- Opowiadanie: Nikolzollern - Pan na zamku 5

Pan na zamku 5

Wznawiam publikację fragmentów Tomu drugiego Przypadków rycerza Fredegara von Stettena. Pierwszy tom Wasal długo wisiał tu przed wydaniem, teraz jest dostępny w wersji papierowej i niedługo elektronicznej.

Poprzednie części: Pan na zamku 1,2,3,4

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/23999

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/24103

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/24120

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/24198

ciąg dalszy Szaber sakralny

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/31783

 

Oceny

Pan na zamku 5

Rozdział IV. Pan na zamku

 

Achtung! Hier Schloßschiff „Undine!” – Rozbrzmiał głośnik w barze i w wieczorne Chicago wpłynął jaśniejący wszystkimi ogniami wyczekiwany okręt. Był wielki i wspaniały. Miał czyste, opływowee kształty, co w przypadku okrętów nielądujących nie było regułą. Romboidalny w przekroju kadłub zwężał się ku przodowi gdzie przechodził w spiczasty dziób, zaś z tyłu po przewężeniu rozszerzał się w blok napędowy o przekroju kwadratowym. Pod brzuchem wisiał mniejszy stateczek wyposażony w obrotowy system napędu i płozy – lądownik. Wzdłuż kadłuba jarzył się napis „Witaj nam Panie!”

Sally zapomniała o parującej przed nią misce zupy gulaszowej, wartej trzech dni pracy i z zapartym tchem patrzyła na cudowne zjawisko. Oczekiwanie dobiegło końca, wybiła godzina rozstrzygnięcia. „Tak będzie przy końcu świata, – pomyślała Sally – Bóg przyjdzie sądzić żywych i umarłych i wszyscy będziemy czekać na wyrok, który zaraz zabrzmi. Za późno będzie wołać do Boga, każdy zostanie oceniony według tego, jaki jest w tej chwili.” Sally rozumiała, że jeszcze może i powinna błagać Boga nawet teraz, ale nie wierzyła, że w ciągu tych kilku minut stanie się Mu milsza. Siedziała zesztywniała i gapiła się na iluminowany statek, nie zauważając jak lubieżnie i drapieżnie Lesley gapi się na jej obiad.

W barze szybko robiło się zbiegowisko. Po chwili ktoś zasłonił jej widok, lecz ona nadal patrzyła w tę samą stronę. Zza coraz liczniejszego tłumu mieszkańców stacji dolatywał głos Odo, który przemawiał głośno i wyraźnie, jakby oprowadzał wycieczkę:

– Widzimy przed sobą statek typu SchS-414 trzeciej generacji, zbudowany na stoczni Aldebaran-8, jakieś trzydzieści pięć – czterdzieści lat temu. Budowane obecnie statki piątej generacji  różnią się od trzeciej standardową instalacją czujników dalekiego rozpoznania na bocznych konsolach oraz drobnymi zmianami w układzie pomieszczeń wewnętrznych. Sama nazwa Schloßschiff oznacza, iż jest to statek – zamek, rezydencja kosmicznego wasala i tak został zaprojektowany. Musi zapewnić właścicielowi, jego rodzinie i domownikom, należyty komfort i mobilność, jak też środki utrzymania. Nadaje się do celów badawczych, przewozu małych grup ludzi, na przykład wielmożów z niedużym orszakiem lub cennych ładunków. Prędkością ustępuje tylko niektórym kategoriom okrętów wojennych. Nawiasem mówiąc – niesie cztery torpedy kosmos– kosmos zdolne skruszyć asteroidę o pięciokilometrowej średnicy. Jest wyposażony w impulsowe działo przeciwmeteorytowe oraz cztery podwójne, zdalnie sterowane działka lufowe kalibru pięćdziesiąt milimetrów. Znaczące  zapasy paliwa, wystarczają na kilkadziesiąt skoków hiperprzestrzennych. Z pięćdziesięcioosobową załogą statek może być w pełni autonomiczny około czterystu dób…

Kralle przepchnął się do stolika Sally.

– Co tak siedzisz? Chodź ze mną.

Hans wziął ją za rękę i wyprowadził z baru. Lesley szybko przysiadł do zwolnionego przez dziewczynę stolika i zdecydowanie przysunął talerz do siebie.

– Co? – odpowiedział na karcące spojrzenie Bena – ma się zmarnować? Nie w głowie jej teraz zupa.

Miał rację. Z tłukącym sercem Sally szła za barczystym „młodszym braciszkiem” i czuła jak wzbiera w niej nadzieja, gotowa w każdej chwili zamienić się w panikę. „Gdyby nie chcieli mnie zabrać, po prostu nie mówiliby nic… A może on chce tylko się pożegnać…”

Kralle wciągnął Klarę do wąskiego i kiepsko oświetlonego korytarzyka łączącego bar z jednym z magazynów żywności. Zobaczył nadającą się do siedzenia skrzynię.

– Siadaj – zakomenderował. Sally posłusznie usiadła. Teraz patrzyła na niego do góry, jak dziecko na dorosłego.

– Więc tak – powiedział, pocierając czoło – pan Fredegar postanowił cię zabrać.

Sally spodziewała się, że rzuci się na szyję temu, kto jej to powie, ale zamiast tego tylko się rozpłakała. Obawiała się, że „braciszek” się obrazi, ale barczysty rudzielec nie był zaskoczony jej reakcją. Usiadł koło niej, objął ramieniem.

– Wiesz, siostro – powiedział – ja też się trochę boję. Nowe miejsce, nowi ludzie. Myślę, że są w porządku, ale zawsze… Trzeba się właściwie ustawić, żeby cię polubili. Mi jest łatwiej, ja tutejsze pojęcia znam i panu Fredegarowi od dłuższego czasu służę, na wojnie z nim byłem. Ciebie w twoim, za przeproszeniem, gburowskim kraju tego nie uczono, więc wyłożę ci to pokrótce.

Sally bardziej domyśliła się, niż zrozumiała, co powiedział jej Hans i skinęła głową.

– Więc tak: po pierwsze – nasz pan. Okazuj mu wszelki szacunek i posłuszeństwo, ale nie staraj się specjalnie rzucać się w oczy. Pamiętaj, że jest bardzo pobożny i nie będzie tolerował bluźnierstw, przekleństw, a tym bardziej puszczalstwa. Odnośnie puszczalstwa – to szczególnie ważne! Na statku są też kobiety i przypuszczam, że w większości zamężne. Nie mogą poczuć się zagrożone! Inaczej cię zjedzą i nikt cię przed nimi nie uratuje. Więc nie rzucaj się na facetów, zwłaszcza żonatych. Zachowuj się skromnie, odpowiednio do swojej pozycji – jesteś tu sierotą bez grosza przy duszy – mają ci współczuć. Ale nie próbuj specjalnie wzbudzać litość. Za wszystko dziękuj, wszystkim pomagaj. Będą patrzyły z góry, gadały głupoty – znieś cierpliwie. Nie przystawaj do żadnych stronnictw – to niebezpieczne! Zjednasz sobie kobiety, zdobędziesz całą załogę.

Szczególnie uważaj na kucharkę, jeśli tam taka będzie! – powiedział z przejęciem – Mówię ci to z doświadczenia. Kiedyś na wakacjach dorabiałem jako chłopiec kuchenny w pałacu biskupim. Szefowa kuchni – przy biskupie miód nie kobieta – sama uprzejmość i serdeczność. A jak go nie było, to jędza i tyranka jakich poszukać. Zawsze musiała mieć kogoś do gnębienia, kogoś bezbronnego i nie mającego nic do gadania. Mnie to szczęśliwie ominęło, jako że byłem chłopakiem, a prześladowała ona głównie kobiety. Była wtenczas w domu biskupim jedna biedna dziewczyna, którą Ekscelencja z litości przygarnął. Miała pokoik na poddaszu i coś tam pomagała w kancelarii, taka ot szara myszka. I na nią się uwzięła szefowa, najzupełniej bezinteresownie. Upokarzała ją za każdym razem, gdy razem ze służbą przychodziła do kuchni na obiad, raz nie dała jej tego, raz tamtego. Ciągle dywagowała o tym, że biskup w swej nadmiernej łaskawości przygarnia nierobów i niewdzięczników. Oskarżała o kradzież jedzenia, sztućców, o niechlujstwo – jakby dziewczyna miała duży wybór, w czym chodzić. Za plecami nawet rozpowiadała, że ta sypia z subdiakonami, licząc na to, że te oszczerstwa w końcu dotrą do Ekscelencji. Niektórzy wierzyli jej kalumniom  i je powtarzali, bo jad z jedzeniem dobrze się wchłania. Inni milczeli, ale nikt nie ujął się za Luizą, (tak miała na imię nieboraczka). Nikt nie chciał mieć wiedźmy przeciwko sobie. Wokół Luizy zaczęła się robić pustka. Przez dłuższy czas biskup ignorował plotki, ale w końcu też zaczął odsuwać od siebie dziewczynę, którą przedtem traktował bardzo serdecznie. W końcu wredny babsztyl zaszczuł biedaczkę do takiego stopnia, że rzuciła się z czwartego piętra w studnię schodów. Przeżyła, ale została kaleką na resztę życia. A jędza? Myślisz, że żałowała? Gdzie tam!

– Ty w ogóle rozumiesz co mówię? – zreflektował się Kralle, wydostając się z nurtu wspomnień – chyba nie bardzo.

Sally zamrugała oczami.

– No właśnie! Krótko mówiąc, po wtóre: Strzeż się bab, zwłaszcza tych w kuchni! No i po trzecie – kapitan. Tu chyba tłumaczyć nie trzeba – on dowodzi i kieruje załogą. Nie wiem, co za człowiek. Tak czy inaczej, od niego będzie w dużej mierze zależało, czy pan cię zatrzyma, czy odprawi. Pewnie będzie jeszcze kapelan…

Sally cierpliwie słuchała pouczeń Krallego, rozumiejąc oddzielnie wyrazy i zdania. Tak naprawdę nie potrzebowała ich – siedem lat kisiła się w zamknięciu z przypadkowymi ludźmi i dobrze rozumiała relacje w takiej społeczności, choć do niedawna nie raczyła się stosować do reguł współżycia. Głos „braciszka”, perorującego w swoim szorstkim języku działał teraz kojąco. Jego przestrogi nie wzbudzały obaw, a wręcz usypiały, gdyż znaczyły jedno – udało się! Feudalne klimaty, wśród których miała teraz żyć, nie wydawały się straszne i przygnębiające, ale raczej bajeczne. Bóg wysłuchał biedną, głupią Klarę. Było prawie piekło, a teraz będzie prawie bajka – z rycerzami, księżniczkami i smokami. Chciało się przytulić do jego mocnego ramienia i zasnąć…

– E, siostro, nie śpij! – szturchnęło ją przytulne ramię. – Idź, zbieraj manatki.

 

****

 

Na stacji pojawiło się sześciu facetów w jednakowych czarnych tunikach ze smokiem i gwiazdą dowodzonych przez oficera z przypasanym mieczem i ryngrafem na piersi. Grimaldi zaprowadził ich do kwatery Fredegara i magazynu, gdzie leżały bagaże ich pana. Oficer zapukał do drzwi.

– Panie?

– Wejść!

–  Lenard Weiss – przedstawił się przybysz, kłaniając się tak nisko, że mógł zaczepić się ryngrafem za klamkę – oficer  zbrojeniowy okrętu Waszej Miłości. Z pańskiego pozwolenia zabierzemy rzeczy na statek.

Fredegar stał odwrócony do niego plecami, walcząc ze sprzączka na prawym karwaszu. Miał na sobie zbroję i tunikę herbową, jak wtedy, kiedy szedł do rektora, by oznajmić mu, że wyrusza na wojnę.

– Dobrze… Będę gotowy za parę minut. A, chwileczkę, proszę mi pomóc, oficerze. – powiedział Fredegar zwracając się w stronę poddanego i wyciągając doń rękę.

– Służę panu. Długo jaśnie pan na nas czekał?

– Jedenaście „dni”.

– Strasznie dużo! Kapitan bardzo przeżywa, że nasz senior musiał tyle czasu spędzić z tymi szumowinami.

– Nie masz powodu, by patrzeć na nich z góry! – ofuknął Fredegar Lenarda – owszem, był tu jeden szubrawiec, więc wyrzuciliśmy go precz.

– Wybacz, panie. – sumitował się pośpiesznie Weiss, zapinając sprzączkę na karwaszu – i cieszę się, że oczekiwanie nie było dla jaśnie Pana takie przykre.

Fredegar uśmiechnął łaskawie.

 

*****

 

Śluzowy przegub połączył statek ze stacją. W komorze przeładunkowej zgromadził się spory tłumek. Zesłańcy tłoczyli się po obie strony przejścia, nieśmiało zaglądając do korytarza, którym ludzie w herbowych liberiach nosili kufry, pakunki i broń. Na drugim końcu korytarza można było zobaczyć jakichś ludzi w jakimś mało ciekawym pomieszczeniu służbowym, które jednak było częścią innego życia, upragnionego jak światło na końcu tunelu i tajemniczego jak zaświaty.

Booth, Grimaldi, Dok i Ben nie usiłowali zajrzeć do wnętrza statku. Stali obok siebie w zamyśleniu. Niebawem goście odlecą, i co dalej? Nieźle zamieszali w tym zastałym bagienku, rozbudzili nadzieję, ale czy to dobrze? Ludzie będą czekać nie wiadomo na co, a potem zaczną skakać z rozpaczy za burtę. Może trzeba wysłać jakąś petycje do cesarza? Ale to oznaczałoby jednoznaczne poddanie się. A może już czas przestać udawać, że dalszy opór ma sens i jest czego bronić…

Ludzie w liberiach przestali kursować tam i z powrotem. Wreszcie rozległ się charakterystyczny chrzęst zbroi i dźwięczny stukot podkutych butów o metalową podłogę. Rycerz Fredegar Franz von Stetten zjawił się w całej feudalnej krasie: w zbroi, herbowej tunice i narzuconym na ramiona ciężkim, tkanym w arabeskowe motywy płaszczu, spiętym masywną suponą wysadzaną malachitami. Kroczył godnie i pewnie, poprzedzany przez niosącego jego hełm Weissa i dzierżącego herbową tarczę Krallego. Drachenberg szedł po prawej pół kroku za Fredegarem. Nie włożył zbroi, miał jedynie przypięty miecz, a na jego bufiastym, granatowym kaftanie, obszytym srebrnymi galonami widniał herb – smok na czarnym tle krążący nad wieżą na zielonym wzgórzu.[1] Pochód zamykała zapłakana Sally w spranych i wytartych dżinsach, bliskich śmierci tenisówkach i koszuli w kratkę. Ostatnia była w najlepszym stanie, bo Sally jej nie lubiła i ubierała rzadko. Przed paroma minutami wylewnie pożegnała się z Judith,  a teraz bezskutecznie walczyła z poczuciem winy.

Fredegar przystanął koło Bootha, Grimaldiego, Doka i Bena. Wymienił z Dokiem długie spojrzenie.

– Będę o was pamiętać – powiedział po gilliomarsku, po czym zdecydowanie ruszył do przodu.

Sally zdążyła szybciutko objąć Bena, który pogłaskał ją po plecach i lekko popchnął w stronę przejścia.

-Idź z Bogiem! – powiedział szeptem.

 Kilkanaście metrów dzieliło ją od świata najeźdźców, ale się nie bała, bo z nią był Hans, jej potężny braciszek, a przed nią ludzie, ludzie jak ludzie, na dodatek nowi. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy przestała myśleć o sobie jako o Amerykance. Gdzieś w połowie swego uwięzienia utraciła wszelkie poczucie przynależności. Nie odczuwała takiej potrzeby, co być może było powodem tkwienia wśród swoich bez żadnych alternatyw. „Kim teraz jestem? Klarą z Ziemi?”

Korytarz okazał się za krótki by dać sobie odpowiedź na to pytanie. Zakończył się w niczym nie wyróżniającym się pomieszczeniu przeładunkowym, ozdobionym jedynie herbem właściciela i napisem Schloßschiff „Undine”. Przybysze nie zatrzymali się w nim i weszli w następny korytarz. Odgłos kroków się zmienił, pod nogami była dywanowa ścieżka, pod która skrzypiały deski podłogi. Sally przełknęła z wrażenia i rozejrzała się. Po obu stronach ciągnęła się drewniana boazeria. Ściany tworzyły nad głową sklepienie. Po drodze trafiały się drewniane drzwi z ramami i filunkami, z dziurkami od kluczy i mosiężnymi klamkami. Była też klatka schodowa z prowadzącymi na górę i na dół ażurowymi żeliwnymi schodami.

W końcu korytarz zakończył się w dużej owalnej sali z malowanym plafonem, otoczonym barokową sztukaterią, przedstawiającym pannę z rozpuszczonymi włosami, wyglądającą z okna spowitej bluszczami zamkowej wieży na podchodzący do lądowania statek kosmiczny. Okręt idealnie się wpisywał w księżycowo romantyczną atmosferę, podświetlając kłębiące się chmury czerwienią płomieni silników hamulcowych. Na środku, pod mosiężnym żyrandolem, stał wyściełany futrami fotel z oparciem w kształcie podkowy. Nieopodal na ozdobnym, kwadratowym stole leżała duża otwarta księga w wytartej, skórzanej oprawie, a obok kałamarz i pióro.

Pan zamku wkroczył do sali ze swoim skromnym orszakiem i stanął przed zebranymi poddanymi i zaciężnymi członkami załogi. Na czele kilkudziesięciu, na oko około czterdziestu ludzi, Sally rozpoznała kapitana, niedużego mężczyznę o perskiej urodzie, wielkich, smutnych, brązowych oczach i czarnej brodzie przetykanej siwizną. Odziany był w renesansowy (nie umiałaby tego nazwać) bufiasty kaftan, obcisłe spodnie i szeroki beret. Miał przypasaną broń, której nazwy nie znała, i złoto-srebrną różę wiatrów na masywnym, srebrnym łańcuchu. Obok po lewej stali herold z trąbką i chorąży ze sztandarem w herbowych liberiach, za nimi czterech oficerów przy ryngrafach i mieczach u pasa.

Po prawej stał brodaty ksiądz w ornacie i z krzyżem w ręku. Ornat i broda wyglądały jak gdyby znajomo, ale dziewczyna nie mogła skojarzyć dlaczego. W tłumie ubranych odświętnie mężczyzn i kobiet Sally wydzieliła niewysokiego Murzyna z rozbudowaną fryzurą, którego skojarzyła z Papuasami z „National Geographic”, bardzo wysoką blondynkę po trzydziestce, jak z książki o wikingach i stojącą obok niej smagłą dziewczynkę lat dziewięciu – dziesięciu o sięgających pasa kruczo czarnych włosach, świetnie zgranych z rozłożystą, pasiastą, czarno-srebrzystą, atlasową suknią. „Księżniczka okrętu – córka kapitana” – bez trudu domyśliła się Sally.

Herold uniósł trąbkę do ust i zagrał stosowną fanfarę, którą można było zatytułować „Pan na zamki”.

– Witaj nam, panie! – rzekł uroczyście kapitan i zgiął się głębokim ukłonie. Za jego przykładem poszli pozostali. Kobiety dygnęły.

– Przez długie dwanaście lat byliśmy osieroceni, przez dwanaście lat błąkaliśmy się po pustkowiach kosmosu, nie kierowani przez wolę naszego pana. Staraliśmy się służyć rodowi Stettenów najlepiej jak potrafiliśmy, ale nie czuliśmy obecności i ciepłej troski seniora, byliśmy jak słudzy w domu, którego właściciel jest gdzieś daleko i niewiadomo kiedy tu zawita…

„Niektórym by taki rozkład pasował” – pomyślał Fredegar – „tobie nie, kapitanie?”

– Twój czcigodny ojciec, panie, był ojcem dla nas wszystkich – głos kapitana lekko drgnął – wolał być raczej naszym kapitanem, niż seniorem…

„Czyżby tu była jakaś sugestia?”

– Natomiast ty, panie, siłą rzeczy będziesz dla nas przede wszystkim seniorem, choć i młodym wiekiem, to też okazując tobie wszelkie posłuszeństwo, ofiarujemy ci całe nasze doświadczenie…

„O! jak zawinął! Subtelnie nazwał mnie młokosem”…

– …kosmicznych podróżników, gdyż doświadczenie wojownika, najważniejsze dla rycerza i pana zdobyłeś w polu mieczem i kopią.

„Zgrabnie wylądował” – uśmiechnął się do siebie Fredegar, rozluźniając naprężone przed chwilą mięśnie szczęk.

– Dziękuję za wierną służbę i ciepłe powitanie. – powiedział – teraz przedstawię wam moich towarzyszy i nowych członków tej szacownej załogi. Rycerz Teobald Odoaker von Drachenberg, astronawigator, mój serdeczny przyjaciel.

Odo uśmiechnął się i uprzejmie odwzajemnił ukłon kapitana.

„No tak, – pomyślał kapitan – stary Rustam ma teraz dowodzić nie tylko swoim panem i właścicielem okrętu, ale i jego szlachetnym kumplem. Co za wyścig uprzejmości mnie czeka!

– Hans Jürgen Kralle – kontynuował Stetten – mój towarzysz broni, kawaler „Gwiazdy walecznych z toporami”. Nowy dowódca grupy desantowo– abordażowej.

Kralle służbiście trzasnął obcasami i skinął głową.

„To ci dopiero – pomyślał kapitan, spojrzawszy w głęboko osadzone oczy młodzieńca. Hans krótko odwzajemnił spojrzenie i szybko spuścił oczy. Pehlewi jednak zdążył dostrzec ich stalowy blask. – „Znam ten typ – tacy zawsze rozważają zabicie adwersarza jako jeden z wariantów. A teraz ten młodociany rębajło zostanie trzecią osobą na okręcie, a w pewnych okolicznościach – nawet drugą! Doskonałe posunięcie, mój panie! A co to za strach na wróble?”

– Klara Thrace z Planety Wcielenia, … czeladniczka. – przedstawił Fredegar Sally.

„Nie inaczej chodzący przejaw miłosierdzia naszego pana. Hm, wtedy też się zaczynało od miłosierdzia. Mam nadzieję, że nie przywlecze na pokład jakiejś zarazy i pcheł. Trzeba mieć ją na oku, jak zresztą i pozostałych.”

– A teraz, panie, zechciej przyjąć hołd i przysięgę twoich poddanych. – Powiedział uroczyście kapitan z niskim ukłonem.

Fredegar zasiadł na przygotowanym fotelu. Po jego prawej stanął ksiądz, a po lewej chorąży. Odo cofnął się pod ścianę i usiadł na krześle. Wszyscy członkowie załogi uklękli z wyjątkiem dziesięciu stojących z tyłu facetów i jednej kobiety. Zdezorientowana Sally rzuciła Krallemu pytające spojrzenie, nie wiedząc, czy ma klękać, czy stać.

– Ci co klęczą, to są poddani, a ci co stoją, to zaciężni. – szepnął Hans – Ja też jestem zaciężny, a ty…

„Jesteś niewiadomo kim…” – pomyślała z goryczą Klara. Hans wziął ją pod rękę i zaprowadził do Odo, gdzie i pozostali do końca ceremonii.

Kapitan uklęknął przed Fredegarem i włożył swoje złożone dłonie pomiędzy jego.

– Ja Rustam Pehlewi, kapitan twego statku, panie, ślubuję ci wierność i służyć ci będę ramieniem i radą, słowem i czynem oraz wszelkimi umiejętnościami, dopóki nie umrę, lub nie zniedołężnieję, albo ty nie zwolnisz mnie z tej przysięgi. Będę bronił twego honoru i mienia nawet za cenę życia. Powierzam twojej obronie, łaskawej opiece i sprawiedliwemu sądowi siebie i swoją rodzinę. Niech Bóg mi będzie świadkiem i dopomoże dotrzymać tej przysięgi.

– Ja, Fredegar Franz von Stetten, pan zamku „Undine”, przyjmuję twoje ślubowania i przysięgam bronić ciebie i twojej rodziny przed przemocą i obcym sądem, godziwie wynagradzać twoją służbę i otoczyć opieką w starości i chorobie, traktować sprawiedliwie…

Sally ostrożnie obserwowała załogę, zdając sobie sprawę, że też jest z ciekawością obserwowana przede wszystkim przez wyraźnie znudzoną ceremonią „księżniczkę” i masywną, latynoskiej powierzchowności, ciotkę z wąsem i pękiem kluczy u pasa. „Czy to ta groźna kucharka, o której mówił Hans?”

Kapitan podniósł się z kolan, ucałował sztandar i krzyż podany przez kapłana. Senior podniósł się z fotela i również ucałował krzyż. Mężczyźni objęli się i wymienili trzykrotny pocałunek, po czym kapitan podszedł do stołu i złożył podpis w księdze. Kolejni poddani klękali przed Fredegarem, który patrzył każdemu w oczy i czuł rosnący ciężar odpowiedzialności. „Mam nimi rządzić? Sądzić? Bronić? Nie mam pojęcia, jak to robić. Mam cichą nadzieję, że nie będę musiał. Jakoś żyli dotychczas pod rządami Rustama.”

Kolejny załogant, młody, krępy mężczyzna z kwadratową szczęką, wypowiedział słowa przysięgi po gilliomarsku, a kiedy wymieniał z panem pocałunek szepnął mu szybko:

– Niewiasta za mną urodziła się jako szlachetna dama, senior.

– Dziękuję, że mnie uprzedziłeś. – również szeptem odpowiedział rycerz. Zdeklasowana szlachta nie miała wprawdzie żadnych przywilejów, ale wśród feudałów istniał niepisany zwyczaj okazywania szlachetnie urodzonym pewnych względów, w końcu utrata statusu mogła dotknąć każdego. Fredegar powstał na spotkanie wysokiej kobiecie, nie pozwalając jej klękać. Na stojąco ujął w swoje jej duże, lecz kształtne i nieskazitelne wypielęgnowane dłonie i dostrzegł w jej błękitnych oczach promyk wdzięczności.

– Ja, Marie Lantenac…

Przez nazwiskiem aż się prosiło wstawić zgubione „de”. „Co się z tobą stało, pani?” W ciężkiej sukni w ciemnoczerwone kwiaty na złocistym tle wyglądała majestatycznie niczym królowa. Sally też zwróciła na to uwagę: „Kim ona tu jest? Czy jest zamężna?”

Ceremonia trwała i trwała, lecz Klara się nie nudziła, zafascynowana nowym małym światem, w którym ma spędzić Bóg wie ile czasu. W odróżnieniu od poprzedniego, ten światek był wypełniony pięknem obrazów, gobelinów, ażurowych schodów, mosiężnych klamek, ciepłem drewna i dostojeństwem ciężkich draperii. Ludzie, pochodzący zapewne z co najmniej tuzina różnych planet, też byli fascynujący. Stanowili jedno jako załoga, co było oczywiste, ale było tu coś więcej – byli domownikami swego pana. Była świadkiem odnawiania więzi feudalnych w nowym pokoleniu. Obserwowana scena hołdu mogłaby wywołać uśmieszek zażenowania u „wolnych” ludzi XXI wieku, zanim zostali brutalnie postawieni na kolana przez „zacofanych” przybyszów. Widziała na twarzach powagę i wzruszenie. Zgromadzenie prezentowało przekrój wiekowy na oko od dwudziestu paru do siedemdziesięciu lat. Pewnie niektórzy służą rodu Stettenów od pokoleń, inni zaciągnęli się teraz i postanowili związać swój los z tym latającym zamkiem. Może by tak stanąć w tym tłumie i włożyć swe dłonie między dłonie seniora?

Sally nie bardzo rozumiała wypowiadane słowa przysiąg, ale ten gest był tak wymowny, że nie wymagał objaśnień. Obiecywał ciepło i bezpieczeństwo, ale wymagał lojalności i zaufania, na które nie mogła tak nagle się zdobyć, poza tym się bała, że zostanie odtrącona. Najpierw trzeba przekonać do siebie tych ludzi i ich pana. Była tutaj, w „bajce”, wydostała się z leżącego w kilkudziesięciu metrach stąd „piekła”, w którym nadal tkwili jej starzy i nowi przyjaciele: Ben, Booth, Dok, Jud. Przed pożegnaniem powiedziała Benowi, by przyjrzał się Judith. Mimo że byli całkiem różni, z wyjątkiem koloru skóry, czuła, że do siebie pasują i mogą pomóc sobie nawzajem, tak jak pomogli jej.

Wreszcie czereda wzajemnych przysiąg dobiegła końca i wszyscy, prowadzeni przez kapłana, dostojnie, parami ruszyli do zamkowej kaplicy. Za księdzem kroczył Fredegar w parze z kapitanem, oficerowie, wśród których znaleźli się także świeżo promowany na oficera Kralle i Drachenberg – jako rycerz. Sally została nagle sama wśród nieznajomych twarzy i poczuła ukłucie paniki, ale bladoskóry młodzian z zaciężnych uśmiechnął się do niej i gestem zaprosił, by szła obok niego. Korytarz w tym miejscu był szerszy i imitował gotyckie sklepienie, upierał się w szerokie drzwi świątyni, a teraz, kiedy były szeroko otwarte, służył za kościelną nawę. W bogato rzeźbionym ikonostasie z ciemnego drewna złociły się wielkie ikony podświetlone płomykami lampek oliwnych.

 Sally natychmiast skojarzyła, dlaczego ksiądz wydał się jej jakby znajomym – widziała takiego w jakimś filmie o Rosji. Czyżby był z Ziemi? Przygotowała się na długie modły. Słyszała, że prawosławne nabożeństwa trwają ze trzy godziny. Tak mówiła jej koleżanka Tracy po powrocie z pogrzebu w cerkwi. Klara przygotowała się na najgor… najdłuższe. W końcu rzecz dotyczyła Boga, a wobec Niego żaden wysiłek nie mógł być nadmierny. Tym razem jednak gotowość nawróconej dziewczyny do poświęceń nie znalazła zastosowania. Nabożeństwo trwało raptem ze dwadzieścia minut i z tego co Sally zrozumiała, zawierało czytanie Ewangelii o dziesięciu trędowatych. Na koniec kapłan donośnie wygłosił życzenie wielu lat jaśniepanu i jego poddanym, odśpiewane przez całą załogę, i zaczął dawać krzyż do całowania. Klara znalazła się naturalnie na końcu kolejki. Gdy dotknęła wargami chłodnego metalu krzyża, usłyszała:

– Nu zdrawstwuj, ziemlaczka.

Ksiądz powiedział to po rosyjsku, ale Sally nie potrzebowała tłumaczenia. Podniosła wzrok, bo kapłan stał na podwyższeniu, i spojrzała mu w oczy. Wiekiem mógłby być jej ojcem. Chciała coś powiedzieć, ale poczuła ucisk w gardle, a łzy błyskawicznie zebrały się pod powiekami.

– Potem porozmawiamy, dziecko – powiedział kapłan po angielsku, głaszcząc ją po ramieniu swobodną ręką.

Tłum wytoczył się z kaplicy i kapelan pospołu z seniorem zamknęli jej wysokie drzwi sami pozostając w środku.

– Wachta na stanowiska! – zakomenderował kapitan – odbijamy. Pozostali za godzinę stawią się w wielkiej mesie na ucztę z okazji przybycia naszego pana.

„Odbijamy!” – To słowo poraziło Sally niczym piorun. Za chwilę pępowina śluzowego przegubu odłączy się od znienawidzonej stacji, która przez siedem lat była całym jej światem, ciasnym, zbrzydłym, ale znajomym…

Z tych rozmyślań Klarę wyrwał gardłowy okrzyk „Papuasa”, z którym ten doskoczył do Krallego: „Tigamer!” Potem nastąpiła entuzjastyczna tyrada w niezrozumiałym języku, której towarzyszyły podskoki, przytupywania i klepanie po plecach. Hans, powiedziawszy coś w tymże języku, rozwarł objęcia i zamknął w nich czarnoskórego faceta, jakby był jego bratem.

Treść ich rozmowy była oczywista, scena się nazywała „w głębi kosmosu i Papuas ziomkiem”:

– „Tigamijczyk! Ziomal! Mam flaszkę bananowego wina, specjalnie trzymałem, żeby wypić z rodakiem.”

– Brachu! To super! Zacny trunek! Kiedy to ja piłem coś takiego? Skąd jesteś?

– Z Uaggabbali.

– A ja z Scharlottenheim. Rzut beretem – jakieś piętnaście tysięcy mil!

– Cha – cha-cha!

Ziemkowie zrobili „misia”, po czym tigamijski „Papuas”, ciągle gadając, wziął Hansa pod rękę i gdzieś poprowadził. Klara odprowadziła ich wzrokiem, a kiedy znikli wśród rozchodzących się załogantów, spostrzegła tuż obok siebie tę wąsatą ciotkę z kluczami, która przyglądała się jej badawczo, z perspektywy swego małego wzrostu. Dawniej Sally zapytałaby, co się gapi, a teraz nie wiedziała co właściwie ma powiedzieć, może powinna dygnąć? Ale w jej wykonaniu wyglądałoby to idiotycznie, zwłaszcza w dżinsach.

Kobita właśnie otaksowała jej marny przyodziewek. Pokręciła głową.

– Trzeba cię przebrać i to zaraz, nie możesz tak iść na ucztę. Zgłosisz się po uczcie do pani doktor, przy okazji obmierzymy cię. A teraz chodź za mną, znajdziemy ci coś na teraz.

 

Pan zamku i kapelan stali naprzeciw siebie, zastanawiając jak zacząć rozmowę.  Mieli sobie wiele do powiedzenia. Kapelan budził zaufanie, robił wrażenie doświadczonego, wyrozumiałego i taktownego, ale nosił w sobie jakąś tragedię, która pogruchotała jego dawne życie. Pod tym względem był przeciwieństwem padre Teodoro, zawsze pełnego energii, pewnego siebie i dowcipnego, chociaż taka była jego powierzchowność, a co nosił w środku? Ten kapłan pochodził z Planety Wcielenia. Jak się znalazł na statku? Został zagarnięty wraz z łupami?

– Twój ojciec, panie, zostawił ci bogate dziedzictwo. To, co przekażą ci kapitan i ekonom stanowi zaledwie połowę twego spadku. Reszta znajduje się w tej kaplicy.

Fredegar poszedł za kapłanem do pomieszczenia obok prezbiterium. Było czymś pośrednim między kaplicą a magazynem. Wszystkie ściany były zabudowane regałami, ciasno zastawionymi sprzętami liturgicznymi, relikwiarzami, ołtarzykami, rzeźbami i ikonami. Mimo ciasnoty, skarby były rozmieszczone systematycznie i zaopatrzone w jarłyki z numerami, odsyłającymi do szafki z kartoteką. Centralne miejsce zajmował wielki srebrny relikwiarz z napisem w nieznanym Fredegarowi języku.

Fredegar przełknął. Rozmach łupieżczej działalności Wolfganga von Stettena przekraczał jego najśmielsze przypuszczenia. Nie licząc tego, co ojciec przywiózł na Kowandong, ofiarował lub sprzedał biskupom i fundatorom klasztorów, tu znajdywały się świętości warte (wybacz, Panie Boże, te merkantylne obliczenia!) ponad dwadzieścia milionów talarów. Ile kościołów można w to wyposażyć? Tych relikwii starczy na tysiące ołtarzy!

– Widzę, że jesteś zgorszony, panie, – ciągnął ksiądz, uśmiechając się gorzko – nie osądzaj swego ojca zbyt pospiesznie i surowo. Losem świętości często bywa poniewierka. A tego, co czynił nawet profanacją nazwać nie można. Myślę, że wam te relikwie są bardziej potrzebne niż tym, którzy posiadali je przedtem. Widziałem jak je witano i czczono na planetach, gdzie zostały przywiezione…

– Ja też widziałem. Nie to mnie gorszy. Ojciec dorobił się na plądrowaniu świętości.

– To prawda. Też jestem swoistym łupem z tych wypraw. Opowiem ci o tym kiedy będziesz chciał. Pan Wolfgang odnosił się do świętości z szacunkiem i nie traktował tego jako geszeftu, tylko jako pewnego rodzaju misję. Cóż, zarabiał, ale jako pan swoich ludzi i właściciel statku musiał dbać o rzeczy przyziemne. Wiesz zapewne, ile relikwii i obrazów po prostu podarował ubogim klasztorom. To, co pragnę ci pokazać, twój czcigodny rodzic postanowił zostawić do twojej dyspozycji, żebyś sam zdecydował jak z tym postąpić.

Apologia księdza nie do końca uspokoiła Fredegara, niemniej postanowił nie próbować zwracać wywiezionych świętości dawnym właścicielom, czy raczej dysponentom, gdyż nasycona łaską Świętego Ducha relikwia nie może należeć do człowieka jak pospolita rzecz. Jeżeli się przemieszcza, to jest w tym palec Boży, choć nie zwalnia to z odpowiedzialności tego, kto ośmielił się ją zagarnąć.

– Ten wielki relikwiarz wynieśliśmy z bazyliki świętego Mikołaja w Bari – ciągnął kapelan – Wokół świstały kule i szalały pożary, gdyż Saraceni postanowili zdobyć miasto dla siebie, a z całej Italii uczynić domenę muzułmańską. Nieśliśmy go we czwórkę, biegnąc zakosami od ukrycia do ukrycia, a kapitan – twój pan ojciec – i Heise osłaniali nas ogniem z arkebuzów maszynowych. Kiedy wycofywali się, Heise dostał i kapitan ciągnął go nieprzytomnego do samego lądownika. Niestety Heise nie przeżył. Pochowaliśmy go na Księżycu. Pan Wolfgang powiedział, że to była ostatnia wyprawa – uznał bowiem, że strata członka załogi to znak, iż trzeba przestać.

– Więc tak to było… – rzekł dziedzic w zamyśleniu – Dziękuję, ojcze. Później opowiesz mi więcej. Muszę iść na mostek, czeka na mnie kapitan.

„Relikwii tu starczy na tysiące kościołów – myślał Fredegar, idąc korytarzem, wiodącym do sterowni – na całe królestwo. Trzeba je tylko znaleźć, to królestwo.”

 

[1] Herby kosmicznych wasali zwykle przedstawiają mityczne, latające bestie na tle kosmosu (czarnym, bądź granatowym). Natomiast wasale mający posiadłości zarówno lądowe jak i latające, łączą w herbach elementy kosmiczne i ziemskie.

Koniec

Komentarze

Hmmm … wieczorowy to raczej strój. A Chicago chyba miało być wieczorne ?

Lubieżnie spoglądać na jadło … ? No cóż, różne bywają preferencje seksualne. (lubieżny – sjp : sprośny, perwersyjny…).

"… lecz ona nadal patrzała w tÁ samą stronę …" – "… lecz ona nadal patrzała w tĘ samą stronę …"

"Pewnie niektórzy służą RODU Stettenów …" – "… słuzą RODOWI Stettenów …"

"… i gestem zaprosił iść obok niego"  – "… i gestem zaprosił by szła obok niego"

"… korytarz … upierał się w szerokie drzwi …". Nie bardzo wiadomo jak to zdanie MIAŁO być zbudowane. Upierać się może człowiek, lub np osioł. Ale korytarz ? Załóżmy, że miało być "opierał się …". Ale jak korytarz może się opierać ? A już opierać się "W" a nie "O" … ?  Tajemna sprawa z tym korytarzem.

"Klara przygotowała się na najdłuższe". Brzmi hmmm … interesująco ?  Czegoś tu chyba brak ?

Huczne może być wesele, ale nie życzenie.

"… poczuła ścisk w gardle …" – "… poczuła ucisk w gardle …". Ścisk bywa w tramwaju, w metrze …

Zamknąć można drzwi, nie odrzwia. SJP : odrzwia – konstrukcyjne ujęcie otworu drzwiowego, złożone z węgarów i nadproża.

"… spostrzegła …TĄ …ciotkę …" – "… spstrzegła TĘ … ciotkę …"

wyglądało by – wyglądałoby

"… było czymś średnim między …" – "… było czymś POśrednim …"

"Natomiast wasale mającE …" – "Natomiast wasale mającY …" . SJP : wasal – lennik, hołdownik, człowiek zobowiązany do świadczenia usług seniorowi.

Bliżej początku opowiadania jest sformułowanie "zamek, rezydencja kosmicznego wasala …". Z późniejszej treści wynika jednak, że TEN zamek był (jest ?) raczej rezydencją kosmicznego seniora, o którym mowa w opowiadaniu. Generalnie pojęcia wasala i seniora, to układ typu szef-podwładny. Mój szef może mieć swojego szefa i dla tego szefa jest podwładnym. Tak samo, zwłaszcza w późnym średniowieczu, senior jakiegoś wasala sam mógł być wasalem "większego" seniora. No chyba, że był swoistym "capo di tutti capi" czyli szefem wszystkich szefów. Takim był król.

Na koniec nieśmiało za pytam. Opowiadanie zakwalifikowane jako SCIENCE fiction. OK – fiction może się komuś nawet podobać. Ale gdzie tu science ?

Przeczytałem. Jednak nie lubię fragmentów, wolę całości. Skusił mnie brak takiego tagu. Trochę przyspieszałem, omijając chwilami szczegółowe opisy, ale tak mam. Też szukałem zapowiedzianej science. Pozdrawiam

SPW, dzięki za łapankę. Jest to faktycznie fragment. Zapomniałem to zaznaczyć. Wcześniejsze części są też dostępne – linki są w opisie. Jeśli Koala pragnie całości to zapraszam. Wprawdzie pierwszy tom jest tylko na papierze.

Dobrze wiem kim jest senior, a kim wasal. Stettenowie są kosmicznymi wasalami lądowego seniora, dona Pedro de Gilliomar, który z kolei jest wasalem kurfirsta planety Kowandong, który jest z kolei wasalem cesarza Wielkiej Rzeszy. Zapraszam do pierwszego tomu, albo przynajmniej do pierwszego odcinka. Dla swoich poddanych Fredegar oczywiście jest seniorem.

Sorry. Czytając TYLKO to jedno opowiadanie odnosi się mylne wrażenie. Znalazłem ten portal względnie niedawno i nie znam wielu tekstów publikowanych dawniej. Tacy też mogą się tu trafiać. Może by pomyśleć nad krótkim wprowadzeniem w stworzony kiedyś świat ? Tak dla nowicjuszy ? Pozdrawiam.

SPW, masz rację. Kiedyś cały pierwszy tom i spora część drugiego wisiała tu na portalu. Po wydaniu pierwszego tomu wszystko schowałem, poza jednym rozdziałem (Burzyć – nie budować). Teraz, w trakcie pracy nad drugim tomem znowu go udostępniam, bo to pomaga przy wstępnej obróbce redakcyjnej. Jeśli jesteś zainteresowany pierwszym tomem, a nie chcesz kupować książki ;) mogę ci to udostępnić jako zaproszenie do bety. Uniwersum odsłania się powoli, a systematyczne rozjaśnienie nastąpi dopiero w drugim tomie i jest teraz w trakcie pisania.

Oczywißvie, że jestem zainteresowany. Na betatestera nie mam kwalifikacji (fantasy to nie moja bajka) , ale przeczytam chętnie.

Wysłałem zaproszenie. Betować tam niczego nie trzeba.

@Nikolzollern : dzięki za linki.

Nowa Fantastyka