
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Grudzień był wyjątkowo zimny tego roku. Praktycznie przez cały miesiąc temperatura utrzymywała się poniżej zera, a w nocy często dochodziła do minus dwudziestu. Jakby tego było mało, wokół piętrzyły się nieogarnione zaspy śniegu. Można było pomyśleć, że Polandia znajduje się na biegunie północnym, a przecież poza trzema, czterema miesiącami zimy było tu bardzo ciepło, zwłaszcza latem, gdy niejednokrotnie upały dawały się mocno we znaki.
Niebo nad Bulgrad było zasnute chmurami, czyniąc noc jeszcze czarniejszą. Gdyby nie światło latarni ulicznych, ciężko byłoby przyzwyczaić wzrok do smolistych ciemności. Z pewnością nikt nie mógł dojrzeć dzisiejszego wieczoru pierwszej gwiazdki, jakże ważnej dla wszystkich mieszkańców Bulgrad – wszakże dzisiaj była wigilia świąt Bożego Narodzenia, a wraz z pierwszą gwiazdką całe rodziny siadały do tradycyjnej wieczerzy.
Na obrzeżach miasteczka znajdował się jeden z trzech kościołów w Bulgrad oraz około dwudziestu domów. Nic się tu szczególnie nie wyróżniało. Wszystko było zwykłe, proste, wręcz nudne. Prawie wszystko. Przy głównej ulicy stał opuszczony dom. Dom to dość duże słowo w jego przypadku. Większość mieszkańców z najbliższego sąsiedztwa zastanawiała się, kiedy wreszcie ktoś rozbierze tę ruderę. Nie dało się ukryć, że dla tych samych osób dom ten również był nudny – w końcu stanowił element ich szarej codzienności, a tylko przejeżdżający przez Bulgrad, bądź odwiedzający swoje rodziny zwracali na niego uwagę. Robili to głównie ze względu na to, iż dawno nie widzieli takiego zaniedbania w ich uporządkowanym do bólu świecie.
Dom był piętrowy z poddaszem. W ciągu dnia można było w pełni oglądać jego brzydotę – farba już dawno odpadła od drewna, a tylko gdzieniegdzie wisiały jej poszarpane resztki. W niektórych miejscach w otwory w ścianach ludzie mogli wsadzić cały palec, a w jednym nawet rękę aż po łokieć. Drewno było zbutwiałe, ale mimo wszystko ciągle utrzymywało dom w całości, jakby ktoś założył na niego niewidzialne klamry. Całe szczęście, że była teraz zima, a nie wiosna po deszczu. Dzięki temu można było przechodzić spokojnie chodnikiem od strony domu bez zatykania nosa. Wiosną było to wręcz niemożliwe – odór spleśniałego i nadgnitego drewna był nie do wytrzymania.
Poza widocznymi i wyczuwalnymi wadami ścian, trzeba przyznać, że reszta prezentowała się nie najgorzej. No, prawie cała reszta. Dom posiadał sześć okien i tylko jedno z nich, na parterze w salonie od strony ulicy było wybite. Może nie całkiem, gdyż ostatni szklany sopel ciągle wisiał w ramie, jednak okno na pewno nie spełniało już swojej dawnej funkcji.
Nocą dom nabierał mocy. Nie jakiejś magicznej, ale na pewno była to moc strachu. Płot ogradzający posiadłość już dawno przypominał bardziej rozstawione pachołki w slalomie niż płot, którym był dawno temu. Mniej więcej trzydzieści metrów od furtki, wiszącej krzywo na jednym górnym zawiasie i skrzypiącej niemiłosiernie przy nawet lekkim podmuchu wiatru, rysowała się sylwetka budynku. Naturalnie, dom nie miał żadnego oświetlenia, dodatkowo najbliższe dwie latarnie również nie działały, toteż cała sylwetka była strasznie ciemna i trudno było rozpoznać, w którym miejscu znajdowały się drzwi wejściowe lub okna. Nic dziwnego, że przechodnie zawsze znacznie przyspieszali kroku zbliżając się do rudery. Zresztą, większość nie ryzykowała i przechodziła na drugą stronę ulicy i przeciwległy chodnik.
Wśród mieszkańców w sąsiedztwie krążyły nawet mrożące krew w żyłach opowieści o strasznych wydarzeniach, które rozgrywały się wewnątrz budynku. Wielu wspominało o dzikich nieludzkich jękach, charczeniach, a także demonicznym śmiechu. Niektórzy nawet opowiadali o monstrum, które ponoć widzieli na własne oczy. Czasem odrobina wiatru, skrzypienie starej drewnianej konstrukcji, bądź hałas rozrzucanych śmieci, które wpadły do salonu przez rozbite okno, faktycznie były dość intensywne i działały na wyobraźnię, ale nie zmienia to faktu, że na pewno nie miały nic wspólnego z potworem, którego słyszeli, a niektórzy rzekomo widzieli. Wiadomo, ludzka wyobraźnia podszyta strachem działa, jak dobrze naoliwiona maszyna.
Zbliżała się północ. Ludzie pomału wychodzili ze swoich domów i kierowali się do kościoła na pasterkę. Czasem podśpiewywali kolędy, a wszyscy byli radośni, uśmiechnięci i szczęśliwi. Wigilia sprzyjała takiemu nastrojowi.
W tym samym czasie, gdy blisko słynnego domu przechodziła przytulona do siebie para, chmury wreszcie się rozrzedziły. Pojawiły się pierwsze gwiazdy, a księżyc zaświecił na tyle jasno, że padające światło rozjaśniło mroczną ciemność domu i ukazało jego boczną ścianę oraz okno w pokoju na piętrze. Zwróciło to uwagę spacerującej pary.
– Kochanie, czy odważysz się wejść ze mną do pałacu? – zaśmiał się chłopak.
– Chyba żartujesz!? Nigdy! – dziewczyna była wyraźnie zdegustowana propozycją. – Chodźmy szybciej, bo się spóźnimy.
– Już, już. Jeszcze tylko zrobię jedną rzecz.
Chłopak z uśmiechem podszedł do zaspy śniegu i zaczął z zapałem lepić kulkę. Nie było to łatwe ze względu na mróz, ale po chwili dopiął swego.
– Widzisz to okno na piętrze? Trafię w sam środek i… – urwał przestraszony. – Tam ktoś jest!
Przez krótki moment, kiedy chłopak zrobił zamach, w oknie pojawiła się czarna postać, jednak bardzo szybko znikła. Dziewczyna wystraszona przylgnęła mocno do swojego chłopaka i urywającym głosem powiedziała:
– Przestań mnie straszyć!
– Ja nie żartuję! – chłopak również wydawał się przestraszony. – Chyba jednak coś jest w tych legendach, które opowiadają w okolicy. Lepiej ruszmy się stąd.
Para ruszyła szybkim krokiem, by po dziesięciu metrach zacząć uciekać prawie w panice. Kiedy biegli, nawet raz nie obejrzeli się za siebie i zatrzymali się dopiero po kilku minutach przed ogrodzeniem kościoła.
Tymczasem czarna zakapturzona postać ponownie podeszła do okna. W pokoju było bardzo zimno, ale na nieznajomym widocznie nie robiło to żadnego wrażenia. Z każdym oddechem para wydobywała się obłoczkiem spod kaptura. Mężczyzna ubrany był w czarny płaszcz, na niego miał zarzuconą czarną pelerynę, która zapięta nie zdradzała reszty ubioru, natomiast buty, oczywiście koloru czarnego, okute były żelazem i przy każdym kroku wydawały metaliczne brzęczenie.
Mężczyzna spojrzał przez okno na starszą kobietę, która spieszyła się również na pasterkę. Kobieta szła sama i, może dla odwagi, a może z powodu świątecznego nastroju, podśpiewywała sobie kolędę.
– Ludzie – odezwał się mężczyzna dziwnym zachrypniętym, trochę metalicznym głosem. – Jesteście tacy dziwni.
Wyciągnął lewą rękę przed siebie i podwinął rękaw płaszcza. Na nadgarstku miał zapiętą bransoletkę z siedmioma okrągłymi przeźroczystymi koralikami, jakby malutkimi pojemniczkami. Palec drugiej ręki włożył pod bransoletkę i spróbował ją podnieść. Była dobrze zapięta. Potrząsnął lewą ręką i koraliki cichutko zagrzechotały.
Ponownie spojrzał przez okno. Przez ulicę przebiegł pies. Ciężko było rozpoznać jego rasę, ale dla nieznajomego nie miało to najmniejszego znaczenia. Ani ten, ani żaden inny pies na całym świecie nie wchodził w zakres jego zadania. A naprawdę z różnymi osobami i stworzeniami miał do czynienia podczas swoich misji. Najlepiej pamiętał pierwszą z nich, dawno, dawno temu, kiedy był jeszcze młodym chłopakiem. Misję, w której chłopiec w nim umarł, a narodził się dorosły i dojrzały mężczyzna. Misję, która zakończyła się tragicznie..
Spojrzał w niebo. Księżyc nadal świecił bardzo jasno. Na moment jego światło padło na twarz mężczyzny, odsłaniając usta, policzek i podbródek. Miał krótki, lecz sztywny zarost czarnego koloru, gdzieniegdzie przepasany siwymi włoskami. Podniósł rękę i delikatnie podrapał się po policzku. Chrzęst nieogolonej brody był nadzwyczaj głośno słyszalny w opuszczonym pokoju.
Nieznajomy obrócił się i zrobił kilka kroków w przeciwległą stronę pokoju. Zatrzymał się idealnie na środku. Spuścił głowę, jakby patrzył na swoje żelazne buty. Prawą rękę zaciśniętą w pięść przycisnął do serca.
– Tydzień. To dużo czasu – powiedział sam do siebie.
Misję musiał wykonać dokładnie na przełomie roku. Miał dużo czasu, jednak zanim będzie gotów, powinien jeszcze dobrze się przygotować, a przede wszystkim zaabsorbować dużo energii. Pozostawał też jeszcze jeden mały problem – potrzebował zlokalizować i odnaleźć swój cel, a do tej pory posiadał tylko jeden niezbyt dokładny ślad. Odwrócił się w stronę okna i wyprostował rękę, otwierając dłoń. Palce jednak pozostawił lekko zgięte.
Po chwili tuż nad dłonią pojawił się unoszący, malutki świecący punkcik, który zaczął stopniowo rosnąć. Wyglądał już jak piłka golfowa, emanująca oślepiającym białym światłem. Nagle wystraszony szczur zapiszczał i pędem uciekł do dziury w ścianie. W ciemnym pokoju zrobiło się momentalnie jasno, wszystko było teraz dokładnie widoczne. Nie było tego dużo. W pokoju znajdowały się tylko stół i jedno krzesło.
Do unoszącej się kuli światła dołożył drugą dłoń, jakby chciał ją popchnąć. Mężczyzna wyprostował swoje długie, smukłe palce. Na palcu wskazującym miał założony pierścień ze szmaragdowo zielonym owalnym kamieniem. W ułamku sekundy, szybkim pewnym ruchem wypchnął kulę z otwartej dłoni, która błyskawicznie wystrzeliła z ręki i uderzyła w okno. Z głośnym hukiem okno rozpadło się na drobne kawałeczki. Szczątki spadły z trzaskiem na ubity śnieg.
Nieznajomy ponownie podszedł do okna i spojrzał na ziemię. Po chwili usłyszał czyjeś kroki. Nie było jeszcze nikogo widać na chodniku, ale on już wiedział.
– Nareszcie – zabrzmiał metalicznie głos mężczyzny.
Przez roztrzaskane przed chwilą okno, nieznajomy wyskoczył i miękko wylądował na ziemi, uginając lewe kolano. Bezszelestnie przeszedł alejką i znalazł się na chodniku. Skręcił w prawo i przystanął. Spacerujący był już doskonale widoczny i znajdował się zaledwie kilkanaście metrów dalej. Zbliżał się chwiejnym krokiem. Najwidoczniej uczcił święto mocniejszym trunkiem. Kiedy znajdował się tuż obok nieznajomego i prawie go mijał, mężczyzna w czerni trącił go barkiem na tyle silnie, że przechodzień wylądował na tyłku w zaspie śniegu.
– Hej! Uważaj człowieku, jak łazisz! – krzyknął oburzony przechodzień i niezdarnie próbował wydostać się z zaspy.
Alkohol mocno dawał się teraz we znaki. Kiedy już prawie udało mu się wstać na nogi, nieznajomy ponownie pchnął przechodnia w górkę śniegu. Tym razem wylądował w zaspie twarzą, a trochę śniegu dostało mu się do ust.
– Kur… – pijany przechodzień chciał zakląć, ale nie zdążył.
Mężczyzna w czarnej pelerynie kolanem przycisnął nieszczęśnika do zaspy, a następnie obydwie jego ręce splótł w swojej prawej dłoni. Szarpnął przechodnia mocno i jedną ręką uniósł w górę na tyle wysoko, iż ten nie mógł sięgnąć stopami podłoża. Długie palce lewej ręki położył na czole pijanego, który próbował się rozpaczliwie wyrwać, jednak uścisk nieznajomego był bardzo mocny.
– Człowieku, czego ode mnie chcesz? Co ja ci zrobiłem? – nie uzyskał żadnej odpowiedzi, więc spróbował jeszcze raz. – Kim jesteś?
Mężczyzna w czerni zdawał się nie słyszeć jego pytań. Nagle jego oczy rozbłysły białym światłem. Przechodzień natychmiast wytrzeźwiał. Nieznajomy potrząsnął bransoletką na lewej ręce. Początkowo cicho, jednak stopniowo coraz głośniej zaczął wypowiadać dziwną formułę, niezrozumiałą dla przechodnia.
Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Białe światło z oczu nieznajomego wystrzeliło prosto w oczy trzymanego w górze mężczyzny. Jeden z koralików na bransoletce otworzył się, a z całego ciała ofiary zaczął unosić się obłok, jakby para lub dym. Delikatnie kierował się wprost do koralika, wypełniając go szczelnie. Po kilku sekundach pojemniczek zamknął się i zmienił swój kolor na szkarłatno czerwony. Nieznajomy upuścił zwłoki mężczyzny, wyglądające na całkowicie wysuszone. Skóra była szara, cała pomarszczona głębokimi bruzdami. Oczy znikły, a na ich miejscu pozostały puste czarne oczodoły. Usta bez warg wygięły się w okrąg.
– Jestem Wolturiusz – powiedział metalicznym głosem nieznajomy.
Odetchnął głęboko, po czym cały zapas powietrza wypuścił z płuc. Odwrócił się i wolnym krokiem poszedł w drugą stronę. Był coraz dalej, aż w końcu znikł w gęstym mroku.
Dużo powtórzeń wyłapałem.
Jesli to wstep do czegoś dłuższego, to ok, w następnej częśći się pewnie wszystko wyjaśni, ale jeśli samodzielne, zamknięte opowiadanie, to nie bardzo kapuję o co tu chodzi, kim jest ten koleś z koralikami, czemu wyssał jakiegoś pijaczka, co robił w tym domu, jaka miał misję?
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
A, pisze, że prolog. To ok, poczekamy, co bedzie dalej :) Tylko te powtórzenia sobie przekombinuj, póki możesz.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Takie to, ja wiem... Dobra, zobaczymy co będzie dalej, bo mam mieszane uczucia (spowodowane stylem, a to jednym podpasuje, a innemu nie).
I mieszasz czasy. Czasami jest to uzasadnione i nie przeszkadza, ale nie zawsze.
Dziękuję za uwagi. Poprawiłem tekst i umieściłem ponownie. Ponadto chcę zaznaczyć, że powyższy tekst jest prologiem do, mam nadzieję, większej powieści, dlatego siłą rzeczy w tak krótkim fragmencie nie mogą znajdować się wszystkie odpowiedzi.
Gdyby nie światło latarni ulicznych, ciężko byłoby przyzwyczaić wzrok do smolistych ciemności.
Że co proszę?... Światło sprawia, że łatwiej przyzwyczaić wzrok do ciemności? Czy tylko mnie się wydaje, że to zdanie zawiera ciężki błąd logiczny?
Na obrzeżach miasteczka znajdował się jeden z trzech kościołów w Bulgrad oraz około dwudziestu domów.
Druga połowa tego zdania brzmi jakoś dziwnie. Może dlatego, że na ogół nikt nie liczy domów na obrzeżach miasta, bo gdzie właściwie te obrzeża się zaczynają?
Dom był piętrowy z poddaszem. W ciągu dnia można było w pełni oglądać jego brzydotę - farba już dawno odpadła od drewna, a tylko gdzieniegdzie wisiały jej poszarpane resztki.
Hm. Poszarpane resztki farby? Nie można napisać po ludzku, że się łuszczyła?
W niektórych miejscach w otwory w ścianach ludzie mogli wsadzić cały palec, a w jednym nawet rękę aż po łokieć.
To grube te ściany.
Dzięki temu można było przechodzić spokojnie chodnikiem od strony domu bez zatykania nosa. Wiosną było to wręcz niemożliwe - odór spleśniałego i nadgnitego drewna był nie do wytrzymania.
Dziwne - to już kolejna osoba na tym forum, której się wydaje, że butwiejące (nie gnijące!) drewno śmierdzi. Gdyby tak było, do Puszczy Białowieskiej nie daloby się wejść od smrodu. No i nie mówi się "nadgnity" - to gwara. Poprawnie jest "nadgniły".