– Grosz, szlachetny panie. – Henryk wyszczerzył resztki uzębienia, podniósł dzwonek i zaczął nim hałasować nad głową. – Grosz dla biedaka!
Idący aleją mężczyzna ciaśniej otulił się płaszczem, przyspieszył i szybko zniknął w wilgotnym jesiennym zmroku.
– Następny będzie mój. – Siedzący po drugiej stronie ulicy Maciej wyprostował się, eksponując poszarpany kaftan królewskiego włócznika. – Rzuci srebrne słońce, czuję to!
– Srebrne słońce… Dajcie spać! – Barnaba, najstarszy z trójki żebraków rezydujących przy Wąskiej, przykrył się resztkami worka na mąkę. – I módlcie się, by cokolwiek rzucił.
Czekali w milczeniu, mrok gęstniał. Nikt jednak nie nadchodził. Za to z pobliskiego zaułka wyłonił się pies. Wychudzony zwierzak powęszył i wysikał się pod otoczoną straganami kapliczką Słońca. Maciej sięgnął po kij. W ciemności zamajaczyły kolejne czworonogi.
– Barnabo! – Henryk wydobył stylisko od siekiery. – Wstawaj, Barnabo!
Starzec jedynie mocniej opatulił się workiem.
– Barnabo, zbudź się! – Henryk chwycił broń zębami i ruszył przed siebie na rękach, wlokąc po ziemi bezwładne nogi. – Psy!
Największy z czworonogów utkwił wzrok w Henryku, jakby oceniając szanse. Pozostałe zwierzęta również poderwały łby, ale ich uwagę zwróciło coś innego. Od strony Targu Rybnego dobiegał coraz głośniejszy, rytmiczny zgrzyt. Cała symfonia zgrzytów.
Psy czmychnęły w zaułek. Hałas narastał z każdą chwilą. Henryk prędko ukrył stylisko i wytężył wzrok.
Wyszli zza farbiarni, mrok wokoło nich rozświetlała magia. Wszyscy w jasnych, świątynnych barwach, ze złotym słońcem na piersi. Na przedzie maszerowali strażnicy z halabardami, za nimi kroczyli kapłani w długich szatach. Pochód zamykało kilkudziesięciu Rycerzy Słońca w ciężkich zbrojach.
– Niech blask naszego boga nigdy was nie opuszcza! – Maciej uniósł ręce, starając się przekrzyczeć tupot ciężkich butów. – Zlitujcie się nad weteranem…
Żołnierze zignorowali Macieja, ale jeden z kapłanów przystanął i zmierzył żebraka spojrzeniem. Kaleki włócznik oddał pokłon i wyciągnął złożone dłonie.
– Nie łżesz – rzucił kapłan, kiedy minął ich ostatni szereg zbrojnych. Głos zakonnika był ochrypły i szorstki. – Pamiętam cię spod…
– Datek, szlachetny panie! – Henryk, który podkradł się do mężczyzny, schwycił szatę i zaczął całować stopy kapłana.
– Jak śmiesz mnie dotykać, psie! – Zakonnik odskoczył, na mgnienie oka spuszczając z oczu Macieja.
Sięgnął po zwisającą u pasa pałkę, jednak widząc trwogę na twarzach żebraków splunął jedynie i pognał za zbrojnymi.
– Cały jesteś? – zapytał Maciej.
– Tak. Kopnął mnie, psi syn! – Henryk powlókł się w stronę towarzysza. – Sięgnąłeś?
Maciej uśmiechnął się szeroko, pokazując trzymany w dłoniach mieszek.
– Oj, tu jest więcej, niż srebrne słońce. Najemy się dzisiaj. – Przerzucił zdobycz z ręki do ręki.
Henryk zaczął odstawiać stojące pod murem beczki na deszczówkę.
– Dokąd idziesz? – Maciej liczył już pospiesznie rozsypane monety. – Może będą jeszcze wracać.
– I właśnie dlatego czas się zmywać. – Henryk otworzył ukryte za beczkami drzwiczki. – Idę zawiadomię tych na górze.
– Sądzisz, że szli do gildii?
– Wątpię, ale może Laurent zapłaci za informacje. – Henryk zniknął w mrocznym przejściu.
Przeciskał się wąskim tunelem, w którym żebracy zwykle spędzali noce. W oznaczonym miejscu zmacał przytwierdzoną do ściany drabinę i zaczął piąć się po szczeblach. Nogi ciążyły, ale po chwili był już na dachu. Teraz czekała go wędrówka napowietrznym łącznikiem, którym miał dostać się na drugą stronę ulicy. Tuż obok Henryka cicho przemknął wysoki chłopak, najpewniej powracający z miasta włamywacz.
– Kiedy to było. – Mężczyzna odprowadził wzrokiem zwinnie pędzącego po dachach młodzieńca, westchnął ciężko i złapał pierwszy uchwyt.
Huknęło. Budynek zadrżał, drzemiące na dachach ptaki zerwały się do lotu. Pędzący łącznikiem chłopak aż przysiadł. Od strony Skwerku przy Kaczej jaśniała złowroga, czerwona łuna.
– A to co, do czorta? – Złodziejaszek posłał Henrykowi pytające spojrzenie.
* * *
Kiedy dotarli na miejsce, ogień już dogasał. Ze składu, zwanego potocznie Gildią Złodziei, zostały zgliszcza, nie licząc kamiennego frontu. Nad pogorzeliskiem unosił się migotliwy opar, świadectwo użycia magii ognia.
Zazwyczaj cichy i pusty o tej porze skwer dosłownie pękał w szwach. Zbrojni wszelkiej maści, kapłani w lśniących szatach oraz kupieccy najemnicy otaczali zwartym kordonem garstkę ocalałych. Henryk, wraz z kilkoma innymi bywalcami, siedział na dachu piwiarni. Zbyt daleko, by kogokolwiek rozpoznać, jednak zliczył nie więcej niż trzy tuziny pojmanych.
– Stój! Rozum ci odjęło? – Poznany przed chwilą złodziejaszek złapał Henryka za ramię, kiedy ten ruszył do zejścia.
– Muszę iść do gildii. – Henryk przerzucił nogi do specjalnie przygotowanej windy i ciągnąc za linę, zjechał na dół.
– Bredzisz! Gildii już nie ma, głupcze – szepnął ktoś z mroku.
Na okolicznych dachach, w oknach sutener, praktycznie na każdym rogu kryły się cienie. Z mroku i ciszy setki uważnych oczu obserwowało, jak wysłannicy kupców i Świątyni grzebią wspólną sprawę żebraczej dzielnicy.
– Gildia to my! – fuknął Henryk i ruszył w stronę pogorzeliska. – A tak się składa, że od tyłka w górę wciąż żyję.
Knechci zdążyli już zakuć pojmanych i teraz ładowali ich do ustawionych na wozach klatek.
– A oto i pierwsza hiena! – wrzasnął ktoś, gdy tylko Henryk wyłonił się z ciemności. – Jeszcze krew nie wystygła, a już przyszedł na żer! Zmiataj stąd, kulawy brudasie! – Złotowłosy młodzieniec w świątynnej zbroi zastąpił żebrakowi drogę.
Henryk nic nie powiedział, pochylił jedynie głowę i spróbował ominąć pyszałka, ale ten przystawił mu klingę do szyi.
– Ani kroku dalej!
– Zostaw go! – Dryblas w barwnej zbroi najemnika odciągnął blondyna. – Gnębienie takich przynosi pecha. A my dosyć już krwi tu upuściliśmy.
W mroku Henryk nie miał pewności, ale twarz najemnika wydała mu się znajoma. Jeszcze kilka wiosen temu widywał ją tu, w żebraczej dzielnicy. Wozy zaczęły ruszać. Blondyn szarpał się i klął, lecz odpuścił, kiedy setnik wydał rozkaz wymarszu. Zebrani sprawnie formowali kolumnę.
Kiedy Henryk dotarł do ściany frontowej, magiczne światło oddaliło się na tyle, że pogorzelisko ogarnął mrok. Wraz z ciemnością nadeszli inni, szepcząc gniewnie. Wpatrywali się w roztrzaskane drzwi, będące jeszcze wczoraj bramą do ich własnego świata. A potem wybuchła wrzawa. Henryk ledwie zdążył przylgnąć do muru, kipiąca gniewem zbieranina rzuciła się, by zbierać okruchy tego, co pozostało.
– To moje! – wrzeszczał podrostek w kielichem w dłoni.
– Nie, bo moje! – Ktoś zdzielił chłopaka po głowie, wyrwał łup i pobiegł dalej.
Ludzie, którzy mgnienie oka temu byli sobie braćmi i siostrami, walczyli teraz jak dzikie bestie.
– Uspokójcie się! To jest gildia, to jest nasze! – Słaby głos Henryka niknął we wrzawie.
– Spokój! – grzmiał łysy drab, upychając do wora błyszczące wśród zgliszczy monety. – Pomóżcie mi, zaczniemy od nowa w innym miejscu. Mam plan…
Nikt mu nie pomagał, wszyscy pomagali sobie.
Kiedy nie było już co zbierać, dawni mieszkańcy albo uciekali z pełnymi sakwami, albo z bronią w ręku gnali za tymi, którym fortuna dopisała. Henryk poczekał, aż zgliszcza opustoszeją, zanim wszedł do środka.
– Nie! – mamrotał. – Co oni zrobili? Jak tak można, zburzyli równowagę, znowu będzie wojna. – Ominął ciało złodziejki, która wciąż ściskała rozbitą szkatułę. – Ulice znowu spłyną krwią, trzeba uciekać, po co ja tu w ogóle przyszedłem…
Pod jego prawą dłonią coś drgnęło. Zachwiał się i cofnął, zrozumiawszy, że to kolejne zwłoki.
– Kto idzie? – Głos brzmiał jak dzwon, choć wydobywał się z piersi trupa. Nikt mu widocznie nie powiedział, że z tuzinem strzał sterczących z piersi nie powinien żyć.
Laurent Kane, zwany Królem Złodziei, miał potrzaskane nogi i przebite płuca, a jego zazwyczaj rumiana twarz była blada i mokra od potu.
– Mistrzu… – wyszeptał Henryk.
– Ktoś ty? Pamiętam cię! – Laurent zakaszlał. – Hektor… Nie, Henryk. Nasze oczy i uszy z Wąskiej.
– Nie zdążyłem. – Henryk złapał dłoń mężczyzny. – Szli, ze stu chłopa. Pędziłem, ile sił w rękach, ale nie zdążyłem.
– Szli Wąską, szli Błędną, Długą przyjechali konno. Żyjesz, bo nie zdążyłeś. Tym razem dopisało ci szczęście. – Mężczyzna zaczął kaszleć.
Henryk chciał odwrócić głowę, ale Laurent złapał go i przyciągnął do siebie. Z sinych ust Króla Złodziei obficie ciekła krew.
– Rozleniwiłem się i spasłem. Straciłem jej łaskę, rozumiesz? Korab już ze mną nie rozmawia. Spotkała mnie zasłużona kara – bełkotał, charcząc coraz głośniej. – Teraz najwyraźniej twoja kolej. Życzę powodzenia.
Laurent Kane wyprężył się, zakaszlał i wypluł spory, lśniący chłodnym błękitem klejnot. Uścisk zelżał, oczy mistrza zgasły. Henryk jak zahipnotyzowany wpatrywał się w niebieski kamień na bezwładnej, brudnej dłoni.
– No i na co czekasz, szczęściarzu! – Krzyk zdawał się dochodzić z klejnotu. – Umarł król, niech żyje król! Połknij mnie, a porozrabiamy!
– To mówi! – Henryk zaczął się wycofywać. – Słońce i Księżycu…
– Słońce z pewnością ucieszy twe cudowne nawrócenie, ale jest noc, jeżeli nie zauważyłeś. Nie będę tu leżał w nieskończoność! – Klejnot jarzył się coraz mocniej.
– Kim… Czym ty jesteś? – Henryk nieśmiało podniósł głowę.
– Korabiem, który wreszcie odmieni twoje życie. Tylko zachowaj się jak na złodzieja przystało!
Gdzieś po prawej Henryk usłyszał kroki. W drzwiach dawnej gildii stanęła zwalista postać w zwiewnym stroju. Henryk przywarł do ziemi i zaczął się odczołgiwać od klejnotu.
– Jestem tylko kalekim żebrakiem – rzucił przez ramię i ile sił w rękach ruszył przed siebie. – Mam pecha. Spadłem.
– Spadłeś, bo chciała sprawdzić twą wytrwałość. Tak, niezbadane są jej kaprysy. Ale nie straciłeś wiary i będziesz mógł znowu chodzić. Nawet zęby ci wyczaruję. No co się tak gapisz?
Henryk momentalnie dopadł klejnotu.
– Wybrała? Sprawdzić? Komu ty niby służysz?
– Wiesz przecież.
Zza chmur wyłonił się jasny sierp Księżyca, zalewając pogorzelisko srebrnym blaskiem.
– Jeżeli kłamiesz… – Henryk podniósł kamień. Klejnot był przyjemnie ciepły.
– Nie kłamię. Ale jeżeli nie jesteś zainteresowany…
Mężczyzna pospiesznie wcisnął kamień do ust. Nie miał pojęcia, jak przełknie coś tak wielkiego, ale klejnot sam pchał się do gardła, a potem dalej. Po ciele Henryka rozlało się przyjemne ciepło. Mężczyzną targnął spazm. Upadł, a po chwili wstał. Zwyczajnie, jak przed wypadkiem.
– Bogowie! – Stał na własnych nogach.
Chude, powykrzywiane kończyny odzyskały dawną sprawność. Henryk zrobił krok. Nogi wręcz rwały się do biegu, dopiero po chwili uświadomił sobie, że doskonale widzi w ciemności. Podskoczył, kucnął, przebiegł kilka kroków w stronę wejścia, ale stojąca tam postać zniknęła.
– Bogowie! – Zrobił salto i zaczął tańczyć.
– Pani Księżyca, gwoli ścisłości. Słońce nie miał z tym nic wspólnego.
Henryk z dziecięcym uśmiechem popatrzył na własny brzuch, z którego dobiegał głos.
– Dotrzymałem słowa, zadowolony?
– Tak… Dzięki niech będą Pani!
– Przyjęte, a teraz prędko, bo robota czeka.
– Robota?
– Już zapomniałeś, gołąbeczku? To nie zgrabne ruchy i koci wzrok czynią postrachem nocy. Daj mi kontrolę!
– Słucham?
– Rozluźnij się i obserwuj uważnie, bo nie będę cię wciąż prowadził za rękę.
Obca wola przejęła kontrolę nad ciałem Henryka. Mężczyzna doskoczył do zwłok, z których zdarł skórzaną kurtkę. Od innego nieboszczyka pożyczył spodnie, od kolejnego pas i buty. Pospiesznie dopasował strój i narzuciwszy na głowę kaptur, pognał w mrok. Zatrzymał się pod uschniętym dębem pośrodku skweru.
– Można spalić budynek, ale nie można zniszczyć Gildii! – Niski głos odbijał się echem po pustym z pozoru placu. – Drzewo jeszcze przed świtem wyda owoc!
Nie czekając na odpowiedź, Henryk pognał dalej. Ulica Długa, prowadząca do dzielnicy kupców, wydała się niezwykle krótka. Bezszelestnie sunęli w ciemności, dwa duchy w jednym ciele, przy wejściu do karczmy „Trzy Syreny” wskoczyli na beczkę, a z niej wspięli na parapet. Oddech później byli już na dachu. Wciąż za nisko. Popędzili w górę, zelowane foczą skórą trzewiki pewnie trzymały na mokrej dachówce. Z kalenicy popatrzyli na piętrzący się przed nimi mur. Od kamiennej ściany dzieliło ich dobre dwadzieścia kroków. Cofnęli się, by wziąć rozbieg.
– Co ty wyprawiasz!? – zawołał Henryk. Klejnot na okamgnienie utracił władzę nad ciałem, czego o mało nie przypłacili upadkiem.
– Planuję wypad do dzielnicy kupieckiej, jak za dawnych lat – odpowiedział głos z brzucha. – Tylko musimy wziąć rozbieg.
– Zabijesz mnie!
– Jeśli taka będzie wola Pani… Musimy szybko przezwyciężyć ten twój paniczny lęk.
– Nie mam żadnego lęku! Tylko patrzę w dół i wracają wspomnienia…
– Właśnie o tym mówię. – Klejnot odzyskał kontrolę i ruszyli.
Z każdym krokiem pędzili coraz szybciej. Jeszcze pięć kroków, jeszcze dwa. Skoczyli. Czubkami palców prawej stopy wybili się z samej krawędzi dachu. Świat wokół zwolnił, kiedy lecieli w stronę zwieńczonej blankami ściany. Henryk miał wrażenie, że widzi poszczególne krople deszczu, a ściana jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Wtedy zaczęli spadać.
– Nieee… – Uderzenie o mur stłumiło wrzask.
Coraz szybciej zsuwali się po ścianie. Palce desperacko szukały szczelin, ale mokry kamień był zbyt śliski. Ziemia zbliżała się coraz szybciej. Henryk chciał zamknąć oczy, ale klejnot nie pozwolił. Wyczekał momentu, kiedy Księżyc wyszedł zza chmur i odbił się od ściany. Wylądowali w stogu siana między murem a gospodą.
– Żyjemy – szepnął Henryk, panicznie obmacując nogi. – To cud. Uciekajmy.
– Żyjemy, bo Pani zesłała stóg – skarcił go klejnot. – Zawsze walcz do końca. Pani doceni śmiałość, nawet jeżeli mur był trochę za daleko. A teraz cicho.
Na górze rozjarzyły się pochodnie.
– Złapią nas. To znaczy mnie. To znaczy…
– Ciii… Dałem ci nogi, pamiętasz? Patrz i ucz się, bo najwyraźniej sporo zapomniałeś.
Unoszona krata zazgrzytała. Księżyc prędko skrył się za chmury. Stóg, choć pasował do otoczenia jak świni siodło, nie zwrócił uwagi strażników. Tuzin mężczyzn z halabardami i pochodniami stanęło półokręgiem, rozglądając się wokoło.
Ostrożnie zsunęli się ze stogu i wylądowali miękko tuż za plecami jednego z wartowników. Ugięli kolana, by powoli przekradać się w stronę bramy. Strażnicy wciąż badali otoczenie, ale czarny strój i zwinne ruchy zrobiły swoje. Nikt nie zauważył, jak minąwszy bramę zaczęli wspinać się na mur. Chwilę później mknęli już po dachach kupieckiej dzielnicy.
Robota szła szybko. Z piekarni ukradli worek i przez komin czy lufcik dostawali się do kolejnych domów. Z pierwszego skubnęli kilka pierścieni, z kolejnego szkatułę wypełnioną monetami i złoty kielich. W piątym natknęli się na splecioną w miłosnym uścisku parę. Na pustym stryszku, w świetle świecy, młody mężczyzna i kobieta w sile wieku byli tak sobą pochłonięci, że podwędzenie ich ubrań nie stanowiło problemu.
– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał Henryk, kiedy wrócili na dach.
– Cierpliwości.
Pognali dalej. Kiedy dzwony obwieściły północ, wór był pełen. Ukryli łup w okazałym gołębniku na dachu karczmy „Pod Gołębiem” i ruszyli w stronę górnego miasta.
– Idziemy do zamku?
– Tak, ale jeszcze nie dzisiaj. Musimy odwiedzić pewnego świętoszka.
– Czytasz w moich myślach?
– Nie muszę. Pani zna troski i pragnienia swoich dzieci. – Minęli Dolny Targ i skręcili ku posępnej, górującej nad świątynną wyspą Katedrze. – Wiesz może, gdzie tu można znaleźć jakąś świnię?
– Świnię?
– Tak. Albo lepiej knura.
– To dalej, przy samym rozwidleniu rzek. Po co nam świnia?
– Cierpliwości. – Przeskoczył parkan i pognał w stronę chlewów.
* * *
– Oszalałeś? – Z każdym krokiem Henryka ogarniało coraz większe zwątpienie. – To jest klasztor! Wszyscy noszą broń, a rycerze mają zdolności magiczne.
– O tej porze, w taką noc jak dziś, świętoszki są tak naprute, że mamut by się tam zakradł.
– Co to jest mamut?
– Mniejsze od smoka, kudłate, ma trąbę i robi dużo hałasu. Nieważne, nie gadaj tyle, bo utrudniasz.
Brama klasztorna była otwarta. Co chwilę ktoś opuszczał święte mury za potrzebą. Na wieżach i basztach przebywali wprawdzie strażnicy, ale większość z nich siedziała lub leżała, pochrapując. Jedynie najwytrwalsi wciąż biesiadowali przy ogniskach, wspominając zwycięstwo odniesione tego wieczoru.
– To będzie łatwizna. – Zeskoczyli z dachu i w cieniu zaczekali, aż dwójka wspierających się na sobie nawzajem wojaków ruszy w drogę powrotną.
– Wystarczy, że ktoś zadmie w róg, a na pomoc przybędą cholerni jeźdźcy gryfa.
– Gryfy nie latają w nocy.
Nie skradali się, przeciwnie, szli zygzakiem, nie kryjąc dźwiganego na karku wieprza.
– Chwała niech będzie Słońcu! – Klejnot pozdrowił wspartego o halabardę wartownika.
– Chwała! – Mężczyzna spróbował zasalutować, czego o mało nie przypłacił upadkiem. – Dokopaliśmy im dzisiaj!
Na dziedzińcu wtopili się w mrok przy zachodniej ścianie i pobiegli w stronę dormitorium. Księżyc wyszedł zza chmur, w bladym świetle jedna ściana wyglądała nader zachęcająco. Odczekali, aż Księżyc ponownie się skryje i mając do dyspozycji tylko jedną rękę zaczęli wspinaczkę.
– Uważaj! – zawołał Henryk, kiedy prawie odpadli od ściany.
– Bez obaw, panuję nad sytuacją. To przez świnię, jest dzielna, ale najwyraźniej nie lubi wysokości.
Kilka chwytów później dotarli do celu.
– Jest nasz złotowłosy! – ucieszył się klejnot, kiedy zaglądali przez okno.
W pogrążonej w mroku sali tylko kilka łóżek było zajętych. Koło okna, pod wełnianym kocem drzemał jasnowłosy młodzian, który groził Henrykowi przed Gildią. Świnia raptownie się ożywiła. Nieco ociężale, choć bezgłośnie posadziła zad na parapecie. Zza chmur ponownie wyszedł Księżyc, zalewając okolicę srebrzystym blaskiem. Wieprzek z gracją ześlizgnął się do środka. Wiedzione wolą klejnotu oczy Henryka spotkały się ze świńskimi, w których zalśniła rubaszna iskierka. Kiedy Henryk wreszcie mrugnął, prosiak stanął na tylnych łapach, dziarsko zasalutował i, wciąż w pozycji wyprostowanej, podreptał w stronę śpiącego rycerza.
– Korci mnie, żeby poczekać, aż tamci wrócą i zobaczą, z kim jaśnie pan spędził noc. Ale czas na nas, drzewo musi wydać owoce.
Wieprzek ostrożnie wślizgnął się na posłanie. Młodzieniec, wciąż drzemiąc, przytulił niespodziewanego gościa.
– Jak zamierzasz stąd zejść? – zapytał Henryk, kiedy przysiedli na parapecie i zaczęli wpatrywać się w jaśniejący na niebie sierp.
– Pani jest zadowolona z naszych działań. Zostaniemy nagrodzeni…
Zanim klejnot skończył mówić, Henryk poczuł, że jego ciało zaczyna się zmieniać. Świat wokoło stał się nagle trochę większy, a żylaste ręce żebraka pokryło czarne, lśniące futro.
– Pani niech będą dzięki! – miauknął Henryk. – Szeptali, że Laurent potrafi zmieniać się w czarnego kota, ale nie sądziłem…
Klejnot nic nie powiedział. Wyskoczyli w ciemność i puścili się biegiem w dół ściany.
* * *
Na Skwer przy Kaczej dotarli godzinę przed świtem. Henryk niewiele zapamiętał z drogi powrotnej, szaleńczej gonitwy po dachach, gzymsach i murach. Na skwerze wciąż panował mrok, potęgowany mgłą, która nadpłynęła znad rzeki.
– Bierzmy się do roboty – szepnął klejnot, gdy Henryk przybrał ludzką postać.
Zdobyte błyskotki, jedna po drugiej, lądowały na gałęziach. Złote łańcuchy zwisały z potężnych konarów, kolczyki lekko kołysały się na suchych gałązkach. Najokazalszy złoty kielich trafił na najwyższą gałąź, tuż pod nim zawisły zrabowane parze kochanków ubrania, splecione – podobnie jak właściciele strojów – w ciasnym uścisku. Na koniec, kiedy prawie dniało, rozsypali większość zrabowanych monet, z których światło przedświtu wydobywało złoty blask.
– Wracaj na swoje posłanie – rozkazał klejnot. – Kiedy Słońce wzejdzie, moja moc przeminie. Odezwę się zaraz po zmroku.
Gdzieś w oddali zapiał kur. Henryk puścił się biegiem w stronę Wąskiej, ale z każdym krokiem nogi ciążyły coraz bardziej. Zdołał dotrzeć jedynie do granic placu i runął jak długi. Kolejne koguty zaczęły piać. Blask wstającego Słońca szybko przeganiał mgłę. Henryk powoli dźwignął się, starł piach z twarzy i popatrzył na drzewo, jakby w obawie, że wszystko, czego doświadczył w nocy było snem. Suche gałęzie uginały się pod drogocennym ciężarem. Ile sił w rękach ruszył przed siebie.
– Gdzieś ty był! – fuknął Barnaba. – Wołaliśmy cię dobrą godzinę. Maciej obszedł nawet okolicę…
– W gildii.
– Gildii podobno już nie ma. – Barnaba splunął. – Prawda to? Szeptali, że Laurent zabity.
– Prawda. Niech Księżyc zawsze lśni nad jego mogiłą. Spalili skład przy Kaczej. – Henryk dopiero teraz uświadomił sobie, że w ogóle nie jest zmęczony. – A jeżeli chodzi o Gildię… – Mężczyzna rzucił coś Barnabie.
Stary żebrak, mimo drżących rąk i słabego wzroku, błyskawicznie złapał podarek. Jego źrenice powoli rozszerzyły się na widok prawdziwej, złotej monety z pulchną gębą króla na awersie.
– Słońce i Księżycu, skąd to masz?
– Od nowego Króla Złodziei. Prezent na dobry początek.
* * *
Wprawdzie żebracza dzielnica co dzień huczała od plotek, ale tym razem na twarzach mieszkańców gniew mieszał się z dumą. Kto miał nogi i łeb na karku, ten spieszył na skwer przy Kaczej, gdzie podobno działy się coraz większe dziwy.
– Trzydzieści, wyobrażacie sobie? I na dodatek jeszcze gryfy przyleciały.
– Gryfy? – zapytał Henryk. – U nas? Co też pani mówi.
– Gryfy, jak Słońce kocham! – Tęga kobieta bez lewego oka energicznie kiwała głową. – Od samego rana krążą nad placem. Czuję, że to się źle skończy.
– Pani zawsze czuje, że wszystko źle się skończy. – Maciej urwał kawał świeżego chleba. – Trzeba mieć nadzieję. Najechali nas i poniżyli, ale się odgryźliśmy, tyle powiem!
– Mów za siebie. – Barnaba przykrył się workiem, obserwując spieszących Wąską ludzi. – Piękna pani ma rację. Może i gildia przetrwała, może się odgryzła, ale kto za to zapłaci?
– Kto? – zapytali jednocześnie Maciej i kobieta.
– My! – fuknął Barnaba. – Nie zawadiacy z gildii, tylko prosty lud. Zawsze tak jest!
Henrykowi wypadła z rąk kiełbasa, którą delektował się od dobrych kilku minut.
– Słusznie prawicie. – Niewiasta wrzuciła miedziaka do puszki Barnaby. – Idę dalej. Do zobaczenia.
Henryk otrzepał kiełbasą i zajął się jedzeniem.
– Ja zawsze słusznie prawię! – wykrzyknął Barnaba i uniósł kołatkę nad głowę. – Datek, datek dla mędrca skrzywdzonego przez los. Datek w ten piękny dzień przyniesie wam szczęście i bogatego adoratora! O, kogo to ja widzę, witam szlachetne panie!
Grupa dziewcząt z pobliskiego przybytku uciech cielesnych minęła żebraków, chichocząc i posyłając im pełne współczucia spojrzenia.
– A ty, Henryczku, siedzisz w tej kabale po uszy – dodał szeptem Barnaba, kiedy w pobliżu nikogo nie było. – I jeszcze nas w to pakujesz. Kto to słyszał, aby żebracy po zamtuzach chodzili.
– Mnie się podobało. – Maciej sięgnął po dzwonek, widząc nadchodzących tragarzy. – Przez chwilę poczułem się jak za dawnych czasów. Kiedyś co sobotę…
– Kiedyś było kiedyś, potem ci tyłek potrzaskali. – Barnaba szybko wepchnął do ust trzymaną w dłoniach figę. – Jak ktoś doniesie, że złotem płaciliśmy, to zaraz nas na spytki wezmą. Widziałeś, by ktoś ze świątynnych kazamat wyszedł o własnych siłach?
– Przynajmniej nóg nie będą musieli nam łamać. – Maciej nie wyglądał na przekonanego.
Tragarze obejrzeli się za siebie i przyspieszyli kroku. Kawałek za nimi człapała wielka, zdyszana postać w luźnym, czarnym stroju.
– Słońce i Księżycu, czcigodny Bartłomiej! – Maciej zdjął czapkę i oddał pokłon. – Witamy serdecznie i o wsparcie prosimy!
Zwalisty mężczyzna zatrzymał się i włożył potężne dłonie do przepastnych kieszeni.
– Świat schodzi na psy, panowie żebracy. – Bartłomiej wydobył garść miedziaków i pięć rzucił Barnabie. – Król ogłosił kolejny podatek, chyba już trzeci w tym roku! Trzydzieści srebrników od mieszczańskiej głowy, trzy od plebejskiej.
– Król ogłosił czy świętoszki? – zapytał Barnaba, schowawszy pieniądze.
– Na obwieszczeniach jest królewska pieczęć, ale rozwieszają je świętoszki, psubraty zakłamane. Słyszeliście pewnie, co ludzie gadają. Świat schodzi na psy.
– Zawsze tak mówicie. – Maciej ukłonił się, kiedy Bartłomiej i jemu wręczył monety. – A dziś tak ładny dzionek mamy. Dziś z rana byliśmy…
Barnaba cisnął w Macieja zwiniętą w kłębek szmatą.
– Wasze szczęście, panowie – westchnął Bartłomiej z zatroskaną miną. – Kiedyś ponoć i kapłani po domach uciech chodzili, a teraz… Słońce, miej litość!
– Cóż takiego się stało?
– Mam dziś wieczorem niańczyć pewnego świętoszka, który zabawiał się z wieprzem. W Katedrze. Na najświętszym z ołtarzy. – Bartłomiej podał Henrykowi jego pięć monet.
– W sensie… – Barnaba skrzywił się paskudnie. – Jak z kobitą, tylko że ze świnią? Nie takie rzeczy się w zaułkach widuje.
– Z wieprzem, Barnabo! – Bartłomiej uniósł potężny palec. – Na ołtarzu. Z wieprzem! Pośród tych wszystkich świętych kadzideł i świec. Skaranie boskie! A ludziom każą się z domów uciech spowiadać i pokutę czynić.
Maciej i Barnaba wybuchnęli śmiechem. Bartłomiej pokręcił głową.
– Raczej w dormitorium – rzucił po chwili Henryk.
– Też tak słyszałem, najpierw, od żołnierzy. – Bartłomiej pokiwał głową i opuścił palec. – Ale potem na rynku jeden handlarz, którego córka ma koleżankę, która czasem doi świętoszkom krowy… Komu tu wierzyć? Z początku myślałem, że to zwykła plotka czy żart, ale każą niańczyć, więc to musi być prawda.
– Publiczne będzie to niańczenie?
– Nie, w kazamatach. – Bartłomiej westchnął i wyraźnie posmutniał. – Niby łatwiejsza robota, tylko ciemno i strasznie cuchnie. A może tylko każą postraszyć młokosa, by się nawrócił?
– Pamiętaj, by zawsze stać plecami do ściany. – Maciej uśmiechnął się szeroko, odprowadzając wzrokiem pędzącą gęsi niewiastę. – Skoro biorą się za wieprze…
– Normalnie odebrałbym to jako afront. – Bartłomiej nachmurzył się i z przyzwyczajenia zatarł dłonie. – Ale słusznie prawicie. Wezmę pachołków, tak na wszelki wypadek…
– Przejście dla jaśniepani! – Zawołał jadący konno giermek.
Pochłonięci rozmową, dopiero teraz zauważyli wolno toczący się powóz, zmierzający w stronę skweru. Henryk odłożył kiełbasę i przywarł plecami do ściany, wpatrując się w torujących drogę strażników. Bartłomiej, z gracją zadającą kłam jego posturze, odskoczył pod ścianę, a następnie teatralnie oddał pokłon.
Henryk potrzebował chwili, by zrozumieć, że to powóz szlachecki, a nie więźniarka. Już miał, zgodnie ze zwyczajem, pokłonić się, kiedy dama w karecie złowiła jego spojrzenie.
– Daleko jeszcze? – zapytała błagalnie, zasłaniając dolną część twarzy wachlarzem.
– Nie, pani. – Żebrak wpatrywał się w wysoko urodzoną jak zahipnotyzowany. – Choć na Wąskiej tłok. Podróż zajmie trochę czasu. – Choć tego nie powiedziała, był pewien, że pyta o skwer przy Kaczej.
– Co ty robisz, baranie? Nie rozmawiaj z nią! – szeptał przerażony Barnaba.
Henryk nie był w stanie oderwać wzroku od kobiety. Czarne włosy spływały jej na szczupłe ramiona, w błękitnych oczach śmiały się figlarne iskierki. Była piękna, ładniejsza nawet od dziewcząt z domu uciech, ale tym, co zwróciło uwagę żebraka, był spory naszyjnik, złocący się tuż nad ponętnym dekoltem. I lśniący w naszyjniku błękitny kamień.
– Tego się obawiałam. – Kobieta na mgnienie oka opuściła wachlarz. Uśmiechała się wymownie. – Gdybym tak mogła przebiec tam jak kot, po dachach…
Powóz minął żebraków, wolno tocząc się wśród ciżby.
– Jeszcze nam tu magnaterii brakowało. – Kat pokręcił głową. – Świat schodzi na psy. Bywajcie!
– Porządny człowiek z tego Bartłomieja. – Barnaba wciąż machał katu na pożegnanie. – Porozmawia kulturalnie, grosz rzuci, jak zwyczaj nakazuje.
– A z kim ma gadać, jak nie z nami? Większość ludzi ucieka przed nim jak przed żebrakiem. – Henryk odprowadzał powóz wzrokiem.
– Trochę trudno im się dziwić. – Maciej sięgnął po dzwonek, zauważywszy w tłumie kilku mieszczan. – Jak sobie przypomnę, co on pod szafotem albo stosem wyprawia, to aż mnie ciarki przechodzą.
* * *
Henryk dziesięć razy policzył wszystkie palce od chwili, kiedy towarzysze zapadli w sen, zanim wygramolił się z posłania. Klejnot dał mu siłę i szeptał już od zmierzchu, ale mężczyzna wolał zachować pozory. Dopiero na dachu ponownie stanął na nogach. Ciało dosłownie rwało się do biegu, lśniący sierp Księżyca zwiastował przygodę.
– Nie możesz zwlekać! – rozległo się gdzieś z brzucha. – Kamuflaż, rozumiem. Ale noce są krótkie, a roboty dużo!
– Kto to był?
– Pytasz o kobietę czy o kamień?
Nim Henryk odpowiedział, klejnot roześmiał się, a nogi mężczyzny zaczęły tańczyć.
– Cierpliwości, a teraz pokaż mi, czy byłem dobrym nauczycielem.
Henryk ostrożnie zrobił pierwszy krok, potem drugi, po trzecim zerwał się do biegu. Stopy bezbłędnie odnajdywały drogę, instynkt wyznaczał kierunek. W kilka chwili dotarł na dach piwiarni, z którego roztaczał się doskonały widok na skwer przy Kaczej.
– Ścięli drzewo!
– Ludzie zwalą każde drzewo, prędzej czy później. Nie po to tu przybyliśmy, spójrz nieco dalej.
Henryk dopiero teraz zauważył ruch w pogorzelisku. Na okolicznych dachach czuwało kilka postaci, ktoś wstawił nowe drzwi, dzięki czemu spalona gildii mogła na pierwszy rzut oka uchodzić za budynek.
– Wrócili! – ucieszył się Henryk. – Niektórych poznaję, starzy znajomi, ale są też nowi, ledwie wyrostki, które pewnie dopiero co pouciekały z domów.
– Owoce trafiły na żyzny grunt. Oto dzieci Pani, urodzeni pod mniej szczęśliwą gwiazdą. Kobieta, którą widziałeś, też jest jedną z nas, ale nosi inny Korab. Jest damą, ku chwale Pani. Cierpliwości, jeszcze ją spotkasz.
– Dlaczego mam wrażenie, że nie mówisz mi wszystkiego?
– Bystry chłopiec! Bo to by zepsuło całą zabawę.
– Pójdziemy do nich?
– Oczywiście, że nie. Jeszcze nie. Król nie powinien schodzić do poddanych z pustymi rękami, nie przekona ich. Pokazaliśmy się, wystarczy, robota czeka.
Ktoś wskazał ich palcem. Henryk bezszelestnie przeskoczył na manufakturę, a dalej puścił się biegiem po kolejnych dachach, z każdym skokiem wspinając się nieco wyżej.
– Dzielnica rzemieślnicza, dobry wybór – szepnął klejnot. – Mam nadzieję, że widzisz tych wszystkich strażników na dole?
– Tych, których oślepiają własne pochodnie, czy tych, którzy mieli czuwać, a śpią?
– Dobrze…
– A do czego chcesz ich przekonać?
– Chcemy, Heniu. Do zemsty i przywrócenia równowagi! Do tańca na kruchym lodzie, ku uciesze Pani! Do kradzieży stulecia!
Henryk wspiął się na wieżę wodną, górującą nad drugim rzędem murów. Baszta wydawała się na wyciągnięcie ręki, ale stromy, spadzisty dach nie pozwalał nabrać rozpędu. No i na murze ledwie kilka skoków dalej żywo rozmawiali dwaj nieco podchmieleni wartownicy.
– Dasz radę – zachęcił w końcu klejnot.
– Wiem, tylko daj mi chwilę – Henryk ponownie ocenił odległość.
– Tylko nie patrz w dół.
– Zamknij się wreszcie! – Henryk przeskoczył z nogi na nogę. – Muszę to zrobić sam. Daliście mi nogi, ale jeśli nie przełamię strachu, to marny ze mnie złodziej.
Klejnot umilkł. Henryk długo trwał w bezruchu, aż przykląkł, nabrał powietrza i wybił się z wydechem. Czas dłużył się niezmiernie, kiedy leciał, wymachując rękami, a następnie zaczął spadać. W ostatnim momencie palce sięgnęły celu. Podciągnięcie, wybicie i już był na górze. Niestety, cały manewr narobił sporo hałasu. Odczekał cierpliwie, aż strażnicy przestaną węszyć i prędko zeskoczył na drugą stronę.
Dalej poszło już łatwo. Pożyczył od kuśnierza zdobioną sakwę, do której w każdym z odwiedzanych domów coś dorzucał.
– Nie obudzą się? – zapytał klejnot, kiedy pierwszy raz Henryk zakradł się do sypialni, w której drzemali domownicy.
– Nie, jeżeli przestaniesz gadać…
Śpiący mężczyzna wyjątkowo głośno nabrał powietrza. Henryk padł na podłogę. Gospodarz przewrócił się na drugi bok. Henryk wstał powoli, by podłoga nie zaskrzypiała. Niespiesznie uniósł bezwładną dłoń i ostrożnie ściągnął z niej wszystkie pierścienie, w tym złotą obrączkę.
– Świętokradztwo! – zaśmiał się klejnot.
– Sprawiedliwość – odparł Henryk, skradając się do okna. – Nie dość, że bije czeladników, to przynajmniej trzy razy w tygodniu chodzi do zamtuza, a nam nigdy choćby miedziaka nie rzucił.
Pracował szybko i sprawnie. Kiedy dzwony obwieściły północ, sakwa była prawie pełna i zaczynała ciążyć na plecach.
– Ledwo żyję – Henryk usiadł w osłoniętym od wiatru załamaniu dachu. – Co to za wielki skok, który planujemy?
– Zemsta, Heniu, oraz przestroga. Kłopotałeś sobie może kiedyś głowę igrzyskami bogów, tak zwanymi sprawami wagi państwowej?
– Nie, od tego można szybko zachorować na poderżnięte gardło.
– Nasz świat, ja i ty, całe to miasto, wszystko wokół nas opiera się na pewnej kruchej równowadze, u podstaw której leżą pierwiastki z pozoru przeciwne. Dzień i noc, dobro i zło, życie i śmierć…
– Słońce i Księżyc.
– Właśnie! Jeśli polityka jest ci obca, to powiem tylko, że Świątynia tę równowagę zaburza, a atak na Gildię przelał czarę goryczy. Słońce najwyraźniej popiera działania swoich dzieci, bo wciąż obdarza ich magią ognia, dlatego musimy odpowiedzieć.
– Ale co konkretnie zrobimy?
– Cierpliwości. Chwytaj noc i ciesz się chwilą. Niebawem nadejdzie godzina próby…
Coś świsnęło im koło ucha.
– Straż! – wrzasnął ktoś z dołu. – Ktoś jest na dachu!
Henryk rzucił się do ucieczki. Kolejne strzały zabębniły o dach w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą odpoczywał. Z okna budynku po drugiej stronie ulicy wychylił się mężczyzna z kuszą.
– Tam są! – wrzasnął ktoś z alei. – Na koń!
Henryk wybił się z samej krawędzi dachu i, przy akompaniamencie przekleństw strażników, miękko wylądował na gzymsie po drugiej stronie zaułka. Szybko wspiął się na kalenicę i pędem pognał w stronę dzielnicy świątynnej. Świst strzał i pomstowania strażników zostały gdzieś za nim.
– Łatwo poszło. – Henryk zwolnił. – Zmylimy pogoń, zamienimy się w kota i cyk do domu.
– Nie chwal nocy przed wschodem Słońca. Jeszcze nie zapracowaliśmy na nagrodę.
Gdzieś za ich plecami zagrzmiał róg. Prędko odpowiedziały mu kolejne, jeden od strony Katedry, drugi gdzieś z okolic zamku.
– Gryfy? – zdziwił się Klejnot. – A więc zostaniesz mistrzem ucieczek.
– Jeśli przeżyję. Mówiłeś, że gryfy nie latają w nocy! – Przyspieszył i zmienił kierunek, kiedy na kolejnym dachu spostrzegł strażników z pochodniami.
– Bo nie latają. Tak normalnie. Zaklęcie pozwalające widzieć w ciemności jest bardzo kosztowne i krótkotrwałe.
Gdzieś z góry dobiegł złowrogi pisk.
– Spokojnie, zaraz coś wymyślę… Hej!
Henryk zatrzymał się raptownie przy wiatrowskazie. Tuż przed nimi przemknął ogromny, pokryty złotymi piórami kształt. Ostrze gryfiego jeźdźca chybiło celu o długość palca.
– Szybkie są – dokończył klejnot. – Ale niezbyt wytrzymałe. Czar będzie tracił moc. Może przyczaj się gdzieś pod dachem.
Kolejny pisk doleciał z prawej.
– Co ty nie powiesz. – Henryk skrył się za kominem. Szpony przelatującego stwora wyryły głębokie bruzdy w zwietrzałej cegle.
Mężczyzna zamarkował, że rusza w prawo, ale po dwóch teatralnych krokach rzucił się w lewo, ku niższym budynkom. W ostatniej chwili zdążył jeszcze wrzucić sakwę pod tyłek. Stracił po drodze nieco błyskotek, ale uratował spodnie i oszczędził sobie kilku dodatkowych siniaków.
– Zatrzymaj się, w imieniu prawa! – Niski głos dobiegał gdzieś z góry.
– Sam się zatrzymaj, zakuty łbie – wrzasnął klejnot. – Albo leć zobaczyć, czy cię na podgrodziu nie ma. Tam prawie każdy trzyma świnie…
Ledwie Henryk zdążył odskoczyć, szpony latającej bestii paskudnie zgrzytnęły o mokrą dachówkę. Zwolnił, zrywając fragment rynny, przysiadł i prędko opuścił się na gzyms. Okiennice trzech kolejnych okien były zaryglowane. Czwartym wskoczył do wnętrza budynku. Trzask tłuczonego szkła i szalona feeria najróżniejszych zapachów uświadomiły mu, że najpewniej schronił się w laboratorium alchemicznym. Przeturlał się, by wytracić nieco pędu i zatrzymał na środku pogrążonej w mroku komnaty.
– Dobry ruch, tu nas nie znajdą.
Dach eksplodował. Podmuch cisnął Henrykiem o ścianę. Obezwładniający ból rozlał się po całym ciele. Kiedy Henryk wstał, mrużąc oślepione wybuchem oczy, kilka kroków przed nim majaczył wielki, złotopióry gryf. Dosiadający stwora jeździec mierzył grotem włóczni prosto w pierś mężczyzny.
– To koniec, czarowniku! – oznajmił tryumfalnie jeździec. – Nie ruszaj się i trzymaj ręce na widoku.
– A niby jak, skoro mam się nie ruszać, pacanie foluszowy? – parsknął klejnot. – To już nie można sobie po dachach pobiegać nocą? Wiesz chociaż z kim rozmawiasz, wieprzowy miłośniku? Złożę oficjalną…
– Jak cię wyciągniemy i położymy na kowadle, to będziesz inaczej śpiewał. – Jeździec spiął skrzydlatego wierzchowca. Gryf ryknął, ale nie ruszył się z miejsca. – Naprzód!
Henryk zorientował się, że od dobrych kilku oddechów pada na niego smuga księżycowego blasku. Blade światło srebrzyło zrujnowaną pracownię, a w ciało mężczyzny płynęła moc, potężna i szalona.
– Uciekniemy! – ucieszył się Henryk.
– Przeciwnie – rzucił ochoczo klejnot. – Powalczymy!
Gryf cofnął się, kiedy przemiana dobiegła końca. Podłoga zaskrzypiała złowieszczo pod naciskiem pokrytych księżycowym pyłem racic.
– Co to, do stu diabłów, za gusła? – Jeździec gryfa dobył miecza. – W górę! – Szarpnął ozdobną uprząż.
Tam, gdzie jeszcze przed chwilą kucał mężczyzna w czerni, stała teraz dorodna, łaciata krowa o płonących srebrem oczach.
– Muuuuu! – Ryk wstrząsnął zrujnowaną pracownią. – Muuu!
Gdy gryf próbował wzbić się w powietrze, krowa skoczyła. Rogaty łeb uderzył, skrzydlaty stwór pisnął żałośnie. Rycerz zaklął i runął w dół. Nim desperacka kontra sięgnęła łaciatego karku, wirujący coraz szybciej ogon trafił jeźdźca w twarz. Krowa, zwinnie skacząc po strzaskanej więźbie, momentalnie znalazła się na dachu.
– A to co?! – zdążył wykrzyczeć pierwszy ze strażników, którzy właśnie trawersowali dach.
Racice trzymały doskonale, w przeciwieństwie do żołnierskich butów. Zbrojni jeden po drugim spadali, podczas gdy krowa coraz szybciej pędziła przed siebie, znacząc dachy księżycowym pyłem.
– Zła krowa! – wrzasnął ostatni wartownik, nim i jego rogaty łeb zepchnął w ciemność.
– Łucznicy! – wrzasnął ktoś z dołu.
Krowa wyskoczyła, mucząc przeraźliwie, by po chwili z gracją wylądować po drugiej stronie ulicy. Dachówki pękały jedna po drugiej, kiedy rozpędzone łaciate cielsko zrobiło zwód i rzuciło się w bok, unikając w ostatniej chwili przecinających powietrze strzał.
– Muuuu! Cooo… muuuu… sięęę stało? – wydyszał Henryk, kiedy wreszcie potrafił zdobyć się na coś więcej, niż przeraźliwe muczenie.
– Pani wyrównała szanse. Oni użyli magii ognia, by rozwalić dach, więc na nas spłynęła łaska Księżycowej Krowy.
Nagle powietrze przeciął złowrogi pisk. Gryf pędził im na spotkanie, pazury stwora i włócznia jeźdźca płonęły żywym ogniem. Krowa rzuciła się w lewo, miażdżąc zwietrzały komin, po czym skokiem w prawo uniknęła pchnięcia.
– Pudło! – wrzasnął klejnot.
– Wiesz, że tym krzykiem nie pomagasz?
– Następny! – ostrzegł klejnot.
– Widzę!
Krowa przysiadła. Strzaskane nagłym hamowaniem dachówki z łoskotem posypały się w mrok. Kolejny ciemny kształt spikował tuż przed nią, chybiając o włos. Jeździec zaklął, wyprowadzając gryfa z nurkowania na Placem Targowym.
– Za dużo ich!
– Ubij jednego. Strąć go w ciemność! – rozkazał klejnot.
– Spalą nas, jeśli kogoś zabijemy.
– Zaręczam, że dla każdego, którego zrzuciłeś, Pani zesłała cieplutki kopiec obornika, by nie stracił nic poza godnością. A potem zeskocz na dół, w któryś zaułek.
– Na ziemi zaraz nas złapią.
– Nie, jeżeli zmienimy się w kota.
Krowa poczekała jeszcze chwilę, obserwując przeciwnika, a następnie ruszyła, mucząc wyzywająco. Jeździec szybko się uczył, tym razem poprowadził gryfa niżej, do samego końca trzymając włócznię tuż nad łbem wierzchowca. Skrzydlaty stwór rozczapierzył szpony, celując w łaciaty kark. Jak wielkie musiało być zdziwienie rycerza, kiedy krowa, zamiast biec, w jednej chwili wyskoczyła wysoko i na pełnej prędkości spadła, nacierając rogatym łbem.
Przygnieciony gryf jęknął żałośnie. Jeździec z łoskotem stoczył się przez krawędź dachu.
– Trafił nas! – jęknął Henryk, gnając przed siebie. – Palimy się!
Z prawej tylnej nogi buchało coraz więcej srebrzystego dymu.
– Księżycowy pył nie lubi magii ognia. Szybko, na ziemię!
Krowa zeskoczyła na bruk przy zewnętrznej linii murów. Choć zostawiała za sobą wyraźny, srebrzysty ślad, pogoń została w tyle lub trzymała dystans. Przed jedną z karczm stało poidło dla koni. Rumaki zarżały, kiedy krowa bezczelnie zgasiła w korycie trawiący ją pożar.
– Co tu się wyprawia? – Z wnętrza karmy wyskoczył krzepki wykidajło z ciupagą w dłoni.
Mężczyzna prędko obszedł spłoszone zwierzęta, ale nie zauważył nic niepokojącego, ruszył ku drzwiom z wyrazem zawodu na poznaczonej bliznami twarzy.
– Stójcie, panie! – Z mroku wyłonił się strażnik na koniu. – Widzieliście to? Biegło tędy? – Do strażnika dołączyło dwóch kolejnych.
– Co to niby miałem widzieć? – Wykidajło wsparł się na ciupadze.
– Słyszeliśmy, że konie rżały… – Strażnik nieco się zmieszał. – Czyli nie widzieliście. Bo jakbyście widzieli, to byście wiedzieli.
– Rżały, bo je kocur spłoszył. Kota gonicie?
– Nie. – Strażnik spiął konia. – Krowę, chyba. Bywajcie.
– Krowę, powiadacie? – Wykidajło odwrócił się i podreptał z powrotem. – Zwykle to po tamtej stronie drzwi są bardziej pijani.
* * *
Henryk dotarł na skwer przy Kaczej dwie godziny po północy. Szedł wolno, pogwizdując i słaniając się ze zmęczenia. Czuwający przed gildią ludzie obserwowali go w milczeniu, zaciskając dłonie na rękojeściach sztyletów.
– I to wszystko? – szepnął Henryk.
– Tak – odparł klejnot. – Poddała cię próbie, bo plan wymaga wytrwałości, której zwykły człowiek nie posiada. Podołałeś. Okrutne, niesprawiedliwe? Owszem, ale czy bez tego doceniłbyś wartość jej darów? Czy istnieje większa radość niż po latach stanąć na własnych nogach i śpiewać pieśń nocy? Ale oczywiście masz wybór: możesz zatrzymać wszystko, co tej nocy zrabowałeś i przez resztę życia wieść całkiem wygodny żywot mieszczańskiego kaleki, albo możesz zagrać o większą stawkę, do czego cię przygotowała.
– Wybór? Jak dobrze rozumiem, nie będzie to kolejne siedem lat na ulicy?
– Nie. Tylko jeden, może dwa dni. Ale wymagające.
– Co mogę zdobyć?
– Wszystko, czego pragniesz. Łaskę Pani: szybkie nogi, zdrowe zęby. Kolejną młodość. I pozycję, choć z tego miasta pewnie będziesz musiał uciekać.
– A co mam to stracenia?
– Również wszystko. Albo nic. Pani odda ci znacznie więcej, jeżeli tylko pozostaniesz wierny. Poznałeś już moc jej darów. Wiesz, że pomoże jeśli zajdzie potrzeba i sprostasz wyzwaniu. Pytanie, czy…
– Ciii – szepnął Henryk.
Dotarli pod gildię.
– Pokój z wami, niedobrzy ludzie. – Henryk rzucił strażnikom kilka błyskotek na powitanie. Obyczaj rzecz święta.
Natychmiast otwarto drzwi. Pogorzelisko wewnątrz uprzątnięto bez zbytniego przemęczania się, miejsce zgliszczy zajęły prowizoryczne szałasy i posłania, w których czujnym snem drzemała teraz dobra setka łotrów wszelkiej maści.
– Nie spać, bo was okradną!
Zrabowane kosztowności spadły złotym deszczem na budzących się ludzi.
– Laurent? – zapytał ktoś.
– Słońce i Księżycu, Laurent żyje? – bredził ktoś, gramoląc się z posłania.
– Laurent nie żyje! – Henryk uciął spekulacje. – Ale nie rozpaczajcie, umarł król, niech żyje król, powiadają. Wypijemy jego zdrowie, tylko jeszcze nie dziś. Robota czeka, panie i panowie! Czas wreszcie coś zarobić i przy okazji pokazać świętoszkom, z kim zadarli!
Po zbiorowisku przetoczył się gniewny pomruk aprobaty.
– Przejdę od razu do sedna, bo nie ma chwili do stracenia, a świt zbliża się nieubłaganie. Sygnałem do rozpoczęcia akcji będzie…
I klejnot wtajemniczył wszystkich zebranych w swoje zamiary. Choć później szeptano, że każdy usłyszał tylko to, co miał usłyszeć.
* * *
Do wschodu Słońca pozostała godzina. Mgła znad rzeki skryła okolicę w szarym półmroku, w którym ludzkie oczy nie widziały dalej niż na dziesięć kroków. Henryk przykląkł na dachu stajni i długo obserwował bramę klasztorną. Zmarznięci strażnicy wyczekiwali zmiany wart, magiczne latarnie zgaszono, pokładając najwidoczniej ufność w rychłym wschodzie Słońca, akolici bez entuzjazmu szykowali się do porannej procesji.
Henryk wstał, rozmasował zmęczone nogi i powoli ruszył przez skłębioną biel. Świtało, moc klejnotu przemijała, porośnięte winoroślą mury wydawały się jakby wyższe, ale takiej szansy nie można było przegapić. Zbyt wielu pokładało w nim nadzieję. Nie zaryzykował skoku, ostrożnie zszedł na dół po drzewie i puścił się biegiem w stronę muru. Gdzieś z prawej dostrzegł pachołka, ale zbyt daleko, by chłopak mógł zauważyć intruza.
Henryk przywarł do muru, poczekał, aż młodzian wróci do stajni i zaczął wspinaczkę. Ręce nie były tak silne, jak w srebrnym blasku Księżyca, jednak tym razem nie miał wieprza na karku. Im wyżej, tym mur był mocniej zwietrzały, co tylko ułatwiło zadanie. Henryk ostrożnie prześlizgnął się między blankami i pobiegł w stronę baszty. Jeśli wierzyć informatorom, skarbiec znajdował się w niepozornym, niskim budynku po drugiej stronie…
Prawa noga nieoczekiwanie trafiła w pustkę. Henryk stracił równowagę i poleciał do przodu.
– Alarm! – rozległo się z dziedzińca.
Wyciągnął ręce, by zamortyzować upadek. Kamień pod jego dłońmi rozpadł się w kłęby mgły.
– Co do… – zaczął Henryk.
Utonął w bieli. A potem wylądował. Na szczycie muru, dobre dziesięć stóp niżej. Zerwał się do biegu, ale coś twardego podcięło mu nogi. We mgle za plecami zamajaczyła postać z halabardą. Kopnął strażnika i rzucił się desperacko między blanki. Dłonie już schwyciły krawędź muru, kiedy coś oplotło szyję Henryka. Nie zdążył pisnąć. Pętla z pnącza winorośli zacisnęła się błyskawicznie, dusząc i jednocześnie przyszpilając do ściany. Próbował zerwać ją z szyi, ale wyłaniający się z mgły strażnicy wykręcili mu ręce i związali.
– Podobno Słońce brzydzi się zdradliwą magią iluzji. – Klejnot kipiał ze złości. – To jest jawne pogwałcenie boskiego porządku! Ale czego się spodziewać po takich, co wolą wieprze od kobiet…
– Zanieście naszego brzuchomówcę do kazamat – rozbrzmiało gdzieś z dołu. – Ojciec inkwizytor już grzeje żelazo. I poślijcie po kata.
* * *
Zwalista postać wolno sunęła przez świątynne lochy. Luźny, czarny strój falował stale i zdawał się zlewać z tańczącymi wokoło cieniami. Z cel po obu stronach korytarza dochodziły krzyki ludzkiej rozpaczy, jęki i błagania o litość. Dębowe drzwi po prawej otwarły się niespodziewanie, wypadł z nich blady młodzieniec w jasnej szacie, której biel kalały świeże ślady krwi. Chłopak przeszedł kilka kroków i zwymiotował.
– W końcu przywykniesz. – Bartłomiej poklepał młodzieńca po ramieniu. – Albo zwariujesz. W sumie bez różnicy, byleby robota szła. – Olbrzym uśmiechnął się, z gracją wyminął chłopaka i kontynuował wędrówkę.
Cela, do której się kierował, znajdowała się na samym końcu. Czuwający przy drzwiach akolici wytrzeszczyli oczy na widok kata, ale nie odezwali się słowem. Bartłomiej stanął tuż przed niższym z młodzieńców.
– Jaki piękny dzień, by kogoś wytrzebić, nie sądzicie, chłopcy?
Akolici pokiwali głowami. W pomieszczeniu obok ktoś zawył.
– Ten śpiew ptasząt o poranku. Gdzie nasz czcigodny ojciec inkwizytor?
– Mi… mi… miksturę szykuje – wydukał wyższy z akolitów i zaczął dygotać.
– Miksturę… A zdecydował już, czy wieszamy czy palimy?
Akolici pokręcili głowami.
– A wiecie chociaż, kto to? Za co?
Akolici znowu pokręcili głowami.
– Czyli nic nie wiadomo – westchnął kat. – Ale mnie z łóżka przed pianiem kogutów zabrali. Chodźcie, chłopcy. Pokażę wam, jak rozładować gniew i przy okazji skłonić człowieka do współpracy.
– Ojciec inkwizytor zabronił kogokolwiek… – Z każdym słowem akolita był coraz bardziej blady.
– Ta dzisiejsza młodzież. Przecież będziecie mi cały czas patrzeć na ręce. – Bartłomiej położył młodzieńcowi palec na ustach i drugą ręką otworzył drzwi.
W pomieszczeniu panował półmrok, rozświetlany jedynie żarzącymi się w palenisku węglami. Kat prędko sięgnął po rozgrzane do czerwoności szczypce i stanął nad wykrzywionym, potrzaskanym ciałem.
– Czy ktoś mógłby mi poświecić? – zawołał Bartłomiej.
Żaden z akolitów nie odważył się wejść do środka.
– Ta dzisiejsza młodzież… – Kat wolno pochylił się nad udręczonym ciałem. – Świat schodzi na psy.
* * *
Plac przed Katedrą tonął w ciepłym blasku czarodziejskich latarni. Magiczne światło było drogie, ale świątynni dostojnicy chcieli, by każdy zobaczył, jaki los spotyka głupców, którzy śmieli podnieść rękę na boski przybytek.
– …a na koniec, ojciec inkwizytor poprosił heretyka, by ten opamiętał się, wyrzekł czarnej magii i ukorzył przed bożym majestatem. – Herold w barwnym stroju z przejęciem odczytywał pergamin. – Na próżno! – Mężczyzna wskazał spętanego, posadzonego na zydlu skazańca. – Heretyk zaczął demony wzywać, bluźnić i szydzić z bożej mądrości. Wydało się wtedy, komu skazaniec służy i zrozumiał ojciec inkwizytor, co stać się musi…
Herold wciąż gadał. Większość stłoczonych na placu ludzi czekała tylko, aż przedstawienie się zakończy, a straż pozwoli wrócić do domów. Przynajmniej do chwili, kiedy na podest wkroczył mistrz ceremonii.
– Bądźcie pozdrowieni, niewytrzebieni! – Wzmocniony magicznie głos odbił się echem. – Znaczy, dobrzy ludzie. – Kat miał na sobie czarny skórzany strój, podkreślający wydatny brzuch mężczyzny. Na głowę, zgodnie z zwyczajem, założył czarny kaptur, ale zbyt wielkie, niedbale wycięte otwory na oczy nie pozostawiały wątpliwości, kto się pod nim kryje.
– Bar-tło-miej! Bar-tło-miej!
– A któż by inny, co? Tęskniliście? A teraz zobaczymy, kogo to przyjdzie mi niańczyć… – Kat odwrócił się powoli. – Henryk?!
Blady, brudny strzęp człowieka, wciąż siedzący prosto jedynie dzięki krępującym go sznurom, kiwnął trzęsącą się spazmatycznie głową.
– Z woli ojca inkwizytora, za czarnoksięstwo, złodziejstwo, bluźnie… – zaczął herold.
Bartłomiej wyrwał chłopakowi pergamin, a następnie kopniakiem zrzucił młodzieńca na tłoczących się przy podeście ludzi. Ktoś zagwizdał, kilka osób zaczęło bić brawo.
– Że niby ja czytać nie umiem? – Bartłomiej obracał kartkę w dłoniach, marszcząc brwi. – Jak mam połamać mu cokolwiek, kiedy już go na torturach połamali za dwóch? To nie ma sensu. Są może wśród was, dobrzy ludzie, jacyś poborcy podatkowi? Bo dziś mi się śniło, że jednego dorwałem w wychodku.
Teraz już spora część zebranych rechotała.
– Nie? Szkoda. Spędzić pół miasta wieczorową porą, by żebraka umęczyć. Za czary niby, świat schodzi na psy. – Bartłomiej wyrzucił pergamin. – Przecież za czary się pali na stosie, ale widać w Świątyni z kasą krucho. Szafot tańszy i można kilka razy…
– Przestań gadać, kacie, i rób swoje! – fuknął inkwizytor otoczony kordonem świątynnych strażników. – Potrzebujemy ciała, kiedy już skończysz. Ten śmieć połknął magiczny kamień…
– Połknął? – Kat popatrzył na kapłana, kiwając głową. – A nie możecie zwyczajnie poczekać, ojcze, aż on ten kamień, że tak powiem, WYSRA! – Bartłomiej wykrzyczał ostatnie słowo, unosząc ręce.
Tłum ryknął śmiechem. Pierwsze zepsute warzywa poleciały w stronę podestu. Kapłan poczerwieniał, zaczął wrzeszczeć, ale jego głos nie był w stanie przekrzyczeć tłumu.
– …daliśmy mu rosół piorunowy. – Inkwizytor wzmocnił magicznie również własny głos i ruszył. – Potem dwunastu akolitów przeszukiwało wiadra, ale nic nie znaleźli. Musi nadal mieć go w sobie! – Kapłan był już prawie na szczycie podestu.
– Dwunastu? – Twarz Bartłomieja wyrażała szczere zdziwienie. – Już nigdy nie podam ręki żadnemu akolicie.
Tłum wył. Za kapłanem na podest wkroczyli zbrojni.
– Dosyć tego. Czyń swoją powinność! – rozkazał boży sługa.
Tłum zabuczał. Zbrojni unieśli tarcze, kiedy jaja i zdechłe koty poszły w ruch.
– Winszuję, czymś takim jeszcze we mnie nie rzucali. – Bartłomiej wskazał na świńskie genitalia, które wylądowały pod stopami kapłana i zaczął zakładać pętlę Henrykowi. – Świat schodzi na psy.
– Bluźnierstwa i kłamstwa! To wszystko przez Króla! – Kapłan trajkotał coraz prędzej. – Ogłosił podatek, chytry lis, i wyjechał polować. A po szynkach gadają, że to niby nasza wina, psubraty opłacone!
Mimo starań zbrojnych coraz więcej warzyw lądowało na podeście. Kapłan umilkł, skrzyżował nogi, rozłożył szeroko ręce i zaczął coś szeptać pod nosem. Podest w mig otoczyła błękitna sfera, od której odbijały się rzucone przez tłuszczę wyrazy uznania.
– Oczy już nie te – westchnął Bartłomiej, mocując się z liną. – Wyczarujecie mi jeszcze jakieś światło, kapłanie? Co to za pomysł, by wieszać po ciemności?
– Moja ostatnia wola – odezwał się Henryk, kiedy kat ostrożnie założył mu pętlę na szyję. – Złodzieje, nawet kalecy, pozostają dziećmi Pani Księżyca.
Palce kapłana wykonały w powietrzu kilka szybkich ruchów. Snop zielonych iskier pomknął prosto do ust Henryka.
– Powtórz to! – rozkazał inkwizytor. – A ty siedź cicho! – Popatrzył ukosem na kata.
– Złodzieje, nawet kalecy, pozostają dziećmi Pani Księżyca – powtórzył Henryk. Jego wzmocnione magicznie słowa docierały teraz do wszystkich zgromadzonych.
– Słyszycie go! – ryknął kapłan. – Bluźni i demony wzywa! Nie słuchajcie go, nie ma już żadnej Pani Księżyca! Jest tylko Słońce, jedyny prawdziwy bóg! Uwolniliśmy miasto od toczącej je zarazy, z gildii zostały jedynie zgliszcza. Niebawem uwolnimy od kolejnej, a wtedy zapanują prawo…
Henryk powiódł wzrokiem po gniewnym tłumie i spojrzał na wielki zegar, umieszczony na jednej z katedralnych wież. Od zapadnięcia zmroku minęły już ponad dwie godziny.
– …sami nam go sprzedali, ale żaden z tych tchórzliwych psów nie miał nawet odwagi na własne oczy zobaczyć, gdzie prowadzi droga występku! – Kapłan był w swoim żywiole. – Szczury bez honoru!
– Wybacz, czcigodny, ale głupoty pleciesz – przerwał mu Henryk.
Zapadła cisza.
– Jak śmiesz! – Inkwizytor sięgnął po noszony przy pasie obuszek.
– Ojcze, przecież każdy ma prawo do ostatniego słowa. – Bartłomiej oparł potężną stopę o dźwignię zwalniającą zapadnię. – Niech powie swoje i kończmy to, bo lud niespokojny!
– Dziękuję. – Henryk przełknął ślinę i zwrócił się do tłumu. – To prawda, wydali mnie, wszak sam im kazałem, a rozkazów Króla należy słuchać. Wielu członków gildii bardzo chciało tu być, zbiegowisko to wszak świetna okazja, sami rozumiecie. Ale nie bójcie się, zabroniłem im, wasze kieszenie i mieszki są bezpieczne, nie taki był plan. Widzicie, dobrzy ludzie, pomyślałem sobie, że na moją egzekucję spędzą większość mieszkańców, a do pomocy będzie potrzeba naprawdę wielu strażników. Puste miasto to dużo lepsza okazja, której nie można przegapić.
Plac eksplodował. W jednej chwili zgromadzeni rzucili się do ucieczki, bluźniąc okropnie. Setnicy próbowali opanować sytuację, ale większość straży opuściła stanowiska i pobiegła ratować własny dobytek.
– No to będziemy kończyć. – Bartłomiej kopniakiem zwolnił blokadę.
W zamieszaniu nikt nie zauważył, że chwilę wcześniej kat podał żebrakowi coś małego, co Henryk natychmiast połknął. Zapadnia otwarła się ze zgrzytem. Siedzący na niej wielki czarny kocur zwinnie wylądował na bruku i umknął w mrok.
– Czary! – Bartłomiej teatralnie złapał się za głowę. – Łapcie go! Król Złodziei ucieka!
– Za nim! – wrzasnął Kapłan, chwiejąc się na nogach.
Utrzymywanie bariery ochronnej, światła i kilku wzmocnionych głosów nawet jego musiał porządnie zmęczyć. Dwaj strażnicy podtrzymali bożego sługę, pozostali ruszyli w pogoń.
– Świat schodzi na psy. – Uśmiechnięty od ucha do ucha kat powiódł wzrokiem po pustoszejącym z wolna placu.
* * *
– Nie trzęś się tak, to nasza ostatnia wspólna akcja. – Klejnot próbował dodać Henrykowi odwagi.
– Łatwo ci mówić – westchnął Henryk. – Jeszcze wczoraj o tej porze byłem pokrwawionym workiem kości z pętlą na szyi, a teraz stoję tu wystrojony jak panna na wydaniu.
– Szybko pójdzie, Król to zajęty człek jest. Tylko mówienie najlepiej zostaw mi.
Bogato zdobione, dębowe wrota otwarły się powoli. Stojący przed nimi strażnicy rozkrzyżowali halabardy. Henryk wziął głęboki oddech i postąpił krok. W sporym palenisku trzaskał ogień, ściany przysłaniały barwne gobeliny. Z lewej, pod strzelistym oknem, stał suto zastawiony stół, przy którym siedziały trzy osoby.
– Bartłomiej? – zdziwił się Henryk, widząc kata w wytwornym stroju i z kielichem w dłoni. – Śniłeś mi się, kiedy mnie łamali i palili żelazem…
– Bądź pozdrowiony, Królu! – rzucił klejnot do siedzącego pośrodku monarchy. – Panie i władco…
– Daruj sobie, Korabiu. – Monarcha uniósł dłoń. – Siadajcie i częstujcie się.
– Polecam pasztet. – Kat wskazał jeden z półmisków, kiedy Henryk zajął miejsce przy stole. – Właśnie gawędziliśmy sobie o naszej wczorajszej akcji. Szpicle donieśli, że trzeba było ukraść kilkadziesiąt wozów, by przewieźć wszystkie łupy. Dobra robota.
– Wyrazy uznania. – Kobieta siedząca po lewej stronie Króla podziwiała zdobiące jej dłoń pierścienie. – Zgodnie z umową, dwanaście wozów ze zgubami z dzielnicy kupieckiej przyprowadzono prosto do zamku.
– Same wozy oczywiście zostaną oddane – zapewnił Kat.
Kobieta zachichotała.
– Mnie osobiście najbardziej raduje wieść – Król nalał sobie wina – że plotka o świniach żyje własnym życiem.
– Wieprzach, krowach i kotach, gwoli ścisłości – dodał Bartłomiej. – Świętoszki tak gorliwie przetrząsają miasto, że nie trzeba było nawet opłacać karczemnych wichrzycieli.
Król zarechotał i uniósł kielich.
– Wypijemy za pełny skarbiec, ale najpierw chodź do nas, Korabiu złodzieja!
Henrykiem targnął spazm. Dwaj służący podtrzymali mężczyznę, który pochylił się nad stołem i zaczął kaszleć. Król odwrócił wzrok, kobieta zakryła twarz wachlarzem. Po chwili na blacie pojawił się lśniący kamień.
– Faktycznie, pasztet przedni. Ale, szczerze mówiąc, napiłbym się wina.
Służący posadzili nieco oszołomionego Henryka i czym prędzej wrzucili klejnot do kielicha z czerwonym winem.
– I to jest życie! – Kamień zaczął wirować, aż wino się spieniło. – Poproszę jeszcze goździki, cynamon i miód.
– No bezczelny po prostu! – odezwał się jeden z klejnotów w królewskim naszyjniku. – Cham! I w dodatku pijak!
Henryk dopiero teraz spostrzegł, że wisior na szyi Króla ma siedem miejsc na klejnoty. W trzech lśniły kamienie podobne do tego w kielichu, cztery zaś były puste.
– Siedmioro jest dzieci Pani, klejnotów Korabiu. – Monarcha odstawił pusty kielich. – To sprytne, choć leniwe błyskotki. Obecnie tylko kamienie króla, kata, złodzieja oraz damy służą Pani, reszty nie udało się zachęcić do pomocy.
Klejnoty w naszyjniku zachichotały.
– O tym, co przeżyłeś i widziałeś przez ostatnich kilka dni, najlepiej nie opowiadaj za dużo, jeszcze nie. Z łaski Pani, twoje ciało zostało uzdrowione, używaj go mądrze, zawsze ku jej chwale. Niech twoja pieśń nocy nigdy nie ucichnie. Przy wyjściu ochmistrzyni wręczy ci jeszcze resztę twojego udziału w złocie, zapracowałeś na niego. Większość, jak chciałeś, trafiła do Macieja i Barnaby. Na dziedzińcu czeka osiodłany koń. Przez najbliższych kilka lat sugeruję trzymać się z dala od stolicy, dzieci Słońca bywają pamiętliwe. Podobno południowe krainy są przepiękne o tej porze roku, a grosz dosłownie leży tam na ulicy, jeśli tylko nie boisz się po niego sięgnąć.
– Dziękuję. – Henryk powiódł wzrokiem po zgromadzonych, powoli wstał z krzesła i zrobił kilka kroków. Pomimo niewygodnego stroju maszerował całkiem sprawnie.
– Należało ci się. Po wszystkim, co wycierpiałeś. Nie są tak szybkie, jak ze mną w środku, ale będą ci służyć nie tylko nocą. A teraz wybacz, nie będziemy cię zatrzymywać. Musimy omówić sprawy bieżące, póki Słońce śpi. Czy po całej tej grandzie nie grożą nam zamieszki?
– Miłościwie panujący, w swej nieskończonej mądrości – Kat demonstracyjnie pochylił głowę, wywołując tym perlisty śmiech Damy – postanowił ulitować się nad uciskanym ludem i obniżył nowy podatek do zaledwie pięciu srebrników od głowy.
– I kupili to? – zabulgotał klejnot.
– A jak! Piją moje zdrowie. – Monarcha ponownie nalał sobie wina. Klejnoty na jego szyi coraz głośniej chichotały. – I przy okazji słuchają podszeptów, że podatki to tak naprawdę wina Świątyni. Dzięki pieniądzom będziemy mogli…
Henryk nie słyszał reszty przemowy. Skłonił się pospiesznie i wybiegł z komnaty. Czekało na niego nowe życie. Trochę się wahał, ale po drodze na dziedziniec buchnął jeszcze dwa świeczniki i srebrny posążek. Z rozkazem Króla i wolą Pani nie należało dyskutować.