- Opowiadanie: Światowider - Czarowna wstążka i nieproszony gość

Czarowna wstążka i nieproszony gość

Do­stoj­ni pa­no­wie, czci­god­ne panie, zacni miesz­cza­nie, uczci­wi ple­be­ju­sze!

Jako capo co­mi­co mam za­szczyt przed­sta­wić wam naj­now­szą kom­po­zy­cję na­szej trupy. Bę­dzie to przed­sta­wie­nie nie­zwy­czaj­ne, pełne cudów i uro­ków, mi­ło­ści i zdra­dy, pięk­na i brzy­do­ty.

Wejdź­cie w ten za­cza­ro­wa­ny świat, a na ko­niec nie skąp­cie na­szym wspa­nia­łym ak­to­rom ni okla­sków, ni gro­sza.

Oto przed wami... “Cza­row­na wstąż­ka i nie­pro­szo­ny gość”:

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Czarowna wstążka i nieproszony gość

Twar­dyż to zakon, cięż­ka na mnie cela,

Do śmier­ci smut­ku za trzy dni we­se­la.

Wa­cław Po­toc­ki “Masz­ka­ra­da no­wo­żeń­ce”

 

Ar­se­niusz wstrzy­mał konia. Drogę za­stą­pi­ła mu oso­bli­wa po­stać. Giął się przed nim w pas po­kracz­ny, odzia­ny w łach­ma­ny gar­bus, któ­re­go ob­li­cze skry­wa­ła drew­nia­na, czar­na maska.

– Pa­ni­czu ja­śnie wiel­moż­ny, wspo­móż­ta gro­szem nie­mo­wę! – za­sko­wy­tał że­brak.

– Zaliś ty owym nie­mo­wą? – zdu­miał się szlach­cic.

– Tak jest, ja­śnie pa­ni­czu.

Ar­se­niusz zmarsz­czył czoło.

– Cze­muż tedy mi od­po­wia­dasz?

– Bełby ze mnie łotr bez wy­cho­wa­nia, gdy­bem tak do­stoj­ne­mu panu nie od­po­wie­dał – rzekł gar­bus, lecz zaraz, jakby zre­flek­to­waw­szy się, skło­nił się jesz­cze niżej. – Możema i nie jest nie­mo­wa, ale chro­me­go bez ochy­by ja­śnie pa­nicz wspo­mo­że.

– Toć prze­cie w skok przed mego konia wbie­głeś!

– A ślep­ca? – Czoło że­bra­ka już nie­mal do­ty­ka­ło ziemi.

– Po coś sobie osta­wił w masz­ka­rze szpa­ry na oczy, sko­roś ślepy?

– Ach, wasza wiel­moż­ność! Po­ra­tuj­ta choć naj­gor­sze­go z że­bra­ków! – za­wo­łał z pła­czem gar­bus.

Szlach­cic roz­śmiał się i się­gnął do sakwy.

– Da­li­bóg, za­iste naj­nędz­niej­szyś z nę­dza­rzy, sko­roś nawet pro­fe­sji że­bra­ka nie zdo­łał opa­no­wać. – Nie­spo­dzie­wa­nie uśmiech ustą­pił miej­sca za­sę­pie­niu. – Nie chciał­byś przy­jąć służ­by u mnie?

– Służ­by?! – wrza­snął gar­bus, jakby uj­rzał upio­ra. – A w czym­że przy­służ­wa się tak wiel­kie­mu panu?

Ar­se­niusz wes­tchnął.

– Snadź prze­zna­czy­ła nam For­tu­na spo­tkać się na tym go­ściń­cu, pa­su­je­my do sie­bie, jako dwie kro­ple wody. Wiedz bo­wiem, żem jest rów­nym tobie, a może to być, że nawet więk­szym nę­dza­rzem.

Że­brak aż pod­sko­czył.

– Co też je­go­mość po­wie­da?

– Tak jest. Cóż nędz­niej­sze­go jest od nie­umie­ją­ce­go że­brać że­bra­ka, je­ślić nie człek, który, lubo młody, zdro­wy i bene natus, prze­gry­wa w kon­ku­rach ze star­cem, scho­rza­łym, a nadto ły­kiem, nie­daw­no le­d­wie na szlach­ci­ca far­bo­wa­nym. O ja nie­szczę­sny! – Po jego po­licz­ku spły­nę­ła łza.

Gar­bus ukląkł i przy­ci­snął usta do strze­mie­nia szlach­ci­ca.

– O panie! – za­wo­łał. – Za to, żeś mnie oka­zał li­tość, ja, wierę, wszyt­ko, co w mocy mej, uczy­nie­wa, coby ową pa­nien­kę temu pod­le­co­wi dla je­go­mo­ści odbić.

Ar­se­niusz uśmiech­nął się smut­no.

– Wstań. Jak cię zowią?

– Jakub, mój je­go­mość.

– Przyj­mu­ję tedy twą służ­bę, Ja­ku­bie. Czas nam teraz do dworu, gdzie miesz­ka cna Au­re­lia, ta, do któ­rej wzdy­cha me serce. Pier­wej wszak do wsi za­je­dziem, aby choć świt­kę dla cię nabyć. Nie godzi się, aby sługa mój w łach­ma­nach cho­dził.

– Dzię­ku­je­wa, jasny pa­ni­czu.

 

***

 

Ar­se­niusz udał się na po­ko­je, osta­wu­jąc Ja­ku­ba w głów­nej izbie dworu. Zbli­ża­ła się pora obia­du, toteż stół za­sta­wia­no ja­dłem. Świe­żo upie­czo­ny sługa na ten widok po­sły­szał, jak bur­czy mu w brzu­chu. W skok pod­biegł do bocz­ne­go sto­li­ka, za­sta­wio­ne­go we­ta­mi dla ludzi nik­czem­ne­go stanu, i chwy­cił łyżkę z kaszą. Nim wsza­koż zdo­łał unieść ją do ust, uczuł bo­le­sne ude­rze­nie na gar­bie.

– Z drogi! – za­grzmiał za jego ple­ca­mi tu­bal­ny głos.

Jakub ob­ró­cił się. Uj­rzał człe­ka po­staw­ne­go, o twar­dych, dra­pież­nych ry­sach i z do­stoj­ną, czar­ną jak smoła brodą, odzia­ne­go w strój cu­dzo­ziem­skie­go au­to­ra­men­tu. U pasa nosił ra­pier.

Nie­zna­jo­my uczy­nił krok, jakby chciał przejść mimo Ja­ku­ba, lecz nagle za­trzy­mał się i zmie­rzył sługę spoj­rze­niem, ja­ko­by go do­pie­ro w tej chwi­li zo­ba­czył.

– A co to za po­kra­ka? – mruk­nął, ni­czym do ja­kiej trze­ciej osoby.

Gar­bus skło­nił się, za­po­mi­na­jąc, że wciąż trzy­ma łyżkę, tak że kasza roz­sy­pa­ła się po po­sadz­ce.

– Jakub, ich­mość pana Ar­se­niu­sza sługa.

Nie­zna­jo­my prych­nął.

– Do­praw­dy, nisko upadł ów chły­stek, skoro ta­ko­we mon­stra na ciury bie­rze. Ale cze­muż się dzi­wo­wać, przecie nie­łac­no pod chudą świ­nią o tłu­ste pro­się. – Za­re­cho­tał. – Zna­czy to wszak­że, iż prze­strzec muszę mo­je­go pana, by miesz­ka pilno strzegł. Sko­roć twój pryn­cy­pał tak cien­ko przę­dzie, to pew­ni­kiem już go nawet na cien­ku­sza nie stać. A, jako mą­drzy lu­dzie po­wia­da­ją, kto ga­chem po winie, po piwie zło­dzie­jem!

Słu­cha­jąc tej pe­ro­ry, Jakub wy­ba­łu­szył oczy i roz­warł sze­ro­ko gębę, jakby nie do końca ro­zu­miał. To prze­cież pojął, iż nie­zna­jo­my śmie sobie z jego pana dwo­ro­wać. Po­ru­szo­ny do ży­we­go po­sta­no­wił wnet po­mścić tę po­twarz. Z braku lep­sze­go oręża po­rwał le­żą­cy przy piecu po­grze­bacz.

Nie­zna­jo­my uśmiech­nął się z po­gar­dą, a dłoń jego nie­do­strze­gal­nie zsu­nę­ła się ku rę­ko­je­ści ra­pie­ra. Atoli gdy Jakub już miał się rzu­cić z bo­jo­wym okrzy­kiem na nie­przy­ja­cie­la, na jego ramię opa­dła cięż­ka dłoń.

Pax, pax! – za­wo­łał ktoś za ple­ca­mi sługi.

Mię­dzy ad­wer­sa­rzy wdarł się mąż w bru­nat­nym ha­bi­cie kar­me­li­ty. Bar­czy­sty ów czło­wiek, z wło­sa­mi przy­pró­szo­ny­mi si­wi­zną i po­zna­czo­nym bli­zna­mi ob­li­czem, wię­cej za­pra­wio­ne­go w bo­jach we­te­ra­na niźli mni­cha przy­po­mi­nał. Zgro­mił wzro­kiem nie­zna­jo­me­go, po czym zwró­cił się z do­bro­tli­wym, acz niewol­nym od po­li­to­wa­nia, uśmie­chem ku Ja­ku­bo­wi.

– Obróć kord swój na miej­sce jego, al­bo­wiem wszy­scy, któ­rzy miecz biorą, mie­czem giną – na­ka­zał sło­wa­mi Pisma, uno­sząc wład­czo dłoń.

Jakub sku­lił się i rzu­cił precz po­grze­bacz, jakby się nim opa­rzył.

– Nadto, nie­bo­żąt­ko, bacz, komu w pa­ra­dę wcho­dzisz – cią­gnął za­kon­nik. – Bo słusz­nie po­wia­da Ekle­zja­styk: „da­le­ko bądź od czło­wie­ka, który ma moc cię zabić". A wiedz, że imć Kło­po­tek mia­nem swym na ma­no­wiec zwo­dzi, bo snad­nie wiel­kich kło­po­tów może swym nie­przy­ja­cio­łom na­py­tać. Szer­mierz to ka­cer­ny. I choć nie rów­nać mu się ze mną, daw­niej naj­pierw­szym rę­baj­łą po­śród ele­arów, to cie­bie łacno by po­chla­stał jako pro­się.

Kło­po­tek żach­nął się.

– Takiś, oj­czul­ku, pe­wien, że byś mi zdzier­żył? A może teraz się po­pró­bu­jem? – Wy­su­nął kęs ostrza z po­chwy.

Za­kon­nik cof­nął się krok i sku­lił, ja­ko­by prze­stra­szo­ny groź­bą. Wraz jed­nak wy­pro­sto­wał się i prze­że­gnał za­ma­szy­ście.

In no­mi­ne Pa­tris et Filii et Spi­ri­tus Sanc­ti. Kie­dym jesz­cze miast ha­bi­tu kon­tusz nosił, nie­raz wi­dy­wa­łem ka­pła­nów, któ­rzy bez stra­chu pod ogniem naj­sroż­szych kar­ta­czy ostat­nią po­cie­chę do­go­ry­wa­ją­cym nie­śli. Nie­któ­rzy też mo­dli­twą swą od­bi­ja­li wraże kule, tak że sa­me­mu nie­przy­ja­cie­lo­wi szko­dę czy­ni­ły. Atoli żaden nie po­dej­mo­wał oręża. Bo krzyż i ró­ża­niec, nie zimna stal, bro­nią są na­sze­go stanu!

– Spo­kój, spo­kój! – roz­legł się nowy głos.

Do izby wkro­czył męż­czy­zna w zdob­nym kon­tu­szu okry­wa­ją­cym do­rod­ną tuszę.

– Cóż to za spór? – za­py­tał. – Wnet go roz­są­dzę!

– Ko­ściół w mej oso­bie juże roz­strzy­gnął! – za­grzmiał kar­me­li­ta.

– Nie, wie­leb­ny ojcze – za­opo­no­wał no­wo­przy­by­ły. – Tym razem, lubo Roma lo­cu­ta, to causa nie fi­ni­ta. Widzę żeś sam się w spór wmie­szał. A prze­cież nemo est, po­wia­dam, iudex in pro­pria causa, ot co! Ja zaś, jako nie jeno go­spo­darz tego domu, ale i sę­dzia, gło­sa­mi mej braci szlach­ty ob­ra­ny, aż nadto mam ty­tu­łów, by sądy nad wami spra­wo­wać.

– Słu­chaj­cie zatem… – za­czął za­kon­nik.

– Wstrzy­maj­cie wodze, drogi księ­że! – prze­rwał sę­dzia. – Wpraw­dzie prior tem­po­re, po­tior iure, aleć tuszę, iże żad­nej ze stron nie ubli­ży, jeśli przed roz­pra­wą brzu­chy na­peł­ni­my. Pro­szę wszyst­kich do stołu!

– Mnie tyż? – wy­rwa­ło się Ja­ku­bo­wi.

Sę­dzia spoj­rzał nań zdu­mio­ny, jakby do­pie­ro go spo­strzegł.

– Ach, tyś jest ten nowy po­słu­gacz na­sze­go ko­cha­sia, Ar­se­niu­sza? A pro­szę, pro­szę. Ac­ce­sio cedit prin­ci­pa­li, sługa wi­nien więc dzie­lić los swego pana.

Do stołu do­sia­dło się jesz­cze troje ludzi. Po jed­nej stro­nie sa­mot­ny i przy­gnę­bio­ny Ar­se­niusz wbi­jał smęt­ny wzrok w pół­mi­sek. Przy dru­gim końcu sie­dział człek już nie­mło­dy, o wy­chu­dłej, ogo­rza­łej twa­rzy i kę­dzie­rza­wej bro­dzie. Obok niego przy­cup­nę­ło stwo­rze­nie, na widok któ­re­go Jakub omal się nie po­tknął. Była to panna o wło­sach zło­ci­stych, niby len, i eks­tra­or­dy­na­ryj­nie na­dob­nym, lubo cho­ro­bli­wie bla­dym, licu. Odzia­na była w suk­nię z tu­rec­kich mu­suł­ba­sów, wple­cio­na zaś we włosy je­dwab­na wstąż­ka do­da­wa­ła jej jesz­cze uroku. Ku zdu­mie­niu Ja­ku­ba, dziew­czę wpa­try­wa­ło się w mó­wią­ce­go do niej star­ca jak w obraz, tak że nawet nie za­uwa­ży­ła po­zo­sta­łych gości.

Obiad upły­nął bez szcze­gól­nych tra­fun­ków. Jakub po­słu­gi­wał swemu panu, Kło­po­tek zaś oka­zał się rę­ko­daj­nym na re­spek­cie u ogo­rza­łe­go star­ca, imć Pan­te­lej­mo­na. Obaj wkrót­ce po po­sił­ku opu­ści­li izbę.

Sę­dzia oży­wił się nagle i jął po­pa­try­wać to na Ar­se­niu­sza, to na pa­nien­kę, pod­krę­ca­jąc przy tym wąsa.

– A co, có­ruch­na, rzek­nij no, kto ci się wię­cej udał, je­go­mość pan Pan­te­lej­mon czy nasz ko­chaś, Ar­se­niu­szek? – prze­mó­wił wresz­cie.

Dziew­czy­na po­kra­śnia­ła.

– Panie ojcze, po cóż py­ta­cie, skoro zna­cie od­po­wiedź?

– Dobry ju­ry­sta nigdy nie in­da­gu­je, je­że­li z góry nie zna re­spon­su! – od­rzekł sę­dzia, uśmie­cha­jąc się przy tym fi­lu­ter­nie, jakby wiel­ce kon­tent z wła­sne­go dow­ci­pu.

Pa­nien­ka, która mu­sia­ła być ową nie­przy­stęp­ną Au­re­lią, o któ­rej wspo­mi­nał Ja­ku­bo­wi jego pan, po­wsta­ła.

– Panie ojcze, wie­cie, że sza­cun­kiem wiel­kim darzę pana Ar­se­niu­sza. Lecz to je­go­mość pan Pan­te­lej­mon zdo­był me serce i nie­po­dziel­nie nim włada. – To rze­kł­szy, dy­gnę­ła i, sze­lesz­cząc suk­nią, opu­ści­ła izbę.

Ar­se­niusz ukrył twarz w dło­niach.

– Nie fra­suj się tak, ko­cha­siu – za­wo­łał doń sę­dzia we­so­ło. – Wszak genus pe­ri­re non po­test! Znaj­dziesz sobie inszą zacną nie­wia­stę, którą bę­dziesz mógł di­li­ge­re ex toto corde, et in tota anima, ot co!

– Ta­kiej nie znaj­dę ni­g­dzie – wy­szep­tał młody szlach­cic.

Sę­dzia po­krę­cił głową.

– Nadto się widzę, asan, tur­bu­jesz. Chodź, na­pi­jem się pe­ter­cy­men­tu, a wraz ci bia­ło­głow­skie ka­ba­ły ze łba wy­pa­ru­ją. – Wstał. – Ojcze, do­łą­czysz do nas?

Wy­bu­dzo­ny z drzem­ki ka­płan żach­nął się.

– Nie, do kroć­set! Nie mie­szaj mnie, panie sę­dzio, mię­dzy swoje trun­ki. Ileż to razy mam po­wta­rzać! Gdy­śmy z panem Li­sow­skim nad Lo­do­wa­te Morze w czas dy­mi­tro­wych wy­praw do­tar­li, to lubo uszy i nosy od­pa­da­ły, a nawet śle­pia wy­ła­zi­ły nam z oczo­do­łów od mrozu, żaden go­rzał­ki nawet nie po­wą­chał! Al­bo­wiem praw­dzi­wy wo­jen­nik jeno krwią swych wro­gów upi­jać się może! – To mó­wiąc, wy­szedł z izby.

Jakub ostał sam. Nie omiesz­kał sko­rzy­stać z tego, że jego pan, snadź do­tknię­ty złym ape­ty­tem, jeno skub­nął prze­zna­czo­ny mu ka­wa­łek pie­cze­ni. Sługa pod­niósł udziec i jął ogry­zać go, roz­my­śla­jąc.

– Żebyż taki ja­niół ko­cheł ta­kie­go sta­re­go capa – mruk­nął do sie­bie. – Cosik tu mi cuch­nie.

Do­szedł do kon­klu­zyi, iże je­dy­ną drogą wspo­mo­że­nia swego pana jest roz­wi­kła­nie za­gad­ki oso­bli­wej mi­ło­ści. Ru­szył więc śla­dem Pan­te­lej­mo­na i Kło­pot­ka.

Ko­ry­tarz do­pro­wa­dził go do lekko uchy­lo­nych drzwi, za któ­ry­mi krył się pew­ni­kiem jeden z go­ścin­nych al­kie­rzy. Po­sły­szaw­szy głosy, Jakub przy­sta­nął i jął pil­nie słu­chać, prze­żu­wa­jąc przy tym zimną już wo­ło­wi­nę.

– Ot i jest – mówił Pan­te­lej­mon. – Róża, hm, hm. Wie­leć mnie już kosz­tu­je ta im­pre­za, ale dopnę swego!

– Złotą wędą ryby łowić – mruk­nął Kło­po­tek.

– Bred­nie! Dla ta­kiej buźki warto i dwa­kroć tyle za­pła­cić.

– Juści. Masz­li się wie­sić, na słusz­nym wieś drze­wie.

– Nie po­zwa­laj sobie! – skar­cił sługę szlach­cic. – Za­nieś to mej bog­dan­ce. Uprzed­ni po­da­rek nie stra­cił uroku, aleć trza spra­wy przy­na­glić. Z tym kwia­tem… – Za­chi­cho­tał. – Dość rzec, że po­mi­niem zrę­ko­wi­ny.

– Czy jeno aby temu uro­ko­wi i oj­czu­lek się podda?

– Na oj­czul­ka nie trze­ba za­klęć, star­czy brzęk du­ka­tów, aby go ocza­ro­wać. Jako zresz­tą i cie­bie, Kło­pot­ku. No, idź już.

Jakub wy­co­fał się ra­kiem, po czym po­pę­dził do izby swego pana, pręd­ko, ja­ko­by go ści­ga­ła cze­re­da bie­sów. Szczę­ściem szlach­cic wró­cił już i leżał na łóżku, snadź nie­zbyt kon­tent z sę­dziow­skie­go pe­ter­cy­men­tu.

– Je­go­mość, je­go­mość! – za­wo­łał sługa, wpadł­szy do izby, jak gra­nat wpada do okopu. – Dajta ta­la­ra al­bo­li dwa!

– A na cóż ci one?

– Na kwia­ty!

– Dla kogo?

Jakub pod­sko­czył znie­cier­pli­wio­ny.

– Dla pa­nien­ki, a kogo in­sze­go?

– Dla Boga, a po co? I skąd tu do­sta­niesz bu­kiet? – Mimo pytań, Ar­se­niusz się­gnął do sa­kiew­ki.

– Nie py­taj­ta, panie. Czasu ni ma. Jeśli chce­ta jej ręki, nie zwle­kaj­ta.

– Osza­la­łeś, a i jam się chyba sza­le­ju opił. Ale też tylko sza­leń­stwo mi osta­ło. Masz. – Rzu­cił słu­dze mo­ne­ty.

– Dzię­ku­je­wa je­go­mo­ści!

Jakub zgiął się po­kracz­nie, po czym wy­biegł z izby.

 

*

 

Nie­wie­ścia cze­ladź nie chcia­ła pu­ścić go do pa­nien­ki, lecz zdo­łał nie­omal­że siłą prze­bić się przez ten za­stęp cer­be­rów. Za­stał Au­re­lię w głę­bo­kim za­my­śle­niu, wpa­trzo­ną w trzy­ma­ny przez nią kwiat róży.

Skło­nił się.

– Ja­śnie wiel­moż­na pa­nien­ko, je­go­mość pan Ar­se­niusz prze­se­ła ukło­ny.

Dziew­czy­na nie drgnę­ła. Jakub dwa­kroć mu­siał po­wtó­rzyć swój wywód. Wresz­cie zwró­ci­ła ku niemu za­sko­czo­ne oczy, jakby wy­bu­dził ją z mi­łe­go snu.

– Pan mój prze­se­ła te kwia­ty. Aleć czego w niech brak. – Zbli­żył się i bez ce­re­mo­nii wyjął różę z dłoni panny.

Za­mie­rzał do­łą­czyć ją do bu­kie­tu. Ledwo jed­nak do­tknął kwia­tu, ten uwiądł w oczach. Jakub sap­nął ze zdu­mie­nia.

Pa­nien­ka otrzą­snę­ła się, ja­ko­by teraz do­pie­ro się w pełni roz­bu­dzi­ła. Jej oczy na­bra­ły żywej barwy.

– Ojej, ile kwia­tów! – za­wo­ła­ła.

Ode­tchnę­ła.

– Ach, jak one nie­biań­sko pach­ną! – Uśmiech­nę­ła się do Ja­ku­ba. – Po­wiedz swemu panu, iżem wiel­ce wdzięcz­na za jego po­da­rek. Po­wiedz mu… – Za­wa­ha­ła się. – Po­wiedz, że lubo nie jest w mej mocy oddać mu me serce, będę mu za­wsze wier­ną przy­ja­ciół­ką.

Jakub skło­nił się po­now­nie i po­wró­cił na ko­ry­tarz.

Szedł, mam­ro­cząc do sie­bie.

– Ki czort? Żeby jedną, nędz­ną różę nad taki bu­kiet przed­ło­że­ła. Taki bu­kiet!

Idąc tak, wpadł nagle na Kło­pot­ka.

Obaj wy­wró­ci­li się. Rę­ko­daj­ny za­klął siar­czy­ście. Jakub, lubo bo­le­śnie obity, pod­niósł się pierw­szy. Spo­strzegł, że Kło­po­tek upu­ścił nie­zmier­nie grubą, opraw­ną w skórę księ­gę. Ta otwo­rzy­ła się. Jakub nie po­siadł wpraw­dzie sztu­ki czy­ta­nia, aleć nie miał wąt­pli­wo­ści, iż tak oso­bli­wych zna­ków nie wi­dział nigdy wcze­śniej. Po­rwa­ny cie­ka­wo­ścią pod­szedł do księ­gi. Po chwi­li wszak­że zre­flek­to­wał się, za­mknął ją i pod­niósł, aby oddać Kło­pot­ko­wi.

Le­d­wie atoli uchwy­cił wo­lu­min, ten za­drżał w jego dło­niach. Jakub od­wró­cił się, aby czym prę­dzej po­zbyć się nie­sfor­nej księ­gi, lecz nie zdą­żył. Księ­ga nagle wy­bu­chła z hu­kiem, niby roz­sa­dzo­na ar­ma­ta, prze­mie­nia­jąc się w chmu­rę dymu. Obaj słu­dzy znów upa­dli, za­no­sząc się kasz­lem od ku­rza­wy.

– Do ka­du­ka! – wrza­snął Kło­po­tek. – Coś ty uczy­nił, po­kra­ko!

Jakub padł na ko­la­na i roz­be­czał się.

– Ja ni wim – za­chli­pał. – Ja chcieł­wa ino ją wam oddać.

Kło­po­tek wes­tchnął.

– Bog­daj cię za­bi­to – wark­nął. – Żebyś nie był tak głupi, słusz­nie by­ło­by dać cię katu, byś po śmier­ci sroki pasł.

Ro­zej­rzał się po ko­ry­ta­rzu.

– Ani słowa o tym, co tu za­szło! – na­ka­zał, zwra­ca­jąc się znów do Ja­ku­ba. – Zro­zu­mia­no?

– Zro… zro­zu­mia­no – od­parł gar­bus, wciąż za­no­sząc się pła­czem.

Kło­po­tek jął cho­dzić w tę i z po­wro­tem, ważąc racje, tra­pio­ny snadź nie­po­ko­jem.

– Źle wy­szło przez tego głup­ca, aleć spra­wa jesz­cze nie stra­co­na – wy­mru­czał do sie­bie, nie zwa­ża­jąc wię­cej na Ja­ku­ba. – Cóż, nie po­wio­dą kary woły nie do pary, a zły koń i z góry nie po­cią­gnie. Dosyć za­klęć. Czas po­dzia­łać po mo­je­mu. – Klep­nął się po ra­pie­rze i ru­szył do po­ko­jów Au­re­lii.

Sły­sząc te słowa, Jakub aż za­drżał. Prze­stał chli­pać i ci­chut­ko po­czoł­gał się za Kło­pot­kiem. Ten wszedł do izby, jak do sie­bie, po­zdra­wia­jąc pa­nien­kę jeno zdaw­ko­wym ukło­nem.

– Mo­ścia panno – prze­mó­wił roz­ka­zu­ją­cym tonem. – Mój pan prosi do sie­bie.

Au­re­lia zmarsz­czy­ła brwi, jakby z tru­dem pró­bo­wa­ła ze­brać myśli.

– Za­wszem rada twemu panu, aleć jeśli pra­gnie mej kom­pa­nii, wo­la­ła­bym, aby to on mnie od­wie­dził.

Wi­docz­nie zdu­mio­ny tym re­spon­sem Kło­po­tek przyj­rzał się jej ba­daw­czo, pew­ni­kiem szu­ka­jąc wzro­kiem czar­no­księ­skie­go kwia­tu. Nie od­na­la­zł­szy go, skrzy­wił się. Wraz jed­nak od­zy­skał kon­te­nans.

– Pa­nien­ka wy­ba­czy, ale pan mój sła­bu­je. Obiad mu, zdawa się, za­szko­dził. Widok pa­nien­ki wiel­ce by go po­cie­szył. – Mó­wiąc to, zbli­żył się do Au­re­lii i de­li­kat­nie, acz sta­now­czo, uchwy­cił ją za ra­mio­na i pod­niósł z sie­dze­nia.

– Do­brze, pójdę – rze­kła panna, ule­ga­jąc nagle ży­cze­niu rę­ko­daj­ne­go.

Jakub uczuł, że stoi oto przed ostat­nią oka­zy­ją. Wy­bran­ka jego pana zmie­rza­ła ślepo, jakby ma­sło­kiem odu­rzo­na, ku gra­ni­cy, zza któ­rej nie było po­wro­tu. Ni­czym wódz, który wi­dząc chwia­nie się szy­ków swych wojsk, roz­wa­ża, w który punkt po­pro­wa­dzić szar­żę ostat­nich od­wo­dów, Jakub jął my­śleć, jakim for­te­lem po­wstrzy­mać Kło­pot­ka.

Je­dy­ną szan­sę wi­dział w roz­wia­niu uroku, w któ­re­go jarz­mie tkwi­ła Au­re­lia. By tego do­piąć, mu­siał pod­ciąć ko­rze­nie czaru. Przyj­rzał się pan­nie. Owym ko­rze­niem mu­siał być ów po­da­ru­nek, o któ­rym wspo­mniał Pan­te­lej­mon. Cóż to mogło być? Wzrok Ja­ku­ba padł na je­dwab­ną wstąż­kę, wple­cio­ną we włosy dziew­czę­cia. Tak, na tym śle­pym strza­le mu­siał za­wi­snąć, jak goły na ostat­nim zyzie.

Wsko­czył do izby i padł przed nie­wia­stą na ko­la­na.

– O, pa­nien­ko! – za­wo­łał. – Je­go­mość mój pan w pil­nej spra­wie musi opu­ścieć dwór. Chcieł wszak pro­sieć pa­nien­kę o po­da­rek na pa­miąt­kę. Tę wstąż­kę, aby przy­po­mi­ne­ła mu o wa­szej przy­jaź­ni.

Au­re­lia otwo­rzy­ła usta, lecz nie prze­mó­wi­ła, jakby nie­pew­na, co się wokół niej dzie­je. Kło­po­tek zmarsz­czył brwi. Nim jed­nak któ­re­kol­wiek z nich zdo­ła­ło co­kol­wiek uczy­nić, Jakub po­de­rwał się i sam uca­pił wstąż­kę. Łacno wy­plą­ta­ła się ona z wło­sów nie­wia­sty. Ledwo atoli gar­bus uniósł ją try­um­fal­nie, je­dwab zajął się ogniem. Jakub wy­pu­ścił ka­wa­łek ma­te­ria­łu z krzy­kiem. Po chwi­li nie było już śladu po ozdo­bie. Wstąż­ka spło­nę­ła niby sucha trza­ska.

W tym mo­men­cie pa­nien­ka od­mie­ni­ła się, ja­ko­by za do­tknię­ciem czar­no­księ­skiej różdż­ki. Jej po­licz­ki za­ru­mie­ni­ły się, płeć na­bra­ła ko­lo­ru, a oczy ży­wo­ści.

– Ejże, chło­pie, gdzież ty mnie cią­gniesz? – za­wo­ła­ła, pró­bu­jąc wy­swo­bo­dzić się z uści­sku Kło­pot­ka.

Sługa spo­chmur­niał, pa­trząc na Ja­ku­ba.

– Od razu wi­nie­nem po­znać, żeć taki gar­bus musi być czar­tow­skim po­słań­cem. Tfu! – Zwró­cił się do Au­re­lii – Aleć choć­by tu cała cho­rą­giew sza­ta­nów sta­nę­ła, nie umkniesz Kło­pot­ko­wi, moja panno. Wżdy być kozie na wozie, cho­ćli się jej od­wle­cze!

Po­cią­gnął ją ku sobie. Wtedy jed­nak, niby kula z ar­ma­ty wy­strze­lo­na, ude­rzył weń Jakub. Kło­po­tek, zu­peł­nie się tego nie spo­dzie­wa­ją­cy, stra­cił rów­no­wa­gę. Au­re­lia zdo­ła­ła się wy­rwać.

– Pręd­ko, pa­nien­ko! – Gar­bus uchwy­cił jej rękę i po­cią­gnął za sobą.

Mimo ka­lec­twa, Jakub biegł wcale pręd­ko. Zdo­ła­li też wy­sfo­ro­wać się nieco przed go­nią­ce­go. Gdy wpa­dli do głów­nej izby, na­po­tka­li kar­me­li­tę, grze­ją­ce­go się przy ogniu.

– Oćcze, po­móż­ta! – za­wo­łał Jakub. – Kło­po­tek!

Mnich w lot pojął sy­tu­ację i, nie za­da­jąc zbęd­nych pytań, roz­warł po­dwo­je po­tęż­nej szafy, sto­ją­cej podle ścia­ny.

– Tu się ukryj­cie – rzekł, wci­ska­jąc do niej oboje ucie­ki­nie­rów. – Ja za­trzy­mam tego ka­ce­rza!

Jakub sku­lił się we wnę­trzu ar­ma­rium. Szczę­ściem, znaj­do­wał się aku­rat przed szpa­rą, przez którą mógł ob­ser­wo­wać prze­bieg zda­rzeń. Izbę ogar­niał już wie­czor­ny pół­mrok, roz­świe­tla­ny jeno przez do­ga­sa­ją­cy ogień ko­min­ka. Za okna­mi wzma­gał się wi­cher, zwia­stun nad­cią­ga­ją­cej burzy.

Za­le­d­wie Jakub z panną znik­nę­li w trze­wiach szafy, do izby wpadł Kło­po­tek. Są­dząc, że jego zwie­rzy­na po­mknę­ła dalej, pu­ścił się za nią, lecz szlak prze­cię­ła mu po­tęż­na po­stać za­kon­ni­ka.

– Z drogi, kle­cho! – krzyk­nął my­śli­wy.

– To ty ustąp ze swej drogi, pa­choł­ku dia­bel­ski! – za­grzmiał ka­płan. – Idź stąd precz, raj­fu­rze, i po­ku­tuj za grze­chy, bo ina­czej nie­chyb­nie cię za­wio­dą do pie­kła.

– Nie praw mi tu kazań, księ­żu­lu, i mów, dokąd po­bie­gła ta para go­łą­becz­ków, albo mój ra­pier po­sma­ku­je twego świą­to­bli­we­go sadła!

– Gro­zisz mi? Ha! – Kar­me­li­ta wziął się pod boki. – Nie ta­ki­chem plu­dra­ków pod Białą Górą kra­jał set­ka­mi na pla­ster­ki! Nie bra­kło tam maj­strów spraw­nie ma­cha­ją­cych roż­na­mi, a jam ich wszyst­kich na bigos posie…

– Jakaż szko­da, że teraz brak ci broni. – Kło­po­tek za­śmiał się. – Bo ró­żań­cem nie­wie­le zwo­ju­jesz prze­ciw temu. – Dobył ra­pie­ra.

Za­kon­nik sku­lił się, jakby prze­stra­szo­ny groź­bą praw­dzi­we­go po­je­dyn­ku. Cof­nął się pod ko­mi­nek.

– Rej­te­ru­jesz? Od razum wie­dział, żeś mocny tylko w gębie, oj­czul­ku. – Kło­po­tek pod­cho­dził doń z wolna. – Nie każ­den kąsa, kto wą­sa­mi trzą­sa.

Zadał cios. Wy­smu­kłe ostrze po­mknę­ło ku pier­si ka­pła­na ni­czym pio­run. Lecz gdy prze­ra­żo­ny Jakub za­mknął oczy, nie chcąc wi­dzieć kosz­mar­ne­go fi­na­łu, nie­spo­dzie­wa­nie roz­legł się szczęk me­ta­lu ude­rza­ją­ce­go o metal. Po­tęż­na siła ode­pchnę­ła Kło­pot­ka, tak że ten za­to­czył się, ni­czym pi­ja­ny war­tow­nik. Mnich zaś wy­prę­żył się jak stru­na, uno­sząc w dłoni po­grze­bacz.

– Tym chcesz mnie po­ko­nać? – Kło­po­tek za­re­cho­tał.

– Głup­cze! – Blask bły­ska­wi­cy oświe­tlił na chwi­lę po­ora­ne bli­zna­mi, wy­krzy­wio­ne w okrut­nym gry­ma­sie ob­li­cze ka­pła­na. – Nie oręż zwy­cię­ża, jeno dłoń szer­mie­rza. A przy­się­gam ci, że tej broni sam Mi­chał Ar­cha­nioł mógł­by mi po­zaz­dro­ścić.

Roz­legł się grzmot.

Obaj fech­mi­strze star­li się w strasz­li­wym po­je­dyn­ku. Kło­po­tek ten­to­wał ugo­dzić wroga, prze­śli­zgu­jąc się ostrzem mię­dzy jego pa­ra­da­mi, ni­czym ła­si­ca peł­zną­ca po ścia­nie kur­ni­ka, by wgryźć się w szyję ofia­ry. Kar­me­li­ta od­pie­rał te ataki, jed­no­cze­śnie za­da­jąc po­tęż­ne ciosy od góry, jak kowal, ude­rza­ją­cy mło­tem o ko­wa­dło.

 Obaj krą­ży­li wokół sie­bie, raz zbli­ża­jąc się, raz znów od­da­la­jąc, niby w jakim sza­lo­nym tańcu. Rę­ko­daj­ny, dłuż­szą wła­da­jąc bro­nią, wy­pro­wa­dzał raz po raz pchnię­cia, to z wy­kro­ku, to z wy­pa­du, sta­ra­jąc się swym ostrzem zło­żyć na ciele wroga śmier­tel­ny po­ca­łu­nek. Lecz za­kon­nik, lubo po­tęż­nej po­stu­ry, oka­zy­wał się zwin­ny ni­czym lisz­ka. Uni­ka­mi omi­jał ja­do­wi­te szty­chy, sam zaś od­po­wia­dał to krót­ki­mi cię­cia­mi z nad­garst­ka, które raz po raz do­się­ga­ły plu­dra­ka, obi­ja­jąc go, to ude­rze­nia­mi na odlew, które Kło­po­tek z tru­dem zbi­jał na bok. Pa­ro­kroć nawet, jakby drwiąc z prze­ciw­ni­ka, mnich od­sła­niał się cał­ko­wi­cie, krę­cąc nad głową po­tęż­ne­go młyń­ca. I choć Kło­po­tek nie za­nie­dby­wał prób wy­zy­ska­nia oka­zji, za­wszeć chy­biał, a wraz sam mu­siał się bro­nić przed cię­cia­mi pa­da­ją­cy­mi nań, jak grom z ja­sne­go nieba.

Jakub uczuł zimny pot na skó­rze. Był wdzięcz­ny Nie­bio­som, że nie do­zwo­li­ły mu lek­ko­myśl­nie sta­nąć do boju z Kło­pot­kiem. Jed­no­cze­śnie jed­nak, wi­dząc ha­zar­dow­ną na­tu­rę kar­me­li­ty, mo­dlił się, aby nie zo­stał zaraz do po­je­dyn­ku na nowo zmu­szo­ny.

For­tu­na snadź nad nim czu­wa­ła. Po kilku zdro­waś­kach szer­mie­rze zwar­li się, wy­mie­nia­jąc serię cio­sów i re­plik. Roz­legł się krzyk, a chwi­lę póź­niej brzęk stali. Kło­po­tek z sza­leń­stwem w oczach spoj­rzał na puste dło­nie. Na­stęp­nie za­klął, ci­snął wście­kłym spoj­rze­niem w prze­ciw­ni­ka i, jakby tra­cąc rozum, rzu­cił się na niego. Zaraz jed­nak sku­lił się i prze­śli­zgnął pod po­grze­ba­czem, tak jak chy­bio­na kula omija swój cel, po czym po­biegł w kie­run­ku sieni.

– Stój, po­ga­ni­nie! – Za­kon­nik od­wró­cił się. – Nie umy­kaj, a po­ku­tuj! Po­ku­tuj albo zgiń! – Po­mknął za nim.

Jakub i Au­re­lia z ulgą wy­gra­mo­li­li się z szafy.

– Dzię­kuj­wa Bogu, pa­nien­ko – wes­tchnął gar­bus. – Nic wam nie jest?

Nim do­koń­czył py­ta­nie, po­sły­sze­li kroki. Po chwi­li do izby wszedł Pan­te­lej­mon. W jego oczach błysz­cza­ło sza­leń­stwo.

– Moja Au­re­lio! Cze­muż ka­żesz mi tyle cze­kać na sie­bie?

Rzu­cił się na nią, niby wy­głod­nia­ły wilk na ja­gnię.

 

*

 

Au­re­lia uczu­ła, że traci przy­tom­ność. Pró­bo­wa­ła się wy­rwać na­past­ni­ko­wi, ugryźć go nawet, ten jed­nak nie wy­pusz­czał jej z że­la­zne­go uchwy­tu. Bied­ny gar­bu­sek sta­rał się przyjść jej w su­kurs, lecz Pan­te­lej­mon ode­pchnął go bru­tal­nie. Zda­wa­ło się, że szlach­ci­ca ogar­nę­ła ja­ko­waś dzika, zwie­rzę­ca siła. Obalił pannę na posadzkę i począł rozgarniać fałdy jej sukni.

– Dłu­gom na to cze­kał – szep­nął, skła­da­jąc usta do po­ca­łun­ku.

 Au­re­lia szarp­nę­ła się po raz ostat­ni. Ogar­nę­ła ją roz­pacz. Nikt już nie przyj­dzie na pomoc, nikt nie sal­wu­je jej od tego pie­kiel­ni­ka. Od­wró­ci­ła twarz i za­mknę­ła oczy…

– Puść ją! – roz­legł się nagle strasz­li­wy głos.

Coś po­de­rwa­ło Pan­te­lej­mo­na, tak że mu­siał pu­ścić nie­wia­stę. Au­re­lia za­mru­ga­ła. Zdało jej się, że widzi człe­ka w masce Ja­ku­ba, lecz pro­ste­go i wy­so­kie­go, ni­czym wy­bo­ro­wy, kró­lew­ski dra­bant. Trzy­mał Pan­te­lej­mo­na za koł­nierz niby nie­sfor­ne kocię.

Po­stra­da­łam rozum, po­my­śla­ła.

 

*

 

– Pa­nien­ko, zbudź­ta się, juże po wszyst­kiem.

Otwo­rzy­ła oczy. Uj­rza­ła nad sobą drew­nia­ną maskę i dwoje błę­kit­nych, zmar­twio­nych oczu. Pod­nio­sła się nieco. Po­chy­lał się nad nią Jakub – niski, po­kracz­ny gar­bus.

– Co? – wy­ją­ka­ła. – Gdzie… – Głos uwiązł jej w gar­dle.

– Tam leży – Jakub mach­nię­ciem dłoni wska­zał kąt izby. – Jużwa nie bę­dzie szko­dzieł. Ni­ko­mu.

Do oczu Au­re­lii na­pły­nę­ły łzy.

– Dzię­ku­ję ci! – Przy­ło­ży­ła dłoń do po­licz­ka Ja­ku­ba. Po­czu­ła nagle, że chce, nie, musi, uj­rzeć, co kryje się pod czar­ną, nie­ludz­ką masz­ka­rą, pod którą ów bie­dak bez ustan­ku skry­wał ob­li­cze. – Pro­szę… zdej­mij maskę.

Sługa od­sko­czył, jak opa­rzo­ny.

– Nie, pa­nien­ko, nie mo­że­ta!

 Ten opór pod­sy­cił jed­nak jeno cie­ka­wość Au­re­lii.

– Pro­szę! Chcę uj­rzeć mego sal­wa­to­ra!

– Nie! Ja…

 Prze­ra­że­nie nie­szczę­śni­ka spra­wi­ło, że jesz­cze wię­cej miała ocho­tę pła­kać z li­to­ści nad nim. Zali na­praw­dę tak się oba­wiał, że wzgar­dzi ona czło­wie­kiem, któ­ren sal­wo­wał ją od zguby, jeno przez cie­le­sne de­fek­ty?

– Choć­byś nie wiem jak był szpet­nym, chcę cię uj­rzeć. – Ze­bra­ła reszt­kę sił, by do­ści­gnąć gar­bu­sa i ze­rwać mu maskę.

– Ach! – krzyk­nę­ła, pa­da­jąc znów na po­sadz­kę.

Świa­tło ośle­pi­ło ją. Od ob­li­cza Ja­ku­ba bił taki blask, że z tru­dem mogła nań pa­trzeć. Garb znik­nął. Stał nad nią pro­sty, po­staw­ny mąż w lśnią­cej ła­bę­dzią bielą tu­ni­ce, o twa­rzy cu­dow­nej urody mło­dzień­ca, oto­czo­nej au­re­olą zło­ci­stych jak pro­mie­nie słoń­ca loków.

– Ach! – po­wtó­rzy­ła dziew­czy­na, onie­mia­ła przez nie­ziem­skie pięk­no sto­ją­cej przed nią po­sta­ci.

Isto­ta, jesz­cze nie­daw­no zwąca sie­bie Ja­ku­bem, zbli­ży­ła się do sto­ją­ce­go nad ko­min­kiem eks­cy­ta­rza.

– Nie­ste­ty, nie zdo­łam do­trzy­mać kon­trak­tu memu chle­bo­daw­cy – rzekł. – Atoli bę­dzie to za­ra­zem moja ostat­nia dlań przy­słu­ga. Gdy­by­ście, moja pani, za­cho­wa­li ob­li­cze me w pa­mię­ci, z tru­dem jeno mo­gli­by­ście zno­sić widok zwy­kłych śmier­tel­ni­ków. – Uśmiech­nął się. – Dzię­ku­ję wam, pa­nien­ko, że­ście li­to­wa­li się nad bied­nym że­bra­kiem i nie ską­pi­li mu uśmie­chu. Po­mnij­cie, aby nigdy nie gar­dzić ubo­gim ni ka­le­kim.

 Lubo Au­re­lia nie ro­zu­mia­ła jego słów ni ge­stów, czuła, że chce od niej umknąć. Opu­ścić ją… na za­wsze. Wy­cią­gnę­ła rękę, aby chwy­cić choć skra­wek jego szaty.

– Że­gnaj, pięk­na pani – rzekł Jakub, po czym za­krę­cił wska­zów­ka­mi ze­ga­ra.

 

***

 

Ślubu pań­stwu mło­dym udzie­lił nie­ustra­szo­ny kar­me­li­ta. Nie omiesz­kał przy tym wspo­mnieć na ka­za­niu, aby wspól­nie jak naj­wię­cej żoł­nie­rzów zro­dzi­li i wy­cho­wa­li dla Rze­czy­po­spo­li­tej. Na gody za­je­cha­no do dworu ojca Au­re­lii. Pan sę­dzia ra­do­sny był, ja­ko­by go kto na tu­rec­kie­go dzia­ne­ta po­sa­dził. Nie szczę­dził też wszyst­kim peror, w które dwa­kroć wię­cej niźli zwy­kle uczo­nych ła­ciń­skich sen­ten­cyj wty­kał.

Jed­no­cze­śnie atoli nie uchy­lał się od obo­wiąz­ków go­spo­da­rza. Wie­dząc, iże pięć­dzie­się­ciu gości spro­szo­nych jest na we­se­le, jął ich pie­czo­ło­wi­cie przed roz­po­czę­ciem po­sił­ku zli­czać. Zda­rzy­ło się też, że przy­siadł do stołu ni­ko­mu nie­zna­ny dziad, któ­ren przy­szedł z go­ściń­ca. Był to że­brak gar­ba­ty, a nadto no­szą­cy drew­nia­ną maskę, pew­ni­kiem dla ukry­cia nad­zwy­czaj­nej szpe­to­ty ob­li­cza. Gdy sę­dzia do­tarł do niego, bez ce­re­mo­nii za­wo­łał:

– Precz do domu jeść, ko­cha­siu, ot co!

Dziad nie­zmie­sza­ny od­parł:

– Źleś­ta li­czy­li, wiel­moż­ny sę­dzio. Po­licz­ta jesz­cze ino raz, a ode mnie po­czni­ta, to i ja się zmiesz­czę.

Bie­siad­ni­cy wy­buch­nę­li śmie­chem. Sę­dzia po­czer­wie­niał.

– Po­zwól­cie mu ostać, oj­czul­ku – za­wo­ła­ła Au­re­lia. – Miłym bę­dzie nam go­ściem.

Ar­se­niusz go­rą­co po­parł żonę.

Sę­dzia wes­tchnął.

Al­te­rum non la­ede­re… – mruk­nął i od­szedł.

Dziad uniósł na­peł­nio­ny kie­lich.

– Nie­chwa Bóg bło­go­sła­wi, pa­nien­ko!

Koniec

Komentarze

Fajne :) (na lic. Anet)

Przeczytałem. Powodzenia. :)

Anonim dziękuje i kłania się nisko :)

Nie komentuję, bo to nie moja bajka.

Pozwolę sobie jedynie zwrócić uwagę na drobiazgi językowe.

Intencją j.m. autora było, jak zrozumiałem, używać tzw. "języka epoki". Nadmienię więc, że słowo "wparować" w znaczeniu "wejść, wpaść" pojawiło się dopiero pod koniec lat 60-ych dwudziestego wieku, jako element "slangu młodzieżowego".

"… odziany w łachmany, którego oblicze …" – hmm … czyżby te łachmany miały oblicze ? I czemu "którego", a nie "których" (w sensie – tych łachmanów) ?  Sorry. A serio – zdanie chyba należałoby jakoś "zreformować" ? Hmmm … Moze zamiast "… garbus odziany …" spróbować " … odziany w łachmany garbus, którego oblicze …" ?

Anonim uniżenie dziękuje za lekturę i komentarz.

Jeżeli sformułowanie “to nie moja bajka” stanowi unik od wyrażenia ostrej krytyki, to Anonim serdecznie zachęca do jej sformułowania, zawsze zwiększy to dla niego szansę, aby się czegoś nauczyć ;)

 

Jednocześnie Anonim bardzo dziękuje za uwagi techniczne.

Z tym “wparowywaniem” to ciekawa sprawa, bo jeśli wierzyć słownikowi Doroszewskiego i słownikowi staropolskiemu Arcty, słowo to istniało już znacznie wcześniej, ale rzeczywiście zmieniło znaczenie.

Nie, to nie jest unik. Generalnie nie przepadam za fantasy. S-F "urodził" się jako "przedłużenie myśli" , niejako prognoza przyszłości i takie s-f od dziecka kocham. Generalnie cenię TWÓRCZĄ wyobraźnię bardziej niż "bajkopisarstwo dla dorosłych" (sorry, sam chciałeś). Pomijając, oczywiście, fenomenalne satyryczne (zwłaszcza radiowe) bajki dla dorosłych. Były to bajki z głęboką myślą.

Słowo oczywiście istniało, ale nie w tym znaczeniu. Tak też to opisałem.

Hej, przeczytałam z zainteresowaniem, zwłaszcza że użyłeś, Anonimie, dawnego języka, co sprawiło, że lektura była ciekawsza. 

acz nie wolnym od politowania

Raczej razem, jako przymiotnik

wszyscy, którzy miecz biorą, mieczem giną 

Wprawdzie na staropolskim języku znam się tylko troszkę, ale czy nie powinno być “od miecza giną”? Tak jakoś lepiej brzmi… chyba, że to jakaś, jeszcze starsza forma…

Kłopotek mianem swym na manowiec zwodzi, bo snadnie wielkich kłopotów może swym nieprzyjaciołom napytać

Czy dobrze rozumiem, że swoim nazwiskiem wprowadza w błąd? Ale przecież właśnie piszesz, że kłopoty sprowadza na innych, więc chyba nazwisko poprawnie naprowadza ludzi…

Nie mieszaj mnie panie sędzio między swoje trunki.

Wydziel przecinkami zwrot panie sędzio.

że tej broni sam Michał Archanioł mógłby mi pozazdrościć. – Rozległ się grzmot.

To sformułowanie nie jako didaskalia, tylko jako osobne zdanie. 

To oczywiście tylko sugestie, Anonim uczyni, jak zechce. :) 

Fabuła jest ciekawa, nie nuży, jedynie czasem uwierał mnie nadmiar wyrazów, których nie znam, na początku nawet sprawdzałam, potem mi się już nie chciało. Podobnie z łaciną, co nieco pamiętam, ale jednak nie wszystko. Także potykałam się o ten język, którego użycie bardzo mi się podoba, jako pomysł i wykonanie, ale który sprawił, że gorzej się czytało… Tak dwoistość się zrobiła :D 

Pozdrawiam serdecznie! :)

Anonim ogromnie dziękuje za lekturę i komentarz!

Wprawdzie na staropolskim języku znam się tylko troszkę, ale czy nie powinno być “od miecza giną”? Tak jakoś lepiej brzmi… chyba, że to jakaś, jeszcze starsza forma…

Akurat to zdanie jest żywcem wyciągnięte z Biblii księdza Wujka, więc jakkolwiek intuicja Anonima podpowiada mu wersję taką samą, jak ta proponowana przez Ciebie, to jednak Anonim nie śmie poprawiać autora, który był, jeśli można to tak ująć, staropolskim native speakerem ;D

Czy dobrze rozumiem, że swoim nazwiskiem wprowadza w błąd? Ale przecież właśnie piszesz, że kłopoty sprowadza na innych, więc chyba nazwisko poprawnie naprowadza ludzi…

Tak, ale zakonnik mówi, że rękodajny sprowadza “wielkie kłopoty”, natomiast zdrobniałe miano Kłopotek sugeruje wyłącznie kłopoty małe. Być może żart nie jest dość jasny, ale Anonim pozwoli sobie wstrzymać się z poprawkami w tym zakresie i zaczekać na opinię innych czytelników (o ile takowi się pojawią).

Pozostałe poprawki Anonim przyjmuje bez zastrzeżeń i bardzo za nie dziękuje.

 

Co do stylizacji, rzeczywiście, tempo akcji jest dosyć szybkie i to niewątpliwie utrudnia czytelnikowi przyzwyczajenie się do języka. Jest to jednak ryzyko, które Anonim postanowił podjąć świadomie, dlatego też, jeżeli stylizacja budzi wrażenia ambiwalentne, a nie jednoznacznie złe, to pozwoli to sobie uznać za połowiczny sukces.

Podobnie z łaciną, co nieco pamiętam, ale jednak nie wszystko.

To akurat zabieg już całkowicie zamierzony, bo w klasycznej commedia dell'arte jedną z cech il Dottore (a do tego archetypu odwołuje się postać sędziego) jest korzystanie z niezrozumiałej terminologii i właśnie łacińskich wtrętów. Inna sprawa, że wykorzystane w tekście sentencje nie są znowu aż tak hermetyczne, bo to głównie klasyczne paremie.

 

Jeszcze raz dziękuję za lekturę i również pozdrawiam!

Rozumiem szacunek dla Wujka, choć szerszemu odbiorcy na pewno bardziej znana jest druga forma, ale o gustach się nie dyskutuje! :) Dzięki za wyjaśnienie “kłopotliwego” zdania, człowiek czasem nie kuma,  o co chodziło, a tak to już wiem! :) To kliknę! :) 

 

Anonimie, choć wymyśliłeś niezłą intrygę, to z przykrością muszę wyznać, że lektura mnie zmordowała. Nie lubię stylizowanych opowiadań, skutkiem czego Twój sposób pokazania historii sprawił, że bez przerwy potykałam się na użytych tu dawnych słowach i zwrotach. Mam wrażenie, że zastosowanie stylizacji miało lepiej oddać ducha epoki, jednak, moim zdaniem, urody tekstowi to nie dodało. No cóż, takie odniosłam wrażenie.

 

– Zaliś ty owym nie­mo­wą? – Zdu­miał się szlach­cic.– Zaliś ty owym nie­mo­wą? – zdu­miał się szlach­cic.

Tu znajdziesz wykaz czasowników dla didaskaliów dialogowych

 

W skok pod­biegł do bocz­ne­go sto­li­ka, za­sta­wio­ne­go we­ta­mi dla ludzi nik­czem­ne­go stanu… → Nie bardzo umiem sobie wyobrazić, aby w pańskim dworze ustawiano stolik z deserami dla ludzi podlejszego stanu – tych karmiono raczej w kuchni i chyba nie dbano o desery dla nich.

 

Z braku lep­sze­go oręża po­rwał za le­żą­cy przy piecu po­grze­bacz.Z braku lep­sze­go oręża po­rwał le­żą­cy przy piecu po­grze­bacz.

Porywamy/ chwytamy coś, nie za coś.

 

bez ce­re­mo­nii wyjął róże z dłoni panny. → Literówka – to była jedna róża.

 

Kło­po­tek cho­dzić w tę i z po­wro­tem… → Co to znaczy, że Kłopotek chodził i kim ona była?

A może miało być: Kło­po­tek jął cho­dzić w tę i z po­wro­tem

 

– Źle wy­szło przez tego głup­ca, aleć spra­wa jesz­cze nie stra­co­na. – wy­mru­czał do sie­bie… → Zbędna kropka po wypowiedzi.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

tak jach chy­bio­na kula omija swój cel… → Pewnie miało być: …tak jak chy­bio­na kula omija swój cel

 

Oba­lił na zie­mię, jego ręce po­czę­ły bu­szo­wać wśród fał­dów jej sukni. → Czy wszystkie zaimki są konieczne? Rzecz dzieje się w pokoju, więc nie mógł obalić jej na ziemię. Fałdy są rodzaju żeńskiego.

Proponuję: Oba­lił pannę na podłogę i począł rozgarniać fałdy jej sukni.

Tu znajdziesz odmianę rzeczownika fałda.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Szanowna Regulatorzy, Anonim wielce dziękuje za lekturę i poprawki. Anonim musi niestety przyznać, że wyszedł z wprawy, skoro konieczne jest podsyłanie mu poradników zapisywania dialogów, ale taka jest zapewne kara za pisanie na ostatnią chwilę.

Nie bardzo umiem sobie wyobrazić, aby w pańskim dworze ustawiano stolik z deserami dla ludzi podlejszego stanu – tych karmiono raczej w kuchni i chyba nie dbano o desery dla nich.

Rzeczywiście, wypadałoby przemianować umiejscowienie stołu raczej na izbę czeladną, natomiast sam taki stół jak najbardziej mógł istnieć. Za Glogerem: w czeladni pod jedną ścianą stała zwykle długa ława, a przed nią stół, dokoła którego zasiadała czeladź na posiłek rano, w południe i wieczorem. Wprawdzie zwykle na tym stole leżał po prostu chleb, ale nie widzę powodu, by w dzień bardziej uroczysty znalazło się tam coś więcej. A “wety” to wcale nie musiały być jakieś wyszukane desery, mogły to być np. owoce.

Zresztą, nawet zaproszenie służby do stołu nie było wykluczone. Znów Gloger: Uboższa szlachta folwarczna […] szła do pracy, do kościoła, siadała do kądzieli, do stołu i biesiadowała, zwłaszcza podczas mięsopustu, sobótek, dożynek, okrężnego itd., razem ze swoją czeladzią.

 

Szlachetna Jurorko, Anonim dziękuje za odwiedziny i oczekuje na sprawiedliwy werdykt.

Ano­nim musi nie­ste­ty przy­znać, że wy­szedł z wpra­wy, skoro ko­niecz­ne jest pod­sy­ła­nie mu po­rad­ni­ków za­pi­sy­wa­nia dia­lo­gów…

Nie wiem, Anonimie, czy jest konieczne, ale skoro nie znam Autora dzieła, wolę podesłać. :)

 

Jeśli uznałeś uwagi za przydatne, to miło mi. Dziękuję też za przybliżenie zwyczajów panujących między szlachtą a czeladzią.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciekawa postać głównego bohatera, intryga dość zajmująca. Na stylizacji nie znam się do tego stopnia, że rzadko mi przeszkadza, ta też mi nie przeszkadzała.

Pięknie dziękuję za komentarz, Zygfrydzie!

Cieszę się, że bohater i intryga przypadły Ci do gustu :)

Dość zaskakujące połączenie klasycznych tropów “zalotnik wspomaga się siłami nieczystymi” i “dziad proszalny wysłańcem niebios” pozwala na satysfakcjonującą lekturę, mimo że poza tym niewiele się dzieje. Ambitna stylizacja na pewno zwraca uwagę, choć zabieg wprowadzenia jej także w narracji jest już dość ryzykowny. Razem z tą konstrukcją jednak bardzo ciekawie realizuje wymogi konkursu. O ile pozostałe teksty są przeważnie luźnymi wariacjami na temat założeń wymarłego gatunku, to tutaj już może nie być dla amatora tak zupełnie oczywiste, że nie mamy do czynienia z mało znanym lub zaginionym tekstem z epoki. Pomijam oczywiście współczesną interpunkcję, ale ona i tak jest wszędzie modernizowana.

Kłopotek nie wzbudził wątpliwości, wydało mi się klarowne, dlaczego nazwisko wprowadza w błąd.

– Beł by ze mnie łotr bez wychowania

“Bełby” razem.

Możwa i nie jest niemowa

Na ile jesteś pewien tej końcówki “wa”? Widywałem ją tylko w liczbie mnogiej, i to prawie zawsze dla trybu rozkazującego (“Dalej bracia, dalej żywo, otwiéra się dla was żniwo, rzućwa pługi, rzućwa radło, trza wojować, kiej tak padło”), ale może o czymś nie wiem.

Ale czemuż się dziwować, przecz niełacno pod chudą świnią o tłuste prosię.

Przecz nie znaczy “przecież”, lecz “dlaczego” (Przecz Litawor na Niemce jął się do oręża?).

Barczysty ów człowiek, z włosami przyprószonymi siwizną i poznaczonym bliznami obliczem więcej zaprawionego w bojach weterana, niźli mnicha przypominał.

Przecinek przed “więcej”, a nie przed “niźli”, bo tutaj to wychodzi oblicze więcej zaprawione, które można by mieć po paru antałkach aqua vitae

Odziana była w suknię z tureckich musułbasów

Musiałem sprawdzić, co to jest, ale ponoć tkanina bardzo podłego gatunku i robili z tego podszewki namiotów… Może z tureckiego muślinu?

Postradałam rozum, pomyślała.

Zaznaczyć myśl cudzysłowem lub kursywą.

 

Polecam do Biblioteki i pozdrawiam!

Archaiczna stylizacja wyróżnia ten tekst na tle pozostałych konkursowych.

Sama fabuła raczej nieskomplikowana, a morał stary jak świat.

Ale wynik ogólny wypada na plus.

Babska logika rządzi!

Złowrogi Ślimaku Zagłady,

Anonim serdecznie wita Cię w progach tego skromnego opowiadania i uniżenie dziękuje za komentarz.

[…] mimo że poza tym niewiele się dzieje.

Anonim musi się przyznać do błędnego szacowania. W trakcie pisania zdawało mu się, że wyjedzie poza limit, więc celowo się ograniczał, ostatecznie zaś okazało się, że zostało jeszcze 6 tys. znaków. Ta górka w klasycznej commedia dell'arte powinna zostać wykorzystana na upstrzenie fabuły różnymi lazzi, jednak, jak można się domyślić po godzinie publikacji, Anonimowi zabrakło na to czasu. Z drugiej strony być może wyszło to z korzyścią dla Czytelników, bo, na ile się Anonim orientował, żarty te miały zwyczajowo dość, używając zamorskiej terminologii, „slapstickową” naturę, Anonim ma zatem wątpliwości, na ile sprawdziłyby się w słowie pisanym, zamiast na scenie.

O ile pozostałe teksty są przeważnie luźnymi wariacjami na temat założeń wymarłego gatunku, to tutaj już może nie być dla amatora tak zupełnie oczywiste, że nie mamy do czynienia z mało znanym lub zaginionym tekstem z epoki.

Nawet gdyby to był tekst z epoki, to nie mógłby należeć do gatunku, bo przecież commedia dell'arte była improwizowana ;P

Na ile jesteś pewien tej końcówki “wa”? Widywałem ją tylko w liczbie mnogiej, i to prawie zawsze dla trybu rozkazującego (“Dalej bracia, dalej żywo, otwiéra się dla was żniwo, rzućwa pługi, rzućwa radło, trza wojować, kiej tak padło”), ale może o czymś nie wiem.

Racja, tutaj to błąd. Natomiast Anonimowi wydaje się, że jest to forma po prostu drugiej osoby liczby mnogiej, a nie trybu rozkazującego. Wtedy w innych miejscach byłaby uzasadniona o tyle, że Jakub zwraca się właściwie wyłącznie do osób wyższych odeń stanem. Natomiast Anonim musi przyznać, że stylizację chłopską tworzył metodą Władysława Reymonta, czyli „na oko”, więc zaleca, by się do niej zanadto nie przywiązywać pod względem poprawności.

Musiałem sprawdzić, co to jest, ale ponoć tkanina bardzo podłego gatunku i robili z tego podszewki namiotów… Może z tureckiego muślinu?

Anonim spotkał się również z definicją, jakoby musułbas był synonimem właśnie muślinu. Prawdopodobnie podana przez Ciebie jest trafniejsza, z racji na większą szczegółowość, ale Anonim postanowił wprowadzić tę dwuznaczność świadomie, jako jedną z rozsianych w tekście wskazówek, że pan sędzia może nie być taki zamożny, za jakiego chciałby uchodzić. Ale ostateczną interpretację wypada oczywiście pozostawić Czytelnikowi ;)

Zaznaczyć myśl cudzysłowem lub kursywą.

Anonim kierował się poradnikiem Fantazmatów, który dopuszcza taki zapis, co więcej, czyni tak również poradnia PWN.

Pozostałe uwagi Anonim przyjmuje bez zastrzeżeni i pokornie za nie dziękuje.

 

Finklo, Anonim bardzo dziękuję za lekturę i komentarz oraz cieszy się, że jego bazgranina mimo wszystkich mankamentów nie wyszła w Twej ocenie in minus.

Nawet gdyby to był tekst z epoki, to nie mógłby należeć do gatunku, bo przecież commedia dell'arte była improwizowana

Słusznie, zdarzały się oczywiście dzieła pokrewne czy nawiązujące do gatunku (na przykład Poskromienie złośnicy), ale w ścisłym sensie chyba nie są klasyfikowane jako commedia dell’arte.

 

Dziękuję za wyprowadzenie z błędu co do zapisu myśli. Nie wiedziałem, że ten wariant jest uznawany za prawidłowy, a chociaż wydaje mi się mniej czytelny od pozostałych, to może tutaj właśnie pasuje do stylizacji.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Wielce mnie to cieszy, Anonim dziękuje :)

Widać ogrom pracy włożony w tekst, stylizacja miejscami męcząca, ale też nietuzinkowa, wyróżnia tekst i nadaje pewnej wartości edukacyjnej. Ciekawe postacie, klasyczna intryga. Dobry tekst, lecz też ciężki – ale nie toporny! Doklikuję.

Anonim pięknie dziękuje za posłanie jego anonimowej pisaniny do biblioteki!

Bardzo Anonima cieszy, że tekst sprawia wrażenie, jakby włożono weń ogrom pracy, a nie jakby był pisany na kolanie na ostatnią chwilę ;P

Co do ciężkości, cóż, zdaniem Anonima nie każdy tekst musi być wygodny do czytania, więc Anonim pozwoli sobie traktować tę uwagę jako pozytywną. Tym bardziej, jeśli owa ciężkość nie przerodziła się w toporność.

 

Najlepsze wino na ostatku

 

Dobrześ waść to wykoncypował, choć zapewne ciut więcej czasu, byś ją mógł ogładzić, opowiastce tej by nie poszkodziło. Komizm jej wdzięczny, subtelny, personami stojący, acz i pojedynek mnicha z awanturnikiem bawić może. Jednakowoż pozostałam nienasyconą, bo – choć theoxenia i morał, by ubogim zawżdy dobro czynić, licznych bajęd są osią (okazuje się, że dekonstruuje owe bajka moskiewska, co może pewne fakty objaśniać, acz dekonstrukcja ta z niegłupich pozycji jest przeprowadzoną), tutaj jednak wrażenie deus ex machina czynią. Zbyt bowiem głęboko-ś tę naturę Jakubową ukrył, i wielce nagle na świat oną wydobyłeś. Znikanie bowiem przedmiotów magicznych pod jego dotknięciem i na czyste serce wskazywać mogło, i na brak edukacyi w szatańskiej materii, i na wiele więcej, a gawęda zaglądająca samemu Jakubowi przez ramię wielce trudnymi czyni zamiarowane przez waści facecyje.

 

Uff, nie tak łatwo utrzymać stylizację, i Tobie też nie do końca się to udało. Jest to tym bardziej widoczne, że w całym opowiadaniu stylizujesz na tyle mocno, że parę razy się potknęłam. Tak czy owak, erudycją błyszczysz jako ta gwiazdka z nieba (tu i ówdzie zaśniedziała – ale to nie moja dziedzina i nie mogę tego sama rzetelnie wyłapać), chociaż trafiły się i błędy: kategorialne (uśmiech to wyraz twarzy, a zasępienie – uczucie; czy to ciosy obijają?) i te różne drobne. Ot, choćby: nie „obaj” się starli, tylko dwaj – przecież jeden nie mógł się zetrzeć. Nie powinno być „przez piękno”, tylko „od piękna”, mam wrażenie, a „wywód” to konkretny rodzaj wypowiedzi (https://sjp.pwn.pl/szukaj/wyw%C3%B3d.html) i tak jest od dawna. W stylizacji czy nie, „zdobny” wymaga dopełnienia! Rzecz zawsze jest zdobna w coś! „Nosić” jest częstotliwe – widząc żebraka po raz pierwszy (czy "pierwszy") nie sposób orzec, czy nosi maskę często, czy tylko teraz. „Dziewczę” jako słowo jest rodzaju nijakiego, więc nie zauważyło. Zdanie „Mimo pytań, Arseniusz sięgnął do sakiewki” nie pasuje mi ze stylizacją, poza tym – to on zadawał pytania, a nie jemu je zadawano. „Podziałać” wydaje mi się mocno współczesne. Ponadto „swój” odnosi się do podmiotu zdania (https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Swoj-a-jego;20593.html), w zdaniu „jedyną drogą wspomożenia swego pana jest rozwikłanie zagadki” jest mylące. I nawet Ty antropomorfizujesz oczy… ech. Za to „delikatnie” użyte poprawnie, za co niech Ci się ręce święcą.

 

W paru miejscach trochę tłumaczysz, tu i ówdzie odrobinę bym przystrzygła, gdzie indziej – kapinkę podlała, żeby urosło.

 

Z typów spodobał mi się Jakub, uroczo bezczelny jako żebrak, uroczo lojalny jako sługa – ale, jak już powiedziałam, jego prawdziwa natura wyskoczyła jak diabełek z pudełeczka. Także sędzia wraz z ojcem karmelitą są sympatyczni. Kłopotek wypada dobrze jako podkręcający wąsa drań, za to Pantelejmon jest raczej nijaki, choć, co prawda, niewiele go widać. Burza jest cokolwiek nagła (choć w sumie deus ex machina ją tłumaczy…) i trochę za łatwo idzie naszemu Jakubowi (jak wyżej). Bardzo dobre wrażenie zrobiły na mnie powtarzające się motywy: pogrzebacz i udawana rejterada mnicha.

 

Przyznałam maksimum punktów za elementy dodatkowe, bo i jedwabna wstążka, i maska (oraz przebranie) Jakuba są w fabule niezbędne, a i zegar się pokazał, choć nie wiem, co on tu właściwie robi.

 

Przeczesany tekst, jak zwykle, dostępny na zamówienie (które ślij na priv). Potrzebny mi będzie także adres do wysłania nagrody.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka