tak dokładnie to wszystko wiem? Skąd wiem, co myślała? Nie potrafię na to odpowiedzieć. Z jakiegoś powodu jednak czułem się wybrany, pobłogosławiony. Było czymś oczywistym, że pozostali członkowie tej wyprawy byli tylko narzędziami, mającymi zbliżyć mnie do celu. To ja byłem głównym bohaterem, ja byłem wybrańcem mającym posiąść moc kształtowania świata na moje życzenie. I Ona musiała to rozumieć. Musiała się… mnie bać. Stąd ten sztorm, jestem pewien, że tak właśnie próbowała mnie powstrzymać.
Nie udało się Jej.
Nasz kapitan okazał się godny swojego tytułu i już po kilku godzinach niebo rozpogodziło się, a chmury rozstąpiły. Deszcz z ulewy zamienił się ledwie w mżawkę. A my ujrzeliśmy Wyspę Z Metalu. I uwierz mi, mój najdroższy przyjacielu, był to widok iście magiczny.
Samotny ląd na samym środku oceanu, żadnej cywilizacji w odległości wielu setek kilometrów. Jeśli próbujesz sobie teraz wyobrazić mapę, by zgadnąć, gdzie ów ląd się ukrywa, porzuć te starania. Wyspa nie znajduje się w naszym świecie, jestem tego absolutnie pewien. W pewnym bowiem momencie, gdy wykonuje się wszystkie opisane w mrocznym tomie kroki, o których oczywiście wspominać nie będę, przechodzi się do innego wymiaru. Tak, brzmię jak szaleniec, możesz nawet zaśmiewać się do rozpuku, ale proszę, nie odkładaj książki. Jeśli ty bowiem zrezygnujesz z dokończenia mojej misji, nikt tego nie uczyni.
Tak więc Wyspa… zaiste zbudowana była z metalu. Metal ten lśnił w jasnych promieniach słońca, wysyłając w naszą stronę jaskrawe refleksy, niemal raniące nasze biedne oczy. Trudno mi scharakteryzować jej wygląd, czy ukształtowanie terenu. W rzeczywistości bowiem Wyspa ulegała ciągłym zmianom i to, co z początku wydawało się ogromną, wznoszącą się pod niebiosa górą z metalu, niemal gładkim szpikulcem, po kilku minutach okazywało się głęboką doliną, pełną mniejszych i większych wzniesień. Nie pytaj, jak to się działo. Wyspa zmieniała się w ułamku sekundy, gdy tylko mrugnąłeś, wyglądała zupełnie inaczej, niż chwilę wcześniej. Jestem niemal na sto procent pewien, że każdy z naszej siódemki widział ją wtedy inaczej.
A raczej szóstki…
Jak bowiem pewnie pamiętasz, jeden z nas został trafiony przez piorun. Gdy dobiliśmy do Wyspy, wyciągnęliśmy go na brzeg i staraliśmy się odratować, bezskutecznie. Jego skóra pokryta była licznymi oparzeniami, połowa twarzy po prostu się stopiła, a w brzuchu widniała ogromna, wciąż dymiąca dziura. Tak właśnie straciliśmy pierwszego członka naszej wyprawy. A ofiar miało być, niestety, więcej. Ohhh, gdybym tylko wiedział, że prowadzę tych ludzi na pewną śmierć…
Ale nie ma co rozpamiętywać przeszłości, nie zmienię jej już bowiem. Gdy ostatecznie stwierdziliśmy, że dla naszego towarzysza nie można już nic zrobić, ruszyliśmy w głąb Wyspy, by zbadać ją i znaleźć to, po co przybyliśmy. I od samego początku czułem Jej obecność, Jej wbijające się we mnie spojrzenie. I niech mnie diabli wezmą… napełniało mnie to iście bestialskim pożądaniem!
*
– Co ty robisz?
Quincy oderwał spojrzenie od pożółkłych stron dziennika Dereka i spojrzał na drzwi gabinetu. Stała w nich Samara, jej twarz zdradzała wyraźne obrzydzenie, patrzyła gdzieś poniżej twarzy swojego męża. Quincy spuścił wzrok i znieruchomiał. Jego spodnie były opuszczone do kolan, prawą dłonią zaś ściskał nabrzmiałego członka. Coś też pulsowało na jego piersi. Zdał sobie sprawę, że to medalion w kształcie serca, stał się ciepły i rytmicznie powiększał się, po czym kurczył. Za każdym skurczem przez ciało Quincy’ego przechodziły potężne dreszcze rozkoszy.
Mężczyzna szybko naciągnął spodnie i podszedł do żony. Ta odsunęła się od niego ze wstrętem. Ogarnęła go furia.
– A czego ty się spodziewałaś? – zapytał i zbliżył swoją twarz do jej, by nie mogła uronić ani jednego słowa, które chciał jej powiedzieć. A miał do powiedzenia wiele… wszystko, co skrywał głęboko w sobie przez ostatnie lata. – Mam swoje potrzeby, a ty ich nie spełniasz. Myślisz, że będę bezczynnie czekał, aż w końcu łaskawie zrzucisz z siebie ubrania? Albo że będę się tułał po burdelach, byle ktoś w końcu się mną zajął? Po co się trudzić, skoro mam rączki, które same potrafią dać mi przyjemność?!
Samara otworzyła usta w czymś, co przypominało strach pomieszany z frustracją. Jej oczy strzelały drobnymi iskierkami.
– Nie poznaję cię – wyszeptała chrapliwym głosem. – Zmieniłeś się, kiedyś byłeś… inny.
– Cieszę się, że w końcu to zobaczyłaś. Szkoda tylko, że wcześniej musiałaś zabić dwójkę naszych dzieci!
Nie chciał tego powiedzieć, ugryzł się w język zbyt późno. Medalion na jego piersi zawibrował, zupełnie jakby się z czegoś cieszył. Było to dziwne uczucie, ale Quincy natychmiast poczuł się lepiej, jakby istniał ktoś, kto go rozumie i wspiera w tym cholernie trudnym życiu, gdzie nawet twoja własna żona jest twoim wrogiem.
Samara podbiegła do męża i uderzyła go w twarz. Prawie tego nie poczuł, ona natomiast odskoczyła z cichym piskiem i złapała się za dłoń. Przez chwilę patrzyła na nią, jak zahipnotyzowana, potem uniosła wzrok. Patrzyła na Quincy’ego, jakby był jakimś koszmarnym upiorem.
– Twoja skóra – wymamrotała. – Jest zimna i taka nienaturalnie gładka… zupełnie jakby była zrobiona z metalu.
Nie czekała na jakąkolwiek reakcję, po prostu wybiegła z gabinetu, a minutę później Quincy usłyszał trzask zatrzaskiwanych drzwi wejściowych.
Stał bez ruchu jeszcze dłuższą chwilę, próbując unormować oddech. Skóra jak metal? O co mogło jej chodzić? I dlaczego porównała go akurat do metalu, ze wszystkich porównań jakie mogła zrobić? Czy to… czy to mogło mieć coś wspólnego z tym, o czym aktualnie czytał? Z tą całą pieprzoną Wyspą Dereka? Ale przecież to były wyssane z palca brednie, zawodzenie na wpół obłąkanego umysłu! Derek po prostu oszalał po nieudanej probie samobójczej, nie mogło być innego wytłumaczenia. Ale w takim razie… czym był ów tajemniczy medalion w kształcie serca, tak niespokojnie drgający pod koszulą Quincy’ego? I dlaczego tak bardzo nie potrafił zapanować nad emocjami, dlaczego wykrzyczał żonie w twarz rzeczy, które udawało mu się tak długo dusić głęboko w swojej świadomości?
I dlaczego ta cholerna erekcja nie chciała zelżeć ani na jedną chwilę?!
Spojrzał w dół, gdzie wciąż, bez ustanku, wyraźnie rysowało się wybrzuszenie w okolicach rozporka. Delikatnie wsunął dłoń na pasek, fala rozkosznych dreszczy zaatakowała go, gdy tylko palce zetknęły się z napiętym członkiem. Szybko cofnął rękę, przerażony tym, jak łatwo go teraz podniecić, jak nienasycony jest… jak bardzo miał ochotę na coś, co nawet nie przyszło mu do głowy od czasu śmierci córeczki…
Medalion znowu zaczął wibrować, tym razem jeszcze silniej, niemal doprowadzając go do szaleństwa z odczuwanej przyjemności. Skulił się i padł na kolana, całe jego ciało drżało w rytm regularnych spazmów. W końcu miał dość. Zerwał z siebie medalion i odrzucił go daleko, ten potoczył się po podłodze i z głuchym dźwiękiem zderzył się ze ścianą w kącie gabinetu. Tam znieruchomiał i jakby… zmalał, stał się zwykłym, srebrnym wisiorkiem.
Quincy powoli zaczął się uspokajać. Ciało, pozbawione rozkosznych wibracji naszyjnika, buntowało się, jakby nie chciało już żyć bez tych drogocennych spazmów. Erekcja ustała niemal natychmiast, Quincy nie miał pojęcia, że możliwe jest, by tak szybko przejść z bycia bardzo pobudzonym, do zwyczajnie wyczerpanego. Odetchnął kilka razy, zimny pot rosił całe jego czoło. Zdał sobie też sprawę, że zrobiło się cicho. Wcześniej, choć nie do końca zwracał na to uwagę, słyszał delikatną melodię, jakby odległą, śpiewaną przez z pewnością piękną istotę, która rozumiała go bez słów i była tam, tylko i wyłącznie dla niego. Teraz pozostał sam. Samotny.
I ta pustka tak bardzo bolała…
Ale nie miał zamiaru póki co zakładać znowu naszyjnika. Chciał odpocząć, czuł że nie przetrwałby kolejnej tak długo trwającej erekcji. Doczołgał się do biurka i z trudem usiadł na krześle. Jego mięśnie odmawiały posłuszeństwa, z tyłu głowy odezwał się tępy, pulsujący ból. Usiłował sprawić, by myśli ponownie skupiły się na notatniku Dereka.
*
Zdaje się, jakbyśmy błądzili po Wyspie długie tygodnie. Brakowało nam już prowiantu i wody, byliśmy przemęczeni i większość mojej ekipy chciała po prostu wracać do domu. Oczywiście nie zgadzałem się na to, byliśmy zbyt blisko, nie mogliśmy po prostu odwrócić się i odpłynąć, a potem… a potem co? Udawać, że nigdy nie natrafiliśmy na to wspaniałe miejsce? Nie stąpaliśmy po metalowej glebie, nie wdychaliśmy delikatnych drobinek metalu, krążących bezładnie w powietrzu? Nie potrafiłem, po prostu nie potrafiłem oprzeć się urokowi tego miejsca. A obietnica skrywanej gdzieś tam mocy tylko upewniała mnie w tym, że chcę… nie, ja muszę przeszukać to miejsce!
Zaczęliśmy walczyć. Wstyd mi o tym pisać, ale osobiście zakończyłem życie pewnej kobiety z mojej ekipy, która tak potwornie krzyczała, że chce wrócić do domu… dlaczego po prostu nie pozwoliłem jej odpłynąć z innymi? Dlaczego nie pozostałem na tej Wyspie sam, skazany na długą śmierć głodową, która i tak nie byłaby wystarczającą karą za moją chciwość, która okazała się przecież być tak potworną zbrodnią! W każdy razie nie zawróciliśmy, nawet po śmierci tamtej kobiety, gdy leżała już u stóp lśniącego drzewa z metalu z głową zmiażdżoną przez gładki kamień, który jeszcze chwilę wcześniej był w mojej dłoni.
I niedługo potem… oh, przyjacielu. Niedługo potem znaleźliśmy Jej świątynię. Miejsce emanujące tak mroczną i nieposkromioną mocą, że przez kilka godzin po prostu staliśmy w miejscu, bojąc się choćby przekroczyć próg tej pradawnej budowli. Nie mam pojęcia, kto ją zbudował i kiedy, nie mam nawet pojęcia, czy pochodzi ona z naszego świata. Wiem jedynie, że nie powinna nigdy przez nikogo być odkryta. A ja, w mojej niepohamowanej głupocie, wkroczyłem w mroczne czeluści Jej domu.
Inni podążyli za mną, choć uczynili to bardzo niechętnie i, niestety, na swoją zgubę. Okazało się bowiem, że ich umysły były zbyt słabe, żeby zmierzyć się z przepięknym śpiewem, który wabił nas coraz głębiej, a stawał się tym głośniejszy, im bliżej byliśmy serca tej świątyni. Moi towarzysze popadli w obłęd, wędrując tymi mrocznymi korytarzami, i pozabijali się nawzajem. Niech pamięć o ich duszach nigdy nie zaginie…
Ale ja przetrwałem. A w głównej komnacie znalazłem artefakt, który zapewne teraz masz przy sobie, naszyjnik w kształcie Jej serca. Gdy go podniosłem, zrazu nic się nie wydarzyło. Poczułem rozczarowanie i potężny gniew. No bo jak to? Tyle poświęceń, straconych lat, trudów podróży i to wszystko na nic? Nie czekała mnie żadna nagroda, gdzie ta potęga, która miała uczynić mnie w końcu kimś wartym zapamiętania?! Już miałem cisnąć naszyjnik z powrotem na piedestał, z którego go podniosłem i po prostu opuścić tę cholerną Wyspę, gdy usłyszałem szept. Nie były to jakieś konkretne słowa, a jednak zrozumiałem, co chciała mi przekazać. Odwróciłem się, zgodnie z Jej poleceniem… stała tam, w wejściu. I jaśniała blaskiem tak pięknym, że naraz wszelkie wątpliwości uleciały z mojej głowy. Uwierz mi, najdroższy przyjacielu, tak pięknej istoty nie oglądały żadne ludzkie oczy, nigdy.
Dała mi wybór. Mogłem pozostawić Jej serce i opuścić Wyspę, ale ostrzegła mnie, że nigdy już tutaj z powrotem nie trafię. Wybrałem więc, naturalnie, drugą opcję. Zabrałem ją ze sobą, a ona pomogła mi samemu kierować statkiem. I tym razem nawet jedna chmurka nie przeszkodziła nam w powrocie do domu. A był to powrót słodki i wypełniony cielesnymi przyjemnościami, o których tu pisać nie będę.
Zapewne jesteś już zmęczony tym szaleńczym gadaniem, ale proszę, drogi przyjacielu, wysłuchaj jeszcze samego zakończenia. Zdałem sobie bowiem w końcu sprawę, że to Ona ma nade mną kontrolę, a nie odwrotnie. Moc, którą obiecywała mi za każdym razem, gdy dochodziłem w Jej czułych ramionach, była bujdą. Chciała uwolnić się z tej Wyspy, która przez tysiące lat była Jej więzieniem i wykorzystała mnie, biedne narzędzie, człowieka wcześniej przez życie złamanego, do osiągnięcia swojego celu. Gdy to zrozumiałem, zezłościła się. Wiedziała już, że nie będę Jej dłużej uległy, postanowiła więc uwolnić się również i od mojej osoby, a wtedy mogłaby ruszyć gdziekolwiek by chciała, siejąc zamęt i chaos na całym świecie.
Chciałem Ją powstrzymać, naprawdę próbowałem, ale… zaczarowała mnie. Za każdym razem, gdy już byłem pewny, że jestem w stanie zniszczyć to przeklęte serce z metalu, ogarniał mnie żal i pożądanie do Niej tak ogromne, że po prostu się poddawałem. Teraz już wiem, na końcu swojego nędznego żywota, że pokonała mnie. Zwyciężyła, a ja okazałem się po prostu idiotą, tak jak wszyscy zawsze podejrzewali. Nie zostanę zapamiętany, chyba że jako niszczyciel świata, jeśli nikt nie zdoła Jej powstrzymać. Dlatego w tobie, mój biedny i najdroższy przyjacielu, cała nadzieja ludzkości. Jeśli masz dość siły, a modlę się by tak było, zniszcz to przeklęte serce. Ciśnij je w gorejące płomienie i z lubością patrz, jak topi się, rozkoszuj się krzykiem, który zapewne wyda z siebie ta jędza, gdy zrozumie, że nadszedł Jej kres. Uczyń to… a moja biedna dusza będzie mogła zaznać spokoju.
A teraz już muszę się pożegnać. Słyszę Ją, słyszę Jej śpiew, coraz głośniejszy. Idzie po mnie, jest wściekła i rozczarowana. Nie wiem, co ze mną uczyni, boję się nawet pomyśleć, ale wiem, że posiada ogromną moc i siłę, nic nie jest dla Niej niemożliwe. Modlę się tylko, bym zdążył umrzeć, zanim zacznie bawić się moim ciałem, jakbym był marionetką… którą ostatecznie okazałem się być.
*
Quincy musiał zasnąć podczas czytania dziennika, nawet nie wiedział kiedy. Obudziło go rytmiczne sapanie w okolicach lewego ucha. Otworzył oczy i stwierdził, że Samara siedzi na nim okrakiem, całkiem nago, całe jej ciało zalewał pot. Nie poczuł ani odrobiny podniecenia tą sytuacją, starał się ją z siebie zrzucić, ale mocniej zacisnęła uda wokół jego talii, nie pozwalając mu nawet wstać z krzesła.
– Co ty, do cholery robisz?! – zawołał, wciąż się z nią siłując.
Samara uśmiechnęła się lubieżnie.
– Chciałam cię przeprosić – powiedziała w przerwach pomiędzy rozkosznymi sapnięciami. – Potraktowałam cię niesprawiedliwie… wiem, że masz swoje potrzeby i obiecuję ci… od dzisiaj będę się nimi skrupulatnie zajmowała!
Nie podobał mu się ton jej głosu. Był dziwnie obcy i odległy, jakby to nie jego żona do niego mówiła. Po chwili Samara drgnęła na nim mocniej i coś obiło się o jego twarz. Odsunął się nieco i w końcu to zobaczył. Metalowe serce, które cisnął w kąt, zwisało pomiędzy jej piersiami i błyszczało, pulsując rytmicznie.
– Skąd… dlaczego to założyłaś?!
– Usłyszałam śpiew. Dziwne, prawda? Coś… ktoś, nawoływał mnie. Nie mogłam się oprzeć. I bardzo dobrze, jestem teraz pełna energii. Nie podoba ci się?
Quincy zaparł się najmocniej, jak umiał i w końcu udało mu się zrzucić z siebie żonę. Zerwał się z krzesła, Samara natychmiast do niego przylgnęła. Jej paznokcie wbiły się głęboko w jego twarz, żłobiąc w niej głębokie bruzdy, które natychmiast zaczęły krwawić. Wrzasnął i odskoczył od niej, jakby parzyła ogniem. Ona jednak nie chciała odpuścić. Atakowała go raz za razem, drapiąc każdy centymetr jego ciała i jęcząc coraz głośniej, jakby krzywdzenie go sprawiało jej niewysłowioną przyjemność.
Quincy odtrącił żonę, padła na podłogę i zaczęła się na niej wić, jej dłonie błądziły po jej ciele, jakby była w kompletnym amoku. Mężczyzna runął na nią i zerwał jej medalion z szyi. Samara wrzasnęła i próbowała odzyskać artefakt, jej pazury wręcz wyrywały mięso z twarzy męża. Quincy prosił ją, by przestała, tak bardzo ją prosił, ale ona nie chciała się uspokoić. Zachowywała się zupełnie jak opętana, starając się odzyskać przeklęty przedmiot.
– Zabij – usłyszał Quincy, głos dobiegał jakby z wnętrza własnej głowy. – Zabij sukę! Zabij ją!
Nawet nie wiedział, kiedy to się stało. Uderzył Samarę medalionem w głowę, niemal natychmiast znieruchomiała, a spod włosów zaczęła płynąć strużka krwi. Uderzył jeszcze pięć razy, aż jej czaszka pękła pod naporem ciosów, a ciało drgnęło konwulsyjnie ostatni raz.
Quincy z przerażeniem spojrzał na metalowe serce. Z jego wnętrza dobiegał triumfalny, kobiecy śmiech. Artefakt drżał w ekstazie.
*
Quincy wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Całe ciało bolało od zadanych pazurami żony obrażeń, stracił również sporo krwi. Ledwo trzymał się na nogach, ale mimo to zdołał przynieść do gabinetu kanister z benzyną i oblał nią metalowe serce. Wyciągnął zapałkę i zapalił ją.
Nie potrafił rzucić.
Zamarł w miejscu, nie mógł nawet ruszyć jednym mięśniem. Choć bardzo chciał po prostu rozluźnić palce, by zapałka sama spadła na oblany benzyną medalion, coś mu to uniemożliwiało. W końcu płomień zaczął parzyć go w palce, chwilę potem później zapałka zgasła.
– Odwróć się.
Quincy nie chciał tego zrobić. Jednocześnie czuł wzmożoną potrzebę, by jednak to uczynić. Poczuł, że ponownie dostaje erekcji, nie umiał nad tym zapanować.
– Odwróć się, kochanie. Chcę ci pokazać coś bardzo przyjemnego.
W końcu uległ. Powoli, jakby nie sterował własnym ciałem, odwrócił się w stronę drzwi. Stała w nich kobieta… nie, nie był to człowiek. Była to jakaś nadnaturalna istota, niemal jaśniejąca w powoli zapadającym w mieszkaniu mroku. Jej nagie ciało wręcz hipnotyzowało, mężczyzna nie mógł się zmusić, by odwrócić wzrok. I zdał sobie sprawę, że wcale nie chce tego robić.
Istota zbliżyła się do niego, Jej stopy zdawały się nawet nie dotykać podłoża, tak delikatnie stąpała. Zatrzymała się tak, że ich nosy prawie się ze sobą stykały. Posłała mu najpiękniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek w życiu widział.
– Nie mogę nic zrobić, jeśli nie nosisz mojego serduszka, kochanie. Załóż je… a gwarantuję ci niezliczone noce przyjemności, których nie jesteś w stanie sobie nawet wyobrazić!
Nawet się nie zastanawiał. Schylił się i uniósł ociekające krwią żony serce. Po drodze zabrał też kanister benzyny. Założył medalion na szyję, po czym jednym, szybkim ruchem oblał się benzyną. Kanister wypadł z jego bezwładnych rąk.
– To nie będzie nam potrzebne – powiedziała Ona, patrząc na kanister.
Zbliżyła się do niego, ich ciała zetknęły się. Quincy poczuł, jak zalewa go ogromna fala przyjemności, czegoś takiego nie doświadczył nawet w najprzyjemniejszych snach. Jej dłonie bezbłędnie krążyły po jego ciele, znajdując punkty, które sprawiały mu najwięcej rozkoszy. Jej usta objęły jego, były mokre i zimne, bardzo go to podniecało. Objął ją w pasie, przylgnęła do niego jeszcze bardziej, specjalnie naciskając brzuchem na nabrzmiałego członka. Jej ręce zdawały się rozciągać, jakby były wężami morskimi, próbującymi zabrać go w mroczne odmęty. Jej cała sylwetka wydłużyła się, nie przypominała teraz ludzkiej kobiety. Trudno stwierdzić, czy w ogóle cokolwiek przypominała.
Nawet nie wiedział kiedy, w jego dłoniach za Jej plecami pojawiła się zapalona zapałka. To jego podświadomość toczyła ostatnie boje z chęcią poznania wszystkich rozkoszy, jakie Ona mogła mu zapewnić. Ale ponownie nie potrafił puścić cholernej zapałki! Płomień był coraz bliżej jego palców, ale Ona była tak świetna, dawała mu tak ogromną przyjemność, Jej dłonie, Jej usta, Jej całe ciało, Jej szept w jego uchu…
W momencie gdy płomień dotknął czubka jego palców, zdołał rozluźnić chwyt. Malutki kawałek drewienka powoli opadał ku podłodze, płomień już niemal zdążył wygasnąć. Zapałka bezgłośnie upadła u ich drżących z rozkoszy nóg.
Quincy poczuł języki ognia, które zaczęły ich utulać, niczym ramiona troskliwej kochanki. W porównaniu do Jej dotyku, ogień był taki ciepły, miły i kojący. Bezpieczny. Quincy zamknął oczy i pozwolił, by płomienie ogarnęły całą jego postać. Fala ulgi spłynęła na niego, gdy poczuł topniejące metalowe serce na piersi, gdy usłyszał Jej krzyk, który nie miał nic wspólnego z rozkoszą.
Ostatnim, co pamiętał, była niezwykła przyjemność, która dała mu orgazm.
Cóż, Jokerze246, przeczytałam Serce z zimnego metalu, jednak nie widzę powodu, aby dzielić się wrażeniami z lektury, zauważyłam bowiem, że nie masz zwyczaju odpowiadać na moje komentarze, więc rozumiem, że nie są Ci one do niczego potrzebne.
Dodam tylko, że wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia, ale powstrzymałam się także od zrobienia łapanki, bo szkoda mojego czasu na coś, co i tak do niczego Ci się nie przyda.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hej, regulatorzy. Wybacz, jeśli odniosłaś wrażenie, że ignoruje Twoje komentarze. Czytam bardzo dokładnie wszystko, co jest pod moimi opowiadaniami, po prostu zazwyczaj nie odpowiadam na komentarze, lub odpowiadam na nie zbiorowo. Mimo to są mi one bardzo potrzebne, pokazują mi, ile jeszcze muszę się nauczyć i co doszlifować. Staram się poprawiać błędy przytoczone w lapankach, a nawet jeśli nie robię tego od razu, to łapanki pomagają mi nie popełniać ich w przyszłych opowiadaniach. Wszystkie Wasze komentarze są dla mnie bardzo ważne, więc jeszcze raz przepraszam, jeśli odniosłaś przeciwne wrażenie. Postaram się nabrać nawyku częstszego odpisywania na komentarze i byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś jednak zdecydowała się na łapanke, bo jak wspominałem, są one bardzo pomocne.
Jokerze, może zajrzę do Twojego kolejnego opowiadania, bo to jest na tyle długie, że raczej nie będę czytać go ponownie, aby powyłapywać błędy i usterki, chyba że znajdę trochę czasu, ale to raczej nieprędko.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
W porządku, a chociaż jakieś ogólne wrażenia? Czy się dobrze czytało, czy było ciekawe? Byłbym wdzięczny.
Jokerze, proszę o cierpliwość.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Oki, z góry dziękuję.
No cóż, Jokerze, zapowiadało się nieźle, jednak z każdym przeczytanym akapitem ciekawość się ulatniała i zostało jedynie znużenie dość długim i przegadanym tekstem, w którym, moim zdaniem, niewiele się dzieje, w dodatku nie udało mi się zorientować, co tam się tak naprawdę wydarzyło, a horroru tu tyle, co kot napłakał. Innymi słowy – to opowiadanie zupełnie nie w moim guście
Dodam jeszcze, że pamiętnik Derka brzmi szalenie osobliwie, bo sprawia wrażenie, jakby był pisany w XIX wieku, a nie współcześnie.
Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia. Przeszkadzała zwłaszcza wszechobecna zaimkoza, nie zawsze poprawnie i czytelnie złożone zdania, a także dość częste literówki.
…i spojrzał ponad siebie. → A może zwyczajnie: …i spojrzał w górę.
Mniej więcej w połowie drogi do jego nozdrzy dotarł zapach. → Czy zaimek jest konieczny? Wszak tam nie było innych nozdrzy.
A może: Mniej więcej w połowie drogi poczuł specyficzną woń.
Stare, zbutwiałe, pokryte wilgocią ściany mieszały się z czymś innym, ohydnym i gryzącym w gardło przy każdym wdechu. → Ściany kamienicy mogły być wilgotne, ale nie mogły butwieć. Nie umiem też wyobrazić sobie, z czym mogą mieszać się ściany kamienicy.
…zidentyfikować tego fetoru, ale przypominało mu to te niezliczone sytuacje, gdy oglądał dotknięte rozkładem trupy. Wydzielały one właśnie ten specyficzny… → Nadmiar zaimków.
Na drugim piętrze uchyliły się drzwi i wyjrzała przez nie… → Na drugim piętrze uchyliły się drzwi i wyjrzała zza nich…
Można patrzeć zza drzwi, ale nie przez drzwi – no, chyba że będą przezroczyste.
…twarz małej dziewczynki, najwyżej dziesięcioletniej. → Zbędne dookreślenie – dziewczynka jest mała z definicji.
Ale dziewczynka nie miała w końcu odpowiedniego środowiska do spędzenia młodości. -> Ale dziewczynka nie miała w końcu odpowiedniego środowiska do spędzenia dzieciństwa.
Młodość to czas między dzieciństwem a dorosłością.
…utratą wszelkiej nadziei na jakikolwiek byt. → …utratą wszelkiej nadziei na lepszy byt.
Skoro miała dziesięć lat, to w byle jakim, ale w jakimś bycie trwała.
Widział już drzwi mieszkania Dereka, jego dawnego przyjaciela z czasów szkolnych. → Widział już drzwi mieszkania Derka, przyjaciela z czasów szkolnych…
Ten błąd pojawia się w całym opowiadaniu. Tu znajdziesz odmianę imienia Derek: https://www.imiona.info/Derek.html
Nie widzieli się przeszło od dwudziestu lat… → Nie widzieli się od przeszło dwudziestu lat…
…potrafił odczytać wiele spomiędzy wierszy. → …potrafił odczytać wiele między wierszami.
Coś było bardzo nie tak. Quincy miał wrażenie, jakby nie był w pokoju sam, ale wszystkie kąty ziały pustką, można to było zauważyć… → Lekka byłoza.
NIe pracował już dla nich… → Literówka.
– Slumsy, kamienica numer 45… → – Slumsy, kamienica numer czterdzieści pięć…
Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.
Przed przyjazdem policji miał około piętnastu minut. → Do przyjazdu policji miał około piętnastu minut.
Jeśli mieli do czynienia z morderstwem… → Mieli, czyli ilu miało? Dlaczego liczba mnoga, skoro Quincy jest sam?
…nie miał na sobie ubrań, w których mógłby cokolwiek schować. → …nie miał na sobie ubrania, w którym mógłby cokolwiek schować.
Ubrania wiszą w szafie, leża na półkach i w szufladach. Odzież, którą mamy na sobie to ubranie.
…szkatułka ozdobiona serduszkiem i książka. Mały notesik leżący idealnie pośrodku biurka. → Książka i notesik nie są synonimami, tych określeń nie używamy zamiennie.
Sięgnął po notesik i ze zdziwieniem zauważył, że jego dłonie drżą. → Czy dobrze rozumiem, że notesik miał drżące dłonie?
…i otworzył pierwszą stronę. → …i otworzył na pierwszej stronie.
wpatrywał się w pierwszą stronę, na którym widniało… → Piszesz o stronie, która jest rodzaju żeńskiego, więc: …wpatrywał się w pierwszą stronę, na której widniało…
Musiał przymknąć oczy, gdy poranne słońce zaatakowało jego oczy. → Powtórzenie. Zbędny zaimek.
Proponuję: Musiał przymknąć oczy, gdy zaatakowało je poranne słońce.
Jej twarz przybrała niezdrowej, purpurowej barwy… → Jej twarz przybrała niezdrową purpurową barwę…
Samara dostała zawału, gdy dostała w pracy powiadomienie o wypadku. → Powtórzenie.
Proponuję: Samara dostała zawału, gdy w pracy powiadomiono ją o wypadku.
…warkocz zanurzył się w talerzu parującego mleka, które powoli piła. → Piła mleko z talerza? Jak kot?
…że to jej głos usłyszał, choć wydawał się tak obcy i odległy, jakby nigdy wcześniej go nie słyszał. → Powtórzenie.
Proponuję: …że to jej głos, choć wydawał się tak obcy i odległy, jakby nigdy wcześniej go nie słyszał.
Nie potrafiła donieść im pierwszego dzieciaka… → Nie potrafiła donosić ich pierwszego dzieciaka……
Złapał za notatnik… → Złapał notatnik…
Łapiemy/ Chwytamy/ Bierzemy coś, nie za coś.
…udał się do swojego gabinetu. → Zbędny zaimek – czy szedłby do cudzego gabinetu?
…by umysł Dereka wciągnął go na tyle, by mógł zapomnieć o własnych problemach, chociaż na chwilę. ->Czy to zamierzony rym?
Gdy więc zakończyłem szkołę… → Gdy więc ukończyłem szkołę…
Ale dla mnie nigdy to nie wystarczało. → Ale mnie nigdy to nie wystarczało.
Po prostu… ciężko to wytłumaczyć. → Po prostu… trudno to wytłumaczyć.
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html
…dlaczego akurat ja miałbym coś w nim dokonać?! → …dlaczego akurat ja miałbym czegoś w nim dokonać?!
Gdzie płynęliśmy, zapytasz. → Dokąd płynęliśmy, zapytasz.
Tak samo dla siebie zachowam sekret dotarcia do Wyspy… → Tak więc dla siebie zachowam sekret dotarcia do Wyspy…
Quincy Brooks odwrócił kolejną stronę… → Quincy Brooks odwrócił kolejną kartkę…
Stron odwracać się nie da.
Był on w kształcie ludzkiego serca… → Zbędny zaimek.
Dopiero pół minuty później przez jego ciało przeszły… → Jak wyżej.
Quincy poczuł jak jego ciało ogarnia przyjemne ciepło. → Jak wyżej.
Tak szybko minął mu czas, czytając wypociny Dereka? → Ze zdania wynika, że to czas czytał wypociny Derka.
Proponuję: Tak szybko minął mu czas, gdy czytał wypociny Derka?
Przed drzwiami wejściowymi stał… → Czy w tym domu były również drzwi wyjściowe?
A może wystarczy: Przed drzwiami stał…
Bez pytania przecisnał się… → Literówka.
…z zapieczentowaną butelką whisky… → …z zapieczętowaną butelką whisky…
…zdał sobie sprawę, że owy Randolph… → zdał sobie sprawę, że ów Randolph…
Tu znajdziesz odmianę zamka ów.
Z służbowej broni. → Ze służbowej broni.
Jego twarz przybrała nieco czerwonej barwy… → Jego twarz przybrała nieco czerwoną barwę…
…każdy z nich zaczyna wymyślać, że nie czują się zbyt dobrze… → …każdy z nich zaczyna wymyślać, że nie czuje się zbyt dobrze…
…tak bardzo chciał przywalić w tę jego nachlaną mordę. → Zbędny zaimek.
…by bezpiecznie przeprowadzić nas na drugą stronę. → Na drugą stronę czego?
Błyskawice trzaskały naokoło nas, deszcz siekł nas po twarzach… → Błyskawice są bezgłośne, nie trzaskają. Czy zaimki są konieczne?
Ciężko stwierdzić, ale na pewno było to coś nieludzkiego. → Trudno stwierdzić, ale na pewno było to coś nieludzkiego.
…maszt złamał się na dwie połowy… → Masło maślane – połowy jednej rzeczy zawsze są dwie.
Proponuję: …maszt złamał się na dwie części…
Skąd wiem, co czuła? Nie potrafię na to odpowiedzieć. Z jakiegoś powodu jednak czułem się… → Czy to celowe powtórzenie?
Nasz kapitan okazał się godny swojego tytułu i już po kilku godzinach niebo rozpogodziło się, a chmury rozstąpiły. → Czy dobrze rozumiem, że kapitan wpłynął na poprawę pogody?
…gdy wykonywa się wszystkie… → Raczej: …gdy wykonuje się wszystkie…
Metal ten lśnił w jasnych promieniach słońca… → Zbędne dookreślenie – czy bywają ciemne promienie słońca?
Ciężko mi scharakteryzować jej wygląd… → Trudno mi scharakteryzować jej wygląd…
Wyspa zmieniała się w ułamku sekundy, gdy tylko mrugnąłeś, wyglądała zupełnie inaczej, niż sekundę wcześniej. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: Wyspa zmieniała się w ułamku sekundy, gdy tylko mrugnąłeś, wyglądała zupełnie inaczej niż chwilę wcześniej.
Jak bowiem pewnie pamiętasz, jeden z nas został trafiony przez piorun. → Nie można tego pamiętać, bo była jedynie wzmianka, że piorun złamał maszt.
…wyciągnęliśmy go na brzeg i staraliśmy się go odratować, bezskutecznie. Jego skóra pokryta była licznymi oparzeniami, połowa twarzy po prostu się stopiła, a w jego brzuchu… → Nadmiar zaimków.
Tak właśnie straciiśmy pierwszego… → Literówka.
Ale nie ma co rozpamiętywać przeszlości… → Literówka.
Gdy ostatecznie stwierdziliśmy, że dla naszego towarzysza nie można już nic zrobić, ruszyli wgłąb Wyspy… → Gdy ostatecznie stwierdziliśmy, że dla naszego towarzysza nie można już nic zrobić, ruszyliśmy w głąb Wyspy…
…ktoś, kto go rozumie i wspiera go w tym cholernie trudnym życiu… → Drugi zaimek jest zbędny.
Samara doskoczyła do męża i uderzyła go w twarz. Prawie tego nie poczuł, ona natomiast odskoczyła z cichym piskiem… → Nie brzmi to najlepiej.
…czym był owy tajemniczy medalion… → …czym był ów tajemniczy medalion…
…dlaczego wykrzyczął żonie… → Literówka.
…gdy tylko jego palce zetknęły się… → Zbędny zaimek.
Medalion znowu zaczął wiborwać… → Literówka.
…potoczył się po podłodze i z głuchym tąpnięciem zderzył się ze ścianą… → Obawiam się, że to nie było tąpnięcie.
Proponuję: …potoczył się po podłodze i z głuchym dźwiękiem zderzył się ze ścianą…
Jego ciało, pozbawione rozkosznych wibracji naszyjnika, buntowalo się… → Zbędny zaimek. Literówka.
Erekcja ustała niemal natychmiastowo… → Erekcja ustała niemal natychmiast…
Odetchnął kilka razy, zimny pot rosił całe jego czoło. → A może wystarczy: Odetchnął kilka razy, zimny pot zrosił czoło.
…słyszał delikatny śpiew, jakby odległy, śpiewany przez… → Brzmi to nie najlepiej.
Proponuję: …słyszał delikatną melodię, jakby odległą, śpiewaną przez…
Ale nie miał zamiaru póki co zakładać znowu naszyjnika. → A może: Ale teraz nie miał zamiaru znowu zakładać naszyjnika.
Jego mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa… → Zbędne zaimki.
Zmusił się, by jego myśli ponownie skupiły się na notatniku Dereka. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję:
Usiłował sprawić, by myśli ponownie skupiły się na notatniku Derka.
…nie wdychaliśmy delikatnych drobinek metalu, krążących bezwiednie w powietrzu? → A czy drobinki miały świadomość? Czy mogły krążyć w powietrzu, wiedząc o tym?
A może miało być: …nie wdychaliśmy delikatnych drobinek metalu, krążących bezładnie w powietrzu?
…wkroczyłem w mroczne czeluścia Jej domu. → …wkroczyłem w mroczne czeluści/ czeluście Jej domu.
Tu znajdziesz odmianę rzeczownika czeluść.
…a stawał się tym głośniejszy, jak bliżej byliśmy… → …a stawał się tym głośniejszy, im bliżej byliśmy…
…nasyzjnik w kształcie Jej serca. → Literówka.
Już miałem cisnąć naszynik z powrotem… → Literówka.
…która przez tysiąće lat… → Literówka.
…sięjąc zamęt i chaos na całym świecie. → Literówka.
Ciśnij je w goręjące płomienie… → Literówka.
…słyszę Jej śpiew, coraz głośniejszy i donośniejszy. → Głośny i donośny to synonimy, znaczą to samo.
…zanim zacznie bawić się moim ciałem, jakby było marionetką którą przeciez ostatecznie okazałem się być. → …zanim zacznie bawić się moim ciałem, jakbym był marionetką, którą ostatecznie okazałem się być.
…sapanie w okolicach jego lewego ucha. → Zbędny zaimek.
Jej paznkocie wbiły się głęboko… → Literówka.
…drapiac każdy centymetr jego ciała… → Literówka.
Quincy odtrącił żonę, padła na ziemię… → Rzecz dzieje się w mieszkaniu, więc: Quincy odtrącił żonę, padła na podłogę…
…jej dłonie błądziły po jej ciele… → Czy oba zaimki są konieczne?
…Quincy prosił ją, by przestała, tak bardzo ją prosił, ale ona nie… → Czy powtórzenie i wszystkie zaimki są konieczne?
A może wystarczy: Quincy prosił by przestała, ale ona nie…
– Zabij – usłyszał Quincy, głos dobiegał jakby z wnętrza jego własnej głowy. → – Zabij – Quincy usłyszał głos, dobiegający jakby z wnętrza własnej głowy.
…spod jej włosów zaczęła płynąć strużka krwi. Uderzył ją jeszcze pięć razy, aż jej czaszka nie pękła pod naporem ciosów, a jej ciało nie drgnęło konwulsyjnie ostatni raz. → Nadmiar zaimków.
Proponuję: …spod włosów zaczęła płynąć strużka krwi. Uderzył jeszcze pięć razy, aż czaszka pękła pod naporem ciosów, a ciało ostatni raz drgnęło konwulsyjnie.
Całe jego ciało bolało od zadanych… → Zbędny zaimek.
Wyciągnął zapałkę i rozpalił ją. → Zapałkę się zapala, nie rozpala.
…spadła na nasiąknięty benzyną medalion… → Czy metal, z którego był wykonany medalion, mógł nasiąknąć benzyną?
…płomień zaczął parzyć go w palce, kilkanaście sekund później zapałka zgasła. → Obawiam się, że kiedy płonąca zapałka zaczyna parzyć palce, za moment zgaśnie. Nie jest możliwe, aby zgasła dopiero po kilkunastu sekundach, bo kilkanaście w przybliżeniu określa liczbę od 11 do 19, a żadna zapałka nie będzie palić się tak długo.
…zabrał też kanister beznzyny. → Literówka.
…jednym, szybko ruchem oblał się beznyzną. → Pewnie miało być: …jednym ruchem szybko oblał się benzyną.
…zdawały się rozciągać, jakby były wężami morskimi, próbującymi zaciągnąć go… → Nie brzmi to najlepiej.
Ciężko stwierdzić, czy w ogóle… → Trudno stwierdzić, czy w ogóle…
…w jego dłoniach za Jej plecami pojawiła się zapalona zapałka. To jego podświadomość toczyła ostatnie boje z jego chęcią… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
…kawałek drewienka powoli opadał ku ziemi… → …kawałek drewienka powoli opadał ku podłodze…
…całą jego postać. Fala ulgi spłynęła na niego, gdy poczuł topniejące metalowe serce na swojej piersi… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Regulatorzy, dzięki za komentarz. Widzę, że jeszcze sporo muszę się nauczyć, głównie w kwestiach gramatycznych. Jutro znajdę czas i poprawię wyłapane przez Ciebie błędy. Zauważyłem, że zwróciłaś mi uwagę na nadużywanie zaimków, więc nad tym popracuje w pierwszej kolejności w moich kolejnych opowiadaniach (które mam nadzieję bardziej Ci się spodobają). Jeszcze raz dzięki za opinię.
Bardzo proszę, Jokerze.
Owszem, masz przed sobą sporo pracy, ale mam nadzieję, że jej podołasz i Twoje przyszłe opowiadania będą znacznie ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane. Powodzenia! :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hej, początek gdy Quincy wchodzi do mieszkania kolegi zapowiada ciekawe śledztwo, ale artefaktu powodującego erekcję, to się nie spodziewałem :). Dodam, że fragmenty z Samarą są nawet ciekawe ale czytanie dziennika było mało przyjemne. Dodam, że ciężko jest w ciekawy sposób przedstawić historię opowiadaną w postaci dziennika lub na przykład samych myśli bohatera. Więc wydaje mi się, że dość wysoko zawiesiłeś sobie poprzeczkę. Życzę powodzenia w dalszym pisaniu i nie zrażaj się :)Pozdrawiam
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Hej, Bardjaskier. Dzięki serdeczne za komentarz. Nie chciałem właśnie pisać opowiadania o sledztwie, moim zamiarem było stworzenie czegoś o niepojacej aurze takiej tajemnicy, jakieś zło o nie do końca zdefiniowanej genezie. Przyznam szczerze, że to właśnie fragmenty dziennika były w moim zamyśle najciekawszą częścią tekstu, ale cóż, widocznie jeszcze muszę popracować nad warsztatem, by osiągać zamierzane efekty. Mimo wszystko dzięki, że poświęciłeś czas na przeczytanie mojego opowiadania i napisanie komentarza. Pozdrawiam