- Opowiadanie: NaN - CCCXLIII podróż pilota Priona

CCCXLIII podróż pilota Priona

Moim celem była możliwie wysoka koncentracja (nie zawsze oczywistych) antynaukowych bzdur, przy jednoczesnym zachowaniu szacunku do klasyki. Zapewniam uczciwą dawkę: blasterów, droidów, obrażeń ciała, kwantów, czarnych dziur i spiskujących korporacji.

BAAARDZO dziękuje betującym: Bruce i Ośmiornicy.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

CCCXLIII podróż pilota Priona

Siedziałem wygodnie w fotelu, sącząc zimne wenusjańskie piwko. Czego by nie powiedzieć o Wenusjanach, to jeśli chodzi o produkcję wyrobów chmielowych klasy premium, są po prostu najlepsi. To pewno przez ten ich ciepły klimat i silne nasłonecznienie (dzień na Wenus trwa dwieście ziemskich dni).

Odpoczywałem zatem… Z zasady jestem człowiekiem aktywnym, nie cierpię gnuśności, ale po powrocie z ostatniej misji na Fobosa (to ten wydrążony księżyc Marsa) odpoczynek po prostu mi się należał.

Sygnał telefonu zadźwięczał akurat w momencie, gdy leniwie rozważałem, czy włączyć sport w holoboksie, czy też udać się do kuchni po ciasteczka i dolewkę piwa.

– Słucham?

– Prion Matryca? To ty, chłopcze?

Natychmiast rozpoznałem stentorowy tembr głosu mojego dawnego mentora – profesora Paprotni.

– Przy telefonie. Co słychać, panie profesorze?

– Ano słychać, słychać! Tak się właśnie zastanawiałem… Nie chciałbyś mnie przypadkiem odwiedzić, choćby nawet dziś? Co ty na to?

Szczerze mówiąc, nie miałem za bardzo ochoty ruszać się gdziekolwiek. Obecnie moim jedynym marzeniem był wieczór z kolejną butelką zimnego piwa i holoboksem. Starałem się to delikatnie dać do zrozumienia profesorowi, ale szybko i bez ogródek stwierdził, że sprawa jest niecierpiąca zwłoki.

Zapobiegliwie wrzuciłem do torby podróżnej zapasową koszulę, szczoteczkę do zębów, wygodne papucie i szlafrok. Wizyty u profesora często przeciągały się do późna, wolałem zatem przygotować się na nocowanie. Moja zapobiegliwość, jak się niebawem miało okazać, w pełni się opłaciła.

 

***

 

Podróż z Miechowa do Bostonu odbyłem pośpiesznym hiperlupem “Elon Mózg”. Nie minęły trzy godziny, a już ściskałem prawicę profesora na progu jego podmiejskiego domu.

– Wolon i Brat… Powiedz mi, chłopcze, wiesz, co to takiego? – zapytał bez zbędnych wstępów profesor.

– Małe kolokwium? Myślałem, że to już za nami!

Zgrywałem chojraka, ale samo wspomnienie zajęć z Paprotnią powodowało, że zimny pot występował mi na plecy. Profesor uśmiechnął się tylko i dał mi dłonią znak zachęty.

– Wolon i Brat to pierwiastki tak zwanych ziem bardzo rzadkich, a to z powodu ich niskiej gęstości. Nie występują na Ziemi. Ba! Nie występują nawet na innych planetach, czy księżycach naszego układu. De facto nigdy nie udało się ich zbadać ani zsyntetyzować, gdyż…

– Gdyż ich istnienie przewidziano jedynie teoretycznie. Dokonał tego słynny docent Dickk z Uniwersytetu w Glasgow, który matematycznie udowodnił, że w naturze Wolon oraz Brat można znaleźć wyłącznie w pewnym minerale, występującym na planecie Juranus w galaktyce M55 i tylko tam! – przerwał mi niecierpliwie Profesor.

Tak samo, jak za dawnych lat nie lubił, gdy zbyt pilny student chciał skraść jego show. Ale ja nie pozostałem mu dłużny, więc gdy musiał zaczerpnąć oddechu, dokończyłem:

– A po śmierci docenta, skałę tę na jego cześć nazwano minerałem Dickka. Nigdy jednak nie potwierdzono w praktyce jego istnienia, bo stopa ludzka do tej pory nie stanęła na Juranusie.

Profesor uśmiechnął się i w roztargnieniu wzniósł pustą już szklaneczką whisky.

– Brawo, Prion! Patrzcie, co z ciebie wyrosło, a byłeś jednym z moich mniej rozgarniętych studentów.

Zapadło niezręczne milczenie. Profesor stanął do mnie tyłem i długo wpatrywał się w świat za oknem. W końcu, nie patrząc na mnie, rzucił cicho:

– Polecisz tam Prion? Zrobisz to dla mnie?

Zbaraniałem.

– Lecieć, na Juranusa? Po co?

Paprotnia odwrócił się w końcu od okna, z tym swoim roztargnionym i nieobecnym uśmiechem. Gdy teraz o tym myślę, wiem, że rozgrywał mnie na zimno. Rzucił jakby przepraszająco:

– A! No tak, stary głupiec ze mnie… Zobacz to.

Podszedł do sterty papierów zaściełających biurko i z samego wierzchu zdjął cienką teczkę.

– To tylko kilka kartek. Przeczytaj – powiedział, podając mi dokument.

Przejrzałem pobieżnie papiery. Był to rutynowy raport urzędu celnego, dotyczący konfiskaty dokonanej parę dni temu w bostońskim porcie. Dopiero na ostatniej kartce znajdowało się to, o co chodziło profesorowi – raport z analizy próbki w laboratorium.

– Niebywałe! W bagażu jakiegoś nic nieznaczącego gryzipiórka?

– Dokładnie tak. Analiza chemiczna nie kłamie, mój drogi. Podejrzenie wzbudził pancerny neseser zaopatrzony w najnowocześniejsze zabezpieczenia. Facet szmuglował nieomal czysty stop Wolonu i Bratu!

– I chce pan, profesorze, abym poleciał tam tylko dlatego, że to jedyne miejsce we wszechświecie, w którym obydwa pierwiastki występują w naturze?

– Tak. Z prac docenta Dickka wiemy, że nie daje się ich zsyntetyzować, nawet uciekając się do najsilniejszych enzymów i największych ciśnień.

– Dlaczego akurat ja?

– Bo ci ufam. Bo mało zostało próżniarzy ze starej gwardii, z dobrym oldschoolowym przeszkoleniem, którzy w obliczu niebezpieczeństwa potrafią coś więcej, niż tylko walić z blastera na oślep albo błagać komputer o radę.

Zamilkł. W pokoju znów zapadła cisza, która stawała się nieznośna. Jesienna mucha zabrzęczała gdzieś między oknem a żaluzją.

Poczułem gniew. Kolejny raz mam zbawiać świat dla czyjegoś kaprysu?

– To jak? Polecisz? – zapytał.

Milczałem. W końcu podjąłem decyzję. Fakt, że wymanewrował mnie na cacy, ale obowiązek to obowiązek.

– Polecę – odparłem krótko.

Profesor rozpromienił się i uścisnął mi dłoń.

– Profesorze?

– Słucham.

– Ten przemytnik, kim on jest?

– Był, mój drogi, był. Wygląda na to, że już pierwszego dnia w areszcie “zaopiekował” się nim jakiś agresywny i ewidentnie niezrównoważony psychicznie osobnik. Facet tego nie przeżył.

– Kim więc… był?

– I tu się robi trochę dziwnie. Nie udało się ustalić tożsamości tego człowieka.

– W dzisiejszych czasach?

– A owszem. Dlatego, po uzyskaniu wyników analizy, sprawa eskalowała wysoko i ostatecznie władze skonsultowały się ze mną. Nie chcą nagłaśniać sprawy…

Pokiwałem tylko głową.

– OK, profesorze, zbieram się.

Dobrze, że zabrałem szczoteczkę do zębów i papucie – pomyślałem smętnie.

 

***

 

Miałem zatem wyruszyć bez zbędnej zwłoki. Planeta Juranus znajduje się w konstelacji Feniksa, która (co przypominam czytelnikom słabo obeznanym w astrologii) widoczna jest wyłącznie na południowym nieboskłonie. Z tego powodu musiałem wystartować z kosmodromu na półkuli południowej.

Podróż hiperlupem z Bostonu do Hobart na Tasmanii trwała ponad dwie godziny. Podczas gdy wagonik wypychany potężną siłą ziemskiej grawitacji przebijał się przez tunel wydrążony w jądrze Ziemi, zabijałem czas wiadomościami w holowizji. Od razu przypomniałem sobie, dlaczego mam w zwyczaju oglądać wyłącznie sport (moja słabość to mecze piłki kopanej rozgrywane na Jupiterze). Czego w tych newsach nie było: gangi anarcho-botów wznieciły rebelię na Marsie; w Chile śmiertelne żniwo zbierał “wróżkowy pyłek” – nowy, wyjątkowo niebezpieczny i silnie uzależniający narkotyk; a w kilku krajach Europy obyczajówka zatrzymała sutenerów trudniących się porywaniem i zmuszaniem do riszatry z ludźmi oktopodobnych mieszkańców Ganimeda. Krótko mówiąc – Sodoma i Gomora!

 

Na szczęście start odbył się gładko i bez zakłóceń. Na orbicie okołoziemskiej miałem okazję podziwiać dwa amerykańskie krążowniki galaktyczne: USSS Tucker Carlson i USSS Taylor Swift. Zabawne, że Amerykanie nadal nazywają swoje największe jednostki bojowe na cześć byłych prezydentów.

Jak wspomniałem, planeta docelowa znajdowała się w innej galaktyce, a więc poza granicami naszego Układu Słonecznego. Podróż, obliczona na kilka dobrych milionów kilometrów, miała potrwać około trzech tygodni, ręczny pilotaż był więc wykluczony. Ustaliłem kurs autopilota na Juranusa, statek ruszył szparko do przodu, a ja zacząłem zastanawiać się, jak zabić nudę tak długiej podróży. Wyruszając w wielkim pośpiechu, nie zabrałem ze sobą żadnych czasopism, książek, czy choćby układanek. Na szczęście, w porę przypomniałem sobie, że kilka tygodni wcześniej zaktualizowałem (odpłatnie!) oprogramowanie komputera pokładowego o bazę danych najświeższych dowcipów. Owszem, wystarczyły na jakiś czas, jednak gdy usłyszałem: “Do baru wchodzą ksiądz, dżokej i żaba…”, zmuszony zostałem do wyłączenia strumienia coraz bardziej czerstwych sucharów. Swoją drogą, chyba powinienem zareklamować tę aktualizację, dowcipy były naprawdę z brodą do pasa, idę o zakład, że żaden z szanownych czytelników nie wie, kto to jest dżokej.

 

Pomijając niegroźne burze magnetyczne i okresowe deszcze meteorytów, które zraszały tytanoidowy pancerz rakiety, podróż przebiegła bez zakłóceń. Po trzech tygodniach wszedłem na orbitę Juranusa. Już miałem się brać do sondowania planety, gdy przeszedł mnie zimny dreszcz – pokonałem właśnie długą drogę do innej galaktyki. Rzecz jasna, tę samą trasę będę musiał przebyć jeszcze raz, aby powrócić na Ziemię. Wszak w tym czasie na mojej ojczystej planecie miną całe lata świetlne. Gdy wrócę, wszyscy moi bliscy i znajomi będą już od dawna martwi! Aby rozgryźć ten egzystencjalny dylemat włączyłem AMIGA – AutonoMiczny I (prawie) Genialny Automat – czyli mój pokładowy mózg elektronowy, sprzęt szesnastej generacji. Czekając aż komputer załaduje Linuxa, zaparzyłem sobie ziółka i gdy tylko na konsoli zaświecił się zielony napis “Ready>”, szybko przedstawiłem mu problem.

– O, to żaden kłopot – odezwał się AMIGA.

– Może dla ciebie nie, blaszana puszko! – zripostowałem wściekły – nie masz babci, której będzie przykro, gdy nie zjawisz się raz na jakiś czas, aby podlać ogródek.

– Łaskawie pozwól mi dokończyć – AMIGA na to. – Nie ma kłopotu, bo znalazłem już rozwiązanie tempochronalnego dylematu.

– W słuch się zamieniam, łaskawco.

– Otóż, moje czujniki wykryły w niedalekim sąsiedztwie sporą czarną dziurę. Znajduje się w odległości jedenastu kiloparseków od Juranusa. Po zakończeniu naszej misji na planecie, wejdziesz na równikową orbitę czarnej dziury, poruszając się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Orbitując po bronchosferze efektywnie cofniesz się w czasie, tu masz obliczenia – na ekranie pojawiły się zawiłe symbole i wykresy – z których wynika, że okrążając osobliwość jedenaście razy wrócisz do domu dokładnie tydzień po wylocie.

Nie do końca rozumiałem to całe matematyczne mambo-dżambo, mrowiące się przed oczami na fosforyzującym zielono wyświetlaczu, ale coś zaczynało mi świtać:

– Czy dobrze zrozumiałem, że orbitując wokół czarnej dziury, niejako znajdę się w przeszłości w stosunku do czasu ziemskiego?

– Dynamika, dydydydy… – AMIGA zamilkł, a potem nagle zaśpiewał – Liryka, liryka, tkliwa dynaaamika, angelooologia i dal!

– CO?

– Przepraszam, jakiś błąd w sterowniku, chyba był stary, sześćdziesięciocztero bitowy, już go zaktualizowałem. Wracając do twojego pytania, w świetle ogólnej teorii względności, odpowiedź brzmi: NIE, ponieważ nie ma sensu mówić o jednoczesności zdarzeń w dwóch dynamicznych i nieinercjalnych układach odniesienia, ale w wykładni tak zwanej łopatologicznej, owszem: cofniemy się w czasie niejako na kredyt, dokładnie tyle, aby twoja podróż powrotna nie przerzuciła cię za daleko w ziemską przyszłość. Poniał?

– Poniał. A teraz zacznij sondowanie biosfery Juranusa.

 

***

 

Juranus okrążał pokurczonego i wypalonego czerwonego karła. Gwiazda ledwo się żarzyła – była naprawdę stara, AMIGA szacował jej wiek na co najmniej trzydzieści miliardów lat! Planeta była pozbawiona życia. Miała co prawda nadającą się do oddychania atmosferę, ale skrajnie suche powietrze i wszechobecny alkaliczny pył, wymuszały stałe posługiwanie się maską z filtrem i goglami.

Czujniki zarejestrowały pewną aktywność – w okolicy południowego bieguna znajdowało się jakieś sztuczne źródło energii. Tam właśnie wylądowałem w zwinnym gwizdolocie – miniaturowym promie, przeznaczonym do krótkich misji. Zza sporego głazu obserwowałem przez lornetkę wnętrze krateru, który wzbudził podejrzenia AMIGA. Nie było wątpliwości – to, na co patrzyłem, było regularną, sprawnie funkcjonującą, w pełni zautomatyzowaną kopalnią i hutą. Zrobotyzowane wywrotki transportowały urobek, zaś automatyczne ładowarki wrzucały go do hutniczego pieca. Wycelowałem detektor w zwały piętrzącego się kruszywa, ekranik urządzenia zamigał i po kilku sekundach wyświetliły się na nim drżące litery: “Minerał Dickka. Zawartość: Wolon 1,1%, Brat 1,2%, massa tabullettae – 97,7 %”.

 

– Stój, nie ruszaj się. Podaj identyfikację, albo będę strzelał!

Obróciłem się gwałtownie, parę kroków za mną kołysał się na antygrawitacyjnej poduszce humanoidalny droid obronny. W jednym z chwytaków trzymał blaster wycelowany prosto w moje serce. Nie zastanawiałem się nawet przez ułamek sekundy, stare instynkty zadziałały błyskawicznie. Udając zaskoczonego, powoli, ostentacyjnie sięgnąłem po manierkę z wodą, odkorkowałem i udając, że przykładam ją sobie do ust, znienacka chlusnąłem zawartością prosto w baniastą głowę droida. Chemia zrobiła swoje – w suchym powietrzu i w obecności wszechobecnych pylistych wodorotlenków, stalowa powłoka robota uległa natychmiastowej korozji i rozkładowi. Nie był to piękny widok, i choć przecież nie miałem do czynienia z istotą żywą, odruchowo wzdrygnąłem się obserwując błyskawicznie postępujący rozpad.

Nie zdążyłem nawet rozejrzeć się w celu ustalenia, czy nie czekają mnie kolejne niespodzianki, gdy z blaszanego baraku znajdującego się na skraju zagłębienia, wyskoczyła jakaś postać. Cztery kończyny, postawa wyprostowana – człowiek – odetchnąłem z ulgą. Biegł do mnie machając rękami i krzycząc niezrozumiale.

– Coś pan najlepszego narobił, to był mój ostatni droid! I kto pan właściwie jesteś?

Schyliłem się po blaster, który nadal tkwił w nieruchomym chwytaku droida, podniosłem broń i wycelowałem w osobnika.

– Chyba to ja będę zadawał pytania – stwierdziłem bezceremonialnie.

Popatrzył na mnie zaskoczony.

– To pan nie z korporacji?

– Jak mówiłem, teraz ja pytam. Mów, coś ty za jeden i co tu robisz?

– Eee, no tak. Sebastian Bąk, specjalista logistyk niższego szczebla w firmie Stonoga.

– Ta Stonoga? Warszawa-Radom-Baranów? Producent hologier?

– Tak, a co?

– Chyba będziesz mi musiał opowiedzieć historię swojego życia.

Szturchnąłem go bronią i wskazałem drogę do gwizdolotu.

– Pan, panie Bąk przodem. I bez głupich sztuczek!

 

***

 

Mój pasażer niewiele miał do opowiedzenia, nie wiedział nawet, co to Wolon i Brat. Odwalał po prostu swoją robotę i nic więcej go nie interesowało. Korporacja skierowała go na Juranusa w celu ewidencjonowania prac górniczo-hutniczych i nadzorowania dostaw. Cała produkcja odbywała się automatycznie. Najwyraźniej jedyniebiurokracji nie dało się do końca zrobotyzować.

Zachodziłem w głowę, po co producentowi gier egzotyczne pierwiastki. Tymczasem moja wierna rakieta pokonała bez przeszkód drogę do pobliskiej czarnej dziury. Wykonaliśmy jedenaście przepisanych przez AMIGA okrążeń orbitalnych, po czym ustaliłem kurs na Ziemię.

 

Podczas trwającej trzy tygodnie drogi powrotnej zaprzyjaźniłem się nieco z Sebą. Facet miał jedną słabość – nie wylewał za kołnierz. Wysączył cały mój zapas amoniakowego armaniaku z Tytana. Ale… coś za coś! Co prawda, nie udało mi się wyciągnąć z niego niczego, co dotyczyłoby operacji na Juranusie, ale podczas jednej z popijaw wyznał mi, że Stonoga szykuje – jak to sam określił – “coś naprawdę wielkiego”. Coś, co miało jej zapewnić wejście na “nowy poziom” i to nie tylko rynku hologier, ale wręcz całej światowej korpo-hierarchii. Seba oczywiście nie znał szczegółów, ale zdradził mi kryptonim – ich nowy produkt nosił nazwę “Wróżka”. Z czymś mi się to kojarzyło… Szkopuł w tym, że nie mogłem sobie przypomnieć, z czym!

 

Po wylądowaniu w Hobart, natychmiast zatelefonowałem do profesora Paprotni, aby zdać mu relację z podróży. Ku mojej wielkiej irytacji, nie odbierał telefonu. Automatyczna sekretarka na uniwersytecie powiedziała mi, że udał się na krótki urlop. Cóż począć – postanowiłem dalej prowadzić śledztwo na własny rachunek. Zamknąłem Sebę w ładowni rakiety i udałem się hiperlupem do centrali korporacji Stonoga, czyli do Radomia.

Wielki kampus ciągnący się wzdłuż ulicy Energetyków Zimnej Fuzji, zajmował prawie sto hektarów. Nie miałem szansy dostać się do budynków, skanery auryczno-chiromantyczne ustawiono nawet przy wejściach do stołówki. Dzięki przepustce Seby Bąka mogłem jednak wjechać na parking dla pracowników – i to mi wystarczyło. W kierownicę mojej latajnogi wbudowany był niezwykle czuły odbiornik sieci FiuFiu, działający w pasmie 600 THz. Oczywiście, wszystkie dane były szyfrowane super bezpiecznym algorytmem Cezara. Od czego jednak miałem AMIGA? Przechwycone dane retransmitowałem maserem, wskroś przez Ziemię, bezpośrednio do rakiety, stojącej spokojnie w tasmańskim kosmoporcie, oddalonym o dziesięć tysięcy kilometrów. Tam AMIGA łamał klucz szyfrowania przy pomocy liniowego algorytmu wielomianowego. Nie mogłem jednak na parkingu pozostawać zbyt długo, bo bez wątpienia wzbudziłbym zainteresowanie ochrony. Po jakimś kwadransie wyłączyłem podsłuch i spokojnie udałem się w drogę powrotną.

 

Dopiero na pokładzie mojej rakiety mogłem poznać tajniki Stonogi (transmisja, jak to z maserami bywa, była wyłącznie jednokierunkowa). Przeglądając odszyfrowane komunikaty, odczułem początkowo pewne rozczarowanie. Jak się okazało, zaparkowałem w pobliżu budynku kadr, więc większość podsłuchanych informacji dotyczyła płac, urlopów i L4. Po żmudnej analizie wychwyciłem obiecujący wzorzec. W danych osobowych wielokrotnie powtarzały się wpisy opatrzone dopiskiem “Wróżka”. Skupiłem się na nich i ustaliłem dość szybko, że dotyczą testerów nowej konsoli do gier, którzy rozproszeni byli dosłownie po całym świecie. Nie wiem, czy to wrodzona inteligencja, czy jakiś szósty zmysł (też wrodzony), nakierował mnie na grupę testerów w Chile. Sprawdziłem ich nazwiska w ogólnoświatowej sieci neostrada i… BINGO! Trzy osoby z tej grupy pojawiły się w kronice kryminalnej Valparaiso jako ofiary nowego narkotyku o nazwie… wróżkowy pyłek!

Wyciągnąłem przerażonego Sebę z ładowni i bez ogródek powiedziałem mu o swoich podejrzeniach. Biedak wił się jak piskorz, ale w końcu przyznał, że w korporacji pojawiały się od czasu do czasu plotki o eksperymentach prowadzonych z jakimiś psychodelicznymi substancjami. Nie trzeba było super zdolności, aby połączyć kropki. Tym bardziej, że dosłownie wszędzie leciały już reklamy: “Wielka premiera nowego produktu Stonogi! Gra oferująca stuprocentowy realizm, dziesięć razy lepsza niż najlepsza holowizja!!!”.

Zbrodniarze z korporacji, przy pomocy śmiertelnie niebezpiecznego narkotyku, najwyraźniej zamierzali spotęgować oddziaływanie nowej konsoli na ludzki organizm. Nie miałem co prawda żadnego dowodu, ale byłbym gotów postawić złote saturniańskie denary przeciwko bobkom wenusjańskiego oposa, że tajemnica wróżkowego pyłku tkwiła w dwóch składnikach: Wolonie i Bracie.

Trzeba mu to oddać uczciwie – Seba był wstrząśnięty knowaniami Stonogi. Zaoferował każdą możliwą pomoc, na co zgodziłem się skwapliwie, bo czas naglił. Jeśli się nie pośpieszymy, życie tysięcy ludzi będzie w niebezpieczeństwie. Wiedziałem, że profesor za kilka godzin powinien wrócić do swojego podmiejskiego domu. Postanowiłem wysłać Sebę do Bostonu z próbkami minerału Dickka oraz czystym stopem Wolonu i Bratu (zapobiegliwie zabrałem je z Juranusa w pancernym neseserze).

Załadowałem dzielnego pana Bąka do gwizolotu i ustawiłem nawigację na Boston. Sam miałem zamiar udać się do Chile, lecz jeszcze raz spróbowałem kontaktu z profesorem. Tym razem odebrał prawie natychmiast.

– Prion? To naprawdę ty? Co słychać, chłopcze?

Jego zachowanie zaniepokoiło mnie. Czyżby… początki demencji? Ile on właściwie ma lat?

– Profesorze, wracam z powierzonej mi przez pana misji, chciałbym pokrótce zrelacjonować…

– Zaraz, zaraz! O czym tym mówisz, chłopcze? Żadnej misji ci nie powierzałem, ostatecznie, to nie widzieliśmy się i nie słyszeli od prawie roku.

– Profesorze, ale… Wolon i Brat!

– O czym ty mówisz? Chyba za długo przebywałeś w pobliżu cieknącego reaktora, nie masz aby udaru jądrowego?

Potworna myśl zaczęła z wolna przebijać się do mojej świadomości.

– Profesorze, którego dzisiaj mamy?

– Dobrze się czujesz chłopcze? Siódmego czerwca dwa tysiące sto trzydziestego siódmego roku, w Bostonie w każdym razie.

Z profesorem widziałem się dwunastego czerwca, rok się na szczęście zgadzał. Osunąłem się na zimne blachy podłogi, telefon wypadł mi z ręki.

– AMIGA!

– Słucham.

– Oblicz jeszcze raz parametry naszego powrotu z Juranusa, ile potrzeba orbit wokół czarnej dziury? Zachowaj te same warunki brzegowe.

– Ale, my już…

– Bez dyskusji. Ruszaj.

– Tak jest… Oto wyniki. Należy wykonać dziesięć obiegów wokół osobliwości.

Wszystko stało się jasne. Awaria sterownika, której uległ AMIGA, spowodowała błąd w obliczeniach. Cofnęliśmy się zbyt mocno w czasie, w efekcie powróciłem przed wylotem. Ba! Nawet przed aferą w bostońskim porcie. Bostońskim porcie! Biedny Seba! Na gładki podbródek Wernhera von Brauna – wywołałem pętlę czasową! A sposobem, w jaki natura radzi sobie ze złamaniem naczelnej zasady przyczynowo-skutkowej, jest anihilacja zapętlonej gałęzi multiwersum, dokładnie w momencie, gdy pętla się zamyk***

 

Attosekundowy BŁYSK i bulgot kwantowej zupy.

 

Koniec

Komentarze

NaN to chyba nie jest szort :) chyba, że bardzo długi szort ;)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Bardjaskier – był, ale nie jest smiley

Dzięki za zwrócenie uwagi.

W komentarzach robię literówki.

występował mi na plecy

Wolałabym na plecach chyba.

 

 

A co to jest riszatra?

 

Podróż kosmiczna zachwycająca i orzeźwiająca jak marsjańskie piwko. Gdyby było na serio czepiałabym się takich staroci jak telefon, czy szczoteczka do zębów, ale tu Ci odpuszczę;)

 

Faktycznie zalałeś opko smaczkami antynauki, to chyba najstaranniej “zepsuty” tekst, jaki dotychczas czytałam.

 

Lożanka bezprenumeratowa

Dzięki! Skoro najlepiej zapsuty to i świetnie. Riszata to nawiązanie do znanego cyklu Purnella i Nivena, jest to po prostu seks między kseno-gatunkowy :-)

W komentarzach robię literówki.

Chyba wielu starszym czytelnikom tytuł kojarzy się jednocześnie z Ijonem Tichym (podróże) i pilotem Pirxem, bo na pierwszy rzut oka imię wygląda nieco podobnie.

Jak już napisała Ambush, tekst został gęsto “nafaszerowany” antynaukowymi bajędami z domieszką anachronizmów jako dodatkową przyprawą. Bardzo “misię” AMIGA spodobał z racji jego prawie genialności… Drugie miejsce zajmują odniesienia do współczesności.

Pozdrawiam.

Podobały mi się antynaukowości i zabawy słowem. Bardzo misię gwizdolot. Jeżeli będzie mi kiedyś potrzebny, poproszę o licencję. Tytuł oczywiście wywołał skojarzenie z pilotem Pirxem i rozumiem, że tak miało być. yes

Dobre to było i smacznie ANTYnaukowe. Rozumiem, że te MILIONY km do innej galaktyki oraz upływ czasu w latach ŚWIETLNYCH to w ramach owej antynaukowości ?

Bardzo zacna historia, doskonale wypełniona antynaukowością. Z przyjemnością dołączam do grona usatysfakcjonowanych czytelników. :)

Wierzę, że poprawisz usterki, bo zgłosiłam opowiadanie do Biblioteki. :)

 

w roz­tar­gnie­niu wzniósł mil­czą­co toast pustą już szkla­necz­ką whi­sky. → Uniesienie pustej już szklaneczki i towarzyszące temu milczenie nie jest toastem.

Za SJP PWN: toast «krótka przemowa wygłoszona w czasie przyjęcia dla uczczenia kogoś lub czegoś, po której następuje wypicie kieliszka alkoholu»

 

tym swoim roz­tar­gnio­nym i nie­obec­nym uśmie­chem na twa­rzy. → Zbędny zaimek – czy mógł mieć na twarzy tamten cudzy uśmiech? Zbędne dookreślenie – czy mógł mieć uśmiech w innym miejscu, nie na twarzy?

 

poza gra­ni­ca­mi na­sze­go ukła­du sło­necz­ne­go. → …poza gra­ni­ca­mi na­sze­go Ukła­du Sło­necz­ne­go.

 

Już mia­łem się brać za son­do­wa­nie pla­ne­ty… -> Już mia­łem się brać do sondowania pla­ne­ty

http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html

 

był stary, sześć­dzie­się­cio czte­ro bi­to­wy… → …był stary, sześć­dzie­się­cioczte­robi­to­wy

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyjemne naśladownictwo Lema. Antynauki wystarczająco dużo.

Spodobały mi się nazwy pierwiastków oraz ich bardzo rzadkość.

Trochę przewidywalny ten twist z tożsamością złapanego, ale w tym konkursie nie liczę na arcydzieła literackie.

Babska logika rządzi!

Napiszę krótko, co jest u mnie wyrazem najwyższego uznania: Lodzio! Miodzio!

Już tylko spokój może nas uratować

SPW – :-) o tym za chwilę…

regulatorzy – dziękluję za korektę, oczywiście “będzie poprawione”

Finkla, Rybak3  -dziękuję za słowa uznania smiley

 

W komentarzach robię literówki.

Szanowni Czytelnicy i Portalowicze NF,

 

Mini konkursik w konkursie!

 

Na wstępie zaznaczam, że jest to uzgodnione z organizatorem i pomysłodawcą "Fantastyki antynaukowej", czyli z Lukenem, który uzyskał, jak rozumiem, zezwolenie na niniejszy mini-konkurs, od tajemniczych i ponadywmiarowych istot kierujących portalem.

Do rzeczy: minikonkurs polega na tym, aby wymienić wszystkie lub jak najwięcej antynaukowych bzdur w powyższym opowiadaniu: "CCCXLIII podróż pilota Priona". Niektóre bzdety aż w oczy kolą, ale inne są mniej ewidentne. Zwycięzca, czyli osoba, która pierwsza wymieni wszystkie (lub najwięcej) bzdur otrzyma ode mnie nagrodę książkową. Zgłoszenia można wysyłać do mnie przez DM do końca marca!

– NaN

 

W komentarzach robię literówki.

Regulatorzy – zaryzykuję jednak i pokłócę się (tylko odrobinę):

 

tym swoim roztargnionym i nieobecnym uśmiechem na twarzy

 

Co do twarzy nie dyskutuję, ale co do “swoim” – tutaj podkreślamy, że nie chodzi po prostu o uśmiech, tylko o charakterystyczny grymas tej osoby. Żródeł nie znajdę, ale dałbym sobie odciąć co najmniej jedną mackę, że tego typu frazę widziałem wiele razy w całkiem poważnej literaturze…

 

w roztargnieniu wzniósł milcząco toast pustą już szklaneczką whisky. → Uniesienie pustej już szklaneczki i towarzyszące temu milczenie nie jest toastem.

 

Z definicją spierać się nie będę, natomiast co to jest (niżej)?

Great Gatsby Reaction / Leonardo DiCaprio Toast | Know Your Meme

 

https://youtu.be/2zHHkSu1br4?t=74

 

I tu od razu zastrzegam, że wiem, że kieliszek miał pełny, ale czy pustym nie można? laugh

W komentarzach robię literówki.

…nie cho­dzi po pro­stu o uśmiech, tylko o cha­rak­te­ry­stycz­ny gry­mas tej osoby.

Gdybym przeczytała, że: „Paprotnia odwrócił się z właściwym sobie, roztargnionym i nieobecnym uśmiechem”. – nie miałabym zastrzeżeń.

 

dał­bym sobie od­ciąć co naj­mniej jedną mackę, że tego typu frazę wi­dzia­łem wiele razy w cał­kiem po­waż­nej li­te­ra­tu­rze…

Jestem zdania, że to, co zostało napisane w całkiem poważnej literaturze, nie zawsze powinno stanowić wzór do naśladowania. Ale cóż, NaN-ie, to jest Twoje opowiadanie i będzie napisane takimi słowami, które uznasz za najwłaściwsze.

 

…na­to­miast co to jest…

To, co zademonstrowałeś na ilustracji, to, moim zdaniem, gest milczącej zachęty do wypicia szampana.

 

Powodzenia! :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej przeczytałem, uśmiałem się klikam bo było przezabawnie, a do tego wszystko fabularnie zagrało :) Pozdrawiam i wysyłam wyłapane antynaukowe smaczki :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Poprawki wrzucone!

W komentarzach robię literówki.

NaN, i ja dziękuję, także za wyrozumiałość oraz cierpliwość. :)

Pecunia non olet

E, kurczę, fajne to było :) Dzieje się wiele, wydarzenia lecą na łeb na szyję, ale jednocześnie czytelnik, bez zadyszki, daje radę za nimi nadążyć. Uśmiechnęło mi się . Antynaukowość wręcz wali po oczach. Nawiązanie do klasyki miodne. I tylko Priona żal :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Cześć,

 

Przyznam szczerze, że nie jestem “znawcą” i “wielkim fanem:)” fizyki czy astronomii, więc z pewnością nie wyłapałem większości antynaukowych absurdów, które zaserwowałeś. Bardziej przemówiły do mnie te z wiedzy powszechnej (Taylor Swift jako przyszła prezydent USA czy rozszerzenie nazwy poczciwej konsoli do gier AMIGA;)) 

Opowiadanie z początku mnie nie zachwyciło, bo przypominało trochę styl “Bajek robotów” Lema, których jakoś nigdy nie mogłem polubić, ale kryminalne podłoże zagadki tajemniczych pierwiastków i końcowy twist przypadły mi jak najbardziej do gustu.

Oczywiście czytało się lekko i bardzo płynnie.

 

“Najwyraźniej jedyniebirokaracji nie dało się…” – wcięło spację.

 

Pozdrawiam

Witam.

Ciekawa opowieść o podróży kosmicznej. Dość oryginalny sposób na cofnięcie się w czasie, niestety wskutek błędu maszyny podróż kończy się tragicznie. Tekst zawiera dużo elementów antynaukowości, co jest oczywiście na plus.

Generalnie czytało się dobrze. Powodzenia w konkursie.

Pozdrawiam.

Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Cześć!

 

Ktoś tu sobie robi żarty ze starej, dobrej SF.

Śmieszne, przyzwoite i – co najważniejsze – przesycone antynaukowością. Choć nieco przydługie, mam wrażenie, ale do końca trzymało w napięciu. AMIGA i aktualizacja sterownika przecudne, takie życiowe i budzące wspomnienia. Jeżeli czegoś zabrakło to pełniejszego obrazu bohatera, ale ta rozmowa z Paprotnią na początku może i wystarczająca?

Zacny, antynaukowy tekst!

 

2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Powodzenia w konkursie!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Po przeczytaniu pierwszego zdania jakiś antynaukowy zmysł podpowiadał mi, że będzie to dobry tekst. I nie mylił się! Bardzo przyjemnie się czytało, bzdury antynaukowe elegancko wplecione w fabułę, a na dokładkę wątek kryminalny. Wyszło pięknie.

Zastanawia mnie tylko czy Seba nie powinien wrócić na Ziemię wiele lat po wprowadzeniu narkotyku? A może, właśnie tak się stało i dla tego nie można było ustalić jego tożsamości? Takie mnie naszły przemyślenia po lekturze :)

Profesor uśmiechnął się i w roztargnieniu wzniósł pustą już szklaneczką whisky.

To zdanie już chyba było poprawiane, jak wnioskuje z wcześniejszych komentarzy, ale coś tu nie gra. Chyba że chodzi o to, że podnosił whisky za pomocą szklaneczki? W końcu to antynauka :D

"Naucz ich żeby się nie bali. Strach przydaje się w niewielkich dawkach, ale kiedy towarzyszy ci stale, przytłacza, zaczyna podważać to kim jesteś i nie pozwala stwierdzić co jest służne a co nie."

Bardzo rozbawiło i bardzo podobało ;)

 

USSS Taylor Swift. Zabawne, że Amerykanie nadal nazywają swoje największe jednostki bojowe na cześć byłych prezydentów.

xD

 

Jesienna mucha zabrzęczała gdzieś między oknem a żaluzją.

Fajne heart

Nowa Fantastyka