Nigdy nie umiałem walczyć.
Plułem sobie w brodę, umykając skąpanymi w mroku uliczkami. Mogłem, na sedżuckie wody, uczyć się walki włócznią albo pięściami, a nie zdobywania pięknych buź sztuką języka. W każdym tych słów znaczeniu. Zanurkowałem w ciasną alejkę, modląc się do Jaszczurowęża o jego zdradliwą łaskę. Byle tylko nie spłynęła na goniących mnie łotrów.
Chociaż, bądź co bądź, łotrem w tej sytuacji byłem ja.
– Stój, ty ośli synu jałowej suki! – wydarł się któryś ze strażników.
Przez myśl przemknęło mi pytanie: jak można być oślim synem jałowej suki?
I znów musiałem pozbawić się natrętnych rozmyślań, bo potknąłem się o śpiącego pod ścianą żebraka. Cudem odzyskałem równowagę, prześlizgując się pod rozwieszonym praniem.
Niektórzy mogliby powiedzieć, że zachłanność szkodzi; jest w tym nieco prawdy. Niemniej tym, co bardziej wziąłem sobie do serca, było – apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Na bogów. Ależ ostatnio bywałem głodny.
Dwie zdobycze jednej nocy.
Dwa bogactwa, których dzisiaj dotknąłem.
Bransoleta oraz piękna Bekhten. Jedno lepsze od drugiego. A brat kobiety i zarazem właściciel bransolety wymagał ode mnie zapłaty we krwi.
Chciałem się zaśmiać pod nosem, ale chichot utknął w gardle, gdy przede mną wyrosła ściana. Ślepy zaułek. Kilka par sandałów chrobotało na piasku niedaleko z tyłu i nim się odwróciłem, kroki ustały. Dogonili mnie.
– Śmieciu! – ryknął Iuhet, krew z krwi i kość z kości Bekhten, a dobry humor ulotnił się z potem, który ze mnie parował. – Zapłacisz głową za te bezeceństwa! Gdzie bransoleta?
– O, a nie zapytasz co u siostry? – Zawsze miałem niewyparzony język. – Z tego, co wiem, spędzałem z nią więcej czasu, niż ty. – Zamiast ciąć nożem, mogłem ciąć słowami. Czasem, niestety, trafiałem siebie.
Chociaż nie tym razem.
– Tacy jak ty powinni zostać w Kloace – warknął Iuhet. – Zaśmiecacie Grzbiet swoją obecnością. Kto cię tu wpuścił?
– Chyba nie chcesz znać odpowiedzi na to pytanie.
Iuhet podrzucił włócznię w ręce i ruszył.
A ja się prawie zmoczyłem.
Nie myśląc zbyt wiele, wskoczyłem na ścianę i odbiłem się od niej, zawijając fikołka w powietrzu i lądując za plecami rozwścieczonego szlachcica.
I nie wiedziałem, co zrobić. Sierpowaty miecz strażnika minął moją głowę o włos. Rzuciłem się w bok i przeturlałem pod drzewcem dzidy. Odruchowo musnąłem swoje prawe biodro, lecz nie natrafiłem ręką na nic, poza poluzowanym rzemieniem.
Zerknąłem za siebie i serce podeszło mi do gardła.
Jeden ze strażników schylił się po sakiewkę, która jeszcze chwilę temu zwisała z mojego pasa. Mogłem teraz uciec i ratować swoją piękną skórę, ale tego nie zrobiłem. Stałem w osłupieniu, patrząc, jak odwiązuje sznurek i zagląda do środka. Iuhet i dwóch innych gwardzistów się zbliżało, a ja wiedziałem, że zaraz skończy się zaułek. Natrafię plecami na ścianę i tyle będzie.
– Mój panie, mamy to – powiedział dumnie bezczelny zdobywca mojego trofeum. – Mamy bransoletę… Twojego… Ojca…
Każde kolejne słowo wymawiał coraz bardziej niewyraźnie, zaczął chwiać się na nogach. Strużka krwi pociekła z jego nosa, najpierw jedna, a po chwili druga.
I upadł twarzą w piach.
A zza niego wyłoniła się kobieta. Z początku pomyślałem, że to może Bekhten zapomniała o przyjemnościach naszych wspólnych wieczorów i dołączyła do linczu na kochanku.
Lecz ta kobieta była wyższa oraz przeciwnie do mojej ukochanej, zakrywała większość swojego ciała, w tym twarz. Ale te oczy zapamiętałem od razu. W rękach trzymała dwie krótkie, drewniane pałki. Jedna z nich właśnie łupnęła stojącego za Iuhetem strażnika w tył głowy.
Młody szlachcic aż podskoczył.
– Ma wspólniczkę! – krzyknął i nie wiedział w czyją stronę obrócić grot włóczni.
Pomyślałem, że wcale nie jesteśmy wspólnikami, ale nie chciałem psuć chwili. Teraz mogła być nawet moją matką.
Tajemnicza wybawczyni wbiła się w strażników niczym piaskowy huragan. Przyboczni Iuheta mieli przewagę liczebności i włóczni, lecz nie na wiele im się to zdało. Pałki rozmazywały się w powietrzu, zwinnie blokując nadciągające drzewce, co jakiś czas padając z głuchym huknięciem na czyjeś ramię czy twarz.
Wykorzystałem chwilę. Zanurkowałem między nogami walczących, wyrwałem sakiewkę spomiędzy palców nieprzytomnego i pognałem w ciemną noc.
Zwolniłem dopiero, gdy serce prawie wyskoczyło mi z piersi.
***
Szlachcic spojrzał na mały, nefrytowy posążek, który przed nim postawiłem. Ten dzień w gospodzie planowałem spędzić na oszukiwaniu ludzi, bo to akurat zawsze szło mi dobrze. Szejmosz poczeka na bransoletę, nic mu się nie stanie.
– Prawdziwe? – zapytał po chwili ciszy. – Takie, no, naprawdę?
Nie.
– Prosto z głębi pustyni Deher-Net. – Położyłem rękę na sercu. – Sam widziałem, jak inny, zbyt chciwy poszukiwacz rzucił się na tę błyskotkę i zamienił się w popiół… Natomiast mnie ten Okruch poprowadził bezpiecznie do domu.
Szlachcicowi zaświeciły się oczy.
– Ile chcesz?
Uśmiechnąłem się nieznacznie.
– Trzy debeny srebra.
– Dobra niewolnica kosztuje cztery…! – obruszył się, chociaż widziałem, że robi to bardziej dla zasady.
– Nawet dziesięć niewolnic nie sprawi ci takiego szczęścia jak najprawdziwszy fragment boga. Natomiast…
Chwyciłem rogi skórzanej płachty, na której leżał posążek. Dla wiarygodności nie dotykałem artefaktu gołymi dłońmi; według legend, dotknięcie boskiego Okrucha przez zwykłego człowieka mogło skończyć się śmiercią.
Wystarczyło. Mężczyzna nachylił się nad stołkiem i zalał się rumieńcem.
– Dobrze! Dobrze, wezmę.
Wyciągnął ukradkiem sakiewkę, osłonił ją ciałem, coby żaden wścibski bywalec gospody nie zainteresował się jej zawartością i wyciągnął trzy sześcienne, błyszczące bloczki z królewskim symbolem na wierzchu. Schowałem je do jednej z sakw przy pasie, po czym uśmiechnąłem się służalczo.
Jak dobrze, że nie zapytał mnie czemu w takim razie chcę się pożegnać z tak wspaniałym artefaktem. Uf.
Podniosłem wzrok i wnet tego pożałowałem.
Z tyłu gospody. Te oczy, widziałem je.
Widziałem je poprzedniego wieczora, gdy prawie straciłem życie.
I te oczy spoglądały prosto na mnie.
Szybko spakowałem posążek i nieco zbyt gwałtownym ruchem pchnąłem pakunek w stronę szlachcica.
Wyglądała zabójczo.
– Dziękuję, dobry panie – powiedziałem szybko i wstałem. – Niech amulet ci służy.
Omiotłem wzrokiem izbę, ale tajemnicza przybyszka zniknęła mi z oczu.
– I pamiętaj, nie dotykaj go – dodał kobiecy głos zza moich pleców.
Wyprostowałem się jak struna.
– Tak, nie dotykaj… – wymamrotałem i postąpiłem krok w tył.
Prosto na nogę stojącej za mną obcej.
Chwyciła mnie za przedramię, dzięki czemu nie upadłem. Posłała bogaczowi piorunujące spojrzenie i zawlokła mnie ku wyjściu. Poszedłem za nią; ucieczka mogłaby skończyć się wgnieceniem w głowie, a tego wolałbym uniknąć. Piękni ludzie z popękaną czaszką mają tendencję do utraty swych walorów.
Wyszliśmy na zewnątrz. Od razu zaciągnęła mnie siłą do ciemnej alejki obok. Nie oponowałem, nie chciałem ryzykować. W końcu by mnie nie zabiła, prawda? Dopiero co uratowała mi życie. Poza tym nie raz, nie dwa wyślizgiwałem się z uścisku podejrzanych typów, przyciskających mnie do ściany gdzieś w cieniu.
I to też właśnie ze mną zrobiła. Ale łagodnie, nie dusiła. Przyjrzałem się jej z bliska; miała ładne, piwne oczy o przeszywającym spojrzeniu. Jej twarz, nieco zbyt pociągła jak na mój gust, podkreślała długi, lekko zakrzywiony nos. Pełne usta cmoknęły z niezadowoleniem.
– Masz wielki problem, pacanie – syknęła mi prosto w twarz. – Problem o imieniu Iuhet.
– Nazywasz mnie pacanem, a nawet się nie przedstawisz? – odparłem.
– Chodź, przejdziemy się.
Wcisnąłem się w ścianę.
– Dlaczego niby myślisz, że za tobą pójdę? – prychnąłem.
Kobieta uśmiechnęła się chytrze, zrobiła kilka kroków w tył i podrzuciła w ręce sakiewkę.
Łudząco podobną do mojej.
Obmacałem swoje biodra. Brakowało jednego woreczka.
– O ty cwana…
Złodziejka wystrzeliła w górę, pozostawiając po sobie obłoczek pyłu. Zwinnymi susami odbijała się od parapetów i występów, pnąc się coraz wyżej i wyżej. Wytarłem spocone ręce o poły tuniki i zmełłem przekleństwo. Chciała mnie sprawdzić.
Mknąłem za nią. Złodziejka zdawała się czuć na dachach i kładkach jak ryba w wodzie, stawiając stopy w idealne, jak gdyby znane już uprzednio miejsca. Każdy skok i każdy sus cechowało perfekcyjne wyliczenie. Uliczki migały pode mną, kotłujące się rzeki i ciurkające strumienie ludzi przelewały się wśród domów i kramów, jednostajny szum ludności mieszał się z gwizdem wiatru w uszach.
Przebiegliśmy cały Brzuch Hefen, dzielnicę handlu, rzemieślnictwa i przeciętnej zamożności. Pot zalewał mi oczy. Złodziejka przystanęła na skraju jednego z dachów, a ja przyspieszyłem, wyciskając z siebie ostatnie pokłady sił. Widziałem już nieformalną granicę dzielnic miasta, rysującą się poszarpaną, zakrzywioną linią między ostatnim rzędem względnie zadbanych budynków, a stłoczoną grudą skleconych z byle czego domów, ciasnych alejek i nieszczęśliwych ludzi.
Kloaka.
Sypiące się kikuty wieżyczek, nierówna, krusząca się linia wspaniałej niegdyś fortyfikacji, dawno temu pomalowane niezliczoną ilością fresków cegły, a teraz obszczane – to, co pozostało po pierwszym murze Hefen. Oblężenia, uchodźcy i bogowie nie obyli się z nim łagodnie, a któryś z panujących kiedyś władców stwierdził, że w ramach odnowy można po prostu włączyć dawne podmurze w obręb miasta.
I o nim zapomnieć.
Tak powstała przysłowiowa dupa Hefen-esze.
Złodziejka wskoczyła na jedyną z bastei towarzyszących dawnej bramie, po czym stanęła. Poprawiła opadający na plecy warkocz, przeczesała włosy palcami i pomachała sakiewką w powietrzu.
Obejrzałem drogę pod stopami, przeleciałem uważnym wzrokiem ruiny. Nie widziałem, żeby ktoś się tu jeszcze czaił. Skoro zaprasza, to głupio by było nie skorzystać.
Wdrapałem się na krawędź ostatkiem sił i wyprostowałem na drugim krańcu platformy strzelniczej.
– Czego chcesz? – zapytałem.
– Tego, czego chce twój pracodawca.
– Wpierw mogłabyś się przedstawić!
– Nie poznajesz? – Przechyliła głowę jak ciekawski ptak. – To chyba dobrze o mnie świadczy. Henutta.
Ukłoniła się serdecznie. Jej tunika załopotała na wietrze.
– Słyszałem o tobie. – Wiele różnych rzeczy. – Niejedno zresztą! – Z wielu różnych źródeł. – Masz solidną reputację w mieście. – O czym dobitnie świadczy wiele obitych mord i utraconych bogactw.
– Jesteś mi winien przysługę, Ahmesie z Nebkeh. Tak jak przewiduje Kodeks Jaszczurowęża.
Przełknąłem ślinę. Skubana wiedziała więcej, niż powinna.
– Uratowałaś mnie, wiem. Dziękuję ci za to! – Musiałem ją jakoś udobruchać. Słodkie słówka zawsze idą w pierwszej linii. – Ale nie mogę tak po prostu zmienić pracodawcy! Sama zresztą wiesz.
Zrobiła krok w moim kierunku. Sprawdziłem czubkiem sandału jak mogę się cofnąć i odpowiedź okazała się bardzo prosta.
Jak nie w tył, to naprzód.
Też zbliżyłem się do niej. Uniosła brew w zaskoczeniu i… z wyrazem uznania na twarzy.
– Dla kogo pracujesz? – zapytała.
– Wiesz przecież dla kogo.
Pokiwała głową.
– Szejmosz to płotka bez znaczenia. – Skrzywiła się, wypowiadając to imię. – Sam pracuje dla Khoruta, a Khorut jest podnóżkiem samego pieprzonego Kutneha.
– Kutneha?
To imię świtało mi gdzieś na granicy pamięci i otchłani zapomnienia, ale nie mogłem przypomnieć sobie, o co chodziło. Przewijało się co jakiś czas w rozmowach z innymi, mówiąc delikatnie, najemnikami i było pewnym spoiwem niektórych transakcji.
– Pierwszego Kapłana Mówcy, Ahmesie. – Prychnęła z niedowierzaniem. – Czyli nie wiesz nawet dla kogo pracujesz?
Rozłożyłem bezradnie ręce, chociaż po skroni spłynęła mi strużka potu, bynajmniej nie ze zmęczenia.
– Pracuję dla tego, kto mnie zatrudni.
– Każdy zatrudniający jest przez kogoś zatrudniony.
– A Kutneh?
Tym razem to Henutta wzruszyła ramionami.
– Tego nie wiem. Ale przez kogoś na pewno.
– To skoro moim prawdziwym pracodawcą jest sam Kapłan Mówca, to dlaczego miałbym nie kończyć zlecenia?
– A kto mówi, że nie dokończysz u niego zlecenia?
– Ty.
– Chcę tego samego co on. – Wbiła palec wskazujący w otwartą dłoń drugiej ręki. – Ale możemy zrobić tak, żeby i on był zadowolony, i ja oraz mój… pracodawca.
– Wilk syty i owca cała, co?
– Głupie porównania i głupie powiedzonka. Ale tak.
– I jak chcesz to zrobić? – Złapałem się pod biodra. – Brzmisz, jakbyś chciała wpakować mnie w większe łajno, niż w którym już, jak się okazuje, jestem.
– Tym się nie martw.
Rzuciła mi moją sakiewkę, ale gdy ją chwyciłem, jej ręka po raz kolejny powędrowała w górę. Coś błysnęło w powietrzu i w ostatniej chwili to złapałem.
Na mojej dłoni leżał srebrny krążek z pozłacaną krawędzią oraz symbolem aszermetańskiego serca – odwróconego trójkąta, z którego podstawy wyrastał krzyż – wybitym na obu jego stronach.
Spojrzałem pod światło, powąchałem, zważyłem to w dłoni. W końcu nadgryzłem, jeszcze raz obejrzałem i moje oczy prawie wypadły z orbit. Trzymałem właśnie jeden z najrzadszych środków płatniczych w tej części świata. Krążek, za pomocą którego można przywołać królewską przysługę w każdej chwili i w każdym z nefertańskich miast. Jak powiadają, fragment jednego z bogów, zamknięty w powłoce ze srebra i złota – bezpieczny dla zwykłego człowieka, ale z drzemiącą w niej potęgą gwiazd. Czy w to wierzyłem? Nie wiem, ale działało, więc nie zadawałem pytań.
Powiadają nawet, że ten zwyczaj bywa respektowany przez niektórych heweszyckich władców. Potrzebujesz przepustki na ucztę? Nie ma problemu. Okradłeś kogoś? Jasne, Aszermet ci przebaczy, władza też. Oczywiście nie uratuje przed wszystkim, ale lepiej to mieć, niż nie.
– Hedżeretańska aszu? – zapytałem, z trudem powstrzymując drżenie głosu. Nigdy nie miałem takiej władzy w rękach. – Czemu?
– Uznaj to za zaliczkę – rzekła, jak gdyby rzuciła mi najzwyklejszy w świecie kawałek srebra. – Chociaż nie uważam, żebyś potrzebował czasu do namysłu, bo dałam ci wystarczające powody, ale… Pomyśl i wróć do mnie. Przynieś mi bransoletę, którą ukradłeś Bekhten, a poprawisz życie nie tylko nam, ale też wszystkim tym ludziom. – Mówiąc to rozłożyła ramiona, jak gdyby chciała objąć całą Kloakę Hefen. – Wszyscy wiedzą, kto tak naprawdę tu rządzi. – Zadumała się na chwilę. – Nie dotykałeś bransolety, prawda?
Przypasałem sakwę i wcisnąłem do niej aszu. Najchętniej zaszyłbym ją w sobie, połknął, cokolwiek. Takie bogactwo…
Otrząsnąłem się.
– Czemu miałbym jej nie dotykać?
– A co mówiłeś tamtemu szlachcicowi?
Prychnąłem.
– Zabobony. Mówię to tylko dla efektu.
Henutta zachichotała.
– Czyli nie dotknąłeś. Zawsze przez szmatkę albo zwierzęcą skórę, prawda?
Stałem niewzruszenie w ciszy.
– To dobrze. Szukaj Ispe w Kloace, Ahmesie. Będę czekać.
Puściła mi oczko i zniknęła za krawędzią bastei.
A ja w osłupieniu wgapiałem się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała.
Za dużo graczy dołączyło do tej gry, a ja byłem tylko nic nieznaczącym kawałkiem kurzu na planszy. Zdmuchnąć mógłby mnie nawet najlżejszy wiaterek. Patrzyłem na górę zależności oblepioną pajęczyną powiązań, lecz nie widziałem jej szczytu.
Więc postanowiłem.
Musiałem uciec z miasta.
***
Noc okryła Hefen-esze grubym kobiercem.
Moje ruchy były zbyt opieszałe. Nie mogłem się skupić, wodziłem rękoma prawie po omacku, szukając odpowiedniego kamienia spośród morza innych, walających się między drzewami małego zagajnika. Palmy pochylały się nade mną i poskrzypywały co jakiś czas, targane podmuchami morskiej bryzy. Księżyc malał z nocy na noc, lecz był wystarczająco łaskawy, bym widział tyle, ile chcę.
Gdy zaczynałem się gubić, robiło się źle. W końcu jednak natrafiłem dłonią na znaki wyryte w jednym z kamieni. Kilka małych, pozornie nieznaczących nacięć i ubytków, które w tej chwili mogły okazać się wszystkim.
Cykady skrobały owadzią melodię, liście szumiały, kamienie stukały o kamień, a przechadzający się po kępkach trawy dudek odpowiedział im swoją dudniącą pieśnią. Zagłębiłem palce w ziemi i odetchnąłem z ulgą, gdy natknąłem się na płócienne zawiniątko. Przesunąłem wierzchem dłoni po wybrzuszeniach pod materiałem. Uśmiechnąłem się pod nosem.
Henutta wiedziała za dużo i chciała zbyt wiele. Z jednej strony mogła po prostu ukraść to, co zebrałem, a mnie utopić w porcie… Myśli kłębiły mi się jak dym nad stosami pogrzebowymi Tyflotów – pozostałości po przeszłości, wędrujące do świata domysłów i niewiadomych.
Moja ręka zawisła w powietrzu. Zdałem sobie właśnie sprawę z tego, że słyszę tylko własny oddech.
Dreszcz prześlizgnął się wzdłuż mojego kręgosłupa i połaskotał mi ramiona. Klęczałem nieruchomo jak ofiara, jak szczur, obserwowany przez węża. Czułem czyjś wzrok na plecach i walczyłem z nieodpartą chęcią spojrzenia Śmierci w twarz.
Powiadają, że Śmierć jest piękną boginią.
Więc oczywiście się nie powstrzymałem. Wsunąłem zawiniątko za tunikę i wcisnąłem za pas, po czym odwróciłem się z uśmiechem osoby nie mającej nic do ukrycia.
Ujrzałem mężczyznę, stojącego o kilka kroków za blisko. Jego nagi tors powiedział mi wystarczająco wiele, bym wiedział, że ten człowiek zwykł imać się prac wymagających siły, lecz jego smukłość i zadziwiająca drobność sugerowały, że nie należał do portowych robotników. Goniec? Tancerz? Złodziej?
Zabójca?
Pomimo odkrytej piersi, głowę skrywał pod płótnem. Zakapturzona postać stała nieruchomo jak posąg przed świątynią.
– Cóż tam masz? – zapytał i miałem wrażenie, że jego chropowaty głos drapie mnie po mózgu i zdziera z niego warstwy odwagi. – A może powinienem zacząć od innego pytania. – Zbliżył się o krok, jednak nie wydał żadnego dźwięku. Sunął bezgłośnie jak chmura po niebie. – Co taki piękniś robi o tak późnej porze w porcie?
Byliśmy w palmowym zagajniku – dróg ucieczki znalazłbym wiele. Obcy blokował tylko jedną stronę, a kilka zgrabnych susów mogłoby mi zagwarantować bezpieczeństwo.
Przybysz zsunął kaptur z głowy, a na jego łysej czaszce zatańczyły refleksy księżycowego światła. Biała poświata załamywała się jednak na ciemieniu obcego, podkreślając okręgi, węzły i linie. Po chwili dotarło do mnie, że to blizny. Z tego dystansu trudno mi było rozpoznać czy to celowe skaryfikacje, czy pamiątki po niezliczonych walkach.
Namacałem ukryty przy biodrze spiżowy sztylet, chociaż czułem, że w walce prędzej sam bym się na niego nadział.
– Pomóc ci w czymś, dobry panie? – zapytałem i o dziwo mój głos nie trząsł się jak gruda owczego tłuszczu. – Nie ma drugiego, który zna to miejsce jak ja! Szukasz może kogoś?
– Szukam pewnej pamiątki. – Wyszczerzył się. Uśmiech przypominał hienę, szykującą się do ataku. – Pamiątki należnej świątyni, rozumiesz, pięknisiu.
Przechyliłem głowę na bok.
– Niestety niczego takiego nie widziałem, dobry panie. – Wzruszyłem lekko ramionami. – Jeśli jednak bardzo ci na tym zależy, to mogę popytać wśród ludu. Mam do tego talent, widzisz…
Postąpił krok naprzód, a ja mimowolnie się odsunąłem. Ugiąłem nieco nogi.
– Czuję to. – Nieznajomy zaczął węszyć jak tropiący pies. Zmarszczył nos, a jego twarz przyjęła groteskowy, dziki wyraz. – To nie tylko zwykły metal, pięknisiu. Słudzy Jaszczurowęża będą mi za to wdzięczni.
– Na pewno mogę ci jakoś pomóc, jednak raczej nie z tym, co masz na myśli.
Bliznowaty pokręcił głową.
– Syczysz jak ranna żmija – warknął. – Czas ukręcić ci łeb.
Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale rozmył się w powietrzu.
Uskoczyłem w ostatniej chwili, a podmuch rozwiał mi grzywkę. Brązowe ostrze błysnęło w jego prawej dłoni.
Chociaż raz w życiu chciałem, żeby w pobliżu znaleźli się strażnicy.
Zerwałem się do biegu. Przemykałem między drzewami, skacząc jak spłoszona antylopa. Miałem tylko nadzieję, że gepard zmęczy się szybciej ode mnie. Bezgłośne kroki zabójcy nie podpowiadały mi niczego, czułem tylko lodowaty oddech strachu na karku i tylko on mi mówił, że obcy się zbliża.
Coś zatrzęsło liśćmi nade mną. Wysoka palma zadrżała i skrzypnęła ostrzegawczo. Spojrzałem w górę i dreszcz spłynął wzdłuż mojego kręgosłupa.
Sylwetka zabójcy migotała między koronami palm, odbijała się idealnie wymierzonymi susami od pni i lądowała na kolejnych. Mężczyzna skakał od drzewa do drzewa, jak gdyby urodził się wśród heweszyckich pawianów.
Zerknąłem na północny zachód, ku wodom morza Sedżut. Czy pawiany umieją pływać?
Nie dokończyłem myśli. Coś rąbnęło mnie między łopatki, nogi mi się poplątały i runąłem naprzód. Oparłem się na otartej dłoni i chciałem wstać, ale stopa zabójcy grzmotnęła mnie w brzuch. Wyrzęziłem coś niezrozumiałego i padłem na bok, rękami odruchowo zasłoniłem twarz.
Nie chciałem patrzeć na obcego. Jego oblicze przywodziło na myśl poharataną kocimi pazurami płachtę, na którą następnie ktoś naszczał i spróbował uprać w błocie. Może i ciało miał ładnie wyrzeźbione, ale to nie wszystko.
Kątem oka wyłapałem jakiś błysk. Zabójca bezceremonialnie szarpnął moją tunikę i rozciął ją wzdłuż pasa. Wyjątkowo nie zaprzątałem sobie tym głowy, a skupiłem się na błyskotce, leżącej w zasięgu ręki.
Bransoleta Bekhten. Złoty wąż oplatający trzykrotnie przedramię, z zielonkawymi kryształami w miejscu oczu. Musiała mi wypaść, gdy obcy się na mnie rzucił.
Coś w głębi duszy mnie podkusiło, bym wyciągnął ku niej dłoń. Zabójca – a może jednak złodziej – wysupłał zawiniątko zza mojego pasa.
– Niech Aszermet cię osądzi, złodzieju – wymamrotał i w ostatniej chwili ujrzałem, jak unosi sztylet do ciosu.
Zacisnąłem palce na bransolecie.
Mrowienie przeszyło całe ciało. Szarpnąłem się bezwiednie, miotnąłem w bok i uderzyłem głową w ziemię, aż zapiszczało mi w uszach. Ostrze obcego chybiło i weszło w piach.
Zerwałem się na równe nogi i odskoczyłem. Czułem się niemalże jak bóg. Mogłem wszystko! Wysunąłem własny sztylet z pochwy i obróciłem go w dłoni, jak widziałem to wiele razy w wykonaniu karczemnych nożowników. Zmieszanie na surowej, pobrużdżonej twarzy przeciwnika dodało mi otuchy. Chichot prawie prześlizgnął się przez moje usta.
Wyprowadziłem brawurowe pchnięcie. Bliznowaty uskoczył i chciał mnie chwycić, ale obróciłem się jak kot i chlasnąłem na odlew.
Ze zdumieniem odkryłem, że na ostrzu pojawiły się kropelki krwi.
Trafiłem go w prawy nadgarstek, po wewnętrznej stronie. Palce jego dłoni zwisały bezwładnie, a sztylet zabójcy leżał smętnie w pyle. Zanurkował dłonią za przepaskę by wyciągnąć drugi, ale kopnąłem go z całej siły w twarz. Nos zabójcy trzasnął pod moją stopą. Zanurkowałem po upuszczone ostrze i cisnąłem daleko.
Rozbroiłem kogoś po raz pierwszy w życiu.
Mój oddech szalał i rozrywał płuca. Zabójca klęczał z twarzą w dłoniach, a spomiędzy palców ciekły mu strużki gęstej krwi.
Spojrzałem na spiżowe ostrze i… nie mogłem ruszyć się z miejsca. Myśl o wrażeniu noża w czyjeś bebechy wcale nie okazała się tak atrakcyjna. Zabójstwo to jednak zabójstwo, nawet kogoś, kto czyha na twoje życie. Odebranie go to z pewnością nie jest coś, co można strzepnąć w cień i pozostawić w przeszłości.
Coś szarpnęło moją nogę i znów upadłem.
Zakrwawiona twarz zabójcy na tle nocy przywodziła na myśl najgorsze koszmary. Żądne krwi oczy świdrowały mnie na wylot, jak gdyby chciały rozsadzić moją czaszkę od środka samym spojrzeniem.
– Nie jesteś godzien błogosławieństwa Nasu, ty uzurpatorze – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Jesteś oszustem, złodziejem i bawidamkiem, łajzo!
– A kim był pan Hefen – syknąłem i parsknąłem, gdy klęknął na mojej piersi – jeśli nie tym samym?
I wbiłem sztylet pod jego pachę.
Zaryczał wściekle. Krew chlusnęła z rany pod ramieniem, zalewając mnie i piasek lepkim szkarłatem. Wraziłem ostrze raz jeszcze, tym razem pod żebrami. Rękojeść prawie wyśliznęła się z mojej dłoni. Bliznowaty zgiął się wpół i wykonał ostatni desperacki ruch.
Na wszystkich bogów nefertańskich. Nigdy nie czułem takiego bólu.
Jego zęby zanurzyły się w moim barku. Szamotałem się jak jagnię zarzynane niewprawną ręką. Wrzeszczałem wniebogłosy. Nie wiem, ile to trwało, ale pomyślałem, że sukinsyn pije moją krew.
Aż zwalił się na bok, a jego usta same odpadły od mojej skóry. Wypełzłem spod niego. Żołądek podszedł mi do gardła. Rana na barku pulsowała bólem, który nasilał się z każdą chwilą. Krew z ran zabójcy nie wypływała już falowo. Ciekła wąskim strumieniem z nieruchomego ciała i powiększała rosnącą stale kałużę. Spomiędzy warg, lekko rozchylonych, wyzierał język. Język o rozdwojonym czubku.
Co do…
Biżuteria!
Zawiniątko leżało nieopodal. Wstałem, chociaż ledwo. Słaniałem się na nogach, miałem wrażenie, że zaraz zegną się pod moim ciężarem i runę na twarz. Boskie moce ze mnie ulatywały.
W oko wpadł mi jeszcze błyszczący pierścień zabójcy, więc jak nakazują prawa złodziejskie, zabrałem go. Dlaczego miałby się zmarnować?
Rosnąca łuna pomarańczowego światła w oddali dodała mi ostatniego, potrzebnego zrywu sił. Porwałem pakunek, przytuliłem go jak własne dziecko i pomknąłem przed siebie, byle z dala od nadciągającej straży. Gdzie mógłbym pójść, poharatany, pogryziony i skąpany we krwi, jak gdybym dopiero co wygrzebał się spod góry zwłok na polu bitwy? To nie był jeszcze czas na wykorzystanie aszu, o nie.
Gwiżdżący w mojej głowie huragan przywiał jeden pomysł, z którym niechętnie musiałem się zgodzić.
Henutta w Kloace.
Prychnąłem pod nosem. Czyli jednak.
Spojrzałem na lewą dłoń, w której trzymałem bransoletę. Tak w każdym razie myślałem, bo czułem wciąż jej chłodny dotyk na palcach.
Jednak… nie trzymałem w niej nic. Wydawało się, że bransoleta jednocześnie tam jest i jej nie ma. Zamknąłem rękę w pięść i udało mi się to bez problemu, lecz chłodne pasma na skórze wciąż dawały o sobie znać.
No nic, potem będę się o tym martwił.
Ruszyłem do oazy dla wyrzutków.
***
– Chwyciłeś to… gołą dłonią? – Złodziejka otaksowała mnie uważnym wzrokiem, po czym spojrzała w ognisko. – I żyjesz? Na język Nasu…
Henutta robiła już któreś kółko z kolei wokół izby. Ispe podstawiła gliniane naczynie pod mój krwawiący bark. Naciskała wokół rany, a ja szarpnąłem się i syknąłem z bólu.
– Co robisz? – zapytałem staruszkę.
Złodziejka stanęła na chwilę i spojrzała na mnie.
– Ispe nie mówi, Arcykapłan wyciął jej język. – Widząc mój skonsternowany wzrok, dodała: – Była jedną z jego żon, ale kiedyś nie spodobało mu się coś, co mu powiedziała… coś o małym wężu pod wielką skałą… i ją okaleczył. A potem wyrzucił na ulicę. Ot, historia Ispe.
No, to nie ma co się martwić, że komuś coś wypapla.
– To co ona robi? – zapytałem ponownie.
– Z tego, co wiem, to upuszcza ci krwi, żeby pozbyć się maligny z ust zabójcy. – Wzruszyła ramionami i kontynuowała nerwową przechadzkę. – Jak wyglądał?
Wzdrygnąłem się na to wspomnienie.
– Łysy, brzydki jak noc, pocięty jak ćwiczeniowa kukła. Miał rozdwojony język. Mówił jak gorliwiec, walczył jak gorliwiec i umarł jak gorliwiec.
Henutta odetchnęła głęboko, wstrzymując na chwilę powietrze.
– Nie jest to najbardziej szczegółowy opis, ale wnioskuję, że mógł to być Emtut. – Postawiła stopę na drewnianym stołku. – Aspirował do bycia świątynnym Egzekutorem, ale wyrzucili go, gdy zabił dwóch innych akolitów.
Przełknąłem ślinę.
– To nie wszystko – kontynuowała. – Dalej ćwiczył, dalej trenował, aż w końcu zaczęli go najmować jako płatnego zabójcę.
– Czyli ktoś go zatrudnił.
– Najpewniej. Tylko kto? Iuhet? Nie, to nie w jego stylu. Chociaż może? – Podrapała się po podbródku w zamyśleniu. – A tak w ogóle, to Emtut może i był lekkomyślnym, aroganckim dupkiem, ale jednak zabójcą. Jakim cudem go pokonałeś?
Spojrzałem na swój lewy nadgarstek, z którym coś było nie tak. Jakby kość się złamała, a następnie zagoiła, zostawiając spiralne zgrubienie. Przegub mojej dłoni okalało coś na wzór blizny, pulsującej bardzo delikatnie zielenią. Jak nefryt.
A kształt tejże blizny do złudzenia przypominał bransoletę Bekhten.
Zakręciło mi się w głowie.
Henutta w końcu podeszła. Chwyciła moją rękę twardą, pokrytą odciskami dłonią.
– O bogowie…
– Umrę? – zapytałem.
Henutta na moment stała się ucieleśnieniem zmartwienia. Spod zmarszczonych brwi spoglądały oczy, w których tliło się zaskoczenie, obawa, ale też… ekscytacja. Może nawet więcej ekscytacji niż całej reszty?
– Umrzesz, jeśli dorwą cię zabójcy – powiedziała, nie odrywając wzroku od mojego przedramienia. Oblizała wargi. – Umrzesz, jeśli będziesz nieostrożny. Umrzesz, jeśli nie połączymy sił, Ahmesie.
– Gdy chwyciłem tę bransoletę, to poczułem taką siłę, jakbym był… bogiem – mruknąłem. – Tak zabiłem tego Emtuta.
Na wspomnienie o zabójstwie robiło mi się niedobrze. Stopniowo, powoli, ale skutecznie mieszało mi to w głowie.
Powiodła palcem wzdłuż pętli na mojej skórze. Przyjemne uczucie.
– To Okruch – szepnęła.
– Jasne, Okruch. – Prychnąłem, ale żołądek zrobił mi w brzuchu fikołka. – Boski artefakt, tere-fere.
Zacisnęła palce na moim nadgarstku, aż zabolało.
– Au, ej!
– Dotknąłeś bransolety i teraz znajduje się pod twoją skórą, przy okazji czyniąc ciebie ludzkim wężem. Wciąż nie wierzysz w Okruchy?
No cóż, wyparcie to pierwszy stopień przyjęcia prawdy.
Jęknąłem przeciągle. Długo do mnie docierało, że zaiste mogła mieć rację.
– Co teraz?
– Zapewne słyszałeś, jak w legendach mówią, że obecność fragmentu bóstwa w ludzkim ciele potrafi je zniszczyć?
Opowieści o powykręcanych, wyjedzonych od środka ciałach. O wysuszonych zwłokach czy spalonych na wiór od samozapłonu nieszczęśnikach, którzy chcieli posiąść boskie moce.
– Tak.
– Więc musimy to z ciebie wyciągnąć.
Pokiwałem bezwolnie głową. Myślami wciąż byłem wśród zwłok mitycznych opętańców.
– A da się tak w ogóle?
– Słyszałeś o Powrozie Nasu, prawda?
– Najpotężniejszy Okruch Jaszczurowęża, hm? – Uśmiechnąłem się głupio. – I pewnie wiesz, gdzie go znaleźć?
Henutta odpowiedziała uśmiechem.
– Wiem. I mój pracodawca chce go ukraść.
Zachłysnąłem się śliną. Zacząłem się dławić, kaszlałem jak oszalały, aż Ispe łupnęła mnie w plecy i pomogła odzyskać oddech. Cóż za siła drzemała w tej staruszce!
– Żartujesz – wycharczałem.
– Wiem, gdzie jest. I do tego potrzebujemy Bransolety, bo jest w czymś w rodzaju… klucza. – Wstała, chwyciła się pod boki. – A skoro jesteś jednością z Bransoletą…
Zamknąłem na chwilę oczy. Gdy je otworzyłem, nic się nie zmieniło.
– A mam wybór?
– Sam sobie odpowiedz.
Ech. Sam sobie to wszystko robię. Każdy błąd doprowadził mnie właśnie w to miejsce. Co ambicje robią z człowiekiem… Nigdy nie umiałem odpuszczać.
– W porządku więc. Jak coś się zaczyna, to trzeba to skończyć.
Henutta uśmiechnęła się i chwyciła bukłak z winem, który leżał na stole. Pociągnęła łyk i podała mi szyjkę.
– Dziękuję, ale wino mąci zmysły – odparłem.
– Na pewno? Jeszcze ci się dzisiaj przyda.
Spojrzałem na igłę, którą Ispe opalała właśnie nad ogniem.
– Na pewno. – Przełknąłem ślinę.
Nawlekła nić na igłę.
– Masz wciąż to aszu, które ci dałam? – zapytała po chwili Henutta.
– No mam, a co?
– Wykupimy ci awans społeczny, mój drogi.
A to jędza! Wiedziałem, że ten krążek nie był jedynie zachętą.
– A ty nie możesz tego zrobić?
Uśmiechnęła się krzywo.
– Kutneh nie przepada za kobietami. A ty, mój drogi, idealnie umiesz udawać kogoś, kim nie jesteś.
***
Najbogatsze szaty, jakie dało się kupić w Brzuchu Hefen trafiły na moje ramiona. Zakrwawioną, znoszoną koszulę oddałem Henutcie i przywdziałem ubranie, którego nie powstydziłby się co bogatszy z handlarzy niewolników. Dobrze uszyta tunika skrywała mój tułów od rozoranego barku aż po lśniący nefrytem nadgarstek. Wygodna szenti opinała się na biodrach i opadała swobodnie na kolana. Na palec wsunąłem pierścień, który znalazłem na zwłokach Emtuta. Złoty wąż z rubinowymi oczami, owinięty wokół palca jak wokół ofiary.
Podszedłem do bramy pałacowej i ukłoniłem się grzecznie przed jednym ze strażników. Dwóch pilnowało wejścia po zewnętrznej stronie, druga para stała już na dziedzińcu. Przy murze siedział łysy skryba ze zwojem papirusu, który szeleścił w jego dłoniach przy każdym kolejnym gościu. Jeden ze zbrojnych odbierał broń od wchodzących do środka. No cóż, przynajmniej będzie bezpieczniej.
– Imię? – zapytał strażnik.
– Jam jest Itmes, syn Ormuta z Iswy – odrzekłem.
Skryba zaczął przeglądać listę gości, marszcząc brwi. Widać było, że nigdy o żadnym Itmesie od Ormuta nie słyszał, więc tym bardziej nie spodziewał się znaleźć go wśród zaproszonych.
Spiżowe groty włóczni spojrzały na mnie złowrogo. Odpowiedziałem im mrugnięciem. Miałem powód, żeby tam być.
Wyciągnąłem otwartą dłoń przed siebie. Z początku nic na niej nie leżało, ale obróciłem ją szybko w jedną i drugą stronę, zgiąłem palce i gdy je ponownie rozwarłem, na ręce widniał srebrny krążek aszu.
Stara sztuczka, a zawsze robi wrażenie.
Jeden ze zbrojnych, zapewne dowodzący odźwiernymi, podszedł i otaksował aszu badawczym wzrokiem. Spojrzał na mnie, na moje kędzierzawe włosy, potem na podkreślone czernidłem powieki, aż do nowych, skórzanych sandałów.
– To aszu – powiedział w końcu do skryby.
Oficjel spojrzał na mnie spode łba z uniesioną brwią i zaprosił gestem dłoni. Odebrał ode mnie krążek, obejrzał go dokładnie i wykonał cały zestaw prób, by upewnić się, że aszu jest zaiste prawdziwa. Marszczył się i krzywił przy tym, jak depilowany starzec.
Samotna strużka potu spłynęła mi po karku, chociaż starałem się utrzymać pewną siebie minę.
No już, przecież widzisz, że prawdziwa.
– Itmes od Ormuta z Iswy? – zapytał w końcu skryba, a jego twarz przybrała minę nieco mniej odrzucającą. – Dopiszę do listy. Szanowny Itmesie, zdeponuję monetę w należnym miejscu i ogłoszę twoje przybycie. Tymczasem witaj na uczcie Nut-Nasu-Et w progach naszego czcigodnego Pierwszego Kapłana Mówcy.
Skłonił się serdecznie i wskazał dłonią bramę. Strażnicy rozchylili wielkie drzwi i wpuścili mnie do środka. Słyszałem szepty innych gości zza pleców i uśmiechnąłem się mimowolnie.
Coś czuję, że Itmes z Iswy zyska dzisiaj rozgłos.
***
Henutta gdzieś się skrywała. Przechodząc przez ogród na dziedzińcu, widziałem w każdym krzaku i każdym drzewie kryjówkę dla złodziejki. Z początku zaproponowałem jej, że pójdziemy razem, jako para, ale aszu mogło wykupić wejście tylko dla jednej osoby. Przebranie się za służkę też nie wchodziło w grę – każdy niewolnik i każdy wolny sługa Kutneha był mężczyzną. Bez wyjątku. Pilnował wszystkich jak oczka w głowie, prowadził ścisłą obserwację, a każda rotacja pracowników musiała znaleźć się na tabliczce albo papirusie. Dostanie się do Pierwszego Kapłana Mówcy graniczyło z cudem, a właśnie w wieczór Nocy Jaszczurowęża, Nut-Nasu-Et, stawał się najbardziej podatny.
Więc Henutta gdzieś czyhała, na wypadek, gdybym potrzebował pomocy. Dosadnie jednak dała mi zrozumienia, że jak spalę akcję, to moją dupę złoi jako pierwszą.
Główna aleja dziedzińca była kwintesencją dokładności i schludności Kutneha. Starannie przystrzyżone krzewy i korony drzew tworzyły zieloną ścieżkę, na której końcu widniały otwarte wrota do ogromnego pałacu. Chylące się nad dróżką liście dawały przyjemny cień. Ostatnie promienie słońca prześlizgiwały się między gałęziami, tworząc na ubitym piasku liściastą mozaikę ze światła.
– Przepraszam.
Z rozmyślań wybił mnie głos jakiegoś mężczyzny. Obróciłem się i napotkałem spojrzenie człowieka, siedzącego na ławie z rzeźbionego drewna. Patrzył na mnie ciekawskim wzrokiem spod gęstych, czarnych brwi. Wbrew modzie nefertańskiej, która faworyzowała noszenie krótkiego wąsa, mężczyzna ten skrywał niemal połowę twarzy pod gęstą, kędzierzawą brodą. I już zupełnie wbrew zwyczajom szlachty, nie nosił peruki, a własne włosy spięte w kitkę.
Nie wiem, dlaczego zwróciłem od razu uwagę na jego wygląd. Być może była to ta egzotyczność?
– Och, dzień dobry – odparłem, nieco zmieszany. – Niech Nasu ubija twe ścieżki szczęściem i miłością. Czy my się znamy?
– Nie mam pewności, być może kiedyś się minęliśmy. – W jego głosie czaiła się nuta obcego akcentu, chociaż całkiem sprawnie ukrywana. Heweszyta. – Natomiast chciałem zapytać o ten pierścień.
– Och, to? – Uniosłem dłoń, którą zdobił złoty wąż. Serce zabiło mi szybciej. – Całkiem zabawne, bo nie jest mój. Próbuję znaleźć właściciela. Znacie go może?
Przyjrzał się pierścieniowi dokładniej i uniósł brwi. Pokiwał głową w zamyśleniu.
– Właśnie przypomniał mi pewien wzór, który kiedyś ujrzałem. Niby powszechny, bo przedstawia najszlachetniejsze i zarazem najbardziej przebiegłe ze zwierząt, jednak ma w sobie coś… własnego. Niepowtarzalnego.
Do rzeczy, proszę.
– To… znasz może właściciela, dobry panie? – zapytałem niepewnie. Ten człowiek miał na mnie przedziwny wpływ. Czułem się nieco przytłoczony. – Zależy mi na znalezieniu go.
– Szlachetnie.
Bynajmniej.
– Ale nie. – Pokręcił głową ze smutkiem. – Niestety nie przypominam sobie, żebym znał kogoś z identycznym pierścieniem.
Dziękuję więc za zmarnowanie czasu.
Wstał z ławki, odetchnął głęboko i uśmiechnął się łagodnie.
– Natomiast jeśli się dowiem, to bez zwłoki – podkreślił – się do was odezwę… Jak macie na imię?
– Ach tak. Itmes, syn Ormuta.
Jego spojrzenie przeszywało mnie na wylot. Miałem nieprzyjemne wrażenie, jak gdyby mój rozmówca wiedział więcej, niż pokazuje.
Skinął głową, ukłonił się na pożegnanie i postawił stopę na jednej z mniejszych ścieżynek, odchodzących od głównej alei.
– Więc z pewnością się do ciebie odezwę, Itmesie, synu Ormuta.
Stałem chwilę w osłupieniu, aż dotarło do mnie, że nie zapytałem o jego imię. Rozejrzałem się, ale tajemniczy mężczyzna zniknął mi z oczu.
No nic, potem go poszukam. Są ważniejsze rzeczy do zrobienia. Kradzież, pozbycie się jarzma boskiej mocy, zemsta i takie tam.
***
W środku panował taki ścisk, że prawie zabrakło dla mnie powietrza.
Piszczałki, liry i bębny grały ponętną pieśń. Jedni goście stali, inni siedzieli, a jeszcze inni leżeli – na posadzce, poduszkach i na sobie nawzajem. Woń kwiatowych perfum mieszała się z kwaśnym odorem potu. Woskowane włosy błyszczały w świetle pochodni, złote i srebrne ozdoby migotały skaczącymi refleksami. Szum głosów falował jak wzburzone morze podczas sztormu.
A ja czułem się jak zagubiona łódka rybacka.
Gdzie mógłby ukrywać się skarbiec z potężnym artefaktem?
Henutta mówiła mi, że mam szukać niejakich Kazamatów. Nie miałem pewności, skąd czerpała informacje, ale z pewnością wiedziała więcej, niż jakikolwiek inny złodziej w tym zawszonym mieście. Skubana musiała trzymać w garści tak rozwiniętą pajęczynę szpiegów, że mogłaby pokryć całe Hefen i złapać każdą tłustą muszkę w sieć.
Kazamaty, Kazamaty… Musiałem szukać zejścia pod ziemię.
Obserwowałem palce i szyje każdego mijanego gościa. Pierścienie często chodziły w grupie z kolczykami i naszyjnikami, często nawet… bransoletami. Ale nie, raczej nie pasował do Bransolety Bekhten, więc wątpiłem, że to Iuhet z rodziną nasłali na mnie zabójcę. Nie chciałby, żeby fakt utraty pamiątki rodowej wyszedł poza mury jego pałacyku.
Chociaż z drugiej strony… Mógłby chcieć mnie uciszyć. Spojrzałem raz jeszcze na pierścień i zmarszczyłem brwi. Myśli kotłowały mi się w głowie i coraz to dziwniejsze teorie kształtowały się z chaosu idei. Kto, czemu, jak? Dowiem się. Dowiem się i… Może tym razem nie ucieknę.
Odbiłem się od czyichś pleców.
Brzęk i łoskot.
Wokół mnie powstał pusty okrąg. Nawet te marne resztki powietrza zdawały się zniknąć. Przede mną stała tylko jedna osoba, odwrócona do mnie plecami. Mężczyzna, na pierwszy rzut oka. Bogate, wyszywane złotą nicią szaty. Intensywnie jasnozielona szarfa na ramieniu.
I rosnąca ciemna kałuża pod jego stopami.
Kap, kap, kap.
– Ślepyś, głupcze? – warknął, odwracając się w moją stronę.
Znałem ten głos.
Oj.
Stanąłem z nim twarzą w twarz.
Z bratem mojej kochanki.
W ręce trzymał cynowy kielich, a niegdyś nieskazitelnie białą tunikę oblaną miał winem.
Ciepło odpłynęło z moich członków. Nogi zaczęły mi mięknąć, powieka zadrżała. Łomot serca wypełnił całe ciało, zagłuszając nawet potężne bębny ucztowych grajków. Przez bezlitośnie długą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, obaj coraz bardziej popadając w niedowierzanie.
– O, ty złamasie – warknął Iuhet.
Uśmiechnąłem się tak głupio, że na jego miejscu zacząłbym sobie współczuć.
– Twoja siostra nie narzeka.
Co?
Ty kazirodczy jełopie z niewyparzoną gębą!
Iuhet wysunął płynnym ruchem spiżowy sztylet zza pazuchy. Zaczął się do mnie zbliżać. Uśmiechnął się, niby przyjacielsko i wzruszył ramionami.
– Zabiję cię – wysyczał cicho.
To by było tyle z bezpiecznej uczty.
Jednak pozornie spokojna maska na twarzy szlachcica nie uchroniła go przed uwagą gości. Okrąg wokół nas poszerzył się jeszcze bardziej. Nieliczne kobiety, które znalazły się na bankiecie, wytrzeszczając oczy, wciskały się w ramiona mężów i kochanków.
Zresztą, mężowie też nie kipieli odwagą.
– Nóż!
– Ktoś wniósł broń!
– Ratunku!
Ale hałas był taki, że ledwo kto coś usłyszał. Panika zaczęła rozlewać się po tłumie jak gęsta krew.
Iuhet skoczył w moim kierunku, ale mnie już tam nie było. Przeciskałem się między ludźmi; po chwili sami zaczęli ustępować mi miejsca.
Wypatrzyłem ukryte w kącie sali drzwi.
Raz Ahmesowi śmierć.
Pierwsza zasada ucieczki – nie spoglądaj w tył. Mknąłem więc przed siebie, próbując jak najszybciej wydostać się z duszącego tłumu i uciec jak najdalej od żądnego krwi szlachcica.
Jakaś kobieta wrzasnęła, niebezpiecznie blisko. Kilka męskich głosów wybiło się ponad harmider, do czego po chwili dołączyły głuche uderzenia pięści o ciała i brzęknięcia upadających kielichów.
Moja okazja.
Uchyliłem drzwi i wcisnąłem się w dziwnie wąski przesmyk. Wypadłem na korytarz, który rozwidlał się w trzy strony. Każda wyglądała tak samo. Odnośnie do każdej miałem takie samo pojęcie.
Czyli żadne.
Pobiegłem w prawo. Gdy wyłoniłem się zza rogu, w oczy wpadło mi odbicie pochodni na wypolerowanym, brązowym hełmie strażnika. Pilnował kolejnego przejścia. Ucieczka w drugą stronę nie miała już sensu. Wyprostowałem się i przywdziałem na twarz minę skonsternowanego gościa.
– Ta część pałacu jest zamknięta dla gości – poinformował mnie strażnik.
– Straż, pomocy! – Postąpiłem krok w przód, wskazując palcem za siebie i spoglądając tam co rusz rozbieganym wzrokiem. – Ktoś wniósł sztylet i doszło do bitki!
Strażnik zmarszczył brwi i zacisnął mocniej palce na drzewcu włóczni.
– Przecież…
Coś łupnęło w drzwi, zza których przyszedłem. Nieco pyłu posypało się z framugi.
– Widzicie? – jęknąłem.
Gwardzista pomknął czym prędzej w stronę sali biesiadnej. Prześlizgnąłem się przez drzwi.
Ogród, w którym się znalazłem, był klasycznym, wewnątrz pałacowym patio. Niewielką sadzawkę w jego centrum okalał alabastrowy posąg Jaszczurowęża. Długie cielsko stało na kilkunastu parach jaszczurzych nóg, a długa, smukła głowa szczerzyła ostre, długie jak sztylety kły. Rzeźbę ustawiono tak, że wbijała przebiegłe spojrzenie akurat we mnie. W nieproszonego gościa.
Nieproszonego? Widziałem w tej kupie kamienia, że Nasu rzuca mi kolejne wyzwanie.
A ja się go podjąłem, jak zwykłem robić. Nie będzie bóstwo śmiać mi się w twarz.
Nagle usłyszałem zamykane w oddali drzwi. Przywarłem do najbliższej z kolumn i zacząłem nasłuchiwać. Jeśli ktoś się tu znalazł o tej porze, to z pewnością miał coś ciekawego do przekazania podsłuchującym uszom.
Dwie pary nóg. Kroki jednej z osób były nierównomierne, jak gdyby kulała. Głosy, z początku niewyraźne, zbliżały się do mnie. Z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej, wieczorne słońce zniknęło za murami i lada chwila miało schować się pod wodami Sedżutu.
– …i dlatego musimy liczyć się z tym, że król będzie chciał zarekwirować świątynne własności.
– Zbliżamy się do celu, Mistrzu Fenneterze. Pozostały ostatnie poprawki.
Fenneter? Arcykapłan świątyni Nasu w Hefen? Najpotężniejsza osoba w całej tej części królestwa?
– Liczę na twojego Rzeźbiarza, Kutnehu.
Oho. Bardzo nie powinienem się tu znaleźć. Rzeźbiarze? Twórcy Okruchów? Ponoć to tylko legendy i mity.
Spojrzałem na lewy nadgarstek.
No cóż.
– Winien mi jest przysługę. Nie wypuszczę go, dopóki nie skończy swojej pracy.
– Ile lat minęło od czasu, gdy ostatni Rzeźbiarz tworzył w Hefen, Kutnehu? – zapytał Fenneter. Głos miał chrapliwy i zużyty, jak na starego kapłana przystało. – Zanim królowie nie zaczęli się ich pozbywać?
– Za dużo, Mistrzu Fenneterze.
– Taka była wola bogów. Ale że też musieliśmy poszukać Rzeźbiarza na północy… Czy to naprawdę konieczne? Nie wiem.
Wodziłem za nimi wzrokiem i szukałem przestrzeni, w której mógłbym przenieść się za kolejną kolumnę.
– Słyszałem, co się stało z bransoletą – wypalił Kutneh.
Na moment wstrzymałem oddech. Kroki ucichły. Obaj mężczyźni stanęli.
– Ale cóż się miało stać? – odparł rozbawionym tonem Arcykapłan. – Mój syn jej strzeże. Jest bezpieczna.
Jego… syn? Iuhet?
Położyłem dłoń na brzuchu. Mdłości rozszalały się w moim żołądku jak gromada rozwścieczonych duchów, kpiąca ze mnie i moich wyborów życiowych.
– Och. Czyli nie wiedziałeś?
– Ale o czym?
Wyjrzałem zza kolumny. Kutneh był wyższy od Fennetera o głowę. Jego łyse, pokryte olejkami ciemię pochylał się nad Arcykapłanem, którego niezliczone siwe warkocze opadały na plecy i ramiona. Fenneter marszczył brwi, uśmiechając się z niezrozumieniem, a na twarzy Kutneha odbijała się cała gama emocji.
– Okradziono twojego syna. Bransoleta zniknęła. Skradziono ją Iuhetowi.
Wtem moja lewa dłoń zadrżała. Wpierw raz, jak gdyby przeszył mnie dreszcz. Palce zacisnęły się w pięść wbrew woli. Paznokcie wbijały mi się w dłoń, całe przedramię poczęło szaleć, jak targane ziemną gorączką stężałych mięśni. Łzy zamgliły wzrok. Z trudem powstrzymywałem jęki, wyciskane z gardła przez niemiłosierny ból.
Słowa kapłanów docierały do mnie jak przez zasłonę.
– Skąd ty niby…
– Iuhet ci nie…?
– Czy ty sobie ze mnie żarty…
– Twój syn przybył do mnie…
– Do ciebie?!
Coś przejmowało kontrolę nad moim ciałem. Stawałem się bezwolną kukłą. Coś pociągało za sznurki. Zaciskałem do bólu zęby.
Wszystko legnie w gruzach.
Cała misja skończy się fiaskiem, zabiją mnie i tyle zostanie z legendy Ahmesa z Nebkeh. Powykrzywiane zwłoki pozbawione lewego przedramienia.
Wbrew sobie wstałem i wyszedłem zza filaru. Kapłani wciąż się kłócili; Kutneh próbował uspokoić rozwścieczonego Fennetera, który wymachiwał rękami i pienił się ze złości.
– Mistrzu, nie musimy jej szukać!
– Jakie nie musimy jej szukać? Powróz od setek lat gnije w zapieczętowanym skarbcu, nikt go nie otworzył! – Chwycił Kutneha za ramiona i potrząsnął kapłanem. – Nigdy, rozumiesz, ty łysa pało?! I teraz jakiś podrzędny złodziejaszek mógłby go spenetrować?!
– Czyżby?
Spojrzałem bezwolnie na posąg Nasu. Jego nefrytowe oczy zabłysły wewnętrznym blaskiem. Zielonkawe światło wylewało się z kamiennej czaszki, prześwitywało przez półprzezroczysty alabaster, omywało mnie ciepłym strumieniem.
A co gorsza, przyciągało.
Udało mi się unieść wzrok i zobaczyłem wciąż jeszcze blade, ale już wychodzące na wieczorne niebo punkciki. Ujrzałem przecinającą nieboskłon smugę. Kometa Jaszczurowęża tej nocy miała świecić najmocniej spośród każdej nocy w ciągu całego roku. Bóstwo obserwowało swoje królestwo.
Czego ode mnie chcesz?
– Otóż naprawdę nie musimy jej szukać. – Kutneh odwrócił się w moim kierunku i uśmiechnął szeroko. – Bo właśnie do nas przybyła.
Dwie zakapturzone postaci zwaliły się prosto na mnie.
Oczywiście, że czekali na dachu.
Chciałem odskoczyć, uciekać, ale byłem wycieńczony. Bezwładność puściła, gdy dotknąłem posągu; nie dodał mi jednak sił. Runąłem na trawnik, w głowie mi się kręciło. Nie mogłem nawet pełznąć. Jedna z postaci nadepnęła mi na kostkę, druga kopnęła w brzuch. Ktoś chwycił mnie za bark, wciskając kciuk w zszytą ranę. Zawyłem przeraźliwie. Machnąłem pięścią, napędzany bólem i wściekłością, ale któryś z napastników chwycił moją dłoń i unieruchomił całe przedramię. Nachylił się nade mną, po czym zachichotał. Tunika na barku zawilgotniała od krwi.
Rozdwojony język wyłonił się spod kaptura.
***
Nieśli mnie przez ciemny korytarz. Pod ziemię. Sługusy Kutneha trzymały mnie za związane nogi i pod pachami. Ręce też miałem spętane, a w usta wsadzony knebel. Spoglądałem co rusz na boki, szukając jakiejkolwiek drogi ucieczki.
Chociaż i tak bym daleko nie zaszedł.
Nagle w polu widzenia pojawiła się jakaś ręka. Ciemna, gładka i duża. Pierwszy knykieć palca serdecznego jednak wyglądał… inaczej. Był pogrubiony jak od krzywo zrośniętej kości.
A to co?
Zgrubienie na palcu zdawało się pulsować czerwienią. Zupełnie jak mój nadgarstek, spętany boskim Okruchem.
– Mmf – wyjęczałem przez szmatę w ustach,
– Ach, to? – Kutneh rozchylił palce jak szlachcianka oglądająca swoje paznokcie. – Chciałbym ci podziękować, złodzieju. Gdybyś nie założył tego pierścienia, to wszystko byłoby dla mnie znacznie trudniejsze. Tego byśmy nie chcieli, prawda?
– Amf.
– Kto by pomyślał, że Oko Sepsy może okazać się tak przydatne! – Pomerdał palcem serdecznym przed moją twarzą. Ściszył głos do szeptu. – Muszę przyznać, że oglądanie zamieszania w sali bankietowej cudzymi oczyma to prześwietna zabawa. Musisz kiedyś spróbować.
– Memf!
– Co tam mówisz? – Kapłan Mówca nachylił się nade mną i wyszczerzył prześmiewczo. – Spróbowałeś okraść Arcykapłana, to musisz ponieść karę. – Wzruszył ramionami. – Taka kolej rzeczy.
Fenneter dreptał za nami. Jego kulawy chód rozlegał się nierównym echem w korytarzu.
Henutta, obyś była w tych Kazamatach.
A tobie, Szejmosz, zgniotę jaja za namówienie mnie na tamtą robotę, ladacznico pseftycka. Obiecuję.
– A twoją wspólniczką zajmują się odpowiedni ludzie – powiedział Kutneh. – Nie wypatruj jej tak.
Westchnąłem w środku.
Stanęliśmy. Przed nami wyrosły ogromne, wzmocnione brązem wrota, strzeżone przez dwóch ciężkozbrojnych gwardzistów. Twarze skrywały im maski z wąskimi otworami na oczy i prostymi ustami. Brak wyrazu na spiżowych obliczach przyprawiał mnie o gęsią skórkę.
Odrzwia rozchyliły się z głośnym zgrzytem. Niemalże oślepłem, gdy uderzyło mnie światło mocne prawie jak samo słońce.
Kutneh miał pod ziemią drugi pieprzony pałac.
– Staniesz się częścią czegoś wielkiego, złodzieju – szepnął mi na ucho Kutneh.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że przy gorliwcach trzeba zachowywać się tak, jak tego oczekują. Uśpić ich czujność. Oponując, można nabić sobie guza. Trzeba wiedzieć, kiedy uderzyć.
Chociaż ja i tak miewałem z tym problemy.
Zerknąłem w bok i poczułem nagle, jak cały zapadam się w sobie.
Moje spojrzenie spotkało się ze wzrokiem kilkudziesięciu widzów. Mężczyzn. Wszyscy byli mężczyznami. Żadnych kobiet. Większość miała wygolone i olejowane głowy, niektórzy nosili pojedyncze warkocze lub całe ich tabuny. Część szczyciła się skaryfikowanymi złowrogo ciemionami w najróżniejsze wzory, a pod wygolonymi brwiami kryły się pozornie puste oczy.
Kapłani. Wszyscy zgromadzeni należeli do Świątyni Nasu. Najważniejsza elita kapłaństwa Jaszczurowęża z, jak mniemałem, całego Nefertu. Kutneh nie żartował. On chciał tu wezwać samego Nasu, jak nie gorzej.
Staliśmy na podwyższeniu. Ba, scenie! Na jej środku stał wielki, kamienny ołtarz, ozdobiony freskami z życia ziemskiego Jaszczurowęża. U szczytu stołu ofiarnego widniała płaskorzeźba jaszczurzej głowy, w której oczodole leżało nefrytowe oko. Obszerna, wykuta w skale sala ciągnęła się jak okiem sięgnąć.
Tylko spokojnie. Pokaż mu, że za nim podążasz.
Słudzy Kutneha rozcięli sznury i postawili mnie na nogi. Kapłan Mówca zbliżył się do mnie, pogłaskał dłonią po policzku, po czym zaczął zdejmować knebel.
– Tylko nie krzycz – mruknął. – Ani teraz, ani później. I nie rób nic głupiego.
Nasiąknięta śliną szmata opadła mi na szyję. Przejechałem językiem po zębach. Nieprzyjemne uczucie lnu w ustach niezmiernie mnie drażniło.
– Najwięksi Nefertańczycy! – Kutneh odwrócił się i wzniósł ramiona, jak gdyby chciał objąć niebo. – Zbieramy się w tę wielką noc, bo radujemy się, że Wielki Nasu pobłogosławił nas swoją obecnością.
Pocierałem językiem o zęby. Chrobotanie w ustach nieco zagłuszało podniosłą, mdłą przemowę Kutneha. Stałem między dwoma strażnikami za plecami dwóch najpotężniejszych ludzi w Hefen i przed hordą krwiożerczych kapłanów. Wodziłem wzrokiem po sali, szukając jakichkolwiek słabych punktów. Dróg wyjścia. Z pewnością musieli mieć jakiś zapasowy tunel?
Kapłan Mówca paplał o wielkim święcie, o łasce Jaszczurowęża, o królu i o tym, jak ważna jest pozycja Świątyni w całym Nefertu. Fontanny szumiały cicho w oddali, echo głosu Kutneha przywodziło na myśl krople uderzające w taflę wody na dnie studni.
Miałem zwrócić nienawistny wzrok na kapłana, gdy zauważyłem coś, od czego poczułem, jak coś ściska mi gardło.
Ten mężczyzna z ławki na dziedzińcu.
Stał w pierwszym rzędzie, zaraz pod sceną, i wpatrywał się z zadowoleniem na twarzy w przemowę Kutneha. A może z politowaniem?
Warknąłem coś bezwolnie, z czystej furii, która zaczęła przelewać się ponad naczynie mojej duszy. Kapłan Mówca ucichł i odwrócił się powoli w moją stronę. Fenneter stał obok. Wyglądał co najmniej żałośnie – zgarbiony, siwy, niższy i zdominowany przez potok słodkich słów swojego zastępcy.
– A oto ten, który przyjął na siebie łaskę Nasu. – Kutneh wskazał mnie ręką. Uśmiechał się sztucznie, ale przekonująco. – Jeszcze niedawno zwykły złodziej i oszust, dzisiaj naczynie naszego boga, obraz jego błogosławieństwa!
O ty zatruty zgnilizną kłosie nienawiści, niech ci chleb pleśnieje, a żona będzie jałowa, ty bezwłosa wywłoko.
Miałem być bezwolnym narzędziem w budowaniu jego reputacji?
– Ten oto człowiek, Ahmes z Nebkeh, syn niejakiego Meretseha, włamał się do pałacu rodziny szlachetnego Arcykapłana i okradł go z niepowtarzalnego artefaktu. – Nastała chwila ciszy, którą Kutneh specjalnie przeciągał. – Znany przez niektórych jako Ręka Nasu, a bogom i starożytnym jako Powróz Nasu.
Przez tłum przeszedł szmer. Przez mój żołądek jakby przebiegło stado bawołów. Poczułem kwaśny smak wymiocin, które w ostatniej chwili połknąłem.
To zbyt łatwe, żeby ta bransoleta była Powrozem.
Zbyt głupie.
Zbyt…
Szuranie, ciężkie kroki i brzęk spiżowych pancerzy. Paniczny jęk jakiegoś mężczyzny. Obejrzałem się w stronę odgłosów i zalała mnie mieszanka złości i strachu.
Szejmosz, cały w siniakach, z rozciętymi wargami i poprzypalaną skórą, wleczony był w stronę ołtarza. Knebel wygłuszał jego charkotliwe stęknięcia i piski. Myślałem, że ujrzenie tego gnoja w takim stanie sprawi mi przyjemność, ale wcale tak się nie stało.
Od samego początku byłem tylko kukiełką, zabawką dla ukrytych w cieniu.
– To Szejmosz, obcy na naszych ziemiach. Pseftyta! – Kutneh wycelował karcąco palcem w pierś najemcy. Wzburzone szemranie przetoczyło się przez widownię jak burza piaskowa. – Przeniknął do Hefen, zdobywał zaufanie wielu złodziei, by osłabić Świątynię. By osłabić Hefen-esze i całe szlachetne Nefertu!
– Hańba!
– Brudni zachodni!
– Koraklioński pies!
– Ahmes może i wykonał jego wolę, ale to jedynie człowiek zagubiony, który zboczył na złą ścieżkę! – kontynuował Kutneh, a ludzie coraz żywiej kiwali głowami i wygrażali pięściami w stronę przerażonego Szejmosza. Tajemniczy Heweszyta z pierwszego rzędu stał nieruchomo, wpatrując się we mnie ciemnymi oczami. – Nasu go wybrał, wskazał spośród pospólstwa na swojego proroka. Lecz Szejmosz Pseftyta napędzany był jedynie chciwością i nienawiścią wobec naszego narodu. Musi zostać ukarany!
Zgromadzeni kapłani zawyli z aprobatą. Szejmosz zaczął się szarpać jeszcze mocniej i skamleć jak zbity szczeniak. Strażnicy przywiązali go do ołtarza.
– Co to za szaleństwo? – zapytał Fenneter, marszcząc się ze złości. – Zatrzymaj to, Kutnehu! Dawno Hefen zrezygnowało z ludzkich ofiar! Co ty sobie myślisz?! Te Okruchy to i tak już było wiele, ale to? Czyś ty zwariował?!
– Nadchodzi nowa era, Arcykapłanie. Musimy dostosować się do zmian.
Fenneter chwycił Mówcę za nadgarstek, lecz ten odtrącił go z taką siłą, że starzec prawie się przewrócił. Nikt nie przybiegł mu z pomocą.
Gdzie droga ucieczki? Jak się stąd wydostać?
Spojrzenie Heweszyty.
Gwardziści chwycili mnie za ramiona i poprowadzili w stronę szamoczącego się Szejmosza. Wodziłem rozbieganym wzrokiem od kudłatego północnego do mojego najemcy i z powrotem. Nie mogłem nie zauważyć, że tajemniczy przybysz co chwilę pociera oko nadgarstkiem.
– Moc Powrozu jest niezrównana! – Kutneh nakręcał się coraz bardziej. – Okruchy powinny należeć do nas, a nie do historii i otchłani zapomnienia! Czas… pozyskać… siłę… bogów!
Łomoczące serce trzęsło całym moim ciałem. To wszystko wyglądało jak jakiś wyjątkowo głupi sen.
Heweszyta znów potarł oko nadgarstkiem. Coś mu tam wpadło?
Doprowadzili mnie do ołtarza i postawili tak, że znalazłem się zaraz za głową Szejmosza. Kutneh złapał mnie za lewą dłoń i wyciągnął ją nad Pseftytą. Nie oponowałem.
Gdy zobaczył, że nie walczę z jego dotykiem, puścił, pozostawiając moją otwartą dłoń nad klatką piersiową Szejmosza.
– Czas ujrzeć, jak Powróz dusi grzesznika! Czas uwolnić Jaszczurowęża!
Nadgarstek i oko.
Spojrzałem ukradkiem na płaskorzeźbę wykutą w ołtarzu.
– Oby Śmierć była dla was litościwa – szepnął Kutneh.
Nadgarstek i oko.
Dwa razy Ahmesowi śmierć.
Wierzgnąłem i uderzyłem lewym przedramieniem w kryształowe oko. Wszystko na moment zamarło, Kutneh wbił we mnie zdziwione spojrzenie, nawet Szejmosz ucichł.
– Bum – mruknął Heweszyta.
Donośny trzask wypchnął mi powietrze z płuc. Odleciałem w tył i grzmotnąłem plecami w ścianę. Gdy otworzyłem oczy, pomyślałem, że znalazłem się w wodach rzeki.
Zielona mgła zasnuła wszystko wokół. Ledwo widziałem wyciągniętą przed twarzą rękę. Pisk mnie ogłuszał. Leżałem podparty na łokciach i rozglądałem się oszołomiony, szukając, cóż, wyjścia. W końcu, na samej granicy słuchu doleciały do mnie wrzaski, huki i brzęknięcia metalu o skały oraz mlaśnięcia brązu o ciało.
Podniosłem się na czworaki, chwiejnie wstałem na nogi. Ktoś chwycił mnie za ramię. Machnąłem pięścią, lecz nieznajomy złapał mój nadgarstek i uchronił się przed żałosną namiastką ciosu. W końcu twarz wyłoniła się z mgły.
Tę kudłatą brodę rozpoznałbym już wszędzie.
Nachylił się nad moim uchem i krzyknął, chociaż brzmiało to jak szept.
– Uciekamy!
No to uciekliśmy.
***
– Czy to był prawdziwy… Powróz?
Leżąca na moim brzuchu kobieta spojrzała mi prosto w oczy.
– A tam, prawdziwy. – Młody szlachcic, który opierał głowę na moim pobliźnionym barku prychnął i machnął lekceważąco ręką. – Nasz kochany Ahmes pięknie opowiada, ale opowiada bajki, hmm?
Przeciągnął to „hmm” bardzo, ale to bardzo ponętnie. Jego szkliste, duże oczy były głębokie jak wody Sedżutu.
On sam za to nieco płytszy. Ale trudno.
Podałem mu kielich, a on przyjął go z chęcią i łapczywie pociągnął łyk. Wypił już dzisiaj dużo, ale ostrożności nigdy za wiele. Usłyszałem spokojny, miarowy oddech kobiety.
Mój towarzysz chciał mnie pocałować, ale położyłem palec na jego ustach i odsunąłem go od siebie. Pachniało od niego winem.
– Musisz zapracować na całusa – odparłem.
Było blisko.
Uśmiechnął się. Chciał jeszcze raz spróbować, ale w tej samej chwili wzrok zaczął mu uciekać, a powieki się zacisnęły.
Po chwili już smacznie chrapał.
Stuknąłem cztery razy kielichem o ścianę. W oknie pojawiła się kudłata głowa Wazada z Amenkadu. Wiedziałem, że to on, nawet pomimo maski na jego twarzy. Wślizgnął się bezszelestnie do sypialni i rozejrzał uważnie.
– Gdzie Henutta? – zapytałem.
– Tutaj – odparła złodziejka.
Na suficie, znaczy się.
Westchnąłem przeciągle.
– Nie mogłeś mi znowu zrobić jakiegoś Okrucha z, nie wiem, usypiającymi mocami? – zapytałem, zsuwając z siebie śpiących kochanków. – Długo to trwało, panie Rzeźbiarzu. Gardło mi wyschło.
– Myślałam, że lubisz gadać? – Henutta uśmiechnęła się i zeskoczyła na podłogę. – Aż żałuję, że wtedy tłukłam tych łysoli po mordach. Z pewnością próbowałeś przemówić kapłanom do rozumu, prawda?
– No! – Wazad się wyszczerzył. – A poza tym nie szalej tak, nie mogę ci ciągle upuszczać krwi. Demony zajmą ci głowę, a tego wolę uniknąć.
– U Kutneha nie miałeś takich problemów.
– Nie sądziłem, że będziesz chciał ze mną pracować. – Wzruszył ramionami. – Nie każdy lubi, jak się go wciąga w intrygi obalania Świątyni Hefen. Poza tym Emtut mnie wyręczył.
Wstałem, zawiązałem szenti na biodrach i przeciągnąłem się jak kot.
– No wiesz. – Potarłem zgrubiałą skórę na nadgarstku. – Jak coś zacznę, to wolę to skończyć. A teraz do roboty, mamy jeszcze dużo do zrobienia. Fenneter i Kutneh obaleni i wygnani, ale do głowy węża jeszcze daleko. Wciąż mamy wiele Okruchów do znalezienia.
Może i wszyscy wkoło próbowali mnie wykorzystać. Może i im się udawało.
Ale obiecałem sobie, że ostatnie zdanie tego eposu wypowiem ja.
