- Opowiadanie: prosiaczek - Wykwity

Wykwity

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

zygfryd89, Darcon

Oceny

Wykwity

 

 

Jak znicze na cmentarzu ogrzewają duszę, tak iluminacja miasta ocieplała spojrzenie szarych oczach Maksa. Nazywany był Rozmarzonym Księciem, a przydomek ten wyczerpywał do cna, wręcz do bolesnej suchości znaczenie jego istoty. Bez względu na rangę oraz charakter okoliczności, nieważne z kim rozmawiając, a raczej kogo słuchając, bo Maks mówił niewiele, na przemian to gubił, a właściwie porzucał uwagę, uciekając na znane tylko sobie rubieże deliberacji, to ogniskował ją na rozmówcy z onieśmielającą intensywnością; soczewka skupiająca światło poznania w równym stopniu co zawstydzała, irytowała – pod spojrzeniem Maksa człowiek czuł się jak w reflektorze na scenie przedstawienia granego w nieznanym języku. Jak się zachować? Co powiedzieć? Kontakt z Maksem przytłaczał, wybijał z rytmu. Niektórzy nazywali to osuszająco-dławiącym doświadczeniem – uwaga Maksa była niczym przypływy i odpływy. Wody muskały, oblepiały jaźń, by w nieoczekiwanym momencie odpłynąć, pozostawiając muł i śmieci podświadomości. Nikomu to się nie podobało. Wywoływało zaciekawienie, lecz także budziło nieznośne napięcie. Ziarnko po ziarnku, niczym wydmy, narastała frustracja. Z biegiem lat ludzie zniechęcili się do niego i Maks został na swej plaży sam. Jako architekt, twórca miasta na Księżycu, mógł sobie pozwolić na luksus osamotnienia. Dzięki tej swoistej wyrwie w przestrzeni, odgradzającej go od reszty osób, czuł się bezpiecznie. Mimo to nie uchodził za odludka. Raczej widzieli w nim postać ekscentryczną, zawieruszoną w złej przestrzeni i nieodpowiednim czasie.

Pozostała w Albercie bowiem ta dziecięca ciekawość, ten niedyskryminujący zachwyt nad wszystkim dookoła, od cudownie zimnego loda na patyku aż po pulchny księżyc, srebrzystością kontrastujący z nocnym niebem. Maks, leżąc na wyścielonym batystowymi poduszkami balkonie, wpatrywał się teraz weń maślanym spojrzeniem. Och, moje dzieło. Ach, setki tysięcy ludzi z dala od Ziemi.

Z dala ode mnie.

Z dala od Niego.

Potrafił wyobrazić sobie i urzeczywistnić niemal wszystko. Zawsze miał umysł przypominający bujny ogród, pełen dźwięków, obrazów i pomysłów. Przestrzeń wokół niego pulsowała, przekształcała się, cudownie obradzała. Niemożliwości okazywały się możliwe. Winda transorbitalna na Księżyc oraz tętniące życiem miasto na nim – fantasmagoryczne wykwity zranionej duszy. Maks jednej rzeczy jednak nie potrafił sobie wyobrazić. Relacji z Nim. Bo to właśnie dla Niego tworzył kolejne projekty i dzieła. Pragnął, żeby dostrzegło go szare oko, a gdy znów doznawał porażki, uciekał, by zaszyć się gdzieś w miejscu smutnym jak on sam.

Dojrzała w nim pewna myśl. Skoro nie potrafi dotrzeć do Niego w ten sposób, może powinien spróbować inaczej. Zamknął oczy i wrócił do przeszłości, szukając w jej wyblakłych obrazach klucza do zrozumienia zimnego serca ojca.

 

 

***

 

Ojciec wrósł w świadomość syna inaczej niż ojcowie innych dzieci, o czym Maks przez długi okres nie mógł wiedzieć, żywiąc naturalne przekonanie, że jego doświadczenie jest uniwersalne. Początki były jednak zwyczajne – najpierw ojciec pojawił się jako niewyraźny kształt, obiekt zza metafizycznej błony, czasem na nią napierający, lecz zazwyczaj oddalony, mglisty, przypominał o sobie w postaci łaskoczących percepcję wyziewów obcej krainy – wody toaletowej, tytoniu i gumy do włosów, zdominowanych nieokreśloną wonią zmęczenia.

Później, gdy umysł Maksa już go nie ograniczał, wydarzyło się coś, co postanowiło o inności relacji z ojcem. Otóż pomimo upływającego czasu zmiany postąpiły w dziwnym, niepokojącym kierunku, czego Maks do końca nie rozumiał. Zamiast ulec urealnieniu, swoistemu zakotwiczeniu w umyśle chłopca, obraz opiekuna pływał, wzbudzał nudności, rozmywał się niby tusz słów na deszczu. Maks starał się uchwycić sens, istotę ojca. Zaczął nazywać go tatą, jakby w nadziei, że tym sposobem semantycznie odczaruje nieokreśloność, ten deficyt; żywił się okruchami – przytłumionym głosem z innego pokoju. Peryferycznie schwytaną sylwetką, gdy tata w pośpiechu do pracy wybiegał z domu. Otulał się parnością w łazience po jego kąpieli; stał tam tak długo, aż pocił się i już nie mógł poznać, czy pod oczami ma rosę, czy łzy. Ojciec. Tata. Tatuś. Był zawsze w pośpiechu, na wygnaniu. Smuga, powidok, ślad w atmosferze.

Dopiero po latach tata zwolnił. Na dłużej pojawiał się w domu. Nabrał w spojrzeniu Maksa konturów, ostrości. Wciąż jednak pozostawał za błoną, którą otulił się szczelnie. A może to było więzienie? Ginął za różnymi rzeczami. Siadał na fotelu w salonie i przesłaniała go książka. Wtedy całkowicie zamierał i jedynym, co z niego pozostawało, były chrząknięcia. W gabinecie zanurzał się w bazgrołach, czyli swoich notatkach, na temat czego – Maks nie miał pojęcia, bo nie rozumiał słowa psychoterapeuta.

Maks robił wszystko – świadomie i nie – co mogłoby pomóc mu zbliżyć się do taty. Przewidywał, kiedy ten wróci do domu, prognozował, gdzie spędzi popołudnie oraz w jakim będzie nastroju; melancholia przeplatała się z wesołymi chwilami. Szybko nauczył się, że słowa są niewystarczającym środkiem komunikacji; napotkawszy zdystansowane oblicze ojca miękły, rozpuszczały się, traciły znaczenie, dlatego Maks starał się zwrócić na siebie uwagę na coraz inne sposoby. Sprowadzał do domu kolegów, z którymi robiło się gwarnie i duszno. Chorował, lecz wtedy jedyną wtórną korzyścią było zwiększone zainteresowanie i troska matki, a więc niewiele się zmieniało.

Mijał czas.

Pory roku przyoblekały świat.

Ojciec coraz częściej spędzał czas w domu. Już nie mglista postać, lecz coś boleśnie wyraźnego; boleśnie w tym sensie, iż w całej tej swej wyrazistości, jaką przejawiał, Maksa traktował jako coś wyblakłego. Bywało, że Maks pojawiał się w polu uwagi taty, na jej obrzeżach, jak liście podmywane strumieniem górskiego potoku. Jaźń ojca, rwąca, zalewająca niemalże wszystko dookoła, tak ją odczuwał; aż włoski na ramionach stawały mu dęba. Gdyby była prawdziwą rzeką, wybiłaby z koryta i podtopiła pola, lasy, całe miasta. Maks pragnął jej doświadczyć i zarazem bał się tego. Stał na brzegu, a wiatr – echo szemrzącej rzeki – mierzwił mu włosy na głowie.

Skłamałby, twierdząc, że ojciec zawsze był taki. Zdarzyło się kilka razy spędzić czas razem. Oglądali z okna mieszkania nocne niebo. Zahipnotyzowani księżycem w pełni, milczeli, Maks z dłonią taty na ramieniu, w oku jaźni, która w tych wspólnych momentach o dziwo nie przypominała oka cyklonu, tylko spokojny staw, a on, nenufar, pławił się w nim.

Maks kochał tatę. I czuł, że tatuś go także.

 

***

 

To był człowiek o rtęciowych oczach. Drgały, jakby próbowały wywabić wspomnienia. Pamięć nie mogła złapać ostrości, a kiedy pojawiał się jakiś wyraźny obraz, nie był tym, którego stary mężczyzna tak zawzięcie szukał. Setki historii osób, z którymi pracował, z dzisiejszej perspektywy historii niewiele dla niego znaczących, niczym na wysypisku śmieci, zasypały te unikatowe, ważkie. Te, za którymi tak tęsknił i kierowany tęsknotą, wyrzutem sumienia, szedł teraz główną arterią śpiącego miasta, wypatrując kolejnych miejsc i zapachów, które przypominały mu o Albercie. W pewnym sensie całe miasto miało związek z jego synem, gdyż to właśnie on je zaprojektował. Dlatego nawet jeżeli konkretne miejsca nie kojarzyły się z nim bezpośrednio, to Adam widział w nich odbicie aspektów duszy syna, czasem niewyraźnych, czasem wyolbrzymionych lub umniejszonych, zawsze jednak w jakiś sposób Maksa opisujących; miasto czytał, interpretował jak wyniki kwestionariusza osobowościowego, wielkiego, zagmatwanego, doświadczanego każdą komórką ciała.

Wędrówkę zaczął od wesołego miasteczka. Nigdy wcześniej tu nie był, ale wiedział, że Maks, projektując to miejsce, chciał mu coś przekazać. Park rozrywki wręcz zdawał się krzyczeć jego ustami: „Tato, zobacz, co zbudowałem! Kiedyś byliśmy w podobnym na Ziemi!”. Rzeczywiście, gdy wyprowadził się z domu i zaczął widywać syna co dwa tygodnie, wesołe miasteczko stało się nieregularnym rytuałem; semantycznie – oksymoron, lecz na poziomie definiowania łączącej ich relacji fraza ta spełniała swe zadanie doskonale. Nieregularny, bo jeździli tam faktycznie nie co dany, lecz co jakiś czas. Rytuał, gdyż ojciec z synem, pomimo fizycznej rozłąki, pragnęli zachować spójność życia, właśnie dzięki takim wspólnie obchodzonym wydarzeniom. Odmierzającym okres dojrzewania Maksa. Iluzorycznie podtrzymującym ciepłotę utraconego domowego ogniska.

Syn nie chciał mieć z nim kontaktu. Nie wiedział, gdzie Maks mieszka. Dlatego właśnie jedynym, co mu zostało, był kontakt z dzieckiem w przeszłości, we wspomnieniach; owijały się wokół umysłu niczym kolorowa nitka na zbutwiałej szpulce.

Wesołe miasteczko przypominało o energii, z jaką Maks poznawał życie. Ciągnął ojca za rękę, zarazem trzymając się blisko niego; w wielkich oczach sześcioletniego dziecka ciekawość walczyła z nieśmiałością. I tak Maks odkrywał świat, nie wiedząc, że wiele lat później najbardziej tęsknił będzie nie za watą cukrową, małym rollercosterem czy labiryntem luster, lecz za dotykiem dłoni i ciepłym głosem taty. Za tą niespodziewaną obecnością.

Później udał się na dalszą wędrówkę. Wiedział jedno – gdziekolwiek nie pójdzie, będzie oglądał dzieła stworzone przez syna. Maks miał nieposkromioną wyobraźnię, którą wykorzystywał do projektowania wspaniałych miast obfitujących w nigdzie indziej niespotykane rozwiązania. Dopiero teraz, po właściwym czasie i zbyt boleśnie, zrozumiał, że syn tym sposobem pragnął zwrócić na siebie jego uwagę. Patrz, tato, zainteresuj się mną, a nie tylko rozmawiasz z obcymi ludźmi i pomagasz im wyjść z kryzysów emocjonalnych. Patrz, tu jest wesołe miasteczko wykorzystujące magnetyzm. A tu wieżowce z pionowymi ogrodami, które na wysokościach rozrastają się, łącząc wysokie piętra budynków swą organiczną tkanką. Widzisz tę windę transorbitalną? Będę nią jeździł na Księżyc.

Intuicja zaprowadziła go na skraj miasta, gdzie piaszczysty brzeg rzeki skrzył w świetle Księżyca odłamkami potłuczonych butelek oraz porzuconymi przedmiotami wszelkiej maści. Nocne życie ucichło, został jedynie chrzęst piasku pod zapadającymi się w nim butami, szmer i chlupot rzeki, a w to wszystko wkomponowała się pieśń świerszczy. Leniwy nurt podczesywał szuwary, podobnie jak czas – niepostrzeżenie, podstępnie – zajmował się włosami na głowie, tworząc zakola. Czas jest jedynym, czego nie można odzyskać. Maciej nigdy wcześniej tu nie był, lecz czuł, że powinien iść dalej, by w pełni zrozumieć, co przez lata utracił.

Dalej, za wysoką trawą, ledwo widoczny, majaczył mrok. Minęła chwila, zanim Maciej zrozumiał, że patrzy na wejście do tunelu, za którym trafił do portu. Statki, przytłoczone setkami tysięcy ton niezliczonych kontenerów.

– Gdzie jesteś, synu? Gdzie we mnie tkwisz?

 

 

***

 

Maks spojrzał na Ziemię i uznał, że musi polecieć, odwiedzić tatę. Skoro na Ziemi go nie było, widocznie, niewiadomo z jakiego powodu, udał się na naturalnego satelitę.

Podróż windą transorbitalną minęła w ciszy. Jechał z sześćdziesięcioma osobami, niektóre z nich go rozpoznały i próbowały zagaić, dostać autograf, lecz szybko wycofały się, zrażone barierą, którą Maks lata temu zbudował; tym osuszająco-dławiącym doświadczeniem. Nawiązywał kontakt, po czym przechodził w tryb biernej agresji, raniąc na ich własne życzenie, niczym jeż. Z jednej strony pragnął kontaktu z ludźmi, z drugiej wręcz przeciwnie – żywił do nich gorącą nienawiść, gdyż to właśnie oni, ludzie, zabrali mu ojca.

Niedaleko majaczył obszar górniczych wykopalisk. Zamarłe w bezruchu koparki, gąsiennicowe transportowce oraz kompozytowe budki mieszkalne otaczały ziejące ciemnością wejście do szybu kopalnianego. Kawałek dalej, w cieniu gargantuicznej hałdy, podupadł opuszczony zakład przemysłowy. Maks słyszał dobiegający stamtąd słaby poszum, jakby jedyne, co po dawno zmarłych górnikach zostało – westchnienie ulgi. Miał nadzieję, że odnajdzie tatę. Nie mieli kontaktu od dawna, Maks sam się go wyrzekł, lecz po latach zrozumiał, że nigdy nie odnajdzie spokoju, jeśli nie zamknie tej sprawy. Dopóki nie zrobi czegoś z tą relacją. Musiał odnaleźć ojca, zwrócić na siebie jego uwagę, znaleźć się w oku cyklonu, by wreszcie w pełni go zrozumieć.

Za kopalnią były slumsy, za slumsami miejsce, które zaparło mu dech w piersi. Port rozciągał się, jak okiem sięgnąć. Gargantuiczny, przytłaczający, powoli przebudzający się do życia moloch – o czwartej rano więcej światła niż blady świt dawała portowa iluminacja. Wiedział, dokąd iść. Największy statek miał ładowność czterystu tysięcy ton i przypominał swoistą świątynię portu. Maks przemknął się przez system ochron, znalazł wejście na Rodzica – tak nazywał się statek – i zagubił się w gąszczu kontenerów.

Przypomniał sobie pojęcie związane z zawodem ojca. Kontenerowanie stanów emocjonalnych polegało na pomieszczaniu w sobie stanów drugiej osoby. Ojciec był zawsze przepełniony, przemęczony, niemalże nigdy nie miał w sobie przestrzeni dla syna. Odcinał się, bo inaczej by zwariował. Każdy ma swoją wyporność. Tylko przecież ja byłem małą skrzynką czekającą na brzegu, pomyślał Maks.

Niedługo później w porcie ożyły żurawie.

Następnego dnia świat obiegła wiadomość o największym kontenerowcu świata, przemierzającym Ocean Spokojny bez najmniejszego ładunku. Statek wpadł w sztorm tak potężny, że na pokładzie nie ostał się ani jeden kontener. Na środku pokładu stał jeden człowiek.

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Spory ładunek emocjonalny zawarty w tekście. Podobało mi się, choć to ogólnie smutna historia. Pozdrawiam.

 

człowiek czuł się jak w reflektorze na scenie

Powinno być raczej: czuł się jak w świetle reflektora

Dzięki tej swoistej wyrwie w przestrzeni, odgradzającej go od reszty osób, czuł się bezpiecznie.

Trochę dziwnie to brzmi

Gargantuiczny, przytłaczający,

Słowo “gargantuiczny” jest użyte dwa razy dosyć blisko siebie. Nie wiem czy to problem.

wypatrując kolejnych miejsc i zapachów, które przypominały mu o Albercie.

Nie wiem czy dobrze zrozumiałem, ale chyba powinno być “Maksa”

Ogólnie cały tekst jest ciekawy. Przedstawia temat relacji ojca z synem w sposób nieoczywisty i metaforyczny.

Na początku trudno było mi zrozumieć tekst, ale kilka wierszy dalej i zupełnie mnie wciągnęło. Historia poruszająca, naładowana emocjami, bardzo mi się podobała

tak iluminacja miasta ocieplała spojrzenie szarych oczach Maksa.

Nie jestem pewna, czy nie brakuje "spojrzenie w szarych oczach" lub "spojrzenie szarych oczu". Możliwe, że czegoś nie rozumiem (nie jestem ekspertem). 

"W sumie nie jest źle, nie boli nic"

Trudne relacje ojca i syna. Szkoda że, jak na mój gust, opisane niezbyt przystępnie.

 

ocie­pla­ła spoj­rze­nie sza­rych oczach Maksa. → Literówka.

 

Po­zo­sta­ła w Al­ber­cie bo­wiem ta dzie­cię­ca cie­ka­wość… → Kim jest Albert?

 

Maks robił wszyst­ko świa­do­mie i nie co mo­gło­by pomóc mu zbli­żyć się do taty. → Czy tu aby nie miało być: Maks robił wszystko świa­do­mie, co nieco mo­gło­by pomóc mu zbli­żyć się do taty.

 

I czuł, że tatuś go także.I czuł, że tatuś jego także.

 

wy­pa­tru­jąc ko­lej­nych miejsc i za­pa­chów, które przy­po­mi­na­ły mu o Al­ber­cie. → Nadal nie wiem, kim jest Albert.

 

to Adam wi­dział w nich… ->Kim jest Adam?

 

Ma­ciej nigdy wcze­śniej tu nie był… → Kim jest Maciej?

 

wi­docz­nie, nie­wia­do­mo z ja­kie­go po­wo­du… → …wi­docz­nie, nie­ wia­do­mo z ja­kie­go po­wo­du

 

Ka­wa­łek dalej, w cie­niu gar­gan­tu­icz­nej hałdy… → Czy hałda na pewno była gargantuiczna? Bo rozumiem, że mogła być wielka, ale czy była także rubaszna i nadzwyczaj żarłoczna?

 

Port roz­cią­gał się, jak okiem się­gnąć. Gar­gan­tu­icz­ny… → Wątpliwości takie same, jak w przypadku wcześniejszej hałdy.

 

Tylko prze­cież ja byłem małą skrzyn­ką cze­ka­ją­cą na brze­gu, po­my­ślał Maks. → A może: Tylko prze­cież ja byłem małą skrzyn­ką cze­ka­ją­cą na brze­gu, po­my­ślał Maks.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

Na­stęp­ne­go dnia świat obie­gła wia­do­mość o naj­więk­szym kon­te­ne­row­cu świa­ta… → Nie brzmi to najlepiej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Według mnie bardzo poruszający i dobrze napisany tekst. Wizja księżycowego miasta jako obraz trudnych relacji ojca z synem bardzo mocno oddziałuje na wyobraźnię.

Bardzo dobre, Prosiaczku, nie mogłem się doczekać końca z myślą, czy będę mógł nominować. Zabrakło mi jednak jednego akapitu. Liczyłem na konfrontację w szerokim tego słowa znaczeniu. Na odpowiedź. Nie uniwersalną, zupełnie nie, to nie mogłoby się udać. Ale Twoją własną, w tym konkretnym przypadku, bym mógł się przekonać, czy uwierzyłbym w nią, czy nie. Dlatego po przeczytaniu poczułem niedosyt. Choć na ogół lubię otwarte zakończenia, w tym jednym przypadku (lub jednym z nielicznych), wolałbym poznać “jakąś” wersję.

Pozdrawiam.

 

Cześć,

 

Nie przemówiło do mnie – i piszę to z pełną odpowiedzialnością, bo widzę, że niektórzy chwalą i ogólnie tekst się podoba, a ja walczyłem z nim, kompletnie się gubiąc i nie odnajdując sensu. Nie znalazłem tutaj fabuły, ciekawej historii, raczej poetycki opis postaci i relacji między nimi. A fantastyka? Hm… Czy tekst zdałby egzamin brzytwy Lema? 

 

Kilka dodatkowych uwag i bezpośrednich odniesień:

cieplała spojrzenie szarych oczach Maksa.

 

Wyżej już wskazała ten błąd Reg. Jest to spory zgrzyt już w pierwszym zdaniu, aż nie chce się czytać dalej :(

 

wręcz do bolesnej suchości znaczenie jego istoty.

Czym jest bolesna suchość istoty? Moja dusza chyba za mało poetycka :(

 

Bez względu na rangę oraz charakter okoliczności, nieważne z kim rozmawiając, a raczej kogo słuchając, bo Maks mówił niewiele, na przemian to gubił, a właściwie porzucał uwagę, uciekając na znane tylko sobie rubieże deliberacji, to ogniskował ją na rozmówcy z onieśmielającą intensywnością; soczewka skupiająca światło poznania w równym stopniu co zawstydzała, irytowała – pod spojrzeniem Maksa człowiek czuł się jak w reflektorze na scenie przedstawienia granego w nieznanym języku.

Za trudne dla mnie :/

 

Pozostała w Albercie bowiem ta dziecięca ciekawość, ten niedyskryminujący zachwyt nad wszystkim dookoła, od cudownie zimnego loda na patyku aż po pulchny księżyc, srebrzystością kontrastujący z nocnym niebem.

Kim jest Albert?

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Mam problem z Twoim tekstem. Początek – genialny, wprowadzenie, ekspresja formy. I od tego momentu wrażenia spadają. Im dalej, to historia przez większość czasu wydaje się stać w miejscu tylko jest opisywana na inne sposoby. Rozbudowane zdania są fajne, lecz później zaczęły mnie nieco nużyć – w przypadku długości o których pisał Basement.

Postacie – myślałem, że to o relacji ojca z synem, a tu pojawia się trzecia, której znaczenia nie rozumiem. Kolejne pokolenie?

Zakończenie – nie załapałem wątku konteneryzacji uczuć i pustego statku, a w zasadzie tego, jak doszło do zrzucenia tego całego ciężaru.

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Nowa Fantastyka