- Opowiadanie: Ronie Hill - Ludzie bez oczu

Ludzie bez oczu

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Ludzie bez oczu

Sławomir był zadowolony, że jego córka nie wyraziła sprzeciwu, kiedy zabrał wnuka do lasu na grzyby. Choć wspomniane grzyby były jedynie pretekstem, bo miał przeczucie graniczące z pewnością, iż byłaby przeciwna prawdziwemu celowi. Nie chciał nawet myśleć, jaką awanturę by wszczęła, gdyby wszystko wyszło na jaw.

Nawet w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat nie mógł dociec, po kim odziedziczyła tak wstrętne geny.

– Byłeś kiedyś na polowaniu? – zapytał idącego za nim ośmioletniego chłopca. Przedzierali się przez suche konary i zbrązowiałe gałęzie. Wymarłe liście grzechotały pod butami.

Klaudiusz pokręcił głową i obrzucił wzrokiem teren wokół.

– A boisz się? Przyznaj.

– Kiedyś bałem się bardziej.

– Więc najwyraźniej zmężniałeś.

W oczach chłopca pojawiła się chwilowa duma. Uśmiechnął się, choć za tym uśmiechem Sławomir wyczytał przerażenie. Dwadzieścia lat pracy jako policjant zrobiły swoje. Liczne przesłuchania – te mniej i bardziej przyjemne, choć drugi gatunek zdarzał się niezwykle rzadko – wyryły na jego psychice pewne zachowania, których nie umiał wyłączyć.

Melania, matka Klaudiusza, wychowywała go samotnie. Mąż odszedł od niej tydzień po narodzinach chłopaka i nigdy się nie odezwał. Oczywiście pomogli jej z wychowaniem, ale Melania była przeciwna wychowaniu „po męsku”, dlatego specjalnie unikała kontaktu wnuka z dziadkiem.

Dziś jednak mieli prawdziwie męski wieczór. Na ramieniu Sławomira dyndała nowiutka, jeszcze lśniąca strzelba samopowtarzalna Veyron Tactical o kalibrze 12/76. Żadna sarna nie zdoła uciec na czas. Ponadto na plecach dźwigał prowiant na obiad oraz zestaw noży. Dwa trzymał w kieszeni. Tak na wszelki wypadek.

Klaudiusz wziął plecak ze starym Nixonem, ale ani razu go nie wyciągnął. W prawej dłoni trzymał koszyk na grzyby, lewą zaś odpędzał owady. Od czasu do czasu wyprzedzał Sławomira i ten – korzystając z chwili prywatności – wyciągnął piersiówkę, po czym łykał wódki, a dla zabicia smrodu ssał cukierki miętowe. Nie chciał, aby Klaudiusz powiedział Melanii, że dziadek pił alkohol, w innym przypadku kompletnie by go od niego odsunęła.

– Zatrzymaj się tu – nakazał.

Stali między dwoma sosnami, na niewielkim wzniesieniu ubitym z ziemii. Miejsce jakby idealnie stworzone przez samą naturę do tego, aby jej zaszkodzić. Sławomir zsunął plecak i oparł go o jedno drzewo. Podobnie jak strzelbę. Zanim przyklapnął, wyciągnął z kieszeni rozkładany nożyk. Podsunął go pod nos Klaudiusza.

– Weź to. Może ci się przydać.

– Ale ja…

– Bierz.

Wziął, mocno zdezorientowany, i chwilę ważył w dłoni. Rozłożył ostrze i przejechał nim delikatnie po palcu wskazującym. Na bladym palcu pojawiły się pierwsze krople krwi. Syknął i wsadził palucha między usta. Sławomir chwilę patrzył na usłaną piegami twarz o rysach modela. Rude włosy rzucały się w oczy. Klaudiusz był piekielnie chudy, głównie przez to, że Melania karmiła go liśćmi, a nie mięsem. Była zwolenniczką wegetarianizmu, czego Sławomir wyraźnie nie popierał.

– Głodny?

Chłopiec pokiwał głową.

W plecaku miał przygotowane przez Melanię dwa pojemniki z jedzeniem. Jeden – podpisany jako „skarb” – należał do Klaudiusza i zawierał sałatkę z mozarellą, warzywami i pestkami dyni. Sławomir uraczył się świeżym kurczakiem z rożna i porcją ziemniaków w maśle. Przyklapnął i polecił, aby Klaudiusz zrobił to samo. Gdy siedzieli, podał mu otwarty pojemnik i sztućce.

– Masz. Spróbuj mojego – powiedział.

– Wiesz, że nie mogę, dziadku. Mama…

– A czy gdzieś tu jest i nas widzi?

Rozejrzał się, jakby nie był tego pewny. Po chwili pokręcił głową.

– No właśnie. Wcinaj konkret, a nie jedzenie dla krów.

Klaudiusz zachichotał i zanurzył widelec w kawałku kurczaka. Zatopił zęby w soczystym mięsie i mruknął jak wygłodniały wędrowiec. Sławomir podał wnukowi butelkę wody.

– Chciałbym jeść to codziennie – stwierdził Klaudiusz. – Ale mama już nie.

– Musimy cześciej chodzić na grzyby.

– To nasz mały sekret, prawda?

– Prawda.

Słońce górowało na bezkresnym błękicie. Nie wiało, ale mimo to korony drzew trzeszczały. W gęstych zaroślach nieopodal przebiegła wiewiórka, a następnie czujne zwierzęce oczy zlustrowały jedzących ludzi. Musiało być ponad dwadzieścia pięć stopni, Sławomir czuł lepkość na plecach.

Do domu Klaudiusza – odziedziczonym, dwupiętrowym ceglaku – prowadziło pół godziny solidnego marszu. Kiedyś mieszkał tam Sławomir i cieszył się z miejsca na uboczu, położonego blisko gęstego lasu, ale po śmierci żony przeniósł się do bloku w centrum pobliskiego miasta. Nie mógł znieść wrażenia, że dusza zmarłej kobiety wędruje gdzieś niespokojna z miejsca na miejsce.

– Mogę jeszcze kawałek? – spytał Klaudiusz, wskazując widelcem na mięso.

Sławomir odkroił solidną część i wrzucił ją do pojemnika wnuka.

– Jedz, ile zmieścisz. Długo taka chwila się nie powtórzy.

– No pewnie. Ale się najadłem.

– Chcesz miętusa?

Klaudiusz wysunął prawą, kościstą dłoń i cukierek znalazł się w jego ustach.

– Powinieneś wziąć czapkę z daszkiem, młody. Smaży jak cholera. Dobrze, że korony gęste.

Odpoczęli jeszcze jakiś czas i wstali. Sławomir nie dojadł kurczaka, wrzucił resztki mięsa w sałatkę wnuka. Następnie zarzucił plecak oraz strzelbę na plecy. Wskazał chłopakowi drogę i polecił, aby ten szedł przodem. Korzystając z chwili prywatności wyciągnął piersiówkę, łyknął porządnie i wsunął trunek głęboko do kieszeni.

Las gęstniał powoli, cierpliwie, jakby zahipnotyzowani sunęli za kolorowym motylem prowadzącym do jaskini. Odzywali się sporadycznie, większość czasu jednak milczeli, najedzeni i ospali. Sławomir parę razy musiał przystopować, aby złapać tchu. Kiedyś był w lepszej formie, zastanawiał się nawet, czy nie zawrócić, ale ostatecznie porzucił tę myśl. Nie wrócisz bez zwierzyny – pomyślał, przywołując w głowie wizerunek ojca kłusownika, przynoszącego wór pełen najrozmaitszych mięs.

W oddali dostrzegli dzika z młodymi, ale postanowili puścić go wolno.

Sławomir zdołał opróżnić połowę piersiówki. W głowie zaczynało szumieć.

– Zaczekaj – powiedział i przystanął, zziajany. Pot spływał strumieniami. Z plecaka wyciągnął półlitrową butelkę wody, którą wypił za jednym zamachem. Pusty plastik zgniótł i rzucił w stertę rozrzuconych gałęzi. Chłopiec patrzył na niego jak na bandytę.

– Nie wolno. To szkodzi naturze. – Już miał iść i podnieść butelkę, kiedy Sławomir chwycił go za bark. – Puść. Boli.

– W czasach, w których się wychowałem, nie patrzyło się na naturę. Więc grzecznie pozwól dziadkowi robić, co uważa za słuszne.

Klaudiusz milczał. Cofnął się dwa kroki i chwilę obserwował z dozą czujności.

– Tu się rozbijemy. – Wskazał na obszar pokryty gęstwiną porośniętych chwastów. – Będziemy prawie niewidoczni. Podekscytowany?

Pokiwał głową, ale nieszczerze, w oczach wciąż tłumiąc strach.

– Dobry chłopak. No, chodź, pomóż staruszkowi.

Weszli obaj w krzaki i rozgarnęli kwadrat dwa na dwa metry, aby móc bez problemu się położyć. Sławomir wyciągnął nożyk, po czym rozciął kilka ostrych gałęzi. Klaudiusz postanowił mu w tym pomóc, kalecząc się dwukrotnie w dłoń. Krew popłynęła ciurkiem. W plecaku była apteczka i mężczyzna spryskał ranę wodą utlenioną, a następnie owinął ją bandażem. Materiał w kilku miejscach przesiąkł krwią, tworząc obrzydliwą breję. Klaudiusz nie zapłakał.

– Wszystko gra? – spytał Sławomir. – Hej, wiesz, że nic ci nie zrobię?

– Wiem.

– To dlaczego jesteś przestraszony?

– Wcale nie jestem.

– Widzę, że trzęsiesz portkami. No, młody, weź się w garść i kładź się. Zaraz upolujemy jakąś słodką sarenkę.

Chłopiec wypełnił polecenie. Przez jego twarz przemknął cień uśmiechu, kruchy, ledwo widoczny, niczym światło chowające się w żarówce po zgaszeniu. Sławomir widział, że Klaudiusz pobladł, dlatego pogrzebał w plecaku i z otchłani dna znalazł snickersa. Data ważności odbiegała daleko w przód.

– Łap i wcinaj. – Rzucił batona obok piegowatej twarzy chłopca.

– Nie mogę.

– Hę?

– Mama mi zabrania jeść słodycze. Przepraszam, ale…

– Jedz i nie marudź.

– Zrobi mi testy.

– Jakie testy, do jasnej anielki?!

Sławomir miał wrażenie, jakby policzki wnuka nagle nabrały czerwieni.

– Na obecność cukru we krwi. Robi je regularnie, co tydzień. Myśli, że podjadam w szkole.

– Rany boskie… – mruknął mężczyzna, nachylił się i otworzył snickersa. Wsunął go w dwóch gryzach, a następnie położył się na równi z chłopcem.

Do strzelby posiadał uchwyt, który zamontował, dzięki czemu trzymanie broni nie wymagało wiele wysiłku. Dodatkowo zamontował optykę myśliwską. Przed wyjściem z mieszkania założył na szyję niewielką, podręczną lornetkę. Ściągnął sprzęt i podał chłopakowi.

– Wypatruj. Wiesz, jak wygląda sarna?

– Widziałem w podręczniku.

– Genialnie. Więc wypatruj. Teraz bądźmy cicho i nasłuchujmy.

Nastała błoga cisza, niemal tak milcząca, jakby wśród niej kryły się słowa. Liście szeleściły, gałęzie strzelały pod naporem wiatru. Wysuszone na wiór liście wzlatywały, a następnie znajdowały sobie nowe miejsce, i tak w kółko, jak w wiecznej pętli. Parę metrów dalej przebiegła wiewiórka, a za nią kolejna. Sławomir wiedział, że w tych rejonach łatwo spotkać sarnę, kiedyś, gdy skończył dwanaście lat, poszedł z ojcem na pierwsze polowanie. Już wtedy postrzelił drobną zwierzynę i patrzył, jak kona. Następnie z pomocą ojca wypatroszył zwierzę i kawałek mięsa usmażył na grillu na działce.

Potem polowanie stało się tylko formalnością.

Nie mógł wyrzucić z pamięci obrazu twarzy ojca, tak samo jak obrazu czynów, które Sławomir dokonywał za dzieciaka. Dwa wspomnienia wracające wtedy, kiedy nie chciał.

Był bardzo nieposłuszny i każdy mu to wypominał, ale jako jedynak dostawał wiele uwagi. Chciał psa, dostał psa, a gdy pies uciekł, dostawał następnego. Tyle że pies wcale nie uciekał, ale Sławomir przywiązywał go do drzewa w środku lasu i patrzył, jak kona. Zaczęło się od maltańczyka zmieszanego z inną rasą. Był paskudny, Sławomir postanowił się go pozbyć. Któregoś razu zostawił go, samotnego, wycieńczonego i wrócił po kilku dniach. Pies leżał pod drzewem, pogrążony w agonii. Okropne upały mu nie pomagały, na pysku niemal wymalowane było błaganie o choćby łyk wody.

Zrobił tak jeszcze z trzema następnymi psami.

Nikt nawet nie podejrzewał. No bo jak można oskarżyć dziesięcioletnie dziecko o coś tak parszywego?!

Sławomir otrząsnął ze wspomnień i strzepnął biedronkę z lufy.

Klaudiusz odezwał się:

– Widzę sarnę. Małą.

– Gdzie?

– Bardziej po lewo.

Mężczyzna przyłożył oko do optyki. Obraz był delikatnie rozmazany, ale wkrótce nabrał ostrości. Ujrzał niewzruszoną sarenkę, rozglądającą się wokół jak turysta. Wziął dwa głębokie wdechy, a następnie policzył do pięciu. Pociągnął za spust, ale chybił i zwierzę uciekło. Ptaki wzbiły się w powietrze w gromadach.

– Niech to szlag! – warknął Sławomir. Spojrzał na Klaudiusza. Chłopiec zatykał uszy dłońmi.

– Głośno – rzekł.

– Wiem. Chcesz zatyczki?

Chłopiec pokiwał głową i Sławomir sięgnął do bocznej kieszeni plecaka.

– Trzymaj. Długo tu nic się nie zjawi, więc na razie możemy odpocząć. – Położył swobodnie broń i usiadł po turecku. Klaudiusz walczył z otwarciem opakowania, aż w końcu zdołał je rozedrzeć. – Leć pozbierać grzyby.

Klaudiusz patrzył nieco zdezorientowany. Wstał, otrzepał kolana z brudu, po czym wyszedł z kryjówki. Mężczyzna skorzystał z chwili samotności i wyciągnął piersiówkę. Podejrzewał, że chybił przez alkohol, ale wnuk wcale nie musiał tego wiedzieć. Łyknął, przyjemne ciepło rozgrzało przełyk. Słońce prażyło, jedynie przemykający między drzewami wiatr dawał odrobinę ulgi.

Został całkowicie sam, nie słyszał nawet kroków chłopca. Wychylił się zza krzaków i dostrzegł małe, chude ciało zwrócone do niego plecami. Chwilę stał w bezruchu, aż w końcu dotarło do niego, że sylwetka nie należy do Klaudiusza. Dziecko, na które patrzył miało na sobie jedynie obdarty łachman zakrywający miejsca intymne. Skóra była ciemna, niemal brązowa, bardzo opalona, w przeciwieństwie do wnuka. Tłuste, posklejane włosy połyskiwały w słońcu.

– Hej! – zawołał Sławomir. – Hej, ty, dzieciaku!

Żadnej reakcji.

– Klaudiusz?! Klaudiusz!

Rozejrzał się, nie dostrzegając nikogo innego oprócz obcego dziecka. Schował piersiówkę do kieszeni i zaczął iść przez stosy gałęzi oraz martwych liści. W uszach szumiało, głowa stanowiła cyklon. Kiedy znów spojrzał na dziecko, stało na wprost niego. Miało brudną, oszpeconą bliznami, wychudzoną twarz. Wokół oka ciągnęła się długa szrama, jakby ktoś w domowych warunkach próbował usunąć narząd. Wzrok pusty, mętny niczym woda. W okolicy ust mnóstwo zadrapań i ran – niektóre świeże.

Nagle dziecko zobaczyło coś pełznącego w ziemi, schyliło się i wyłowiło spośród liści. Dziecko chwilę się mu przyglądało, aż ostatecznie wsunęło między usta i pogryzło. Na Sławomirze nie zrobiło to wielkiego znaczenia, niejednokrotnie w karierze widział porzucone w lesie dzieci, jedzące wszystko, co znajdą.

– Podejdę teraz do ciebie – powiedział i postawił krok ku dziecku. – Podejdę i zadzwonię po twoją mamę, o ile znasz jej numer, dobrze?

Dzieliły ich trzy, może cztery metry.

– Nie powinno cię tu być. Jesteś za mały.

Dwa metry. Sławomir rozejrzał się i w oddali dostrzegł Klaudiusza szukającego czegoś w ziemi. Był daleko, nie mógł słyszeć wcześniejszego wołania.

– Tam jest mój wnuk, na pewno się zakolegujecie.

Metr. Dziecko stało niewzruszone jak posąg, gdy nagle Sławomir usłyszał trzask łamanych gałęzi dobiegający zza pleców. Odwrócił się. Inne dziecko – równie chude i opalone, ale ścięte na jeża – skradło się do ich bazy i chwyciło strzelbę.

– Niech to szlag! Oddawaj, srajdku! – zawołał Sławomir i rzucił się do biegu.

Dziecko, ujrzawszy starca, popędziło w przeciwnym kierunku. Broń komicznie wyglądała w miniaturowych dłoniach. Sławomir ruszył za nim. Przebiegł obok miejsca, z którego strzelali, a następnie wykonał łuk za drzewem. Dziecko biegło szybko, zbyt szybko, aby Sławomir był w stanie je dogonić.

– Ejże! Zatrzymaj się!

Usłyszał oddalony, jakby niknący chichot, ale nie przestawał biec. Powoli dostawał zadyszki, serce łomotało w klatce piersiowej. Ujrzał Klaudiusza odwracającego się w stronę Sławomira, a następnie patrzącego tępym wzrokiem na uciekającego chłopca.

– Łap go! – zawołał starzec i wnuk rzucił koszyk. Garść liści rozsypała się po ziemi.

Klaudiusz nieudolnie spróbował chwycić uciekające dziecko. Maluch odbił w prawo i zwinnie przeskoczył nad konarem. Teraz gonili go we dwoje, oddaleni o jakieś dwadzieścia metrów. Las gęstniał nieznacznie, Sławomirowi coraz ciężej było wymijać drzewa. Gdyby znów miał trzydzieści lat, już dawno schwytałby tego gnojka i rozprawił się z nim osobiście. Wiedział, jak w czasach jego dzieciństwa uczono wredne dzieci posłuszeństwa.

Biegli coraz wolniej, aż w końcu Klaudiusz się zatrzymał i przykucnął, zziajany.

– Ja… ja już… nie mogę… dziadku…

Sławomir zacisnął zęby. Widział, jak dziecko znika między drzewami.

– Kurwa mać – wycedził i oparł się o drzewo. Nie miał szans z tak młodym organizmem.

– Kto to był?

– Nie wiem. Nie wyglądał normalnie.

– Boję się. Możemy już wracać?

– Nie bez strzelby.

Sławomir widział, że w oczach Klaudiusza zakręciły się pierwsze łzy. Starał się zorientować, czy mocno zboczyli ze ścieżki, ale oprócz gęstwin drzew i krzewów nie dostrzegł niczego innego. Stali pośrodku niczym zgubieni wędrowcy.

– Chodźmy. Może nie uciekł daleko.

– Ale ja się boję…

– Przestań! Ile masz lat, do cholery?!

Chłopiec rozpłakał się i z zalanymi policzkami ruszył za starcem. Sławomir wyciągnął z kieszeni piersiówkę i znów łyknął, po czym odchrząknął i splunął. Nie miał chęci więcej kryć się przed wnukiem, nawet kosztem braku kolejnych spotkań. Skąd te dzieci się wzięły? Gdzie są ich rodzice? I czemu wyglądały jak dzikie?

Szli ramię w ramię, kiedy natrafili na kurtynę zieloności. Chwasty sięgały na wysokość klatki piersiowej Sławomira. Rozejrzał się, dostrzegając spękane gałęzie i ukruszone liście. Ponadto między chwastami wyżłobiona była niewielka, ale pasująca idealnie na dziecięce ciało, dziura. Wyciągnął nóż z kieszeni, po czym ostrożnie podszedł do chwastów i zaczął poszerzać dziurę. Nakazał Klaudiuszowi robić to samo.

– Proszę, dziadku, wróćmy już… – wymamrotał chłopiec łamliwym głosem.

– Jeśli chcesz, to wracaj. Droga wolna.

Umilkli. Po kilku chwilach dziura stała się wystarczająco duża, aby Sławomir mógł przez nią przejść. Przecisnął najpierw głowę jak człowiek uwięziony i zamarł. Broń leżała dziesięć, piętnaście metrów dalej, tuż obok dwóch drzew, skąpana w cieniu, jakby wystawiona na tacy.

Sławomir chwilę się zastanawiał. W głowie wirowało milion ostrzeżeń, miał przeczucie, że tak położona broń w rzeczywistości jest pułapką. Nagle przypomniał sobie dzień z lat dwutysięcznych, kiedy na komendę przyszła młoda, atrakcyjna dziewczyna. Nic nie mówiła, nie jadła, nie piła. Dopiero po dwóch dniach wyznała, że została napadnięta w lesie, zgwałcona i porzucona jak zbity pies. Jakiś czas później doszło do dwóch zaginięć.

W prowizorycznym szałasie znaleziono wypatroszone ciała młodych chłopców.

– Niech to szlag! – wycedził, rozmywając wspomnienia.

Klaudiusz patrzył na niego pytająco.

I nagle zza pleców dobiegł trzask łamanej gałęzi. Sławomir odwrócił się momentalnie, tuż za nim wnuk, jakby ich ciała były zsynchronizowane. Dostrzegł tego chłopca ze szramą wokół oka, wychudzonego, z wystającymi żebrami przypominającymi drabinkę do serca. Malec stał w bezruchu, usta wykrzywiał grymas. Czujne oczy obserwowały Sławomira i Klaudiusza.

– Pierdolone gówniarze… – mruknął starzec i postawił krok w kierunku chłopca. Tamten ani drgnął. Po chwili zza drzewa wyłoniło się kolejne dziecko, to, które zwędziło strzelbę. Musiało mieć nie więcej niż pięć lat, było brudne i równie chude.

– Braciszku… – powiedziało i podeszło do pierwszego. Pierwsze okryło drugie ramieniem, nie odrywając spojrzenia od Sławomira.

Klaudiusz schował się częściowo za ciałem dziadka i przywarł do spoconej koszulki. Wnuk drżał i pochlipywał.

– Przynieście moją broń. Natychmiast.

Wiedział, że strzelba była zabezpieczona i nie sądził, że chłopcy byliby w stanie strzelić. Powoli przestawała mu się podobać cała ta sytuacja. Już dawno powinien poinformować kogoś o znalezieniu dwójki dzieci w lesie i gdyby nie fakt, że zwędzili mu broń, zapewne zrobiłby to już dawno.

Milczeli.

– Ruchy!

Bez odpowiedzi. Tępo wpatrzone, dwie pary nieruchomych oczu.

– Dziadku? – wyszeptał Klaudiusz.

– Czego?

– Boję się.

– Wiem. Daj już spokój.

– Może pójdę po karabin?

– Nie. Poza tym to strzelba, nie karabin. Nic nie rób, sam to załatwię.

Klaudiusz skinął głową i otarł pokryte łzami policzki. Przestał płakać, chwała Bogu, ale nadal był przestraszony i drżał. Sławomira opanował jeszcze większy gniew. Nie tolerował takiego zachowania w stronę dorosłych, nie tolerował braku odpowiedzi i nie tolerował płaczu. Postanowił działać, dlatego poruszył się pół kroku w stronę stojących chłopców, czując, jak Klaudiusz drepcze za nim. Podszedł jeszcze bliżej. Dzieci były niewzruszone. Dopiero z bliska Sławomir dostrzegł, że łachmany wykonane zostały ze zwierzęcej skóry, a szrama wokół oka jednego powstała zapewne po walce z dzikim zwierzęciem.

– Powiem jeszcze raz… Oddawajcie mi tę strzelbę, bo inaczej załatw…

Wtem urwał, kiedy po prawej stronie kątem oka dostrzegł coś przemykającego między drzewami. Odciągnął wzrok od chłopców i ujrzał szarego, dorównującego wzrostem Klaudiuszowi wilka. Zwierzę wyłoniło się zza gęstwiny i powolnym krokiem szło w ich kierunku, oblizując zęby. Po chwili z przeciwnej strony wyłonił się następny wilk, nieco mniejszy, chudszy. Sławomir zauważył ostre jak brzytwa kły. Widział ten sam czujny wzrok, tępo wpatrzone, ostrożne oczy, jakby pod tym kątem wilki stanowiły z dziećmi rodzinę.

Myślał, że zobaczył już wszystko, ale się mylił. Dalej, za plecami małych chłopców powoli rósł rząd idących dzieci, niby kordon żałobników. Mniejsze i większe, wszystkie równie chude, odziane w łachmany. Równie opalone, inaczej przystrzyżone. Po obydwu stronach kordonu bez pośpiechu przebierały kończynami wilki, jakby służyły za ochronę. Gdy kordon się zbliżył, Sławomir dostrzegł malca niosącego pod prawą pachą niemowlę bez głowy. Wypatroszone, z wyjedzonymi na poły wnętrznościami. Dziecko, które konsumowało truchło, usmolone było w zaschniętej krwi, ale szło niewzruszone, jakby czynność ta stanowiła rutynę.

Sławomir zgiął się wpół, a następnie wymiociny znalazły ujście kilka centymetrów przed butami. Opróżnił żołądek i poczuł, jak ciało Klaudiusza trzęsie się. Słyszał szloch. Wnuk objął go w pasie i ścisnął mocno, mamrocząc coś niezrozumiałego pod nosem.

Rząd zmierzających dzieci zamykały dwa następne szare wilki.

– Pierdolone dziwaki! Wynocha! – zawołał Sławomir.

Gromada ruszyła powoli w ich kierunku, a następnie otoczyła okręgiem. Dzieci stały bez słowa, wilki jakby zniecierpliwione pragnęły przejść do ataku. Chłopiec ze szramą wokół oka wyszedł przed szereg i stanął na wyciągnięcie rąk od Sławomira.

– Pan zły. Chłopczyk nie – powiedział zachrypniętym głosem osoby, która dawno się nie odzywała i wskazał palcem na starca. – Pan zabijać rodzina. Nasza rodzina. Nasze kolegi.

– O czym ty bredzisz?! – wybuchł Sławomir. Klaudiusz jeszcze mocniej przywarł do ciała i zatopił głowę w spoconym podkoszulku.

Chłopiec zmarszczył brwi.

– Jelenie i sarny. Nasza rodzina. Rodzina mamy i taty.

Wskazał na dwoje wilków stojących naprzeciwko niego.

– Musi być kara – ciągnął dalej, sepleniąc. – Chłopczyk grzeczny. Chłopczyk pójdzie z nami.

Wypowiedzenie ostatniego zdania musiało sprawić mu masę trudności. Zacisnął zęby i zasyczał jak wąż, po czym klapnął na czworaka. Sławomir wyłowił wzrokiem dziecko trzymające niemowlę i dostrzegł, że niemowlę leżało teraz skąpane w martwych liściach, z wylewającymi się wnętrznościami. Pozostałe dzieci zrobiły to samo, co chłopiec z blizną i zaczęli wyć. Wilki najeżyły się, po czym podeszły bliżej i jedno ze zwierząt rzuciło się na Sławomira. Starzec upadł, przygniatając Klaudiusza, który głośno płakał. Poczuł ciężar wilka spoczywający na jego klatce piersiowej, od ociekającego śliną pyska dzieliło go kilkanaście centymetrów. Żebra miał zgniecione, na klatkę napierał niewyobrażalny ciężar. Klaudiusz wił się pod plecami, próbując uciec, ale był zbyt chudy i zmizerniały, aby cokolwiek wskórać. Wilk zawarczał, krople gęstej śliny spłynęły po twarzy Sławomira.

Wiedział, że musiał jakkolwiek walczyć, dlatego lewą dłonią złapał zwierzę w okolicy szyi, a prawą spróbował dostać się do oczu. Udało się. Palcem wskazującym wdusił lewe oko do oczodołu, czując delikatne wgłębienie i wilk zawył. Zdawało się, jakby zwierzę opanował jeszcze większy szał. Zawarczał, po czym wbił kły prosto w bark Sławomira i zacisnął szczękę. Ból był niewyobrażalny, ciepła krew zalała cały bark i obojczyk, po czym ścieka po tricepsie, niedaleko głowy uwięzionego Klaudiusza.

Dzieci nadal wyły jak oszalałe. Kilkoro z nich podbiegło na czworakach i złapało za zakrwawiony bark. Próbowały obrócić Sławomira na drugi bok, a gdy udało im się delikatnie podnieść ciało, podbiegły kolejne i wyciągnęły Klaudiusza. Sławomir pacnął plecami o twardą ziemię, czując przeszywające iskry bólu. Zaryczał, znów próbując się bronić, ale nagle podbiegło kolejne zwierzę i zatopiło ostre kły w udzie. Kolejna fala rozlanego ciepła.

Zrobiło mu się słabo, obraz przed oczami wirował. Jak przez mgłę widział trzyosobową grupę dzieci niosących wijącego się Klaudiusza. Jeden z chłopców palnął go otwartą dłonią w polik i Klaudiusz zalał się jeszcze silniejszym płaczem.

Sławomir chciał zawołać o pomoc, ale do jego świadomości dotarło, że wołanie byłoby bez celowe. Znaleźli się w samym środku gęstego lasu, zwabieni i schwytani jak małe zwierzątka. Powoli rozumiał, że nadchodzi koniec, że nikt mu nie pomoże. Klaudiusz przepadł w sidłach tych dzikusów, zupełnie bezbronny, przestraszony, zapewne nawet niezbyt zorientowany. Sławomira nagle zalała gorycz i żal, jego córka popadnie w paranoję, gdy nie wrócą o zmierzchu. Zacznie wydzwaniać, chodzić po sąsiadach i wariować, ale nawet o świcie Klaudiusz nie wróci do domu.

Czy w ogóle kiedykolwiek wróci?

Co z nim zrobią?

Poddał się. Leżał na boku i jęczał z bólu. Czuł odrywane płaty skóry, krew zalewającą ciało i widział te dzieci zgromadzone w okręgu. Widział ich pełne podziwu oczy, zainteresowanie wypisane na twarzy jak na wielkim telebimie. Widział fascynację, w której brakowało przerażenia. Uwielbiali to. Uwielbiali patrzeć na czyjąś śmierć i Sławomir wiedział to już po samych spojrzeniach. Kim byli, do jasnej cholery?

Zamrugał, ale nie chciał zamykać powiek. Mógł jedynie tępo patrzeć, jak kolejne wilki podchodzą do jego ciała, zdającego się być tak daleko, a następnie odgryzają kawał skóry i w pysku przynoszą go dzikim dzieciom. Dzieci wyglądały na wdzięczne i z podobną wdzięcznością zabierały się za konsumowanie ciała Sławomira.

Koniec

Komentarze

Nie chciał, aby Klaudiusz powiedział Melanii, że dziadek pił alkohol, w innym przypadku kompletnie by go od niego odsunęła.

To jest trochę niezręczne, bo bo raczej gdyby to wyszło na jaw to by go odsunęła.

Trochę też niespójne jest to, że pomagali jej go wychowywać, a ograniczała im kontakty.

 

 

Stali między dwoma sosnami, na niewielkim wzniesieniu ubitym z ziemii.

 

 

Skończyłabym na wzniesieniu, lub wzniesieniu ubitej ziemi. Bez dwa i w ziemi.

Warto zaznaczyć wulgaryzmy.

i gdzie są ludzie bez oczu?

 

Pokiwał głową, ale nieszczerze, w oczach wciąż tłumiąc strach.

Kto?

 

Weszli obaj w krzaki i rozgarnęli kwadrat dwa na dwa metry, aby móc bez problemu się położyć.

Nie rozumiem co rozgarniali.

 

 

Jeden z chłopców palnął go otwartą dłonią w polik i Klaudiusz zalał się jeszcze silniejszym płaczem.

Nie można zalać się płaczem.

 

 

Podobało mi się do momentu, kiedy dziadek okazał się zwyrodnialcem. Półnagie dzieci też mnie nie przekonały, było ich za dużo i jak na takie lasy były za nagie.

 

Wziął, mocno zdezorientowany, i chwilę ważył w dłoni.

Napisałabym kto.

 

 

 

Była zwolenniczką wegetarianizmu, czego Sławomir wyraźnie nie popierał.

A z czego to wynika, że nie wyraźnie popierał?

 

 

Przyklapnął i polecił, aby Klaudiusz zrobił to samo.

 

Już przyklapnął chwilę temu.

 

 

Kiedyś był w lepszej formie, zastanawiał się nawet, czy nie zawrócić, ale ostatecznie porzucił tę myśl.

Ze zdania wynika, że jak był w lepszej formie, to wahał się czy nie wracać.

 

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Jest tu jakiś potencjał, ale jego wykorzystanie mogłoby być lepsze. O ile nie jestem zwolennikiem łopatologicznego tłumaczenia wszystkiego, co się wydarzy w opowiadaniu, o tyle tutaj wyjaśnień bardzo brakuje. Przede wszystkim – skąd się wzięły dzikie dzieci? Dlaczego umiały mówić? I, trochę mniej istotne, dlaczego nosiły ubrania i miały obcięte włosy (nawet Tarzan zaczął się ubierać dopiero, jak spotkał innych ludzi)?

Poza tym udało ci się zbudować taki trochę Kingowski klimat z grozą na pierwszym planie i dramatem rodzinnym w tle. Aż za bardzo Kingowski, bo u Króla też jak ktoś był zły, to był ZUEM wcielonym, dupkiem spożywającym kotki na śniadanie (informacja, że dziadek lubi krzywdzić zwierzątka nic nie wnosi, służy chyba tylko temu, żeby go nie żałować za bardzo, kiedy zostaje pożarty przez wilki). Ale jak na pierwszy raz i tak jest nieźle.

P.S.: Można by też dodać jakiś trigger warning, żeby nie czytać przy jedzeniu, bo trochę mnie cofnęło. ;P

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Idiotyczny był pomysł Sławomira, by na opisaną wyprawę do lasu zabrać wnuka-mimozę, choć rozumiem, że nikt nie mógł przewidzieć, co tam się wydarzy.

I mnie brakło wyjaśnienia, kim jest gromada dzieci mieszkająca w lesie z wilkami i szkoda, że ta sprawa pozostała tajemnicą.

Mam nadzieję, że Krokus nie przeczyta tego opowiadania.

Wykonanie, co stwierdzam z ogromną przykrością, doskonale utrudniało lekturę, albowiem pozostawia bardzo wiele do życzenia.

 

Nie chciał nawet my-

śleć, jaką awanturę by wszczęła, gdyby wszystko wyszło na jaw. → Czy zdanie tak ma wyglądać?

 

Prze­dzie­ra­li się przez suche ko­na­ry i zbrą­zo­wia­łe ga­łę­zie. → Konary to grube gałęzie wyrastające z pnia i znajdujące się na takiej wysokości, że raczej nie mogli się przez nie przedzierać. Gałęzie, z małymi wyjątkami, są brązowe z natury, czy więc mogły zbrązowieć jeszcze bardziej?

 

Wy­mar­łe li­ście grze­cho­ta­ły pod bu­ta­mi. → Czy liście na pewno były wymarłe? A jeśli tak, to jak mogły grzechotać?

A może miało być: Suche li­ście szeleściły pod bu­ta­mi.

Za SJP PWN: wymarły 1. «taki, który wymarł, wyginął» 2. «opustoszały»

 

Dziś jed­nak mieli praw­dzi­wie męski wie­czór. → Poszli na grzyby wieczorem?

 

strzel­ba sa­mo­pow­ta­rzal­na Vey­ron Tac­ti­cal… → …strzel­ba sa­mo­pow­ta­rzal­na vey­ron tac­ti­cal

Nazwy broni piszemy małymi literami.

https://poradnia-jezykowa.uni.lodz.pl/faq/nazwy-broni/

 

Od czasu do czasu wy­prze­dzał Sła­wo­mi­ra i ten – ko­rzy­sta­jąc z chwi­li pry­wat­no­ści – wy­cią­gnął pier­siów­kę, po czym łykał wódki… → Skoro incydent powtarzał się, to: Od czasu do czasu wy­prze­dzał Sła­wo­mi­ra i ten – ko­rzy­sta­jąc z chwi­li pry­wat­no­ści – wy­cią­gał pier­siów­kę, po czym łykał wódkę

 

prze­je­chał nim de­li­kat­nie po palcu wska­zu­ją­cym. […] Syk­nął i wsa­dził pa­lu­cha mię­dzy usta. → Mamy jedne usta, więc nic między nie wsadzić nie można.

Proponuję ostatnie zdanie: Syk­nął i wsa­dził pa­lec do ust.

 

– Mu­si­my cze­ściej cho­dzić na grzy­by. → Literówka.

 

Do domu Klau­diu­sza – odzie­dzi­czo­nym, dwu­pię­tro­wym ce­gla­ku – pro­wa­dzi­ło pół go­dzi­ny so­lid­ne­go mar­szu. → Obawiam się, że czas – a tym jest pół godziny – nie może prowadzić donikąd. No i skąd było półgodziny marszu do domu Klaudiusza?

 

spy­tał Klau­diusz, wska­zu­jąc wi­del­cem na mięso. → …spy­tał Klau­diusz, wska­zu­jąc wi­del­cem mięso.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

Sła­wo­mir od­kro­ił so­lid­ną część i wrzu­cił do po­jem­ni­ka wnuka. → Zbędny zaimek.

 

wrzu­cił reszt­ki mięsa w sa­łat­kę wnuka. Na­stęp­nie za­rzu­cił ple­cak… ->Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję w pierwszym zdaniu: …przełożył reszt­ki mięsa do sałatki wnuka.

 

– Tu się roz­bi­je­my. – Wska­zał na ob­szar po­kry­ty gę­stwi­ną po­ro­śnię­tych chwa­stów. → Czym były porośnięte chwasty?

Proponuję: – Tu się roz­bi­je­my. – Wska­zał ob­szar gę­sto po­ro­śnię­ty chwa­stami.

 

We­szli obaj w krza­ki i roz­gar­nę­li kwa­drat… → Na czym polega rozgarnianie kwadratu?

 

spry­skał ranę wodą utle­nio­ną, a na­stęp­nie owi­nął ją ban­da­żem. Ma­te­riał w kilku miej­scach prze­siąkł krwią, two­rząc obrzy­dli­wą breję. → Obawiam się, krew i bandaż nie utworzą brei.

 

a na­stęp­nie po­ło­żył się na równi z chłop­cem. → Czy mógł położyć się nie na równi z wnukiem?

Proponuję: …a na­stęp­nie po­ło­żył się obok chłopca.

Za SJP PWN: na równi «jednakowo z kimś lub z czymś, na tym samym poziomie»

 

Do strzel­by po­sia­dał uchwyt, który za­mon­to­wał, dzię­ki czemu trzy­ma­nie broni nie wy­ma­ga­ło wiele wy­sił­ku. Do­dat­ko­wo za­mon­to­wał opty­kę my­śliw­ską. → Czy gdyby nie miał uchwytu, to czy mógłby go zamontować? Powtórzenie.

Proponuję: Do strzel­by z optyką myśliwską za­mon­to­wał uchwyt, dzię­ki czemu trzy­ma­nie broni nie wy­ma­ga­ło wiele wy­sił­ku.

 

Na­sta­ła błoga cisza, nie­mal tak mil­czą­ca… → Cisza nie milczy.

 

Li­ście sze­le­ści­ły, ga­łę­zie strze­la­ły pod na­po­rem wia­tru. Wy­su­szo­ne na wiór li­ście wzla­ty­wa­ły… ->Powtórzenie.

 

i ka­wa­łek mięsa usma­żył na gril­lu na dział­ce. → …i ka­wa­łek mięsa upiekł na gril­lu na dział­ce.

Smażenie odbywa się na patelni, z udziałem tłuszczu.

 

Męż­czy­zna przy­ło­żył oko do opty­ki. → Obawiam się, że do optyki nie da się niczego przyłożyć.

Proponuję: Męż­czy­zna przy­ło­żył lornetkę do oczu.

Za SJP PWN: optyka 1. «dział fizyki zajmujący się nauką o świetle» 2. «sposób widzenia czegoś»

 

 W uszach szu­mia­ło, głowa sta­no­wi­ła cy­klon. → Co to znaczy, że głowa stanowiła cyklon?

 

– Łap go – za­wo­łał sta­rzec i wnuk rzu­cił ko­szyk. → Sześćdziesięciosiedmioletni mężczyzna to jeszcze nie starzec. To określenie pojawia się jeszcze kilkakrotnie w dalszej części tekstu.

 

Teraz go­ni­li go we dwoje… → Piszesz o mężczyźnie i chłopcu, więc: Teraz go­ni­li go we dwóch

Dwoje to kobieta i mężczyzna.

 

Sła­wo­mi­ro­wi coraz cię­żej było wy­mi­jać drze­wa. → Sła­wo­mi­ro­wi coraz trudniej było wy­mi­jać drze­wa.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

oprócz gę­stwin drzew i krze­wów… → …oprócz gę­stwiny drzew i krze­wów

 

Chwa­sty się­ga­ły na wy­so­kość klat­ki pier­sio­wej Sła­wo­mi­ra. → Nic to nie mówi, bo nie wiadomo, jakiego wzrostu był Sławomir.

 

wy­mam­ro­tał chło­piec łam­li­wym gło­sem. → …wy­mam­ro­tał chło­piec łamiącym się gło­sem.

 

przy­po­mniał sobie dzień z lat dwu­ty­sięcz­nych… → Nie było lat dwutysięcznych, albowiem rok dwutysięczny był tylko jeden. Po nim nastąpił rok dwa tysiące pierwszy i kolejne.

 

– Niech to szlag! – wy­ce­dził, roz­my­wa­jąc wspo­mnie­nia. → Wspomnienia mogą się rozpłynąć/ ulecieć/ zniknąć, ale nie wiem, jak można rozmywać wspomnienia.

 

Nie to­le­ro­wał ta­kie­go za­cho­wa­nia w stro­nę do­ro­słych… -> Nie to­le­ro­wał ta­kie­go za­cho­wa­nia wobec do­ro­słych

Można się zachowywać wobec kogoś w określony sposób, ale nie można zachowywać się w czyjąś stronę.

 

Od­cią­gnął wzrok od chłop­ców… → Odwrócił wzrok od chłop­ców

 

Dziec­ko, które kon­su­mo­wa­ło tru­chło, usmo­lo­ne było w za­schnię­tej krwi… → Dziec­ko, które zjadało tru­chło, upaprane było zaschniętą krwią…

 

Rząd zmie­rza­ją­cych dzie­ci… → Dokąd zmierzały?

Proponuję: Rząd idących dzie­ci…

 

– O czym ty bre­dzisz?! – wy­buchł Sła­wo­mir.– O czym ty bre­dzisz?! – wy­buchnął Sła­wo­mir.

http://okiem-filolozki.blogspot.com/2013/06/zniko-czy-znikneo-wybucho-czy-wybuchneo.html

 

Wska­zał na dwoje wil­ków sto­ją­cych na­prze­ciw­ko niego.Wska­zał na dwa wilki stojące na­prze­ciw­ko niego.

 

za­sy­czał jak wąż, po czym klap­nął na czwo­ra­ka. → …za­sy­czał jak wąż, po czym opadł na czworaki.

Klapnąć to usiąść, a przecież nie można usiąść na czworaka.

 

Sła­wo­mir wy­ło­wił wzro­kiem dziec­ko trzy­ma­ją­ce nie­mow­lę i do­strzegł, że nie­mow­lę le­ża­ło… → Powtórzenie.

 

Po­zo­sta­łe dzie­ci zro­bi­ły to samo, co chło­piec z bli­zną i za­czę­li wyć. → Piszesz o dzieciach, a te są rodzaju nijakiego, więc koniec zdania winien brzmieć: …za­czę­ły wyć.

 

krew za­la­ła cały bark i oboj­czyk, po czym ście­ka po tri­cep­sie… → …krew za­la­ła cały bark i oboj­czyk, po czym ście­kła po tri­cep­sie

 

i Klau­diusz zalał się jesz­cze sil­niej­szym pła­czem. → …i Klau­diusz zaniósł się jesz­cze sil­niej­szym pła­czem.

Można zalać się łzami, ale nie można zalać się płaczem.

 

wo­ła­nie by­ło­by bez ce­lo­we. → …wo­ła­nie by­ło­by bezce­lo­we.

 

i wi­dział te dzie­ci zgro­ma­dzo­ne w okrę­gu. […] Uwiel­bia­li to. Uwiel­bia­li pa­trzeć na czy­jąś śmierć i Sła­wo­mir wie­dział to już po sa­mych spoj­rze­niach. Kim byli, do ja­snej cho­le­ry? → Nadal piszesz o dzieciach, więc: …i wi­dział te dzie­ci zgro­ma­dzo­ne w okrę­gu. […] Uwielbiały to. Uwielbiały pa­trzeć na czy­jąś śmierć i Sła­wo­mir wie­dział to już po sa­mych spoj­rze­niach. Kim były, do ja­snej cho­le­ry?

 

za­bie­ra­ły się za kon­su­mo­wa­nie ciała Sła­wo­mi­ra. → …za­bie­ra­ły się do zjadania ciała Sła­wo­mi­ra.

http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przede mną otrzy­ma­łeś już rady zwią­za­ne z po­praw­no­ścią (zer­k­ną­łem kątem oka :)). W mojej oce­nie cał­kiem nie­źle się czyta, do po­ło­wy za­sta­na­wia­łem się co tam wła­ści­wie się sta­nie. Wi­dzia­łem ten świat, który opi­su­jesz, krew. Tro­chę się gu­bi­łem, ale czy­ta­łem dalej. Są błędy z prze­cin­ka­mi, tro­chę rze­czy się po­wta­rza. Coś też wy­da­je się nie grać z za­pi­sem dia­lo­gów. Ale to aku­rat są uster­ki do wy­pra­co­wa­nia. Cza­sem nie­któ­re po­my­sły wy­ska­ki­wa­ły przede mną dość nie­ocze­ki­wa­nie, lekką ręką. Wy­da­je mi się, że dwa razy się tak zdzi­wi­łem, ale jedno za­pa­mię­ta­łem na pewno:

 

Na Sła­wo­mi­rze nie zro­bi­ło to wiel­kie­go zna­cze­nia, nie­jed­no­krot­nie w ka­rie­rze wi­dział po­rzu­co­ne w lesie dzie­ci, je­dzą­ce wszyst­ko, co znaj­dą.

Po­dej­rze­wam, że na czy­tel­ni­ku może robić wra­że­nie, gdy nic wcze­śniej nie wska­zy­wa­ło na takie po­dej­ście do świa­ta, pana Sła­wo­mi­ra. W życiu co­dzien­nym prze­waż­nie takie sy­tu­acje dzi­wią, choć we­dług ostat­nich do­nie­sień me­dial­nych, na temat po­rzu­co­nych dzie­ci, nic ni­ko­go już nie dziwi. Za drugim razem zauważyłem też, że chyba to “znaczenie” nie miało się znaleźć w zdaniu.

 

 

 

Czy­ta­jąc dalej za­uwa­ży­łem, że opo­wia­da­nie prze­cho­dzi w sla­sher i wy­da­rze­nia oraz cha­rak­te­ry za­czy­na­ły tra­cić na zna­cze­niu. Umknę­ło mi pew­nie kilka in­for­ma­cji w trak­cie czy­ta­nia, ale jeden frag­ment opo­wia­da­nia wy­da­je się traf­nie pod­su­mo­wy­wać ca­łość:

 

Wi­dział fa­scy­na­cję, w któ­rej bra­ko­wa­ło prze­ra­że­nia. Uwiel­bia­li to. Uwiel­bia­li pa­trzeć na czy­jąś śmierć i Sła­wo­mir wie­dział to już po sa­mych spoj­rze­niach. Kim byli, do ja­snej cho­le­ry?

Pomysł fajny, z wykonaniem trochę gorzej. Dialogi dziadka ze swoim wnukiem wydają się mało naturalne. Podobała mi się za to końcówka, fajnie to opisałeś.

 

Wzrok pusty, mętny niczym woda. W okolicy ust mnóstwo zadrapań i ran – niektóre świeże.

Woda nie jest mętna, chyba, że taka stojąca rok w bajorze. Usunąłbym to porównanie. Sam mętny wzrok wystarczy.

 

 

Nowa Fantastyka