
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Śnieg i krew. Kleczę, śnieg się rozpuszcza i kombinezon przemięka na kolanach. Choć równie dobrze, może to być krew, bo tkwię w czerwonej kałuży. Podnoszę się ciężko i ocieram wierzchem dłoni pot z twarzy – palce mam zaciśnięte na ciężkim bagnecie ociekającym organiczną purpurą. Rezygnuję w połowie gestu.
Las przygnieciony bielą jest nienaturalnie cichy milczeniem, które jest możliwe tylko w kontraście do właśnie przebrzmiałej burzy. Po chwili uszy zaczynają przepuszczać dźwięki, których wcale nie chcę słyszeć – jęki i płacz, dyszenie i gwałtowne torsje sanitariusza, który – wydawałoby się – widział już wszystko.
– Sanitariusz! – dobiega mnie pierwszy zrozumiałe słowo. – Zostaw go, nic nie pomożesz. Dawaj tutaj.
Skulony i drżący człowiek z opaską na ręku pełźnie na czworaka, oddalając się od dziwnie poskręcanego strzępu, który nie chce zaakceptować faktu, że już nie żyje. Jakiś inny mija go, biegnąc w moim kierunku.
– Kapitanie, musimy… – milknie i odsuwa się gwałtownie, bo chcąc go powstrzymać ruchem ręki, podniosłem tę prawą, z bagnetem. Próbuje odskoczyć w tył, w kierunku, z którego właśnie przybiegł, ale ślizga się w krwawo-śniegowym błocie i ląduje na plecach.
– Kapitanie! – pełznie na łokciach byle dalej ode mnie. W głosie, w oczach ma błaganie i strach. – Kapitanie, już koniec, skończyło się!
Rozwieram palce i bagnet wbija się w śnieg u stóp leżącego.
– Skończyło się – próbuję powiedzieć, ale wychodzi mi jakiś charchot. Nie chcę pytać, co się skończyło.
***
Przyszli po mnie pod koniec lata.
– Ja? – zdziwiłem się uprzejmie. Miałem na myśli, że pewnie powariowali, ale jestem człowiekiem kulturalnym. – To pomyłka. Uczę w szkole fizyki. Nie nadaję się do…
Sytuacja na „arenie międzynarodowej" i „ojczyzna w potrzebie" – stłumili moje protesty frazesami z dzienników. Ojczyzna wzięła pod uwagę, że mam trzydzieści pięć lat i wykształcenie. Że czytam poezję nie było już takie ważne.
– Łączność i zwiad elektroniczny.
– Nie nadaję się do biegania z karabinem po lesie – protestowałem w obozie szkoleniowym, wykorzystując fakt, że kilkanaście lat wcześniej, zastępca dowódcy kserował w akademiku moje notatki.
– Daj spokój. Jesteś porucznikiem w łączności – zlekceważył delikatność mojej duszy dawny kolega. – To szkolenie, to najgorsze, co cię w wojsku spotka.
Trzy tygodnie później nasze gazety pisały, że jednak wojna, CNN donosiło o potyczkach w pasie przygranicznym, a zastępca dowódcy nie mówił mi już na ty.
– Poruczniku, pan wciąż biega w maratonach? – podniósł na mnie przekrwione z niewyspania oczy.
– Tak jest, panie kapitanie.
– Ma pan doskonałe przygotowanie teoretyczne, sprzęt, którego używamy potrafi pan naprawić z zamkniętymi oczami – wyciągnął w moim kierunku dłoń, którą chciałem w pierwszej chwili uścisnąć, ale w porę zauważyłem złożoną na pół kartkę. – Do tego doskonała kondycja i sprawność fizyczna. Został pan przydzielony do Batalionu Powietrznodesantowego. Proszę być gotowym do wyjazdu za dwie godziny.
Chciało mi się płakać, ale powstrzymałem cisnące mi się na usta słowa, że jestem nauczycielem i miłośnikiem poezji. Wypchnęli mnie za bramę jednostki, a potem – tym razem dosłownie – wyrzucili z lecącego samolotu. Robili to cztery razy dziennie, aż przestałem się bać. Wtedy zaczęły się nocne skoki z małej wysokości i strach powrócił. Ale to nie był prawdziwy Strach przez duże „S". Ten pojawił się, gdy siedziałem w samolocie z dwudziestoma młodszymi ode mnie o dziesięć lat facetami o kocich ruchach. Tym razem, oni też milczeli.
– Przygotować się! – wrzasnął ktoś i po chwili spadałem w ciemność.
– Musimy oddalić się od miejsca zrzutu – powtarzał dysząc dowódca. – O świcie powinniśmy być jak najdalej stąd – poganiał nas do szybszego biegu.
Przebiegłem niejeden maraton – w szortach, koszulce i zawsze w najnowszym modelu butów Nike'a. Przez las, po rozmiękłej od jesiennych deszczów ziemi, z prowiantem, terminalem łączności, składaną anteną i urywającym ramię karabinem wyglądało to trochę inaczej. Słowo „postój" padło dopiero wtedy, gdy dalszy bieg był bardziej niebezpieczny od wroga.
– Łączność – wydyszał major ledwie osunąłem się na ziemię. Idąc w jego kierunku, zauważyłem, że względnie suchy kawałek ziemi z drzewem, jako oparciem, znalazł już innego lokatora. Rozłożyłem i wycelowałem w niebo antenę, wpisałem wszystkie hasła i kody, podałem słuchawki dowódcy – skinął głową i odesłał mnie ruchem dłoni. Musiałem przejść kilkanaście kroków, żeby półleżąc oprzeć się o drzewo. Zamknąłem oczy.
My też mamy te rakiety – wystrzeliwane ze śmigłowca lub naziemnej wyrzutni, naprowadzają się na sygnał radiowy. Operator identyfikuje wrogi nadajnik, podaje dane do komputera rakiety i wciska guzik. Niczego nie słyszeliśmy, choć wyobrażam sobie, że w ostatniej sekundzie wizg rozcinanego przez pocisk powietrza musiał być ogłuszający. Kiedy się ocknąłem, w miejscu, gdzie przy radiostacji klęczał major, ział metrowej głębokości lej, a dookoła dopalał się las udekorowany girlandami ludzkich szczątków. Zostało nas pięciu, a właściwie czterech, bo urwane nogi i wywołany tym krwotok szybko zabijał młodego plutonowego.
– Jakie rozkazy, poruczniku? – w głosie sierżanta brzmiała rozpacz. Na skraju paniki. Chciałem im powiedzieć, że jestem łącznościowcem, że jestem porucznikiem, ale nie oficerem liniowym. Chciałem powiedzieć, że nie mogę dowodzić, że jestem miłośnikiem poezji i nauczycielem fizyki. Ale oni byli niewiele starsi od moich uczniów i pozostali dwaj – o ile to możliwe – byli w jeszcze gorszym stanie.
– Zebrać amunicję i żywność – postanowiłem grać narzuconą mi rolę. – Wyruszamy za pięć minut.
Rozproszyli się przeszukując obrzeża koszmaru – w środku nikt nie szukał. Nie było czego.
Napompowane adrenaliną mięśnie zaczęły zdradliwie drżeć, uklęknąłem przy dogorywającym, beznogim ciele. Po dwóch ampułkach morfiny nie mógł mnie słyszeć, ale czułem, że wypada coś powiedzieć, może nawet pomodlić się. Nie umiałem się modlić – znałem tylko wiersze.
Trwać jak teraz, skroń tuląc do piersi dziewczęcej,
Czuć bez końca, jak oddech unosi ją sennie,
Na sen nie tracić odtąd ani chwili więcej
I wciąż, wciąż słyszeć równy puls serca w tej piersi,
I żyć tak wiecznie – albo zapaść w wieczność śmierci.
Przeżyć i dostać się do swoich. Parliśmy ku granicy, wypatrywaliśmy linii frontu, za którą będą nasi, szukaliśmy zbawienia, które nie nadeszło. Po tygodniu, z lasu wygnał nas głód. Byliśmy już w kraju, który kiedyś był „nasz" – ten sam rząd, który kazał mi bronić ojczyzny, oddał ją w ręce wroga. Wojna skończona. Jestem miłośnikiem poezji – w obozach jenieckich są na pewno jakieś książki.
– Nie – powiedziała kobieta, zaciskając dłonie na kierownicy roweru. – Armia odmówiła poddania się. Nie ma obozów jenieckich, bo żołnierze stali się rozstrzeliwanymi na miejscu bandytami.
Las nie wydawał się już tak zimny i wilgotny jak przedtem. Zanim spadł pierwszy śnieg, była nas prawie setka niedobitków i obszarpańców. I wreszcie trafił się ktoś wyższy stopniem.
– Jakie cele pan realizuje, poruczniku? – spytał wychudzony, lecz gładko ogolony kapitan artylerii.
– Moim celem było zorganizowanie tym ludziom warunków do przeżycia zimy w lesie – odpowiedziałem z ulgą i odrobiną dumy, wskazując na obóz.
– Pan to nazywa meldunkiem? – blada i zacięta twarz podpowiedziała mi, że pytanie było retoryczne. – Liczebność i morale oddziału, lokalizacja, liczebność i wyposażenie wrogich wojsk, działania zaczepne, które pan przeprowadził! – wyrzucił z siebie podnosząc coraz bardziej głos. Pod koniec ryczał jak instruktor musztry.
– Nie jestem wilkiem – chciałem powiedzieć. – Jestem nauczycielem fizyki i czytelnikiem poezji. Wojna nie jest dla mnie.
Jednak nie odezwałem się tylko odwróciłem i zostawiłem kapitana z jego pytaniami.
Trzy dni później zaatakowaliśmy zupełnie nieważny garnizon w pobliskim miasteczku. Zabiliśmy dziesięciu żołnierzy wroga, do niewoli wzięliśmy trzech. Straciliśmy dwóch ludzi – jeden z nich był wykwalifikowanym cieślą. Zdobyliśmy broń, amunicję i żywność zrabowaną wcześniej miejscowym. Kapitan stanął na schodach ratusza i mówił o wyzwoleniu z jarzma okupacji, o dawaniu nauczki najeźdźcom i ojczyźnie, która jeszcze nie zginęła. Słuchaliśmy – mieszkańcy miasteczka byli zbyt przerażeni i zostali w domach.
Nazajutrz do lasu wszedł batalion piechoty z osłoną z powietrza. Później okazało się, że również ze wsparciem artylerii. Uciekaliśmy, ścigani, bombardowani i ostrzeliwani przez nieosiągalnego wroga. Wieczora dotrwało nas dwudziestu.
Cofając się po własnych śladach, znaleźliśmy między innymi kapitana – odłamek odciął mu górną połowę głowy. Jeden z żołnierzy ściągnął ze sztywnego trupa oficerską kurtkę.
– Proszę, poruczniku – podał mi ją nieśmiało – żeby nie musiał pan oddawać dowodzenia tak jak…
Inni patrzyli z nadzieją. Zacisnąłem dłoń na sztywnym zmarzniętym mundurze, zamknąłem oczy. Skuty mrozem i pokryty śniegiem las był wrogim terytorium. Dla prawie wszystkich.
– Nie jesteśmy już w wojsku – nabrałem powietrza i wypuściłem kłąb pary – to partyzantka. – Jestem kapitan Wilk – popatrzyłem na moje wojsko. – Od teraz nie używamy nazwisk. Sierżancie…
– Luty! – prawie radośnie podpowiedział stojąc przede mną chłopiec.
– Sierżancie Luty, dzielimy się na dwie grupy, w ciszy wracamy do obozu. Szukamy… – słowo „ciał" nie chciało mi przejść przez gardło.
– Ocalałych żołnierzy z oddziału – podpowiedział sierżant. Skinąłem głową.
– Niech pan wyda odpowiednie rozkazy.
Niedaleko naszego dawnego obozu natknęliśmy się na pięcioosobowy posterunek. Siedzieli przy ognisku i śmiali się głośno.
– Jednego żywcem – szepnąłem.
Pierwsze strzały położyły trupem trzech. Pozostali dwaj padli na śnieg z rękami na głowach, nie próbując sięgać karabinów.
– Mów – rzuciłem do rozciągniętego na wznak więźnia. Przesunąłem się trochę, żeby widzieć jego twarz. Był blady. Wojskowy but przygniatał mu pierś, a czoło uwierała lufa karabinu.
– Ale co chcesz wiedzieć… – uniosłem ramię i nacisnąłem spust. Nie słyszałem huku, ale na udzie tamtego wykwitła czerwona plama.
Bałem się, że zemdleję. To nie ja, to rola, którą gram, powtarzałem sobie. Starałem się nie słyszeć wrzasków rannego. Odwróciłem się w kierunku drugiego jeńca.
– Powiem! – zawył tamten. – Panie kapitanie, powiem wszystko, co pan chce!
– Znaleźliśmy za mało ciał – powiedziałem słabym głosem. – Co się stało z resztą?
– Złapani. Ze trzydziestu, niektórzy lekko ranni – wyrzucał z siebie przerażony człowiek. – W miasteczku.
– Co z nimi zrobią? – w oczach jeńca zobaczyłem wahanie. Zacisnąłem palce na kolbie pistoletu.
– Panie kapitanie, proszę – łkał przerażony – moja matka jest stąd, do wojska na siłę…
– Co z nimi zrobią? – nie mogłem mówić głośno w obawie, że zwymiotuję.
– Rozstrzelanie. Jutro w południe – szlochał mój pół-rodak.
Odwróciłem się z zamiarem znalezienia ustronnego miejsca.
– Co z nimi? – dobiegło mnie zza pleców.
Machnąłem ręką koło ucha w geście, który mógł znaczyć „zostawcie ich" albo „mam to w dupie". Jednak – może dlatego, że wykonałem ten gest prawą ręką, w której trzymałem pistolet – żołnierze zrozumieli to inaczej. Bezpieczniki broni mieli nastawione na serie po trzy pociski. Wystrzelili prawie równocześnie. Nie odwróciłem się, żeby im powiedzieć, że źle mnie zrozumieli. Usiadłem na kłodzie kilkanaście kroków dalej.
Tutaj błądzę, tu samotny,
Taki blady, smutny taki,
Choć z jeziora spełzła trzcina
I umilkły ptaki
Nie umiałem się modlić.
– Żeby ich uwolnić, potrzebujemy ciężarówki, najlepiej dwóch – skupieni wokół mnie słuchali i wierzyli, że jest to coś więcej niż akt desperacji. Grałem tę rolę, choć byłem tylko belfrem szukającym wzruszeń w poezji. – Dwóch zwiadowców do miasta – podniosłem wzrok i zobaczyłem dwie ręce w górze. – Idziecie natychmiast. Nie chcę, żebyście wiedzieli, gdzie my będziemy. Spotkamy się o północy, tutaj – dziobnąłem patykiem w wydrapany na śniegu plan.
– My – kontynuowałem, kiedy oddalili się – zrobimy tutaj zasadzkę – tym razem patyk wyrył krzyżyk – i mniemy nadzieję, że będziemy mieli szczęście.
– Trzy ciężarówki, brak obstawy – zameldowała druga grupa. Skinąłem głową. Najwyższy czas, zimowy zmierzch był już blisko.
To była rozpaczliwa zasadzka – dwa oddalone od siebie o sto metrów oddziały, dwa przygotowane do zwalenia drzewa i dwie wysunięte o pięćset metrów czujki. Ktoś zaczął rąbać, ktoś inny pchać, ale sosna, która poprzednio wydawała się już ledwie stać, zaczepiała gałęziami o inne drzewa i nie chciała się poddać. W końcu, trzeszcząc i stękając, zaczęła się przechylać. Konwój był już blisko. Kierowca pierwszej ciężarówki zorientował się w sytuacji. Wcisnął gaz do dechy, z rury buchnęły kłęby spalin. Sosna znów zatrzymała się, wisząc nad drogą. Nie mieliśmy szans na zatrzymanie umykających samochodów.
Z przeciwnej strony drogi wyskoczył z krzaków plutonowy Pik. Przeciągnął serią po kabinie, ale kierowca skulił się, chowając w głębi. Pik przyklęknął i strzelił w oponę. Ciężarówka szarpnęła mocno w lewo, w kierunku rowu, ale pęd obrócił ją o sto osiemdziesiąt stopni i pchnął prosto w klęczącego na poboczu strzelca. Plutonowy uskoczył w ostatniej chwili, gubiąc broń i turlając się do rowu. Wszyscy zastygli w przerażeniu. Pierwszy zareagował oficer dowodzący konwojem – drzwi od strony pasażera otworzyły się i lufa pistoletu zaczęła szukać leżącego w śniegu Pika. Miałem pewność, że zaraz padnie strzał, ale nie mogłem niczego zrobić. W tym momencie przypomniała o sobie sosna, waląc się z łoskotem na szoferkę. Nie zmiażdżyła jej zupełnie – wgniotła tylko dach – ale oficer wypadł na drogę, gubiąc pistolet. Otrząsnąłem się ze stuporu.
– Ognia!
Jadący pierwszą ciężarówką zginęli od razu trafieni kilkunastoma kulami. Do drugiego i trzeciego pojazdu nikt nie strzelał.
– Luty, bierz drugą – krzyknąłem. Prawie się uśmiechnąłem, widząc, że dołącza do niego plutonowy Pik z odzyskanym już karabinem. Uśmiech zamarł mi na ustach, bo z trzeciej ciężarówki wysypali się żołnierze.
Trzech, pięciu i pojawiali się nowi – przeskakiwali przez burtę i zajmowali pozycje po obu stronach drogi. Zrozumiałem, że to koniec naszej partyzantki. Rozproszeni, rozciągnięci wzdłuż drogi, nie damy sobie rady z dobrze dowodzonym plutonem eskorty. Mogliśmy tylko ratować, kogo się da – musieliśmy się wycofać. Zapominając o gwiżdżących wokół kulach, wstałem żeby wydać rozkaz do odwrotu. Zamarłem z ręką uniesioną w powietrzu – to nie była eskorta, to były uzupełnienia albo transport ze szpitala. Wyskakujący na drogę żołnierze byli bez hełmów, niektórzy nie mieli nawet broni. I skakali wprost pod ogień grupy blokującej odwrót konwoju.
Dowodzony przez sierżanta Lutego pododdział zrezygnował ze zwalania drugiego drzewa, które miało zablokować drogę za trzecią ciężarówką. Zamiast tego strzelali do rozpaczliwie szukających osłony przeciwników. Mogło się nam udać. Spojrzałem na stojącego obok kaprala – on też zrozumiał, że jakimś cudem wygrywamy. Ale żeby się nam udało, tamci nie mogą uciec – wystarczyłby jeden, żeby ostrzec garnizon w miasteczku.
– Pik! – ryknąłem, przekrzykując strzelaninę. Nie zwracałem uwagi na niebezpieczeństwo, adrenalina buzowała w żyłach. – Pik, zbierz ludzi i wyłapuj po swojej stronie! – plutonowy pokazał na migi, że rozumie.
– Kapralu – powiedziałem już ciszej – my z tej strony.
Bezskutecznie próbowałem sobie przypomnieć pseudonim kaprala – ciemna plama na bluzie munduru, skąd odpruto plakietkę z nazwiskiem nie mogła mi pomóc.
– Drozd – rzucił żołnierz i ruszył zbierając ludzi. Dwóch poszło drogą, szukając osłony za samochodami i sprawdzając, czy ktoś nie próbuje się tamtędy prześliznąć. Reszta, uważając żeby nie wejść pod ostrzał oddziału Lutego, blokowała wachlarzem drogę ucieczki w las. Sam bym na to nie wpadł – nie byłem odpowiednim dowódcą dla tych ludzi.
Kilku pasażerów ostatniej ciężarówki zrozumiało widocznie swoją sytuację. Rozcięli plandekę i wyskoczyli równocześnie z obu stron, licząc, że komuś uda się dobiec do lasu. Ogień skupił się na jednej z grup. Zanim sierżant ze swoimi ludźmi zorientowali się w sytuacji, tamci wpadli już między drzewa. Ludzie Lutego ruszyli w pogoń, blokując pole ostrzału oddziałowi Kaprala Drozda. Sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Pik znów zaryzykował – wybiegł na drogę, sprawdził, czy pod plandeką nie ukrywa się jeszcze ktoś i ruszył ze swoją drużyną na pomoc kolegom po drugiej stronie. Pobiegłem za nimi, mając nadzieję, że się na coś przydam. Kiedy mijałem drugą ciężarówkę, kątem oka złowiłem jakiś cień.
Musiał tam siedzieć cały czas – nikt nie sprawdził środkowego pojazdu. Kierowca przeczekał strzelaninę i teraz korzystał ze swojej szansy. Wyskoczył z kabiny i pognał w las. Wyciągnąłem drżącą rękę i wystrzeliłem dwa ostatnie pociski. Nie byłem zaskoczony faktem, że nie trafiłem. Uciekinier przestraszył się jednak na tyle, że próbował uników, potknął się i runął na ziemię. Musiał sobie coś uszkodzić, bo wstawał z trudem. Rzuciłem pistolet, wyszarpnąłem bagnet i pognałem za nim. Myślałem tylko o tym, że nie mogę pozwolić mu uciec. Tamten podskakiwał, ciągnąc za sobą prawą nogę – dopadłem go po dziesięciu krokach. Skoczyłem i upadliśmy w śnieg. Trzymałem go za nogawkę spodni, a facet kwiląc i jęcząc, próbował się uwolnić kopiąc mnie w głowę. Skuliłem się i zadałem cios na oślep.
Przez ostatnich kilka tygodni używałem bagnetu do ścinania gałęzi i ostrzenia kołków – był już całkiem tępy. Mimo, że tego nie widziałem, wyraźnie czułem, jak stępione ostrze przebija się przez materiał munduru, zagłębia w mięśniu uda i zbacza nieco, odbijając się od kości. Kierowca zaskowyczał, ale nie zaprzestał prób uwolnienia. Zmiażdżone podeszwą ucho pulsowało wściekłym bólem. Czepiając się zakrwawionej nogawki munduru, próbowałem przygnieść wierzgające ciało. Mój przeciwnik płakał i kwiczał zupełnie jak świnia. Zadałem cios, ale zdołał jakoś go odbić i bagnet zamiast w pierś wbił się w ramię. Znów zawył, ale ciągle bronił się drugą ręką. Chwyciłem rękojeść obiema rękami i pchnąłem mocno w dół. Poczułem jak ostrze wbija się w klatkę piersiową i trze o żebra. Żeby wyszarpnąć nóż z rany, musiałem przygnieść leżące pode mną ciało kolanem. Żołnierz jęczał i rzęził.
Nie mogłem tego słuchać. Dźgałem raz za razem, przebijając pierś, a potem szyję. Z tętnicy trysnęła krew, oślepiając mnie na chwilę. Jeszcze jeden powód rozpalający moją wściekłość. Bagnet opadał jeszcze raz i jeszcze…
***
Śnieg i krew. I leżący przede mną, przerażony sierżant Luty. Nie chcę patrzeć w lewo, tam gdzie leży to coś, co było kierowcą drugiej ciężarówki. Wystarczy, że widzę swoje ręce.
– To nie ja – powtarzam w myślach – to tylko rola, którą muszę grać. To nie ja…
– Sierżancie – mówię na głos, zdziwiony, że potrafię – sytuacja…?
– Wszystko w porządku, kapitanie – nieregulaminowo melduje Luty, nie próbując wstawać. Zerka na śnieg na lewo ode mnie i przełyka głośno. – Dwóch rannych, jeden ciężko.
Udaje mi się opanować drżenie kolan, odwracam się od uwolnionego przez mnie koszmaru i robię krok w stronę drogi. Potem następny.
Czyż śmierć jest snem – gdy życie jest jak sen,
Którego każda scena to widziadło
Ulatujące sprzed oczu, a cień
Nieprzeniknionej śmierci pada grozą nagłą?
Nie chcę się oglądać, dlatego rzucam przez ramię:
– Chodź, musimy posprzątać.
Najbardziej zniszczona, pierwsza ciężarówka, wyładowana ciałami zabitych niknie w leśnej dróżce. Kilku żołnierzy przegląda zdobyty ładunek.
– Od chuja granatów – rzuca jeden z nich – siedem skrzynek.
Widzę w oczach mojego małego sztabu tę samą myśl, która uderza i mnie – gdyby tamci jechali tym samym samochodem, co granaty…
Siadam na skrzyni wypełnionej konserwami. Co ja tutaj robię? Przecież jestem zwyczajnym nauczycielem, wolę poezję od wojennych filmów. Jak długo jeszcze będę udawał? Nie jestem przecież kapitanem, nie jestem nawet prawdziwym żołnierzem. Kiedy wreszcie wszyscy zginiemy?
Patrzę na otaczających mnie ludzi – plutonowy Pik, sierżant Luty, kapral Drozd – są zmęczeni i dumni. I czekają na… Na mnie.
Mamy dwie ciężarówki, trochę czystych mundurów wroga i „od chuja granatów". Trzydziestu naszych żołnierzy zostanie za dwadzieścia godzin rozstrzelanych w jakimś zagubionym w lasach miasteczku i nikt, i nic ich nie uratuje.
Jestem kapitan Wilk, a to są moi żołnierze. Podnoszę się, a oni prawie stają na baczność.
– Zrobimy tak…
________________
wszystkie fragmenty poezji z wierszy John Keatsa
OK, do konkursu.
No cóż, historia wojenna i nic więcej.
W kontekście Masakry mnie osobiście niezbyt pasuje.
Przyzwoity tekst, ale w żaden sposób się nie wyróżniający.
Pozdrawiam.
No nie powiem, mnie akurat sie podobało, z tym, że NIE MA TU FANTASTYKI. Gdybyś pisał do nie wiem, serii z Tygrysem, to by przeszło, ale w konkursie na horro, to trochę nie bardzo to widzę.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.