
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Król jest nagi
Mam na imię Dagmara. Jestem impulsywna, bardzo uczuciowa, może czasami trochę arogancka. Nie przekładam dóbr materialnych nad ludzi. Bywam niesympatyczna. Jestem oddana. Mówię innym, co o nich myślę prosto w nos. Jestem delikatna. Jestem impulsywna. Lubię mieć przy sobie kogoś. Lubię wymuszać swoje postanowienia. Potrafię zadbać o innych.
Jestem lwem. Jestem też kogutem, ogniem, metalem, uległością i sławnym dniem. Ale przede wszystkim lwem. Z dwudziestego drugiego lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku.
– O Jezus… – Szepnęłam do siebie i zerwałam się, zapominając zupełnie, że w pracy. – Jezus Maria! Jolka! Jolka! Chodź szybko!
Koleżanka z sąsiedniego stanowiska po sekundzie stała za mną. Nawet się do niej nie odwróciłam, cały czas tępo wlepiałam oczy w monitor komputera.
– Co się stało? – Spytała wystraszona dziewczyna, a ja tylko wskazałam jej na ekran.
– To moje nazwisko? – Zapytałam po przełknięciu śliny, cały czas drżąc z emocji. Nie mając pewności, czy słowa w ogóle wyszły mi z gardła, czy tylko dźwięczały wciąż w mojej głowie, powtórzyłam: – Czy to moje nazwisko?
Ruda Jola nachyliła się i poprawiła okulary w grubej, czerwonej oprawie. Przewinęła stronę kilka razy w górę i w dół. Po chwili odwróciła głowę i spojrzała na mnie z dołu.
– Twoje. – Powiedziała nieśmiało.
Niemal popłakałam się ze szczęścia.
– Nero… – Wyszeptałam zagryzając wargę. – Gwiazdy zdecydowały… A Feliciano Neroni prześle mi swoje błogosławieństwo!
Szłam do domu niesamowicie szczęśliwa. Gotowa skakać, tańczyć, śmiać się i śpiewać w każdym momencie. Postanowiłam zafundować sobie obiad na mieście. Lepszej okazji do świętowania dawno nie miałam. Myśl ta przyszła mi akurat, gdy przechodziłam obok mojej ulubionej, wietnamskiej restauracji. Bardzo przytulny lokal, o niezwykle kameralnym klimacie, umieszczony na parterze odrestaurowanej kamienicy. Wspaniałe miejsce, by w ciszy i spokoju nacieszyć się swoim szczęściem. Pogada nie była idealna, zaczynało kropić. To przypieczętowało moją decyzję. W końcu jestem ogniem, nie mogę moknąć na deszczu! Jakiś facet obok mnie rozkładał właśnie czarny parasol.
– Przeczuwałem, że może padać… – Powiedział do siebie.
Minęłam go szybko. Idiota, co on może wiedzieć o przyszłości? Przyszłość niedługo będzie w moich rękach. Deszcz niesamowicie szybko przybierał na sile. Przeszłam przez jakiś opustoszały ogródek piwny, krople dudniły w gigantyczne parasole nad moją głową, tak ciężko i głucho, że wydawało mi się, że zaraz się przebiją i spadną na mnie. Co za straszna pogoda, nienawidzę takiej. Ale ciche i ciepłe miejsce czekało już na mnie. Jeszcze pięć metrów. Drzwi restauracji były otwarte, ale widok na wnętrze lokalu blokowały setki czerwonych koralików na zwisających z framugi linkach. Musiałam wyjść spod ochrony parasoli, ale to nic, zostały trzy kroki do wejścia. Woda natychmiast atakuje moje włosy. Dwa kroki. Wielka kropla wpada mi za kołnierz, przejmujące zimno natychmiast rozchodzi się po ciele. Jeden krok. I zapadła cisza. Zniknęło dudnienie kropli o parasole i chodnik, zniknęły ludzkie kroki w tle, zniknęły ciche rozmowy wewnątrz restauracji. Zostało tylko zimno i niezwykła, wdzierająca się w mózg cisza przerwanej rozmowy telefonicznej. I nagle przerażający ryk rozdarł moje serce, a spomiędzy koralików wychyliła się wielka, lwia paszcza o zębach jak noże i ogromnej, rozmierzwionej grzywie. Ze strachu upadłam i to uratowało mi życie, bo bestia właśnie zatrzasnęła paszczę, gdybym wciąż stała, chyba odgryzła by mi piersi. Nie krzyczałam, rozwarłam tylko usta. Lew spojrzał na mnie z góry, a ja utonęła w jego zielonych, dzikich oczach. Pionowe źrenice były niczym włócznie. Poruszył nosem i znowu ryknął, prosto na mnie, zionąc wonią krwi i surowego mięsa. Spośród koralików wysunęła się wielka, uniesiona do ciosu łapa. Ciężko poleciała w dół, roztrzaskując na drobne kawałki płytę chodnikową, na której przed chwilą leżałam. Ale ja już się stamtąd oddalałam, najpierw panicznie, na czworaka, potem podniosłam się, od razu przewróciłam, znowu wstałam i pobiegłam. Ludzie patrzeli na mnie wystraszeni, a łzy na mojej twarzy mieszały się z kroplami ciężkiego deszczu.
– Przepraszam… Przepraszam, przepraszam, przepraszam! – Szeptałam do siebie całą drogę do domu.
Jak mogłam być tak głupia? No tak, w końcu jestem impulsywna… Ale coś takiego. Szarpnięciem otworzyłam wymiętoszoną gazetę i przeczytałam, już chyba dziesiąty raz, co w niej pisało.
– „W tym miesiącu unikaj orientalnej kuchni. Stawiaj na domowe potrawy”. Tak, tak, już będę pamiętać!
Odłożyłam pismo i wstałam z fotela. Nagle sobie przypomniałam. Przecież dokładnie to wywróżyła mi w piątek wróżka Anastazja! Wielkie szczęście przeplatane małymi wypadkami! No tak! Po tym, czego się dowiedziałam, byłam tak przejęta, że zapomniałam o nakazach! Masz za swoje, głupia babo, chwila radości, a ty już nie myślisz o bożym świecie.
Przeszłam przez mój mały pokoik i stanęłam w oknie. Przejaśniało się. Pojedyncze promienie popołudniowego słońca mężnie przebijały chmury.
– Jak romantycznie! – Uśmiechnęłam się.
Spojrzałam w dół, na szaro-zielone podwórko, z mojego piętra widziałam je całe. Malutcy ludzie skokami omijali liczne kałuże. Strach już się ze mnie ulotnił, powoli, powolutku odchodził też niepokój. Jeszcze tylko chwila, a zniknie całkiem, dosłownie sekundka… Jakiś cień przemknął między garażami. Wzdrygnęłam się.
Dzwonek do drzwi.
Serca podjechało mi do gardła. Nie ze strachu, z przejęcia. Ale szybko się opanowałam, przecież to niemożliwe, żeby to było to, na co czekałam, nie tak od razu.
Idąc przez moje małe, ciemne mieszkanko usłyszałam ciche mruczenie, dochodzące nie wiadomo skąd. Stanęłam.
-”Uważać, na nieznajomych. W tym tygodniu mogą przynieść pecha”. – Powiedziałam do siebie. – Pamiętam.
Mruczenie ustało, a ja upewniwszy się przez judasza, że to nie nieznajomy, a pani Basia, kurierka, powoli otworzyłam drzwi. To było to! Tak po prostu, przyleciało pocztą z Neapolu! Wygrałam w loterii Nero, mistrza horoskopów, wróżbity największych tego świata. Wygrałam jego artefakt, a on coś tak cennego przesłał pocztą. Cóż, geniuszy się nie osądza. Ściskając sześciokątną paczuszkę tak mocno, że kuła mnie kantami w pierś, drżącą ręką podpisałam pokwitowanie i pożegnałam kurierką, pobiegłam do salonu. Rozsiadając się w fotelu, otworzyłam pudełko. Pierwsze, co ujrzałam w środku, to duża, zalakowana koperta. Pieczołowicie ją otworzyłam i wydobyłam ze środka złożoną kartkę. Ozdobny papier był zapisany pięknym, odręcznym pismem, o dziwo po polsku.
Moja Najukochańsza! Najdroższa Moja!
Wierzę, że jesteś w dobrym zdrowiu.
Jestem tego wręcz pewny,
bo gwiazdy na powiernika mojego
na pewno wybrały kogoś
hardego ducha i ciała.
Wykorzystaj mój prezent.
Sprawniejszą ręką na przyszłość,
mniej sprawną na dobrą radę.
Odnajdźmy razem Boga!
Feliciano „Nero” Neroni
Długo wgapiałam się tępo w list. Każde litera była elegancka, każde słowo emanowało niezwykłą mocą, wzniecało ogień w moim sercu. Słowa Nero skierowane do mnie! Jestem jego ukochaną! Jego oblubienicą! Im dłużej tak siedziałam, wbita w fotel, tym ciężej mi się oddychało. Głowa zrobiła mi się lekka, jakby wszystkie myśli uleciały… Jakby moja dusza uleciała… Do gwiazd…
Coś cicho zaskrobało pod meblościanką, podłoga się zatrzęsła. Cóż z tego? Słyszałam to jak przez szybę, moja ciało czuło, ale umysł nie kazał reagować. Podrzuciło mną delikatnie w fotelu, a ja poczułam się wniebowzięta, jakby przeznaczenie ujęło mnie w ramiona. Meblościanka się przewróciła, niemal bezgłośnie. Posypało się szkło, miliony kawałków migotało w powietrzu, tworząc moją własną, prywatną zimę. Za oknem panowały wszystkie możliwe pory roku, dzień z nocą zmieniał się co sekundę, padało na zmianę z oślepiającymi przebłyskami słońca. Czułam się jakbym wpadła do kalejdoskopu. Nie wiadomo kiedy ściany zaczęły się do mnie zbliżać. Sunęły powoli, niszcząc meble, na których osiadł szklany śnieg. Mój mały pokoik zrobił się teraz miniaturowy, cały świat się skurczył i skupił w tym jednym miejscu, w tej jednej rzeczy, którą trzymałam teraz na kolanach. Zebrałam całą wolę, jaka mi pozostała, spojrzałam powoli, półprzytomna, w głąb pudełka, co takiego znajdowało się pod listem. Panowała tam niezmierzona ciemność, jakbym spoglądała w głąb studni. Zmrużyłam zmęczone oczy, włożyłam cały wysiłek, by przebić się przez mrok. Nagle rozwarło się niewielkie, wściekle zielone oko o pionowe źrenicy. Cofnęłam głowę, a z ciemności wyrwała się gigantyczna, czarna łapa o złotych pazurach i podrapała mnie w twarz.
Szarpnęłam głową, wyrywając się ze snu. Serce mi dudniło, ciężko łapałam oddech, byłam cała spocona. Siedziałam na swoim fotelu, oburącz ściskając otwartą paczkę. Za oknem ściemniło się, musiał być środek nocy. Jak mogłam na tak długo zasnąć? Szybko włączyłam lampkę na stole, by rozgonić ciemności. Jedną ręką delikatnie sprawdzałam twarz, nie było na niej jednak żadnych zadrapań. W świetle zobaczyłam, że wszystkie meble, łącznie z meblościanką, stały na swoim miejscu. Odetchnęłam z ulga. Poszukałam wzrokiem listu, leżał na podłodze obok mnie. Jakaż moc musiała się w nim kryć! Nie czułam strachu. Nie od dziś mam świadomość istnienia rzeczy magicznych i niepojętych, i nie od dziś wiem, jak potężne siły władają naszym życiem. Każdy sen coś znaczy, ten mógł być swoistą próbą. Ale miałam zamiar okazać się godna skarbu Nero za wszelką cenę! Z szacunkiem podniosłam list, po czym, niepewnie, spojrzałam w głąb pudełka na moich kolanach. Nie zastałam na szczęście nieprzeniknionej ciemności, a niedużą, drewnianą szkatułkę, wydobyłam ją jedną ręką, był ciężka. Prosta, bez żadnych ozdób, żadnych napisów czy oznaczeń. Co mogła w sobie kryć? Co Nero postanowił dać szczęśliwemu wybrańcowi? Powoli otworzyłam wieko.
Kula. Na czerwonej poduszeczce spoczywała czarna kula, niewiele mniejsza od bili. Przełknęłam ślinę i wydobyłam mroczną perłę, niezwykle chłodną i matową. Nie poczułam absolutnie nic, żadnego uniesienia, żadnego podniecenia. Zaczęłam spoglądać w głąb kuli, automatycznie, jakbym wiedziała, że właśnie to muszę czynić. Zmrużyłam oczy, aż dojrzałam, że coś porusza się w jej wnętrzu. Niewielka, złota iskierka, leciała jakby z wnętrza perły w moim kierunku, po chwili dołączyły do niej następne, zaczęły buszować po kuli, rozświetlając delikatnie wnętrze artefaktu.
Kula szczęścia? Miałam takich na kupy. Zabawki z targu, w których, po potrząśnięciu, pojawiają się napisy. Czyżby Feliciano przysłał mi taka kulę własnej roboty? Już miałam delikatnie potrząsnąć,trzymając oburącz, ale przypomniały mi się słowa listu. Chwyciłam kulę tylko w prawą dłoń.
– Sprawniejszą ręką na przyszłość. – Wyrecytowałam. – Opowiedz mi o mojej przyszłości.
Potrząsnęłam.
Spojrzałam w głąb kuli. Złote iskierki rozdzieliły się i stworzyły wewnątrz perły małą, jasną burzę. Po chwili zaczęły hamować, skupiając się przy ściance kuli naprzeciwko moich oczu. Układały się pieczołowicie w złote słowa, napisane ta samą ręką, co list.
Jutro umrzesz
I rozpłynęły się, pozostawiając kulę czarną i pustą jak na początku. Podobna pustka zapanowała w mojej głowie, rozlała się na całe moje ciało. Niewidzialna siła nakazała mi odwrócić głowę i spojrzeć na zegarek. Przełknęłam nagromadzoną w ustach ślinę. W tym momencie wybiła północ.
Nie wiem jak położyłam się spać. Nie wiem, jak zasnęłam. Nie wiem, o czym śniłam, kiedy się obudziłam, po co wyszłam z domu. Stałam w pełni ubrana na zachmurzonej, szarej ulicy, którą codziennie chodzę do pracy. Widziałam wietnamską restaurację i ogródek piwny. Poznawałam każdy szczegół. A jednak wszystko wydawało się obce. Nie widziałam słońca, ukrytego za murem ciemnych chmur. Nie słyszałam niczego, poza własnym, stłumionym oddechem. Na ulicy nie było nikogo, poza mną. Bezgłośny wiatr powiał mi w twarz, rozwiał włosy. Otworzyłam szerzej oczy, dopiero teraz zdając sobie sprawę, gdzie jestem. Ruszyłam przed siebie niepewnym krokiem, chwiejąc się, jakbym nie miała pełnej władzy w nogach. Czy to znowu sen? To cały czas tylko sen.
– Sen, sen, sen. – Powtarzałam sobie, idąc na sparaliżowanych kończynach, niepewnie stawiając krok za krokiem, ledwo utrzymując równowagę, jakbym zamiast stóp miała drewniane protezy. W powietrzu unosił się niepokój, a ja zawzięcie go wdychałam. Odgłosy mojego chodu roznosiły się po okolicy echem.
– Sen, sen, sen, sen. To tylko sen. To zawsze był tylko sen… Co ja wygaduję? – Zdenerwowałam się nagle na siebie. – I czego ja się boję? To nic strasznego. Nic strasznego. Jestem lwem. Lew to król. Król dżungli i puszczy. Król miasta. Król ulic. Król życia.
– Król bez królestwa, to żaden król. – Ktoś za moimi plecami brutalnie przerwał moją wyliczankę.
Odwróciłam niepewnie samą głowę. Kilka kroków za mną stał młody mężczyzna w garniturze, z czarnym parasolem. Widziałam go tylko raz w życiu, wczoraj, tutaj, minęłam go stojącego na deszczu, wspomnienie to powróciło jak piorun. Jak mógł zajść mnie od tyłu? Nie słyszałam najmniejszego szelestu. Patrzył na mnie przenikliwie, jednym okiem ognistym i dzikim, drugim chłodnym i martwym.
– Żyj w zgodzie z Bogiem, czymkolwiek ci się On wydaje! – Zaśmiał się. – Jeśli dla ciebie Bogiem są gwiazdy, proszę bardzo! Modliłaś się do nich! Błagałaś je o pomoc! Prosiłaś o radę! Słuchałaś ich nakazów! Wierzyłaś bezgranicznie! Oj, żyłaś w zgodzie z Bogiem! Więc przymnij błogosławieństwo!
Wysunął w moim kierunku otwartą dłoń. Po chwili dopiero pojęłam, że tym teatralnym gestem wskazuje coś za mną. Odwróciłam się z powrotem i zamarłam. Kilkadziesiąt metrów dalej, dostojnie, bezgłośnie i beznamiętnie szedł w moim kierunku gigantyczny, czarny jak noc lew o zielonych oczach, wyglądających jak dwa kryształki zatopione w smole. Musiał być dwa, czy nawet trzy razy większy od zwykłego zwierzęcia. Łapami mógłby zgniatać skały, jego grzywa nie przepuściłaby nawet jednego promienia słońca. Za to jego oczy świeciłyby nawet w największej ciemności. Niósł ze sobą pożogę i rozpacz, z każdym krokiem niszczył mojego ducha, jakby był zaprzeczeniem wszystkiego, w co kiedykolwiek wierzyłam. Zatrzymał się kilka kroków przede mną i jednym spojrzeniem sprawił, że krzyknąłem. Krzyknęłam głośno, ze strachu i zwątpienia. Prosto w niebo, wykrzyczałam prośbę o pomoc, o wskazówkę, o ratunek, krzyczałam, aż głos uwiązł mi w gardle, a ciało odmówiło posłuszeństwa, bezwładnie upadłam na ziemię.
Coś pojawiło się w oknie kamienicy. Coś czmychnęło między ławkami. Zabłysła złota grzywa. Dumny lew wyszedł z drzwi pobliskiego sklepu, rozejrzał się, po czym podszedł do czarnego potwora i zatrzymał się koło niego, mierząc groźnym spojrzeniem. Pojawił się kolejny zwierzak, zeskoczył z piętra dużego banku i ustawił się obok swojego pobratymca. Zewsząd zaczęły wychodzić dziesiątki lwów, niektóre biegły z daleka, zwalniając dopiero tutaj, tworzyły wielki krąg wokół ogromnej, kruczoczarnej bestia. Mruczały głośno, parskały, rzucały grzywami. Czarny lew pozostawał niewzruszony. Usłyszałam śmiech.
– Na co ci to? – Spytał człowiek z parasolem. – Po co? Po co? Po co? Co ci to da? W czym ci pomoże? Nie widzisz, że one są przy nim tylko poddanymi? Że on jest władcą? Wystarczy jeden jego rozkaz!
A gdy mężczyzna urwał krzyk, czarny lew otworzył paszczę, prezentując wielkie, złote kły, i ryknął. Ryknął tak przeraźliwie, że zatrzęsły się posady świata. Odzyskałam sprawność ciała i pierwsze, co zrobiłam, to zatkałam uszy, byleby nie słyszeć tego przeklętego ryku, docierającego do każdego miejsca na świecie, do dna mojej dyszy i na granice wszechświata. Nagle bestia zamilkła, wielka cisza spadła na nas i polała się krew. Jeden z lwów rzucił się na drugiego. Podobnie uczyniły wszystkie, zaczęły się gryźć i drapać, rozdzierać mięso na sztuki, odrywać od kości. Zagryzały się, jakby ktoś wypuścił je z klatek po tysiącach dniach postu, nie zjadały jednak swojego mięsa, gdy jeden padł, jego oprawca natychmiast rzucał się na innego, lub sam padał ofiarą. Krew zalała ulicę, pływały w niej strzępy futra. Pozbawiony łapy lew przebiegł mi tuż przed twarzą, celem rzucenia się na upatrzonego wroga po drugiej stronie ulicy. Rzucił mu się do szyi i przegryzł tętnice. Kawałek dalej już całkiem czerwony zwierzak dobijał umierającego przeciwnika, szarpiąc za mięśnie i ścięgna. Obok dwa lwy gryzły się nawzajem po głowach, okrutnie oszpecone i oślepione, walczyły dalej. Nigdy nie widziałam, nie słyszałam i nie czułam czegoś takiego. Patrzyłam oniemiała, jak w ciągu kilku minut ulica zaścieliła się trupami. Ostatni zwierzak, z rozszarpaną niemal połową ciała, zrobił jeden, mały kroczek wśród ciał i upadł, dopełniając dzieła. Krew dopłynęła do mnie, moje ubranie zaczęło powoli nasiąkać, Podniosłam się szybko na trzęsących się nogach.
– Kim ty jesteś? – Spytałam zapłakana, odwracając się do mężczyzny. – Ty… to Nero?
Ten tylko zachichotał.
– Nero, Nero, Nero… – Pokręcił głową. – Kim jest Nero? Czy on w ogóle istnieje? A jeśli tak, to czy jest tutaj? To nie ważne! Ważna jesteś ty i tylko ty! Dziecko losu! Wielka wyznawczyni! Nie wybrana przypadkiem, lecz naznaczona przeznaczeniem! Nowa kapłanka!
Zachichotał i zaczął się garbić, ręce trzęsły mu się ze śmiechu, oczy mrugały jak szalone.
– To on, to on, to on! – Wydarł się. – Wielki duch losu, pan wróżb, władca gwiazd! Król przepowiedni! Wierzyłaś w jego proroctwa! Słuchałaś nim natchnionych? Podpisałaś z nim pakt?
– Nie! – krzyknęłam, a on pokiwał tylko głową.
– Tak! Oczywiście że tak! Jedna rada lub wróżba w zamian za tysiąc lat! Nie bój się! Strach nie istnieje dla tego, który zna przyszłość! Byłem człowiekiem, jakim ty teraz jesteś! A ty będziesz człowiekiem, jakim ja teraz jestem! Wystarczy tylko jedno!
Mówiąc to, odczepił rączkę od parasolki i zaprezentował ukryte w niej, cienkie ostrze. Widząc to, po prostu chciałam uciec, nie było jednak gdzie. Spojrzałam na wielkiego lwa, ale on zdawał w ogóle niezainteresowany tym, co się dookoła dzieje. Położył się wśród trupów i chłeptał językiem krew, niczym mleko ze spodeczka. Modląc się, by nie zajął się mną osobiście zaczęłam broczyć w krwi w kierunku wejść do sklepów. Mężczyzna odrzucił parasolkę i z samym nożem zbliżał się do mnie. Oddychając najszybciej w moim życiu, na nogach z waty zaczęłam iść między ciałami. Nie sposób było stwierdzić, gdzie zaczyna się jeden, a kończy drugi lew. Powstrzymując wymioty dotarłam do ściany kamienicy i wpadłam do wietnamskiej restauracji.
I gdy tylko weszłam do czerwonego holu, potknęłam się i upadłam. Śpiący lew otworzył jedno oko i ocenił sytuację, a ja szybko odczołgałam się kawałek dalej. Nie rzucił się jednak na mnie. Spał tu cały czas? Czy może było mu już wszystko jedno? Do pomieszczenia wparował mężczyzna i również zahaczył o ciało zwierzaka. Upadł jak długi i wypuścił z rąk nóż. Leżąc odwrócił głowę.
– Cześć, koteczku.
Lew zaryczał. Mężczyzna krzyczał głośno, gdy bestia szarpała jego nogi.
– O nie! – Zawył. – Nie, nie nie!
Uniósł ręce i wbił się palcami w podłogę. Z przerażeniem obserwowałam jego twarz. Nadął się, jakby chciał zwymiotować, a spomiędzy jego warg wyszły dwa cienie w kształcie rąk. Jedna złapała za żuchwę, druga za twarz, i zaczęły rozszerzać mu usta. Po chwili pojawiła się w nich cienista głowa, potem barki i pierś. Cień puścił szczękę i wysunął łapę w moim kierunku. Zrobiłam jedyną rzecz, jaką podpowiadał mi instynkt, i jedyną, na jaką starczyło mi sił. Złapałam upuszczony nóż i z krzykiem przyszpiliłam nim rękę cienia do podłogi. Wszystko się skończyło. Usłyszałam potężny ryk lwa, nóż wciągnął cień, tak jak odpływ wciąga brudną wodę. Ściany zaczęły pękać u nasad, a podłoga trząść. Zaparłam się lewą ręką, ale trafiłam nią na coś niestabilnego i znowu upadłam. To była kula! Czarna kula! Toczyła się powoli wokół mnie, rozsypując powoli, jakby była z popiołu. Sufit się walił, a ja, nie mając już woli, by nawet wstać, mierzyłam w kulę ściskanym kurczowo nożem. Perła zatrzymała się przede mną i, na chwilę nim zupełnie zniknęła, zobaczyłam w niej trzy złote słowa.
Odbierz sobie życie
„Dobra rada”.
Witam,
Czytało się całkiem fajnie. Podobał mi się język, jakim zostało napisane opowiadanie.
Natomiast drugie dno utworu, które tłoczy się na pierwszym planie, już nie.
Sporo metaforycznych obrazów, o interpretację których można by się pokusić, gyby nie to, że momentami zamiast tajemniczości wprowadzają chaos.
Szepnęłam do siebie i zerwałam się, zapominając zupełnie, że w pracy - brakuje "jestem", bez którego wynika, że istnieje wyrażenie: "zerwać się w pracy".
(...) otworzyłam wymiętoszoną gazetę i przeczytałam (...) co w niej pisało - o ile w gazecie nie siedział chochlik, to występuje błąd.
OK, do konkursu.
Dzięki za ocenę utworu, Eryczek. Co do błędów, to trochę mi wstyd, ze ich nie wyłapałem. Mam tutaj małe pytanie do wszystkich: Czy wypada mi, i czy wogólę mogę, zedytowac tekst, skoro jest on praca konkursową? Wydaję mi się, że nie, ale mam jeszcze czas na edycję, więc jeśli jednak, to wolałbym poprawić oczywiste błędy. Przepraszam, jeśli pytanie jest głupie.
Jako posiadający, na chwilę obecną, monopol na ocenianie utworu - niniejszym pozwalam poprawić ;) (czasu mało!)
I jeszcze jedno, o czym zapomniałem napomknąć:
Kula szczęścia? Miałam takich na kupy. - Ja osobiście spotkałem się z wyrażeniem: "mieć/być (czegoś) na pęczki". Ale "na kupy"...? Nie upieram się, że to jest niepoprawne - lecz bez wątpienia - brzmi nieładnie.
No cóż, minimalnie się spóźniłem :) Trudno, ale wierzę, że pojedncze błędy nie popsują jakoś strasznie jakości utworu. Co do "mieć czegoś na kupy" - słyszałem taki zwrot kilka razy w życiu codziennym, więc byłem pewny, że jest poprawny.
ten zwrot brzmi "mieć coś na kopy" [od rzeczownika kopa, oznaczającego liczebnik 60] :)
Mnie sie tekst podobał, choć faktycznie, wymienione przez Eryczka błędy rzucały się w oczy. Reinee, masz mozliwość 24 godzinnej edycji i ta funkcja nie jest tu zrobiona dla ozdoby. Możesz, więc poprawiaj. Nikt nie powiedział, ani nie napisał, że nie wolno tego robić.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.