- Opowiadanie: Evanderrr - CIĘŻKIE ŻYCIE PORYWACZA

CIĘŻKIE ŻYCIE PORYWACZA

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

CIĘŻKIE ŻYCIE PORYWACZA

Robota była prosta. Obyło się w sumie bez pociągania za spust, gdyż wystarczało jedynie spić pełnego entuzjazmu maga i podpierając się sugestią alkoholową wyjaśnić mu, że ożywianie zmarłych bez specjalnego powodu nikomu nic dobrego nie przyniesie, więc w sumie lepiej byłoby dać sobie spokój. Niektórzy byli zdania że należało raczej użyć jakiegoś bardziej humanitarnego środka, na przykład sugestii hipnotycznej, ale umiejętności Arma w tej dziedzinie pozwalały mu jedyne na przeprowadzenie zabiegu za pomocą szczerej rozmowy podlanej znakomitą, sprowadzoną z ziemskiej Federacji Europy Środkowej, czterdziestodziewięcioprocentową ukraińską brzozówką. Czarodziej został pokojowo przekonany do zaprzestania swoich praktyk, ożywieni nieboszczycy zostali odesłani przez odpowiednie osoby spowrotem na Drugą Stronę, zaś Armowi przy odbieraniu zapłaty delikatnie kręciło się w głowie.

Sześć tysięcy sztuk srebra. Ściepa rządcy miasta i rodzin ożywionych umrzyków. Sporo.

Teraz, dwa dni po wszystkim Arm siedział sobie w pięknym mieście Aa'irve przed piwiarnią na Placu Cai' Sameltha. Jego patron, przywódca partyzantów wsławiony zdobyciem miasta przez swój siedemdziesięcioosobowy oddział podczas przedostatniej wojny, trzymał we wzniesionej ręce szablę, przez plecy miał przewieszony karabin, zaś jego miedziany płaszcz był malowniczo rozwiany. Arm rozkoszował się kuflem ciemnego, wonnego piwa i aromatycznym kadzidlanym papierosem, obserwując plac, sklepiki i przechodzące osoby. Niektórzy uśmiechali się do niego, zaś Arm uśmiechał się do nich. Może słyszeli o nim w radiu, czy coś. Dochodząca zza okna piwiarni spokojna gitarowa melodia wprawiała w połączeniu z resztą czynników zewnętrznych w przyjemne rozleniwienie i poczucie, że życie jest piękne, a w każdym razie jest właśnie piękniejsze niż zazwyczaj.

Chłopak pojawił się chyba znikąd, w każdym razie było to zawsze jakieś wytłumaczenie, dlaczego nie zauważyło się momentu w którym się przysiadł. Był dość wysoki, miał jasne włosy, głęboko osadzone brązowe oczy które całkiem nieźle udawały ze są czarne i trochę zamyśloną twarz. Wyglądał trochę jak ktoś, kto przyszedł pogadać, a trochę jak ktoś potrzebujący pomocy.

– Cześć – rzucił.

– Czeeśc… o co chodzi? – spytał Arm znad kufla, przenosząc wzrok z jego zawartości na przybysza.

– No więc.. hmm. Jest sprawa.

– Jaka?

– To długa historia…

– Mów. Skończyłem robotę, mam czas.

– Dobra… A więc… – zaczął chłopak, po raz drugi łamiąc regułę mówiącą że nie zaczynamy wypowiedzi od "więc". Czy to właściwie kogoś obchodzi?

Miała na imię Yllen, lat tyle co on. Znał ją od dwóch lat i czuli cos do siebie. Może i czasami coś się załamywało, bo bywało [dość często] że nie miała dla niego czasu, czasem nie mógł jej zrozumieć, ale kochali się mimo wszystko. Wszystko było pięknie aż do zeszłego miesiąca.

– A co było w zeszłym miesiącu?

W zeszłym miesiącu sytuacja nieco się popsuła. Konkretniej, została popsuta. Wszystkiemu winien był fakt, że rodzice dziewczyn przypomnieli sobie o tym, ze ich córka i pewien gość byli [może nie do końca na poważnie, ale…] zaręczeni już od dziecka. Gość był znany jako Arno Vai'raell, miał dobre dwa metry wzrostu, był półelfem i członkiem znanej grupy szermierki sportowej. Idealny kandydat.

– Znaczy, dwie wpływowe rodziny postanawiają nieco zacieśnić więzi?

– Ja wiem… Jedna taka znowu wpływowa nie jest, ale ma ambicje.

– Nieważne, mów dalej.

Chodziło w sumie o to, że spotkał się z Yllen jakiś czas po tym jak jego plany na nieodległą przyszłość poszły się, metaforycznie rzecz ujmując, kochać. Siedzieli wtedy w jej pokoju, rozmyślając jak to się skończy. Ona nie wydawała się być specjalnie przerażona perspektywą zamążpójścia, on czuł się raczej nieciekawie. I wtedy padły te słowa.

– Hmm. Jakie słowa?

– Spytała się, czy nie porwałbym jej, jak w tych…

– I co ty na to? – spytał Arm, obawiając się że wie co zaraz usłyszy.

Jak się okazało, wiedział.

Co gorsza, okazało się też że wiedział po co była ta rozmowa.

– Znaczy, ja ci mam w tym pomóc, tak?

– W sumie…

– No?!

– Tak…

Arm westchnął i uniósł oczy ku niebu. O rany, pomyślał.

– To jak będzie…?

Arm pociągnął długi łyk piwa. Myślał. To ze dziewczyna nie była wzruszona tym że ma zostać odsunięta od swojego ukochanego, jakoś nieciekawie mu się kojarzyło. Tym bardziej miał szczere wątpliwości, czy ma to w ogóle sens. Chciał przez chwilę powiedzieć chłopakowi jak to się może skończyć, ale uznał że nie warto pogłębiać dołu, w którym główny zainteresowany właśnie siedział. Tym bardziej że wyglądało na to, że jedynie Arm i jego pomoc mają ręce na tyle długie, aby go dosięgnąć i wyciągnąć ze wspomnianego zagłębienia terenowego.

Nagle w jego umyśle obudził się inny, zdecydowanie bardziej demoniczny pomysł. Skoro lepiej nie mówić mu tego, lepiej będzie to pokazać, czyż nie? Nieważne że pokazywanie wymaga mimo wszystko, minimalnego nawet wysiłku… Uśmiechnął się i spojrzał na swojego potencjalnego klienta.

– Jesteś pewien ze tego chcesz?

Pytanie trochę zbiło z tropu chłopaka. Arm zorientował się dopiero teraz, ze nawet nie wie jak ma on na imię. Chłopak dopiero teraz zorientował się, ze Erlins bierze jego propozycję na poważnie. Poza tym [na jakimś bliżej nieokreślonym poziomie świadomości] kufel zorientował się, że robi się coraz bardziej pusty.

– Spokojnie, nie gorączkuj się – powiedział, widząc ze chłopak zwleka z odpowiedzią. -Pomyśl, ostatecznie mamy jeszcze trochę czasu. Masz chęć na piwo?

Miał chęć. Po chwili Arm postawił przed nim kufel porteru. Sam też wziął jeszcze jeden, ostatecznie razem raźniej pić.

– Mówisz zupełnie serio? Weźmiesz tą robotę? – spytał chłopak pół kufla później.

– Jak najbardziej.

Chwila milczenia.

– No to ją porwiemy. Tak jak chciała!

Arm nic nie powiedział. Uśmiechnął się tylko.

– A właściwie dlaczego się zgodziłeś? – spytał jego klient po kilku łykach piwa

– Dla mnie to będzie właściwie rodzaj odpoczynku, a tobie mogę wyświadczyć sporą przysługę. A jeśli coś nie pójdzie, to nie ja zostanę rozstrzelany…

 

 

+ + +

 

 

Paru przechodniom mijającym obu półelfów nasuwało się skojarzenie z archetypowym mistrzem i uczniem. Mistrz Arm Erlins szedł tłumacząc swojemu uczniowi, Fr'eallowi – bo tak nowy klient miał na imię – różne szczegóły związane z ich planem. Tłumaczenie było bogato okraszone gestykulacją i wykrzyknieniami i chcąc nie chcąc, przyciągało uwagę zainteresowanych przechodniów. Mistrz i uczeń stanęli pod sklepem z bronią.

– Co robimy? – zaciekawił się Fr'eall.

– Potrzebny ci będzie coś z lufą i spustem – wyjaśnił Arm. Oczy chłopaka zaświeciły się. Arm zgasił je znaczącym spojrzeniem.

– Nie wyobrażaj sobie ze wyjdziesz stąd z dwoma pistoletami przy pasie, panzerfaustem na ramieniu i karabinem maszynowym w garści, do tego przepasany dwiema taśmami. Potrzebujemy czegoś subtelnego.

– Aha… Skąd wiedziałeś ze myślałem o panzerfauście?

– Nie wiedziałem. Chodź.

Wnętrze sklepu wyglądało jak typowa kraina marzeń miłośnika broni palnej. Ściany zdobiły rozmaite przykłady broni, pod oszkloną ladą znajdowała się amunicja. Naprzeciwko wystawy broni palnej znajdowało się trochę pasów nośnych, bandolierów, kabur i innych przydatnych akcesoriów taktycznych, oraz rzeczony jednorazowy granatnik przeciwpancerny. Fr'eall znalazł się w tym, co ziemscy chrześcijanie nazywają rajem. Szybko jednak zorientował się że tak naprawdę jest raczej w czyśćcu, gdyż z eksponatów nie wolno było strzelać ani zabierać ich do domu bez zapłaty. Chodził więc po sklepie i podziwiał, ważył ten i ów model karabinu w dłoni, wycelował w drzwi z panzerfausta. Co chwila pytał o jakiś szczegół jednego z dwóch ekspedientów. Ten drugi był akurat zajęty rozmową z Armem, który znalazł przy okazji sposobność do dokupienia amunicji i dwóch ładownic. Następnie jego wzrok padł na zasadniczy cel wizyty w sklepie. Kilka minut później Arm i Fr'eall wyszli ze sklepu, zmieniwszy 800 sztuk srebra w dwa średniej wielkości polimerowe opakowania. W środku zaś znajdowały się dwa…

– Ale dlaczego kupiłeś broń EMG? Przecież elektromagnetykami będziemy mogli się w razie czego najwyżej podrapać po plecach!

Zamiast wyposażyć się w broń ostrą, Arm zakupił dwa automatyczne karabiny EMG. Taki jakby paralizator, tyle że o zasięgu typowego automatu. I fajne strzela. Do tego Arm wziął po dwa samoodnawialne, najmocniejsze rdzenie wstrząsowe – czyli to co w emgach grało rolę magazynka, i pomagało w pozbyciu się kłopotów na niecałą godzinę.

– W razie czego, jeśli ktoś będzie cię ścigał, wolisz go zabić czy pozbawić przytomności na dość długi czas by zdołać uciec? Zanim odpowiesz, zastanów się chwilę.

– Masz rację – odrzekł Fr'eall po paru sekundach.

– No widzisz… Mam rozumieć że zaczynamy od razu?

– Jeśli tylko jesteś w stanie?

– Przypuśćmy że jestem. Co robimy?

– Ee…

– Oczywiście masz jakiś plan co robić jak już porwiemy Yllen?

– Noo…

– Dobra, nieważne. Masz jakiś samochód?

– Mam.

– Kryjówka jakaś?

– Coś tam się znajdzie…

– Świetnie. Masz coś do zasłonięcia twarzy?

– Dwie maski przeciwgazowe?

– W sam raz. Teraz musimy tylko zaczekać do wieczora.

 

 

+ + +

 

 

– Wieczoreem, przed mym domem, wystawię ekran i wyświetlę fiiiilm… – podśpiewywał ktoś niedaleko. Arm z Fr'eallem siedzieli w granatowej furgonetce z tyłem przerobionym na mały pokoik, czekając na odpowiedni moment. Korzystając z okazji ze na ulicy nie było żadnych świadków, odpowiedni moment nadszedł dość szybko nie niepokojony przez nikogo. Dwaj dzielni porywacze wykorzystali go natychmiast. Bez pukania, ale za to kulturalnie zamykając za sobą drzwi, weszli do domu.

Salon był dość bogato urządzony, do tego wyglądał raczej na przyjemne miejsce. Pani domu była nieco zaskoczona widokiem dwóch typów w maskach gazowych i z bronią w garściach. Bardziej zaskoczyć się nie zdążyła, gdyż powaliły ją dwa strzały z emga. Legła na tapczanie z wyrazem zdumienia zastygłym na twarzy. Arm był strasznie ciekaw co zrobi, kiedy obudzi się za jakiś czas.

Następny w kolejce był ojciec Yllen. Chciał zareagować jak na głowę rodziny i obrońcę domu przystało, ale niezależnie od jego woli, jego ciało skapitulowało zachęcone do tego paraliżującym impulsem EMG. Fr'eallowi prosto pod lufę wpakował się młodszy brat swojej ukochanej, u którego strach przed śmiercią został pokonany przez samobójczą ciekawość nakazującą opuszczenia teoretycznie bezpiecznego pokoju na piętrze. Fr'eall zaczekał aż chłopak odejdzie nieco od schodów, żeby nie poobijał się spadając z nich. Skończyło się na tym, że zamiast potłuc się na schodach delikwent potłukł się o poręcz przy piętrze.

– Wszyscy? – spytał Arm.

– Wszyscy. Yllen ma pokój na górze. Dziwne tylko że nie reaguje.

– Może śpi? Albo jej nie ma, wtedy śmiechu będzie co nie miara.

– Zaraz zobaczymy.

Po chwili do pokoju dziewczyny wpadło dwóch wyjątkowo niespodziewanych gości. Yllen była całkowicie przytomna, siedziała na łóżku oparta się o ścianę i czytała książkę. Oderwanie od świata wyjaśniały tkwiące na jej uszach słuchawki oraz fakt, że Arm rozpoznawał słuchany przez dziewczynę utwór. Zaczytanie i głośna muzyka razem doprowadziły ją do tego stanu, w którym przegapienie wybuchu nuklearnego średniej mocy za oknem nie jest niczym nadzwyczajnym.

Po chwili do głosu doszedł naturalny instynkt ostrzegający o czyjejś obecności, dotychczas całkiem nieźle zagłuszany przez muzykę i treść książki. Fr'eall ściągnął maskę gazową dość szybko, by Yllen nie zdążyła zacząć krzyczeć z przerażenia. Na szczęście ze zdziwienia mało kto krzyczy – i dobrze, bo inaczej krzyk Yllen pokruszyłby szyby w oknach w promieniu kilku domów.

– Fr'eall? Co ty tu…

– Porywam cię!

– Nie żartuj?

– Mówię serio! Pakuj się i wiejemy!

– O rany! Ej, ale moja rodzina…

– Śpi – Fr'eall wymownie pogładził lufę emga. Yllen dalej była niewymownie zaskoczona, ale chyba jej się podobało.

– Czekaj, spakuję się tylko… – powiedziała, po czym chwyciła plecak i zaczęła rozgrużać szafę w poszukiwaniu czegoś do zabrania. Po chwili potrzebna byłą spora torba.

– Pośpieszcie się – rzucił stojący na korytarzu Arm.

– Chwilkę… o, już!

– No to na dół.

Fr'eall wziął torbę swojej dziewczyny, ujął jej dłoń i razem z Armem we trójkę zeszli na dół. Będąc przy wejściu, chłopak wrócił się na sekundkę do salonu i zostawił coś na stole, po czym wsiadł do samochodu. Ruszyli w stronę wyjazdu z miasta.

 

 

+ + +

 

 

– Jak to nie wiesz co teraz?! – wściekał się Arm. Opuścili właśnie Aa'irve, kierując się z grubsza na południe, Niewiadomo Dokąd. Było całkiem jak w starych, dobrych awanturniczych powieściach – ucieczka przed siebie, byle dalej.

– Mówiłem ci przecież że nie miałem konkretnych planów!

– Mistrz improwizacji się znalazł. To trzeba był pomyśleć odpowiednio wcześniej!

– Nie krzycz. Coś wymyślimy.

– No tak. Nagle okazało się że ja też porwałem Yllen. Domagam się spania z nią w soboty i święta!

Yllen zaczęła się śmiać. W przeciwieństwie do Fr'ealla i Arma, ona nie podchodziła do całej sytuacji zbyt poważnie. Dla niej była to najwidoczniej świetna zabawa i/ lub nieplanowana, dodatkowa atrakcja.

– Nie przesadzaj…

– Dobra, nieważne. W obliczu tego, ze jedynym twoim planem po porwaniu ukochanej była ucieczka w bliżej nieokreślone, szczęśliwe i spokojne miejsce oraz rozkoszne wspólne życie do końca życia [tu Fr'eall zrobił wybitnie zniesmaczoną minę], musimy szybko coś wymyślić. Gdzie masz jakichś znajomych z wolna chatą, których miałeś mieć?

– Daj mi chwilę… – Gdyby popularne określenie „czacha dymi” było prawdziwe, spod czaszki elfa buchałyby gęste kłęby czarnego dymu – Mam.

– No?

– Kumpel z wojska, mieszka kawałek od Aa'irve, miasteczko się Rheam nazywa… Mieszka sam…

– Nada się. No to jedziemy.

Samochód nadal pędził przed siebie. Nagle Arm przypomniał sobie o czymś.

– Powiedz mi Fr'eall, jak często wyjeżdżałeś z miasta?

– Parę razy, a co?

– Wiesz, właśnie przypomniałem sobie że idąc do miasta przechodziłem akurat przez Rheam. W tym momencie jedziemy dokładnie w odwrotnym kierunku.

Fr'eall zaklął, po mistrzowsku wykręcił w miejscu i objeżdżając miasto, skierował się we właściwym już kierunku, nieco uważniej obserwując drogowskazy.

Kilometry upływały raczej w milczeniu. Dopiero jakieś piętnaście minut przed Rheam likwidator dał się wciągnąć we wspomnienia z czasów szkolnych. Historia mocno zahaczała o różne dziedziny życia oraz kilka dziedzin nauki. Arm dowiedział się miedzy innymi, że jeden ze szkolnych kumpli Fr'ealla był świetnym psychologiem, aczkolwiek fakt że kumple zwali go z tego tytułu "Chorym na głowę" kazał mu spojrzeć na sytuację pod kilkoma innym kątami. Więcej dowiedzieć się nie zdążył, gdyż zabrakło drogi. Fr'eall zatrzymał się pod domem kumpla. Sądząc po zerowej ilości świateł w oknach, jego mieszkaniec uznawał noc przede wszystkim za porę do spania.

– Nie sądzisz że trochę się spóźniliśmy? To nieładnie wyciągać znajomych z łóżka – stwierdził Arm

– Milcz, malkontencie – odrzekł Fr'eall, naciskając dzwonek. Kilka minut później w drzwiach pojawiła się drobna postać w czerwonym szlafroku. Wyraz zaskoczenia na jego twarzy walczył o lepsze z ucieszeniem.

– Co ty tu robisz, Fr'eall? – spytał malowniczo zaspanym głosem

– Stoję na progu, jak widać. Pozwolisz mi się tu przespać? Mnie i reszcie mojej gromadki – dodał pośpiesznie, widzą jak jego kumpel lustruje Yllen i Arma.

– Jasne, mówiłem ci przecież… Hmm, to jest twoja dziewczyna o której mi mówiłeś? – spytał, wskazując na Yllen

– To ja. Yllen, bardzo mi miło – przedstawiła się.

– Dro’athan. Miło mi – przedstawił się. – Dobra, właźcie – powiedział, po czym wpuścił trójkę do środka…

Erlins poczuł się nieco zignorowany, ale nie powiedział nic.

 

 

+ + +

 

 

– Co dalej? – spytał Arm.

Siedzieli u Dro’athana już trzeci dzień. Właścicielowi domku nie przeszkadzało najwidoczniej to, że w jego domu pojawiły się trzy nadliczbowe osoby. Było dość miło z jego strony ze wychodząc do pracy zostawiał im dom, całkowicie im ufając. Nie przeszkadzało to również Yllen i Fr'eallowi, ale Arma sytuacja zaczęła już denerwować. Mimo wszystko nie miało się to chyba zakończyć zagnieżdżeniem się u kumpla. Inna sprawa, że w sytuacji gdy Fr'eallowi, dzielnemu rycerzowi – wybawcy, u którego Arm został sprowadzony do kogoś w rodzaju giermka, wyraźnie brakło inwencji, pytanie "co dalej?" było odrobinę nietrafione.

– [Milczenie.]

Arm wziął głęboki oddech.

– Co dalej? – spytał już nieco bardziej stanowczo.

– [Cisza przerywana delikatnymi odgłosami konsumpcji śniadania.]

Arm nie wytrzymał.

– Co dalej, do jasnej cholery?! Będziecie tutaj tkwić do końca życia?! To ma być porwanie ukochanej, tak? Żyć się odechciewa…

– Nie krzycz – poprosiła dziewczyna. Arm zaryczał tak potężnie, jak tylko potrafił.

– Co ja tu właściwie robię? – powiedział nagle w przestrzeń. – Przecież zlecenie się skończyło… Yllen została wyciągnięta z domu, nasza umowa nie przewidywała niczego więcej, nie? – spytał Fr'ealla.

– No, tak…

– No widzisz. W takim razie ja się będę zmywał…

– Nie! – wyrwało się Fr'eallowi.

– Dlaczego?

– [Milczenie.]

– Noo?! Dobra, powiem ci czemu. – Arm jak rzadko kiedy stracił cierpliwość. – Bo sam sobie dalej nie poradzisz! Tylko że z powiedzeniem tego też nie możesz sobie poradzić!

– Radzi sobie czy nie, ja i tak go kocham – powiedziała Yllen, po czym przytuliła się do swojego chłopaka i pocałowała go w policzek. Arm zapragnął popełnić to, co dawno temu na Ziemi naród samurajów zwał "seppuku", bądź popularnie „harakiri”, w dodatku przy użyciu tępej łyżki. Ale nie na sobie, tylko na Fr'eallu i jego pannie. Pewnie by popełnił, gdyby nie dzwonek do drzwi. Wziął głęboki oddech, jeszcze jeden na wszelki wypadek, po czym poszedł otworzyć.

W drzwiach stali dwaj milicjanci. Dwóch typów jak z czytanki, w mundurach w szary miejski kamuflaż, z pałami i pistoletami maszynowymi przy pasach, z wypolerowanymi na błysk ryngrafami na piersi i oficjalnymi, delikatnie zdystansowanymi uśmiechami na twarzach.

– W czym mogę pomóc? – spytał Arm.

– Jest sprawa – zaczął nieco niższy milicjant. – Trzy dni temu doszło do porwania w sąsiednim mieście, Aa'irve. Młody chłopak porwał swoją dziewczynę z domu, napadając wcześniej na jej rodziców. Istnieją podejrzenia, że znajdują się obecnie w którymś z miast wokół Aa'irve. Może widziałeś ich gdzieś na ulicy? – milicjant podał Armowi zdjęcia. Jeszcze zanim je ujrzał, Erlins wiedział już kto będzie z nich patrzeć.

– Wybacz, przyjacielu, ale nie miałem okazji – odrzekł Arm po chwili udawanego namysłu. – Ale w razie czego na pewno dam znać. Co jak co, ale takie sprawy strasznie mnie denerwują.

– Rozumiem. Chciałbym jeszcze poinformować, ze za odnalezienie dziewczyny lub jej porywacza wyznaczono nagrodę.

– Nagroda?

– Widzisz, dziewczyna była zaręczona z, no… a, mniejsza z tym, nie pamiętam nazwiska. Taki znany szermierz.

– Aha.

– Obiecał tysiąc sztuk srebra dla osoby która pomoże ich odnaleźć.

– Tysiąc? Ładnie. Może warto by spróbować…

– Zapowiedział też, że ogłasza vendettę na porywaczu w przypadku jego ujęcia.

– No, no. Wcale mu się nie dziwię – Arm miał nadzieję, że jego słowa są wystarczająco głośno słyszane w kuchni. Co jak co, ale takiego marnego porywacza faktycznnie należałoby rozstrzelać, myślał.

– No nic. W razie czego, wiesz dokąd się zwrócić. Do widzenia, miłego dnia – milicjanci odeszli od drzwi. Z ust Arma popłynęła piękna wiązanka.

– No, gratulacje – powiedział, wpadając do kuchni. – Już was szukają!

Fr'eall i Yllen cale nie wyglądali na zachwyconych tym faktem. Wręcz przeciwnie. W tym momencie Arm zorientował się ze cos jest nie w porządku.

– Chwilka. Czemu nie wspomnieli słowem o drugim porywaczu? Przecież nie porwałeś jej sam.

Po dłuższej chwili namysłu i tłumienia czegoś w sobie Fr'eall powiedział dlaczego.

Arm zawył. A potem pobił życiowy rekord, którego podmiotem był Fr'eall. Klął na niego i obrzucał go rozmaitymi zniewagami przez blisko dziesięć minut i nie powtórzył się ani razu. Dodajmy, że z uwagi na dobro czytelnika strach przytaczać nawet najłagodniejsze określenia.

– Ty gamoniu! – przeszedł do zasadniczej części programu, wyczerpawszy zasób przekleństw. – Zostawiłeś list?! Teraz jeszcze wracajcie do Aa'irve i spacerujcie sobie pod samym nosem tego Vai'raella! Może nie zauważy!

Próba tłumaczenia została uciszona kolejną, tym razem krótszą litanią. Arm jak rzadko kiedy był wściekły. Wreszcie udało mu się uspokoić, a w każdym razie oddalić od siebie myśl o masakrze.

– Dobra, słuchaj – zaczął. – Nie będę ukrywał ze nie mam wielkiego pojęcia o porwaniach, ale jak widać są osoby gorsze ode mnie w tym temacie. W każdym razie daję ci sześć dni na wymyślenie co robić dalej. A jak minie sześć dni, a tobie dalej nie będzie dopisywała inwencja, idę na milicję. Jasne? I żadnego kombinowania.

 

 

+ + +

 

 

Minął jeden dzień. Fr'eall wciąż nie miał żadnych pomysłów.

Drugi dzień wcale nie był lepszy.

Trzeci też. Ale za to, prawdopodobnie w ramach urozmaicenia, Yllen nieco pogryzła się z Fr'eallem. Arm nie bardzo uważał, ale poszło mniej więcej o to że Fr'eall nie zgadzał się z opinią dziewczyny jakoby Vai'raell był słodki. Cóż. Sentymenty z dzieciństwa może i są fajne, ale nie należy zapominać ze nie dla każdego.

Czwarty dzień mijał raczej spokojnie do pory obiadu. Temat wymiany zdań miedzy parą był znowu ten sam. Tym razem jednak skończyło się poważniej. Yllen dała się jakoś udobruchać, ale atmosfera i tak nie była za ciekawa. Arm zauważył że dziewczę jest jedną z niewielu dumnych posiadaczek mało popularnych wśród elfów telefonów komórkowych. Przy użyciu wspomnianego aparatu telefonicznego prowadziła z kimś rozmowę, siedząc wieczorem na ganku. Arm wprawił ją w lekkie zakłopotanie, okazało się jednak że gada z kuzynem – zaufaną osobą której można powiedzieć że porwał ją zakochany w niej chłopak. Czułość niektórych jej słów brzmiała troszkę niestosownie do okoliczności. No cóż.

Piąty dzień dopiero się zaczynał. Była piąta rano, czyli pora gdy każdy normalny elf jeszcze śpi. Arm obudził się wcześniej i od chyba godziny pętał się po domu bez specjalnego celu. Zrobił jakąś kanapkę, przeczytał gazetę, wypił herbatę. Mimo wszystko siedzenie sobie spokojnie w domu ze świadomością że jest się jedyną nieśpiącą osobą w tym momencie jest całkiem przyjemna. Oparł się o parapet i wyjrzał przez okno. Daleko, za budynkami znajdującymi się wśród rzadkiego parku wschodziło słońce. Scenę otaczało mnóstwo drobnych pierzastych chmur, barwionych przez słońce na najfantastyczniejsze kolory.

Arm westchnął głęboko. Miał już dosyć całej sytuacji i po bardzo długim namyśle podjął decyzję. Pierwszą lepszą drogą powiadomić Vai'raella o całej sytuacji i niech ta komedia skończy się już raz a dobrze. Prawda, miał zamiar wykupić Fr'ealla spod wyroku śmieci, ale tylko po to, żeby jeszcze na oczach Yllen i jej narzeczonego strzelić go w mordę. Mimo wszystko zamierzał jednak dać obojgu czas do drugiej – może jednak cos wymyślą, może jednak obejdzie się bez powiadamiania pewnych osób. Kto wie?

W pewnym momencie ujrzał coś, co przyciągnęło jego uwagę dużo bardziej niż bajeczny wschód słońca. Ulicą w stronę domu jechały nieśpieszni dwie milicyjne półciężarówki. Takie, jakich używały oddziały szturmowe. Arm wspomniał Yllen i jej rozmowę telefoniczną i tak jakoś poczuł się nieswojo.

Pierwszą reakcją było zebranie torby i broni. Drugą, wyjście z domu. Arm wiedział ze w zasadzie nic poważnego mu nie groziło, wolał jednak nie pakować się w łapy milicjantów, jako że ci ostatni mogli nie potraktować poważnie jego tłumaczeń. Ostrożność nie zawadzi. Taak, należałoby chociaż obudzić Yllen i Fr'eala. Zamiast tego Arm zadziałał zgodnie z zasadą "ratuj się kto może", zwłaszcza że obudzić ich byłoby raczej ciężko. Już raz próbował.

Siadł na ławce skrytej za krzakami po drugiej stronie ulicy i wyczekiwał, patrząc uważnie. Usłyszał łomotanie do drzwi. Padło polecenie wyjścia z domu, po czym rozległa się kolejna seria niezbyt delikatnego pukania. Na górze w dalszym ciągu nic się nie działo. Erlins słyszał jak pada sakramentalne Ostatnie Ostrzeżenie. Tradycyjne piętnaście sekund postanowił wykorzystać na zapalenie papierosa. Skończył walczyć z zacinającą się zapalniczką, kiedy usłyszał odgłos rozwalania drzwi z buta i okrzyki wkraczających szturmowców. Żałował trochę że nie może obejrzeć tego wszystkiego z bliska.

A potem westchnął cicho i spokojnie ruszył w stronę rynku. Miał nadzieję ze jakiś spożywczak będzie już otwarty, jako że zbliżała się pora na śniadanie.

 

 

+ + +

 

 

Był gdzieś tak w połowie śniadania, czyli potrząsnął puszką soku z granatu żeby poruszyć siedzący na dnie naturalny osad i już miał ją otworzyć, kiedy nagle w jego umyśle pojawiła się pewna myśl.

Zrób coś, powiedziała w ten szczególny sposób w jaki wysławiają się myśli.

A niby co mam zrobić, skontrował Erlins. Zresztą już zrobiłem, tak jak zamierzałem.

Nie możesz tak tego zostawić, powiedziała myśl.

Niby czemu?

Bo tak nie powinno się robić. Chociaż się za nim wstaw.

W życiu! Ma co chciał. Niech się cieszy że nie musieliśmy siedzieć ze sobą jeszcze, powiedzmy, tygodnia. Wtedy modliłby się żebym go tylko rozstrzelał.

Przecież tak naprawdę nie jesteś zły. Nie zrobiłbyś tak.

No i co z tego?

Wynika z tego, że powinieneś coś zrobić.

Zasłużył?

Może.

To dobry powód?

Nie wiem.

[Arm myśli.]

Wal się.

Daj spokój. I tak uratujesz mu tyłek.

Jasne. Niby dlaczego?

Zapytaj o to samego siebie zanim ruszysz mu na pomoc.

Niech cię jasna cholera!

[Cisza. Najwidoczniej myśl sobie poszła.]

Arm westchnął, zaklął pod nosem i skrzywił się zniesmaczony.

– Cholerne wyrzuty sumienia.

"Bić się z myślami" to jak widać złe określenie. Czasem wygodniej pogadać z nimi po dobroci. Rozmowa skończyła się tym, ze Arm, naprawdę nie mając pojęcia po co to robi, z najwyższą niechęcią postanowił zainterweniować w sprawie Fr'ealla dla spokoju sumienia, zważywszy na fakt że myśli bywają złośliwe. Mimo wszystko dobrze czasem pokazać się nie tylko jako dobry wykonawca.

Osuszył puszkę soku, po czym wstał i poszedł poszukać transportu do Aa'irve. Na wszelki wypadek, w miarę szybkiego.

 

 

+ + +

 

 

– Arna nie ma w domu – odpowiedziała na zadane przez Erlinsa pytanie pani domu, elfka w wieku mniej więcej dziewięćdziesięciu lat. Była ubrana w elegancki strój – stonowany, ale wystarczająca żeby mocno wyróżnić się na ulicy. Wyglądała zresztą na osobę która nie wychodzi z domu gdy nie ma na to ochoty. Do tego dość mocno zdystansowany ton starający się udawać przystępny – elfka była kontynuatorką tradycji powojennych możnych rodów.

Chodziło właściwie o to, że osiemset lat temu z okładem miał miejsce koniec świata – efekt wojny nuklearnej między dwoma supermocarstwami. Coś w stylu USA i ZSRR z czasów ziemskiej zimnej wojny, tylko że tutaj odpowiednik Związku Radzieckiego był zły, a Stany wcale nie lepsze, ale bogatsze. Niesamowicie stechnologizowana elfia cywilizacja, ich miasta i dokonania znikły w opisanej trzy tysiące lat wcześniej przez proroka Velesa Ciemności Jaśniejszej niż Tysiące Słońc, zaś kilka milionów ocalałych elfów spędziło jakieś sto lat w podziemnych miastach – schronach. Kiedy już promieniowanie opadło na tyle, by można było wyjść na powierzchnię i używać w nocy żarówek zamiast świecić samemu, rozpoczęto budowanie cywilizacji od nowa – tym razem stworzonej na własny użytek, nie zaś jakiejś chorej ideologii dążącej wyłącznie do potęgi i władzy.

Zwykli śmiertelnicy wiedzieli dobrze jak potoczy się historia odbudowy świata pod wodzą pozostałości dawnych ekip rządzących po wyjściu ze schronów, więc przezornie rozprawili się z nimi odpowiednio wcześniej. Problem polegał na tym że niektórym zwykłym śmiertelnikom po prostu się ona podobała i też chcieli być fajni.

– Czy ma pan do niego jakaś ważną sprawę?

Słowo "pan" umarło śmiercią naturalną po wojnie, kiedy przy pracy nad budowaniem nowego świata zwyczajnie nie było miejsca na wywyższanie jednych ponad drugich. Zwyczaj przetrwał do dziś – nawet sam władca T’hali, noszący tytuł Wielkiego Tana, jest na ty z każdym przechodniem. Kilka osób próbowało jednak je wskrzesić, bo o podtrzymaniu przy życiu ciężko byłoby tutaj mówić.

– Jest to sprawa związana z porwaniem jego narzeczonej, właściwie to dokładniej z jej porywaczem. Wybaczy pani – Arm postanowił ze dla bezpieczeństwa lepiej będzie na chwilę przyjąć zasady wroga – ale myślę że lepiej byłoby porozmawiać z nim na ten temat w cztery oczy…

– Rozumiem… – powiedziała kobieta, dając do zrozumienia że mimo mało entuzjastycznego brzmienia jej głosu postanowiła pomóc. -Proszę wziąć jego numer telefonu i zadzwonić za… pięć godzin. Umówcie się na spotkanie.

– Dziękuję bardzo – Arm położył stonowany nacisk na bardzo, po czym pożegnał się i odszedł.

Parę godzin później stał w budce telefonicznej pod budynkiem poczty i wrzucał żetony w stosowny otwór w aparacie telefonicznym. Kiedy na ekraniku pokazał się napis WYBIERZ NUMER, wykręcił ten z kartki. Zabrzęczał sygnał, a w kilka sekund później w słuchawce rozległ się głos:

– Arno Vai'raell, w czym mogę pomóc?

– Jest sprawa z porwaniem twojej dziewczyny. Możemy o tym pogadać w cztery oczy? Mam żetony tylko na dziesięć minut rozmowy…

– Nie ma sprawy – glos delikwenta był spokojny, ale zdradzał zaciekawienie połączone z niepewnością. – Gdzie się spotkamy?

– Najbliższa kawiarnia przy twoim domu? Powiedz gdzie.

– Co pijesz? – spytał Vai'raell po wytłumaczeniu Armowi jak dojść.

– Duże piwo. Do zobaczenia.

Pierwszy krok został zrobiony.

 

– Jak mówiłem, rzecz dotyczy porwania Yllen – zaczął Arm, kiedy siedli już przy stoliku. Erlins spodziewał się ujrzeć inną postać, w każdym razie nie w miarę atrakcyjnego, wysokiego, krótko obciętego blondyna z tatuażem na policzku – kilkoma wąskimi i klinowatymi czerwonymi liniami odchodzącymi spod szczęki w stronę nosa i kończącymi się na wysokości kości policzkowych. Tatuaże, powszechnie spotykane wśród większości elfów, były źle widziane wśród elit które uważały je za prostackie. Arno zamówił to samo co Arm.

Pije piwo, pomyślał likwidator. No proszę, tak dobrze urodzony a chce napoju dla pospólstwa, i jeszcze dużą porcję…

– Dokładniej chodzi o porywacza.

– Hmm? – Vai'raell, mistrz miecza i legenda szermierki sportowej w przystojący szlachcie złożony sposób wyraził swoje zainteresowanie.

– Wiem że został już ujęty, a Yllen uwolniona.

– Zgadza się… – Arno, co dziwne, nie był zainteresowany skąd Arm o tym wie.

– Chciałbym go wykupić spod wyroku.

– Dlaczego? – spytał jego rozmówca pociągnąwszy długi łyk piwa.

– To mój dawny znajomy. Mam z nim do załatwienia kilka spraw.

– Obawiam się że nic z tego. Możesz jedynie dołączyć do plutonu egzekucyjnego kilka osób w swoim imieniu, ale nie pozwolę na jego uwolnienie.

– Dlaczego?

Zdenerwował się profesjonalnie: nie zmienił wyrazu twarzy ani tonu głosu, ale sposób wypowiadania zdań nie pozostawiał wątpliwości że rozmówca nie ma szczególnie dobrych intencji.

– Ośmielił się porwać moją narzeczoną, świadom że została przeznaczona komuś innemu! Już samo to wystarczy żeby go rozstrzelać. Do tego należy dołożyć wyjątkowo nieudolne porwanie, oraz to że był świadom tego, że Yllen jest przeznaczona komuś z wyższego rodu! Nawet pomijając zasady kodeksu szlacheckiego, zamierzam go uśmiercić z czystej zemsty. Żadna cena za jego uwolnienie nie będzie dość wysoka, panie Erlins. Daję panu jedynie możliwość dołączenia do plutonu swojej grupy, nic więcej. Egzekucja zostanie ogłoszona jutro, będzie miał pan trochę czasu do namysłu. Czy mogę pomóc jeszcze jakoś?

– Myślę że poprzestaniemy na dopiciu piwa – powiedział Arm, niezadowolony z tego ze jedynym jego osiągnięciem było jak na razie darmowe piwo od przedstawiciela samozwańczej szlachty. Na razie było niedobrze.

– Żadna cena? – spytał jeszcze dla pewności, gdzieś pod koniec piwa.

– Żadna.

– No cóż.

 

 

+ + +

 

 

"DNIA 23 PAŹDZIERNIKA O GODZINIE 15 NA PLACU CAI'SAMELTHA ODBĘDZIE SIĘ EGZEKUCJA FR'EALLA TRAVLL'A, SKAZANEGO MOCĄ VENDETTY PRZEZ ARNA VAI'RAELLA. WYROK ZOSTANIE WYKONANY POD POMNIKIEM PO ODCZYTANIU PRZYCZYNY I MOWY SKAZUJĄCEJ."

Arm wahał się dość długo, cały czas zastanawiając się po jaką cholerę to robi.

W trzy dni nie miał specjalnych szans na dowiedzenie się gdzie jest więziony Fr'eall, aby go stamtąd wykraść, albo na wymyślenie dobrych argumentów dla jego oswobodzenia. Pozostała jedynie najbardziej radykalna, a zarazem śmiała droga. Arm przestąpił próg sklepu z bronią, w którym zakupił emgi potrzebne do porwania Yllen.

– Chciałbym zakupić ćwiczebny granatnik przeciwpancerny GP-51 i jedną głowicę ćwiczebną. Tak, EMG. Mamy ich równy zapas, ta jedna będzie do celów pokazowych. Będę prowadził szkolenie dla grupy pospolitego ruszenia, złożyliśmy się na broń. Zgadza się, tamten gość z którym ostatnio kupowałem elektromagnetyki był z tej grupy… Nie, nie mam zaświadczenia, ale mogę okazać moją książeczkę wojskową, tam wpisano mi patent instruktora. Dobrze, proszę… Dziękuję, do zobaczenia.

 

 

+ + +

 

Wejście na płaski dach dwupiętrowej kamienicy nie stanowiło wielkiego problemu, pomimo tego że żeby uniknąć zamieszania związanego z przechodzeniem przez sklep trzeba było gramolić się po zewnętrznej drabinie, a futerał z granatnikiem wredne obijał się o plecy i biodro. Pokonawszy drogę na szczyt, Arm rozłożył granatnik i załadował go głowicą elektromagnetyczną, po czym spojrzał na plac.

Na dole zebrał się już spory tłum. Wszyscy zebrani byli dookoła pomnika, czekając na rozpoczęcie. Nagle tłum rozstąpił się przed nadchodzącym orszakiem. Na jego czele szedł Arno Vai'raell wraz z dwoma świadkami z magistratu, którzy mieli w imieniu Rządcy Miasta potwierdzić legalność wykonanej vendetty. Za nimi, mając związane ręce, szedł Fr'eall eskortowany przez dwóch członków plutonu egzekucyjnego. Sześciu pozostałych maszerowało dwójkami na końcu.

Plutony egzekucyjne grupowano głownie z milicjantów i żołnierzy, bywały w nich jednak również osoby cywilne. Do plutonu można było zostać przyjętym wyłącznie z własną bronią, oraz po udowodnieniu że ma się jakiekolwiek, choćby najdrobniejsze i sensowne powiązanie ze sprawą lub skazującym. Po jego wykonaniu strzelcom wypłacano zwyczajową zapłatę. Arm nie miał pojęcia skąd pochodzili, gdyż wszyscy zgodnie ze zwyczajem ubrani byli po cywilnemu.

Fr'eall nie wyglądał na przerażanego czy załamanego. Na jego twarzy było widać jedynie niezadowolenie z porządku rzeczy. Być może także z faktu, że Arm nie obronił jego i ukochanej przed złymi milicjantami. Został delikatnie, lecz stanowczo postawiony pod cokołem pomnika. Arm zauważył ze zdobiło go kilka śladów po kulach – Fr'eall nie był pierwszy. Vai'raell wszedł na cokół, chwycił się ręki dwa razy większego od siebie woda partyzantów.

– Mieszkańcy miasta Aa'irve! Usłyszcie mnie! – zaczął zwyczajowo, unosząc rękę. Odpowiedział mu chóralny pomruk zrozumienia.

– Dzisiejszego dnia, na mocy ogłoszonej przeze mnie vendetty, stracony zostanie Fr'eall Travll! Dopuścił się on bezprawnego uprowadzenia mojej narzeczonej wbrew jej woli, z pełną świadomością tego że została mi przyrzeczona!

Tłum zaszemrał chóralnie. Mógł to być komentarz pod adresem „elity” i jej chorych pomysłów, współczucie dla skazanego lub coś jeszcze innego. W każdym razie na pewno nie to, co miał zamiar usłyszeć mówca.

– Ten oto elf zostanie skazany zgodnie z zasadami kodeksu szlacheckiego – w tym miejscu tłum zaszemrał baaaardzo wyraźnie i bez rozróżniania słów łatwo było zgadnąć co myśli o kodeksie szlacheckim – oraz za obrazę mojej osoby, okazaną jego czynem!

Na egzekucji normalnego zbrodniarza tłum wznosiłby stosowne do sytuacji, szczere i głośne okrzyki potwierdzające słuszność słów skazującego i domagające się krwi bandyty. Tutaj Vai'raellowi musiały wystarczyć jedynie pozbawione przekonania pomruki tłumu i okrzyki typu „Jesteśmy z tobą!”, nie skierowane bynajmniej do niego.

– Ktokolwiek chciałby wystąpić w obronie skazanego, niech przemówi lub zachowa milczenie! – padła sakramentalna formuła.

– Co to za pomysł żeby skazywać chłopaka za jego uczucie?! – rozległ się gdzieś w tłumie najgłośniejszy i najwyraźniejszy z okrzyków.

– To żałosne działanie było dowodem na niedopasowanie do naszej cywilizacji… zaczął skazujący.

– Cywilizacji! Przez takich jak wy stara cywilizacja spłonęła! – zaczęło się.

– Wyście urządzili koniec świata!

– To przez takich zapłonęła Ciemność Jaśniejsza niż Tysiące Słońc!

Więcej tłum nie powiedział, gdyż Vai'raell dał znak plutonowi egzekucyjnemu. Strzelcy musieli być naprawdę dobrze opłaceni, gdyż wbrew wszelkim zasadom na moment znacząco odwrócili się w stronę tłumu.

– Czy skazany ma jakieś ostatnie życzenie?

Fr'eall pomyślał chwilę.

– Piwa! – odezwał się.

Z piwiarni, w której spotkał Arma, przyniesiono duży kufel piwa. Chłopak opróżnił go spokojnie, nie śpiesząc się. Wyglądał na pogodzonego z losem.

– Niech strzelcy czynią swoją powinność – powiedział spokojnie.

Pluton egzekucyjny ustawił się w szereg w odległości trzydziestu kroków od skazańca. Jeden ze strzelców podszedł do Fr'ealla by zawiązać mu oczy. Ten odmówił. Elf wrócił do szeregu.

– Pluton egzekucyjny! Baczność! – padła komenda z cokołu.

– To mnie kiedyś wykończy – powiedział do siebie Arm, celując.

Więcej komend nie padło, gdyż po komendzie „baczność” padł strzał z granatnika. Impuls elektromagnetyczny sprawił że wszyscy, jak jeden mąż, polecieli na ziemię. Zaraz po tym padła seria z emga – trafiony szlachcic poleciał z cokołu na bruk, obijając się przy tym. Żaden z obserwatorów nie został porażony – zachowanie odległości dwudziestu kroków między strzelcami a widownią to jednak dobra rzecz, pomyślał Arm.

– Egzekucja odwołana! – wydarł się Arm z dachu, po czym zręcznie zeskoczył na niższy taras, potem na następny, a z niego na ulicę.

– Nikt nie powinien zostać uśmiercony za akt swoich uczuć! Staję w obronie skazanego, żądając jego ułaskawienia! Ktokolwiek się ze mną nie zgadza, niech przedstawi swój sąd na ubitej ziemi!

Tłum zakrzyknął entuzjastycznie, zaś dwaj przedstawiciele Rządcy skinęli głowami, przychylając się do słów Arma. Jeden z nich podarł dokument uznający ważność wendetty. Arm dał solidnego kopa leżącemu szlachciurze i szermierzowi, po czym powoli podszedł do Fr'ealla, którego ktoś zdążył już rozwiązać.

– Dzięki… – zaczął niedoszły skazaniec.

Arm nic nie powiedział. Zamiast tego z całej siły strzelił go w mordę, tak że ten poleciał na bruk. A potem odszedł, pozostawiając za sobą dziewięć nieprzytomnych osób, leżącego na ziemi Fr'eala i oniemiały tłum.

 

Koniec

Komentarze

Sam nie wiem... Pomysł fajny, fabuła chyba też się broni. Ale wykonanie pozostawia sporo do życzenia. Znalazłem wiele literówek, błędów stylistycznych i zdań zakręconych jak krakowskie precle. To co mi najbardziej przeszkadzało czytać tekst, to:

"spowrotem" - bez komentarza ;-)

"Jego patron, przywódca partyzantów wsławiony zdobyciem miasta przez swój siedemdziesięcioosobowy oddział podczas przedostatniej wojny, trzymał we wzniesionej ręce szablę, przez plecy miał przewieszony karabin, zaś jego miedziany płaszcz był malowniczo rozwiany."  - Chwilę trwało, zanim rozgryzłem logicznie to zdanie. Domyślenie się potem, że chodziło o pomnik, było łatwizną.

"Poza tym [na jakimś bliżej nieokreślonym poziomie świadomości] kufel zorientował się, że robi się coraz bardziej pusty." - Biedny kufel. Zorientowanie się, że robi się pusty, musiało być dla niego straszne ;-)

"jeśli coś nie pójdzie," - Jeżeli coś pójdzie nie tak / źle

"Piąty dzień dopiero się zaczynał. Była piąta rano, czyli pora gdy każdy normalny elf jeszcze śpi. Arm obudził się wcześniej i od chyba godziny pętał się po domu bez specjalnego celu." - czyli piatego dnia obudził się o czwartej, wziął sznur i zaczął się nim chaotycznie obwiązywać?

"Rozmowa skończyła się tym, ze Arm, naprawdę nie mając pojęcia po co to robi, z najwyższą niechęcią postanowił zainterweniować w sprawie Fr'ealla dla spokoju sumienia, zważywszy na fakt że myśli bywają złośliwe."
"Niesamowicie stechnologizowana elfia cywilizacja, ich miasta i dokonania znikły w opisanej trzy tysiące lat wcześniej przez proroka Velesa Ciemności Jaśniejszej niż Tysiące Słońc, zaś kilka milionów ocalałych elfów spędziło jakieś sto lat w podziemnych miastach - schronach. "
- Dwa przykłady zdań, które do rozszyfrowania wymagają zdolności kryptologa.

"Słowo "pan" umarło śmiercią naturalną po wojnie, kiedy przy pracy nad budowaniem nowego świata zwyczajnie nie było miejsca na wywyższanie jednych ponad drugich. Zwyczaj przetrwał do dziś - nawet sam władca T'hali, noszący tytuł Wielkiego Tana, jest na ty z każdym przechodniem."  - Znowu supełek logiczny. A na dodatek zmieniony czas w zdaniach (przeszły, teraźniejszy, potem znów przeszły). Lepiej brzmiałoby IMHO "..., noszący tytuł Wielkiego Tana, był na Ty z każdym przechodniem".

"Wejście na płaski dach dwupiętrowej kamienicy nie stanowiło wielkiego problemu, pomimo tego że żeby uniknąć zamieszania związanego z przechodzeniem przez sklep trzeba było gramolić się po zewnętrznej drabinie, a futerał z granatnikiem wredne obijał się o plecy i biodro." - Leżą tu styl, interpunkcja i kolejność zdań.

"wszyscy, jak jeden mąż, polecieli na ziemię" - w tym kontekście raczej wszyscy (ten jeden mąż raczej niepotrzebny) upadli / przewrócili się. Polecieć na Ziemię można np. z Marsa ;-).

Sam nie wiem... Pomysł fajny, fabuła chyba też się broni. Ale wykonanie pozostawia sporo do życzenia. Znalazłem wiele literówek, błędów stylistycznych i zdań zakręconych jak krakowskie precle. To co mi najbardziej przeszkadzało czytać tekst, to:

"spowrotem" - bez komentarza ;-)

"Jego patron, przywódca partyzantów wsławiony zdobyciem miasta przez swój siedemdziesięcioosobowy oddział podczas przedostatniej wojny, trzymał we wzniesionej ręce szablę, przez plecy miał przewieszony karabin, zaś jego miedziany płaszcz był malowniczo rozwiany."  - Chwilę trwało, zanim rozgryzłem logicznie to zdanie. Domyślenie się potem, że chodziło o pomnik, było łatwizną.

"Poza tym [na jakimś bliżej nieokreślonym poziomie świadomości] kufel zorientował się, że robi się coraz bardziej pusty." - Biedny kufel. Zorientowanie się, że robi się pusty, musiało być dla niego straszne ;-)

"jeśli coś nie pójdzie," - Jeżeli coś pójdzie nie tak / źle

"Piąty dzień dopiero się zaczynał. Była piąta rano, czyli pora gdy każdy normalny elf jeszcze śpi. Arm obudził się wcześniej i od chyba godziny pętał się po domu bez specjalnego celu." - czyli piatego dnia obudził się o czwartej, wziął sznur i zaczął się nim chaotycznie obwiązywać?

"Rozmowa skończyła się tym, ze Arm, naprawdę nie mając pojęcia po co to robi, z najwyższą niechęcią postanowił zainterweniować w sprawie Fr'ealla dla spokoju sumienia, zważywszy na fakt że myśli bywają złośliwe."
"Niesamowicie stechnologizowana elfia cywilizacja, ich miasta i dokonania znikły w opisanej trzy tysiące lat wcześniej przez proroka Velesa Ciemności Jaśniejszej niż Tysiące Słońc, zaś kilka milionów ocalałych elfów spędziło jakieś sto lat w podziemnych miastach - schronach. "
- Dwa przykłady zdań, które do rozszyfrowania wymagają zdolności kryptologa.

"Słowo "pan" umarło śmiercią naturalną po wojnie, kiedy przy pracy nad budowaniem nowego świata zwyczajnie nie było miejsca na wywyższanie jednych ponad drugich. Zwyczaj przetrwał do dziś - nawet sam władca T'hali, noszący tytuł Wielkiego Tana, jest na ty z każdym przechodniem."  - Znowu supełek logiczny. A na dodatek zmieniony czas w zdaniach (przeszły, teraźniejszy, potem znów przeszły). Lepiej brzmiałoby IMHO "..., noszący tytuł Wielkiego Tana, był na Ty z każdym przechodniem".

"Wejście na płaski dach dwupiętrowej kamienicy nie stanowiło wielkiego problemu, pomimo tego że żeby uniknąć zamieszania związanego z przechodzeniem przez sklep trzeba było gramolić się po zewnętrznej drabinie, a futerał z granatnikiem wredne obijał się o plecy i biodro." - Leżą tu styl, interpunkcja i kolejność zdań.

"wszyscy, jak jeden mąż, polecieli na ziemię" - w tym kontekście raczej wszyscy (ten jeden mąż raczej niepotrzebny) upadli / przewrócili się. Polecieć na Ziemię można np. z Marsa ;-).

I znowu dwa komenarze. Można prosić o usunięcie?

Cierpisz na syndrom dłuuugich zdań ;)

Zaznaczam, że ja tam ekspertem nie jestem ale czytałem z przyjemnością. Świadomy stanu wypełnienia kufel i zakończenie z obiciem mordy mnie wzruszyły :) Gdybyś nad tym jeszcze trochę popracował (proponowałbym m.in. nad dialogami) to by było naprawdę świetne. Pozdrawiam I.

No właśnie, te długie zdania... z tym zawsze miałem problem, "zwięzłość wypowiedzi" to nie jest moja mocna strona. Tak samo składnia i interpunkcja - kolejna rzecz do ogarnięcia, w ogóle jak następnym razem będę wrzucał opowiadanie to będę musiał przepuścić je pod tym względem przez korektę...
Niemniej jednak - widzę tu jakieś światełko w tunelu:)

Powiem tak: Błędów stylistycznych i interpunkcyjnych jest całe mnóstwo. Aż mi się ich nie chce wymieniać. Problem polega na tym, że całość jest napisana niezwykle drętwo. Mówię tutaj głównie o wypowiedziach bohaterów, które są momentami niemiłosiernie sztuczne. Utkwił mi tu w pamięci moment, kiedy Arm zorientował się, że jadą w zlą stronę. Czytanie powodowało mimowolną podróż ręki do czoła.
Fabuła jest nie najgorsza, ogólna myśl nawet fajna, natomiast wykonanie leży na łopatkach. Popracuj nad tym.
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka