- Opowiadanie: BarbarianCataphract - Kradzieże i Konfabulacje

Kradzieże i Konfabulacje

Wul­ga­ry­zmów nie ma, chyba że cho­dzi o  klą­twy zwią­za­ne z agrar­ną kul­tu­rą sta­ro­żyt­nych!

 

Za betę dzię­ku­ję Shan­ti, Kro­ku­so­wi i Za­na­iso­wi <3

(Płacz usu­wa­nych zna­ków ze spa­cja­mi, by zmie­ścić się w li­mi­cie to­wa­rzy­szyć mi bę­dzie do końca mych dni ;-;)

 

Mapka nie jest po­trzeb­na, ale ją sobie zro­bi­łem jako część więk­sze­go uni­wer­sum, więc też wrzu­cam :3

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Kradzieże i Konfabulacje

Nigdy nie umia­łem wal­czyć.

Plu­łem sobie w brodę, umy­ka­jąc ską­pa­ny­mi w mroku ulicz­ka­mi. Mo­głem, na se­dżuc­kie wody, uczyć się walki włócz­nią albo pię­ścia­mi, a nie zdo­by­wa­nia pięk­nych buź sztu­ką ję­zy­ka. W każ­dym tych słów zna­cze­niu. Za­nur­ko­wa­łem w cia­sną alej­kę, mo­dląc się do Jasz­czu­ro­wę­ża o jego zdra­dli­wą łaskę. Byle tylko nie spły­nę­ła na go­nią­cych mnie ło­trów.

Cho­ciaż, bądź co bądź, ło­trem w tej sy­tu­acji byłem ja.

– Stój, ty ośli synu ja­ło­wej suki! – wy­darł się któ­ryś ze straż­ni­ków.

Przez myśl prze­mknę­ło mi py­ta­nie: jak można być oślim synem ja­ło­wej suki?

I znów mu­sia­łem po­zba­wić się na­tręt­nych roz­my­ślań, bo po­tkną­łem się o śpią­ce­go pod ścia­ną że­bra­ka. Cudem od­zy­ska­łem rów­no­wa­gę, prze­śli­zgu­jąc się pod roz­wie­szo­nym pra­niem.

Nie­któ­rzy mo­gli­by po­wie­dzieć, że za­chłan­ność szko­dzi; jest w tym nieco praw­dy. Nie­mniej tym, co bar­dziej wzią­łem sobie do serca, było – ape­tyt ro­śnie w miarę je­dze­nia.

Na bogów. Ależ ostat­nio by­wa­łem głod­ny.

Dwie zdo­by­cze jed­nej nocy.

Dwa bo­gac­twa, których dzi­siaj do­tkną­łem.

Bran­so­le­ta oraz pięk­na Be­kh­ten. Jedno lep­sze od dru­gie­go. A brat ko­bie­ty i za­ra­zem wła­ści­ciel bran­so­le­ty wy­ma­gał ode mnie za­pła­ty we krwi.

Chcia­łem się za­śmiać pod nosem, ale chi­chot utknął w gar­dle, gdy przede mną wy­ro­sła ścia­na. Ślepy za­ułek. Kilka par san­da­łów chro­bo­ta­ło na pia­sku nie­da­le­ko z tyłu i nim się od­wró­ci­łem, kroki usta­ły. Do­go­ni­li mnie.

– Śmie­ciu! – ryk­nął Iuhet, krew z krwi i kość z kości Be­kh­ten, a dobry humor ulot­nił się z potem, który ze mnie pa­ro­wał. – Za­pła­cisz głową za te be­ze­ceń­stwa! Gdzie bran­so­le­ta?

– O, a nie za­py­tasz co u sio­stry? – Za­wsze mia­łem nie­wy­pa­rzo­ny język. – Z tego, co wiem, spę­dza­łem z nią wię­cej czasu, niż ty. – Za­miast ciąć nożem, mo­głem ciąć sło­wa­mi. Cza­sem, nie­ste­ty, tra­fia­łem sie­bie.

Cho­ciaż nie tym razem.

– Tacy jak ty po­win­ni zo­stać w Klo­ace – wark­nął Iuhet. – Za­śmie­ca­cie Grzbiet swoją obec­no­ścią. Kto cię tu wpu­ścił?

– Chyba nie chcesz znać od­po­wie­dzi na to py­ta­nie.

Iuhet pod­rzu­cił włócz­nię w ręce i ru­szył. 

A ja się pra­wie zmo­czy­łem. 

Nie my­śląc zbyt wiele, wsko­czy­łem na ścia­nę i od­bi­łem się od niej, za­wi­ja­jąc fi­koł­ka w po­wie­trzu i lą­du­jąc za ple­ca­mi roz­wście­czo­ne­go szlach­ci­ca.

I nie wie­dzia­łem, co zro­bić. Sier­po­wa­ty miecz straż­ni­ka minął moją głowę o włos. Rzu­ci­łem się w bok i prze­tur­la­łem pod drzew­cem dzidy. Od­ru­cho­wo mu­sną­łem swoje prawe bio­dro, lecz nie na­tra­fi­łem ręką na nic, poza po­lu­zo­wa­nym rze­mie­niem.

Zer­k­ną­łem za sie­bie i serce po­de­szło mi do gar­dła.

Jeden ze straż­ni­ków schy­lił się po sa­kiew­kę, która jesz­cze chwi­lę temu zwi­sa­ła z mo­je­go pasa. Mo­głem teraz uciec i ra­to­wać swoją pięk­ną skórę, ale tego nie zro­bi­łem. Sta­łem w osłu­pie­niu, pa­trząc, jak od­wią­zu­je sznu­rek i za­glą­da do środ­ka. Iuhet i dwóch in­nych gwar­dzi­stów się zbli­ża­ło, a ja wie­dzia­łem, że zaraz skoń­czy się za­ułek. Na­tra­fię ple­ca­mi na ścia­nę i tyle bę­dzie.

– Mój panie, mamy to – po­wie­dział dum­nie bez­czel­ny zdo­byw­ca mo­je­go tro­feum. – Mamy bran­so­le­tę… Two­je­go… Ojca…

Każde ko­lej­ne słowo wy­ma­wiał coraz bar­dziej nie­wy­raź­nie, za­czął chwiać się na no­gach. Struż­ka krwi po­cie­kła z jego nosa, naj­pierw jedna, a po chwi­li druga.

I upadł twa­rzą w piach.

A zza niego wy­ło­ni­ła się ko­bie­ta. Z po­cząt­ku po­my­śla­łem, że to może Be­kh­ten za­po­mnia­ła o przy­jem­no­ściach na­szych wspól­nych wie­czo­rów i do­łą­czy­ła do lin­czu na ko­chan­ku.

Lecz ta ko­bie­ta była wyż­sza oraz prze­ciw­nie do mojej uko­cha­nej, za­kry­wa­ła więk­szość swo­je­go ciała, w tym twarz. Ale te oczy za­pa­mię­ta­łem od razu. W rę­kach trzy­ma­ła dwie krót­kie, drew­nia­ne pałki. Jedna z nich wła­śnie łup­nę­ła sto­ją­ce­go za Iu­he­tem straż­ni­ka w tył głowy.

Młody szlach­cic aż pod­sko­czył.

– Ma wspól­nicz­kę! – krzyk­nął i nie wie­dział w czyją stro­nę ob­ró­cić grot włócz­ni.

Po­my­śla­łem, że wcale nie je­ste­śmy wspól­ni­ka­mi, ale nie chcia­łem psuć chwi­li. Teraz mogła być nawet moją matką.

Ta­jem­ni­cza wy­baw­czy­ni wbiła się w straż­ni­ków ni­czym pia­sko­wy hu­ra­gan. Przy­bocz­ni Iu­he­ta mieli prze­wa­gę li­czeb­no­ści i włócz­ni, lecz nie na wiele im się to zdało. Pałki roz­ma­zy­wa­ły się w po­wie­trzu, zwin­nie blo­ku­jąc nad­cią­ga­ją­ce drzew­ce, co jakiś czas pa­da­jąc z głu­chym huk­nię­ciem na czy­jeś ramię czy twarz.

Wy­ko­rzy­sta­łem chwi­lę. Za­nur­ko­wa­łem mię­dzy no­ga­mi wal­czą­cych, wy­rwa­łem sa­kiew­kę spo­mię­dzy pal­ców nie­przy­tom­ne­go i po­gna­łem w ciem­ną noc.

Zwol­ni­łem do­pie­ro, gdy serce pra­wie wy­sko­czy­ło mi z pier­si.

 

***

 

 Szlach­cic spoj­rzał na mały, ne­fry­to­wy po­są­żek, który przed nim po­sta­wi­łem. Ten dzień w go­spo­dzie pla­no­wa­łem spę­dzić na oszu­ki­wa­niu ludzi, bo to aku­rat za­wsze szło mi do­brze. Szej­mosz po­cze­ka na bran­so­le­tę, nic mu się nie sta­nie.

– Praw­dzi­we? – za­py­tał po chwi­li ciszy. – Takie, no, na­praw­dę?

Nie.

– Pro­sto z głębi pu­sty­ni De­her-Net. – Po­ło­ży­łem rękę na sercu. – Sam wi­dzia­łem, jak inny, zbyt chci­wy po­szu­ki­wacz rzu­cił się na tę bły­skot­kę i za­mie­nił się w po­piół… Na­to­miast mnie ten Okruch po­pro­wa­dził bez­piecz­nie do domu.

Szlach­ci­co­wi za­świe­ci­ły się oczy. 

– Ile chcesz?

Uśmiech­ną­łem się nie­znacz­nie.

– Trzy de­be­ny sre­bra.

– Dobra nie­wol­ni­ca kosz­tu­je czte­ry…! – ob­ru­szył się, cho­ciaż wi­dzia­łem, że robi to bar­dziej dla za­sa­dy.

– Nawet dzie­sięć nie­wol­nic nie spra­wi ci ta­kie­go szczę­ścia jak naj­praw­dziw­szy frag­ment boga. Na­to­miast…

Chwy­ci­łem rogi skó­rza­nej płach­ty, na któ­rej leżał po­są­żek. Dla wia­ry­god­no­ści nie do­ty­ka­łem ar­te­fak­tu go­ły­mi dłoń­mi; we­dług le­gend, do­tknię­cie bo­skie­go Okru­cha przez zwy­kłe­go czło­wie­ka mogło skoń­czyć się śmier­cią. 

Wy­star­czy­ło. Męż­czy­zna na­chy­lił się nad stoł­kiem i zalał się ru­mień­cem.

– Do­brze! Do­brze, wezmę.

Wy­cią­gnął ukrad­kiem sa­kiew­kę, osło­nił ją cia­łem, coby żaden wścib­ski by­wa­lec go­spo­dy nie za­in­te­re­so­wał się jej za­war­to­ścią i wy­cią­gnął trzy sze­ścien­ne, błysz­czą­ce blocz­ki z kró­lew­skim sym­bo­lem na wierz­chu. Scho­wa­łem je do jed­nej z sakw przy pasie, po czym uśmiech­ną­łem się słu­żal­czo.

Jak do­brze, że nie za­py­tał mnie czemu w takim razie chcę się po­że­gnać z tak wspa­nia­łym ar­te­fak­tem. Uf.

Pod­nio­słem wzrok i wnet tego po­ża­ło­wa­łem.

Z tyłu go­spo­dy. Te oczy, wi­dzia­łem je.

Wi­dzia­łem je po­przed­nie­go wie­czo­ra, gdy pra­wie stra­ci­łem życie.

I te oczy spo­glą­da­ły pro­sto na mnie.

Szyb­ko spa­ko­wa­łem po­są­żek i nieco zbyt gwał­tow­nym ru­chem pchną­łem pa­ku­nek w stro­nę szlach­ci­ca.

Wy­glą­da­ła za­bój­czo.

– Dzię­ku­ję, dobry panie – po­wie­dzia­łem szyb­ko i wsta­łem. – Niech amu­let ci służy.

Omio­tłem wzro­kiem izbę, ale ta­jem­ni­cza przy­bysz­ka znik­nę­ła mi z oczu.

– I pa­mię­taj, nie do­ty­kaj go – dodał ko­bie­cy głos zza moich ple­ców.

Wy­pro­sto­wa­łem się jak stru­na.

– Tak, nie do­ty­kaj… – wy­mam­ro­ta­łem i po­stą­pi­łem krok w tył.

Pro­sto na nogę sto­ją­cej za mną obcej.

Chwy­ci­ła mnie za przed­ra­mię, dzię­ki czemu nie upa­dłem. Po­sła­ła bo­ga­czo­wi pio­ru­nu­ją­ce spoj­rze­nie i za­wlo­kła mnie ku wyj­ściu. Po­sze­dłem za nią; uciecz­ka mo­gła­by skoń­czyć się wgnie­ce­niem w gło­wie, a tego wo­lał­bym unik­nąć. Pięk­ni lu­dzie z po­pę­ka­ną czasz­ką mają ten­den­cję do utra­ty swych wa­lo­rów.

Wy­szli­śmy na ze­wnątrz. Od razu za­cią­gnę­ła mnie siłą do ciem­nej alej­ki obok. Nie opo­no­wa­łem, nie chcia­łem ry­zy­ko­wać. W końcu by mnie nie za­bi­ła, praw­da? Do­pie­ro co ura­to­wa­ła mi życie. Poza tym nie raz, nie dwa wy­śli­zgi­wa­łem się z uści­sku po­dej­rza­nych typów, przy­ci­ska­ją­cych mnie do ścia­ny gdzieś w cie­niu.

I to też wła­śnie ze mną zro­bi­ła. Ale ła­god­nie, nie du­si­ła. Przyj­rza­łem się jej z bli­ska; miała ładne, piwne oczy o prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niu. Jej twarz, nieco zbyt po­cią­gła jak na mój gust, pod­kre­śla­ła długi, lekko za­krzy­wio­ny nos. Pełne usta cmok­nę­ły z nie­za­do­wo­le­niem.

– Masz wiel­ki pro­blem, pa­ca­nie – syk­nę­ła mi pro­sto w twarz. – Pro­blem o imie­niu Iuhet.

– Na­zy­wasz mnie pa­ca­nem, a nawet się nie przed­sta­wisz? – od­par­łem.

– Chodź, przej­dzie­my się.

Wci­sną­łem się w ścia­nę.

– Dla­cze­go niby my­ślisz, że za tobą pójdę? – prych­ną­łem.

Ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się chy­trze, zro­bi­ła kilka kro­ków w tył i pod­rzu­ci­ła w ręce sa­kiew­kę.

Łu­dzą­co po­dob­ną do mojej.

Ob­ma­ca­łem swoje bio­dra. Bra­ko­wa­ło jed­ne­go wo­recz­ka.

– O ty cwana…

Zło­dziej­ka wy­strze­li­ła w górę, po­zo­sta­wia­jąc po sobie ob­ło­czek pyłu. Zwin­ny­mi su­sa­mi od­bi­ja­ła się od pa­ra­pe­tów i wy­stę­pów, pnąc się coraz wyżej i wyżej. Wy­tar­łem spo­co­ne ręce o poły tu­ni­ki i zmeł­łem prze­kleń­stwo. Chciała mnie sprawdzić.

Mkną­łem za nią. Zło­dziej­ka zda­wa­ła się czuć na da­chach i kład­kach jak ryba w wo­dzie, sta­wia­jąc stopy w ide­al­ne, jak gdyby znane już uprzed­nio miej­sca. Każdy skok i każdy sus ce­cho­wa­ło per­fek­cyj­ne wy­li­cze­nie. Ulicz­ki mi­ga­ły pode mną, ko­tłu­ją­ce się rzeki i ciur­ka­ją­ce stru­mie­nie ludzi prze­le­wa­ły się wśród domów i kra­mów, jed­no­staj­ny szum lud­no­ści mie­szał się z gwiz­dem wia­tru w uszach.

Prze­bie­gli­śmy cały Brzuch Hefen, dziel­ni­cę han­dlu, rze­mieśl­nic­twa i prze­cięt­nej za­moż­no­ści. Pot za­le­wał mi oczy. Zło­dziej­ka przy­sta­nę­ła na skra­ju jed­ne­go z da­chów, a ja przy­spie­szy­łem, wy­ci­ska­jąc z sie­bie ostat­nie po­kła­dy sił. Wi­dzia­łem już nie­for­mal­ną gra­ni­cę dziel­nic mia­sta, ry­su­ją­cą się po­szar­pa­ną, za­krzy­wio­ną linią mię­dzy ostat­nim rzę­dem względ­nie za­dba­nych bu­dyn­ków, a stło­czo­ną grudą skle­co­nych z byle czego domów, cia­snych ale­jek i nie­szczę­śli­wych ludzi.

Klo­aka.

Sy­pią­ce się ki­ku­ty wie­ży­czek, nie­rów­na, kru­szą­ca się linia wspa­nia­łej nie­gdyś for­ty­fi­ka­cji, dawno temu po­ma­lo­wa­ne nie­zli­czo­ną ilo­ścią fre­sków cegły, a teraz ob­szcza­ne – to, co po­zo­sta­ło po pierw­szym murze Hefen. Ob­lę­że­nia, uchodź­cy i bo­go­wie nie obyli się z nim ła­god­nie, a któ­ryś z pa­nu­ją­cych kie­dyś wład­ców stwier­dził, że w ra­mach od­no­wy można po pro­stu włą­czyć dawne pod­mu­rze w obręb mia­sta.

I o nim za­po­mnieć.

Tak po­wsta­ła przy­sło­wio­wa dupa He­fen-esze.

Zło­dziej­ka wsko­czy­ła na je­dy­ną z ba­stei to­wa­rzy­szą­cych daw­nej bra­mie, po czym sta­nę­ła. Po­pra­wi­ła opa­da­ją­cy na plecy war­kocz, prze­cze­sa­ła włosy pal­ca­mi i po­ma­cha­ła sa­kiew­ką w po­wie­trzu.

Obej­rza­łem drogę pod sto­pa­mi, prze­le­cia­łem uważ­nym wzro­kiem ruiny. Nie wi­dzia­łem, żeby ktoś się tu jesz­cze czaił. Skoro za­pra­sza, to głu­pio by było nie sko­rzy­stać.

Wdra­pa­łem się na kra­wędź ostat­kiem sił i wy­pro­sto­wa­łem na dru­gim krań­cu plat­for­my strzel­ni­czej.

– Czego chcesz? – za­py­ta­łem.

– Tego, czego chce twój pra­co­daw­ca.

– Wpierw mo­gła­byś się przed­sta­wić!

– Nie po­zna­jesz? – Prze­chy­li­ła głowę jak cie­kaw­ski ptak. – To chyba do­brze o mnie świad­czy. He­nut­ta.

Ukło­ni­ła się ser­decz­nie. Jej tu­ni­ka za­ło­po­ta­ła na wie­trze.

– Sły­sza­łem o tobie. – Wiele róż­nych rze­czy. – Nie­jed­no zresz­tą! – Z wielu róż­nych źró­deł. – Masz so­lid­ną re­pu­ta­cję w mie­ście. – O czym do­bit­nie świad­czy wiele obi­tych mord i utra­co­nych bo­gactw.

– Je­steś mi wi­nien przy­słu­gę, Ah­me­sie z Neb­keh. Tak jak prze­wi­du­je Ko­deks Jasz­czu­ro­wę­ża.

Prze­łkną­łem ślinę. Sku­ba­na wie­dzia­ła wię­cej, niż po­win­na.

– Ura­to­wa­łaś mnie, wiem. Dzię­ku­ję ci za to! – Mu­sia­łem ją jakoś udo­bru­chać. Słod­kie słów­ka za­wsze idą w pierw­szej linii. – Ale nie mogę tak po pro­stu zmie­nić pra­co­daw­cy! Sama zresz­tą wiesz.

Zro­bi­ła krok w moim kie­run­ku. Spraw­dzi­łem czub­kiem san­da­łu jak mogę się cof­nąć i od­po­wiedź oka­za­ła się bar­dzo pro­sta.

Jak nie w tył, to na­przód.

Też zbli­ży­łem się do niej. Unio­sła brew w za­sko­cze­niu i… z wy­ra­zem uzna­nia na twa­rzy.

– Dla kogo pra­cu­jesz? – za­py­ta­ła.

– Wiesz prze­cież dla kogo.

Po­ki­wa­ła głową.

– Szej­mosz to płot­ka bez zna­cze­nia. – Skrzy­wi­ła się, wy­po­wia­da­jąc to imię. – Sam pra­cu­je dla Kho­ru­ta, a Kho­rut jest pod­nóż­kiem sa­me­go pie­przo­ne­go Kut­ne­ha.

– Kut­ne­ha?

To imię świ­ta­ło mi gdzieś na gra­ni­cy pa­mię­ci i ot­chła­ni za­po­mnie­nia, ale nie mo­głem przy­po­mnieć sobie, o co cho­dzi­ło. Prze­wi­ja­ło się co jakiś czas w roz­mo­wach z in­ny­mi, mó­wiąc de­li­kat­nie, na­jem­ni­ka­mi i było pew­nym spo­iwem nie­któ­rych trans­ak­cji.

– Pierw­sze­go Ka­pła­na Mówcy, Ah­me­sie. – Prych­nę­ła z nie­do­wie­rza­niem. – Czyli nie wiesz nawet dla kogo pra­cu­jesz?

Roz­ło­ży­łem bez­rad­nie ręce, cho­ciaż po skro­ni spły­nę­ła mi struż­ka potu, by­naj­mniej nie ze zmę­cze­nia.

– Pra­cu­ję dla tego, kto mnie za­trud­ni.

– Każdy za­trud­nia­ją­cy jest przez kogoś za­trud­nio­ny.

– A Kut­neh?

Tym razem to He­nut­ta wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Tego nie wiem. Ale przez kogoś na pewno.

– To skoro moim praw­dzi­wym pra­co­daw­cą jest sam Ka­płan Mówca, to dla­cze­go miał­bym nie koń­czyć zle­ce­nia?

– A kto mówi, że nie do­koń­czysz u niego zle­ce­nia?

– Ty.

– Chcę tego sa­me­go co on. – Wbiła palec wska­zu­ją­cy w otwar­tą dłoń dru­giej ręki. – Ale mo­że­my zro­bić tak, żeby i on był za­do­wo­lo­ny, i ja oraz mój… pra­co­daw­ca.

– Wilk syty i owca cała, co?

– Głu­pie po­rów­na­nia i głu­pie po­wie­dzon­ka. Ale tak.

– I jak chcesz to zro­bić? – Zła­pa­łem się pod bio­dra. – Brzmisz, jak­byś chcia­ła wpa­ko­wać mnie w więk­sze łajno, niż w któ­rym już, jak się oka­zu­je, je­stem.

– Tym się nie martw.

Rzu­ci­ła mi moją sa­kiew­kę, ale gdy ją chwy­ci­łem, jej ręka po raz ko­lej­ny po­wę­dro­wa­ła w górę. Coś bły­snę­ło w po­wie­trzu i w ostat­niej chwi­li to zła­pa­łem.

Na mojej dłoni leżał srebr­ny krą­żek z po­zła­ca­ną kra­wę­dzią oraz sym­bo­lem aszer­me­tań­skie­go serca – od­wró­co­ne­go trój­ką­ta, z któ­re­go pod­sta­wy wy­ra­stał krzyż – wy­bi­tym na obu jego stro­nach.

Spoj­rza­łem pod świa­tło, po­wą­cha­łem, zwa­ży­łem to w dłoni. W końcu nad­gry­złem, jesz­cze raz obej­rza­łem i moje oczy pra­wie wy­pa­dły z orbit. Trzy­ma­łem wła­śnie jeden z naj­rzad­szych środ­ków płat­ni­czych w tej czę­ści świa­ta. Krą­żek, za po­mo­cą któ­re­go można przy­wo­łać kró­lew­ską przy­słu­gę w każ­dej chwi­li i w każ­dym z ne­fer­tań­skich miast. Jak po­wia­da­ją, frag­ment jed­ne­go z bogów, za­mknię­ty w po­wło­ce ze sre­bra i złota – bez­piecz­ny dla zwy­kłe­go czło­wie­ka, ale z drze­mią­cą w niej po­tę­gą gwiazd. Czy w to wie­rzy­łem? Nie wiem, ale dzia­ła­ło, więc nie za­da­wa­łem pytań.

Po­wia­da­ją nawet, że ten zwy­czaj bywa re­spek­to­wa­ny przez nie­któ­rych he­we­szyc­kich wład­ców. Po­trze­bu­jesz prze­pust­ki na ucztę? Nie ma pro­ble­mu. Okra­dłeś kogoś? Jasne, Aszer­met ci prze­ba­czy, wła­dza też. Oczy­wi­ście nie ura­tu­je przed wszyst­kim, ale le­piej to mieć, niż nie.

– He­dże­re­tań­ska aszu? – za­py­ta­łem, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc drże­nie głosu. Nigdy nie mia­łem ta­kiej wła­dzy w rę­kach. – Czemu?

– Uznaj to za za­licz­kę – rze­kła, jak gdyby rzu­ci­ła mi naj­zwy­klej­szy w świe­cie ka­wa­łek sre­bra. – Cho­ciaż nie uwa­żam, żebyś po­trze­bo­wał czasu do na­my­słu, bo dałam ci wy­star­cza­ją­ce po­wo­dy, ale… Po­myśl i wróć do mnie. Przy­nieś mi bran­so­le­tę, którą ukra­dłeś Be­kh­ten, a po­pra­wisz życie nie tylko nam, ale też wszyst­kim tym lu­dziom. – Mó­wiąc to roz­ło­ży­ła ra­mio­na, jak gdyby chcia­ła objąć całą Klo­akę Hefen. – Wszy­scy wie­dzą, kto tak na­praw­dę tu rzą­dzi. – Za­du­ma­ła się na chwi­lę. – Nie do­ty­ka­łeś bran­so­le­ty, praw­da?

Przy­pa­sa­łem sakwę i wci­sną­łem do niej aszu. Naj­chęt­niej za­szył­bym ją w sobie, po­łknął, co­kol­wiek. Takie bo­gac­two…

Otrzą­sną­łem się.

– Czemu miał­bym jej nie do­ty­kać?

– A co mó­wi­łeś tam­te­mu szlach­ci­co­wi?

Prych­ną­łem.

– Za­bo­bo­ny. Mówię to tylko dla efek­tu.

He­nut­ta za­chi­cho­ta­ła.

– Czyli nie do­tkną­łeś. Za­wsze przez szmat­kę albo zwie­rzę­cą skórę, praw­da?

Sta­łem nie­wzru­sze­nie w ciszy.

– To do­brze. Szu­kaj Ispe w Klo­ace, Ah­me­sie. Będę cze­kać.

Pu­ści­ła mi oczko i znik­nę­ła za kra­wę­dzią ba­stei.

A ja w osłu­pie­niu wga­pia­łem się w miej­sce, gdzie jesz­cze przed chwi­lą stała.

Za dużo gra­czy do­łą­czy­ło do tej gry, a ja byłem tylko nic nie­zna­czą­cym ka­wał­kiem kurzu na plan­szy. Zdmuch­nąć mógł­by mnie nawet naj­lżej­szy wia­te­rek. Pa­trzy­łem na górę za­leż­no­ści ob­le­pio­ną pa­ję­czy­ną po­wią­zań, lecz nie wi­dzia­łem jej szczy­tu.

Więc po­sta­no­wi­łem.

Mu­sia­łem uciec z mia­sta.

 

***

 

Noc okry­ła He­fen-esze gru­bym ko­bier­cem.

Moje ruchy były zbyt opie­sza­łe. Nie mo­głem się sku­pić, wo­dzi­łem rę­ko­ma pra­wie po omac­ku, szu­ka­jąc od­po­wied­nie­go ka­mie­nia spo­śród morza in­nych, wa­la­ją­cych się mię­dzy drze­wa­mi ma­łe­go za­gaj­ni­ka. Palmy po­chy­la­ły się nade mną i po­skrzy­py­wa­ły co jakiś czas, tar­ga­ne po­dmu­cha­mi mor­skiej bryzy. Księ­życ malał z nocy na noc, lecz był wy­star­cza­ją­co ła­ska­wy, bym wi­dział tyle, ile chcę.

Gdy za­czy­na­łem się gubić, ro­bi­ło się źle. W końcu jed­nak na­tra­fi­łem dło­nią na znaki wy­ry­te w jed­nym z ka­mie­ni. Kilka ma­łych, po­zor­nie nie­zna­czą­cych na­cięć i ubyt­ków, które w tej chwi­li mogły oka­zać się wszyst­kim.

Cy­ka­dy skro­ba­ły owa­dzią me­lo­dię, li­ście szu­mia­ły, ka­mie­nie stu­ka­ły o ka­mień, a prze­cha­dza­ją­cy się po kęp­kach trawy dudek od­po­wie­dział im swoją dud­nią­cą pie­śnią. Za­głę­bi­łem palce w ziemi i ode­tchną­łem z ulgą, gdy na­tkną­łem się na płó­cien­ne za­wi­niąt­ko. Prze­su­ną­łem wierz­chem dłoni po wy­brzu­sze­niach pod ma­te­ria­łem. Uśmiech­ną­łem się pod nosem.

He­nut­ta wie­dzia­ła za dużo i chcia­ła zbyt wiele. Z jed­nej stro­ny mogła po pro­stu ukraść to, co ze­bra­łem, a mnie uto­pić w por­cie… Myśli kłę­bi­ły mi się jak dym nad sto­sa­mi po­grze­bo­wy­mi Ty­flo­tów – po­zo­sta­ło­ści po prze­szło­ści, wę­dru­ją­ce do świa­ta do­my­słów i nie­wia­do­mych.

Moja ręka za­wi­sła w po­wie­trzu. Zda­łem sobie wła­śnie spra­wę z tego, że sły­szę tylko własny od­dech.

Dreszcz prze­śli­zgnął się wzdłuż mo­je­go krę­go­słu­pa i po­ła­sko­tał mi ra­mio­na. Klę­cza­łem nie­ru­cho­mo jak ofia­ra, jak szczur, ob­ser­wo­wa­ny przez węża. Czu­łem czyjś wzrok na ple­cach i wal­czy­łem z nie­od­par­tą chę­cią spoj­rze­nia Śmier­ci w twarz.

Po­wia­da­ją, że Śmierć jest pięk­ną bo­gi­nią.

Więc oczy­wi­ście się nie po­wstrzy­ma­łem. Wsunąłem za­wi­niąt­ko za tu­ni­kę i wci­sną­łem za pas, po czym od­wró­ci­łem się z uśmie­chem osoby nie ma­ją­cej nic do ukry­cia.

Ujrzałem mężczyznę, sto­ją­ce­go o kilka kro­ków za bli­sko. Jego nagi tors po­wie­dział mi wy­star­cza­ją­co wiele, bym wie­dział, że ten czło­wiek zwykł imać się prac wy­ma­ga­ją­cych siły, lecz jego smu­kłość i za­dzi­wia­ją­ca drob­ność su­ge­ro­wa­ły, że nie na­le­żał do por­to­wych ro­bot­ni­ków. Go­niec? Tan­cerz? Zło­dziej?

Za­bój­ca?

Po­mi­mo od­kry­tej pier­si, głowę skry­wał pod płót­nem. Za­kap­tu­rzo­na po­stać stała nie­ru­cho­mo jak posąg przed świą­ty­nią.

– Cóż tam masz? – za­py­tał i mia­łem wra­że­nie, że jego chro­po­wa­ty głos dra­pie mnie po mózgu i zdzie­ra z niego war­stwy od­wa­gi. – A może po­wi­nie­nem za­cząć od in­ne­go py­ta­nia. – Zbli­żył się o krok, jed­nak nie wydał żad­ne­go dźwię­ku. Sunął bez­gło­śnie jak chmu­ra po nie­bie. – Co taki pięk­niś robi o tak póź­nej porze w por­cie?

By­li­śmy w pal­mo­wym za­gaj­ni­ku – dróg uciecz­ki zna­la­zł­bym wiele. Obcy blo­ko­wał tylko jedną stro­nę, a kilka zgrab­nych susów mo­gło­by mi za­gwa­ran­to­wać bez­pie­czeń­stwo.

Przy­bysz zsu­nął kap­tur z głowy, a na jego łysej czasz­ce za­tań­czy­ły re­flek­sy księ­ży­co­we­go świa­tła. Biała po­świa­ta za­ła­my­wa­ła się jed­nak na cie­mie­niu ob­ce­go, pod­kre­śla­jąc okrę­gi, węzły i linie. Po chwi­li do­tar­ło do mnie, że to bli­zny. Z tego dy­stan­su trud­no mi było roz­po­znać czy to ce­lo­we ska­ry­fi­ka­cje, czy pa­miąt­ki po nie­zli­czo­nych wal­kach.

Na­ma­ca­łem ukry­ty przy bio­drze spi­żo­wy szty­let, cho­ciaż czu­łem, że w walce prę­dzej sam bym się na niego na­dział.

– Pomóc ci w czymś, dobry panie? – za­py­ta­łem i o dziwo mój głos nie trząsł się jak gruda owcze­go tłusz­czu. – Nie ma dru­gie­go, który zna to miej­sce jak ja! Szu­kasz może kogoś?

– Szu­kam pew­nej pa­miąt­ki. – Wy­szcze­rzył się. Uśmiech przy­po­mi­nał hienę, szy­ku­ją­cą się do ataku. – Pa­miąt­ki na­leż­nej świą­ty­ni, ro­zu­miesz, pięk­ni­siu.

Prze­chy­li­łem głowę na bok.

– Nie­ste­ty ni­cze­go ta­kie­go nie wi­dzia­łem, dobry panie. – Wzru­szy­łem lekko ra­mio­na­mi. – Jeśli jed­nak bar­dzo ci na tym za­le­ży, to mogę po­py­tać wśród ludu. Mam do tego ta­lent, wi­dzisz…

Po­stą­pił krok na­przód, a ja mi­mo­wol­nie się od­su­ną­łem. Ugią­łem nieco nogi.

– Czuję to. – Nie­zna­jo­my za­czął wę­szyć jak tro­pią­cy pies. Zmarsz­czył nos, a jego twarz przy­ję­ła gro­te­sko­wy, dziki wyraz. – To nie tylko zwy­kły metal, pięk­ni­siu. Słu­dzy Jasz­czu­ro­wę­ża będą mi za to wdzięcz­ni.

– Na pewno mogę ci jakoś pomóc, jed­nak ra­czej nie z tym, co masz na myśli.

Bli­zno­wa­ty po­krę­cił głową.

– Sy­czysz jak ranna żmija – wark­nął. – Czas ukrę­cić ci łeb.

Chcia­łem jesz­cze coś po­wie­dzieć, ale roz­mył się w po­wie­trzu.

Usko­czy­łem w ostat­niej chwi­li, a po­dmuch roz­wiał mi grzyw­kę. Brą­zo­we ostrze bły­snę­ło w jego pra­wej dłoni.

Cho­ciaż raz w życiu chcia­łem, żeby w po­bli­żu zna­leź­li się straż­ni­cy.

Ze­rwa­łem się do biegu. Prze­my­ka­łem mię­dzy drze­wa­mi, ska­cząc jak spło­szo­na an­ty­lo­pa. Mia­łem tylko na­dzie­ję, że ge­pard zmę­czy się szyb­ciej ode mnie. Bez­gło­śne kroki za­bój­cy nie pod­po­wia­da­ły mi ni­cze­go, czu­łem tylko lo­do­wa­ty od­dech stra­chu na karku i tylko on mi mówił, że obcy się zbli­ża.

Coś za­trzę­sło li­ść­mi nade mną. Wy­so­ka palma za­drża­ła i skrzyp­nę­ła ostrze­gaw­czo. Spoj­rza­łem w górę i dreszcz spły­nął wzdłuż mo­je­go krę­go­słu­pa.

Syl­wet­ka za­bój­cy mi­go­ta­ła mię­dzy ko­ro­na­mi palm, od­bi­ja­ła się ide­al­nie wy­mie­rzo­ny­mi su­sa­mi od pni i lą­do­wa­ła na ko­lej­nych. Męż­czy­zna ska­kał od drze­wa do drze­wa, jak gdyby uro­dził się wśród he­we­szyc­kich pa­wia­nów.

Zer­k­ną­łem na pół­noc­ny za­chód, ku wodom morza Se­dżut. Czy pa­wia­ny umie­ją pły­wać?

Nie do­koń­czy­łem myśli. Coś rąb­nę­ło mnie mię­dzy ło­pat­ki, nogi mi się po­plą­ta­ły i ru­ną­łem na­przód. Opar­łem się na otar­tej dłoni i chcia­łem wstać, ale stopa za­bój­cy grzmot­nę­ła mnie w brzuch. Wy­rzę­zi­łem coś nie­zro­zu­mia­łe­go i pa­dłem na bok, rę­ka­mi od­ru­cho­wo za­sło­ni­łem twarz.

Nie chcia­łem pa­trzeć na ob­ce­go. Jego ob­li­cze przy­wo­dzi­ło na myśl po­ha­ra­ta­ną ko­ci­mi pa­zu­ra­mi płach­tę, na którą na­stęp­nie ktoś na­szczał i spró­bo­wał uprać w bło­cie. Może i ciało miał ład­nie wy­rzeź­bio­ne, ale to nie wszyst­ko.

Kątem oka wy­ła­pa­łem jakiś błysk. Za­bój­ca bez­ce­re­mo­nial­nie szarp­nął moją tu­ni­kę i roz­ciął ją wzdłuż pasa. Wy­jąt­ko­wo nie za­przą­ta­łem sobie tym głowy, a sku­pi­łem się na bły­skot­ce, le­żą­cej w za­się­gu ręki.

Bran­so­le­ta Be­kh­ten. Złoty wąż opla­ta­ją­cy trzy­krot­nie przed­ra­mię, z zie­lon­ka­wy­mi krysz­ta­ła­mi w miej­scu oczu. Mu­sia­ła mi wy­paść, gdy obcy się na mnie rzu­cił.

Coś w głębi duszy mnie pod­ku­si­ło, bym wy­cią­gnął ku niej dłoń. Za­bój­ca – a może jed­nak zło­dziej – wy­su­płał za­wi­niąt­ko zza mo­je­go pasa.

– Niech Aszer­met cię osą­dzi, zło­dzie­ju – wy­mam­ro­tał i w ostat­niej chwi­li uj­rza­łem, jak unosi szty­let do ciosu.

Za­ci­sną­łem palce na bran­so­le­cie.

Mro­wie­nie prze­szy­ło całe ciało. Szarp­ną­łem się bezwiednie, miot­ną­łem w bok i ude­rzy­łem głową w zie­mię, aż za­pisz­cza­ło mi w uszach. Ostrze ob­ce­go chy­bi­ło i we­szło w piach.

Ze­rwa­łem się na równe nogi i od­sko­czy­łem. Czu­łem się nie­mal­że jak bóg. Mo­głem wszyst­ko! Wy­su­ną­łem wła­sny szty­let z po­chwy i ob­ró­ci­łem go w dłoni, jak wi­dzia­łem to wiele razy w wy­ko­na­niu kar­czem­nych no­żow­ni­ków. Zmie­sza­nie na su­ro­wej, po­bruż­dżo­nej twa­rzy prze­ciw­ni­ka do­da­ło mi otu­chy. Chi­chot pra­wie prze­śli­zgnął się przez moje usta.

Wy­pro­wa­dzi­łem bra­wu­ro­we pchnię­cie. Bli­zno­wa­ty usko­czył i chciał mnie chwy­cić, ale ob­ró­ci­łem się jak kot i chla­sną­łem na odlew.

Ze zdu­mie­niem od­kry­łem, że na ostrzu po­ja­wi­ły się kro­pel­ki krwi.

Tra­fi­łem go w prawy nad­gar­stek, po we­wnętrz­nej stro­nie. Palce jego dłoni zwi­sa­ły bez­wład­nie, a szty­let za­bój­cy leżał smęt­nie w pyle. Za­nur­ko­wał dło­nią za prze­pa­skę by wy­cią­gnąć drugi, ale kop­ną­łem go z całej siły w twarz. Nos za­bój­cy trza­snął pod moją stopą. Za­nur­ko­wa­łem po upusz­czo­ne ostrze i ci­sną­łem da­le­ko.

Roz­bro­iłem kogoś po raz pierw­szy w życiu.

Mój od­dech sza­lał i roz­ry­wał płuca. Za­bój­ca klę­czał z twa­rzą w dło­niach, a spo­mię­dzy pal­ców cie­kły mu struż­ki gę­stej krwi.

Spoj­rza­łem na spi­żo­we ostrze i… nie mo­głem ru­szyć się z miej­sca. Myśl o wra­że­niu noża w czy­jeś be­be­chy wcale nie oka­za­ła się tak atrak­cyj­na. Za­bój­stwo to jed­nak za­bój­stwo, nawet kogoś, kto czyha na twoje życie. Ode­bra­nie go to z pew­no­ścią nie jest coś, co można strzep­nąć w cień i po­zo­sta­wić w prze­szło­ści.

Coś szarp­nę­ło moją nogę i znów upa­dłem.

Za­krwa­wio­na twarz za­bój­cy na tle nocy przy­wo­dzi­ła na myśl naj­gor­sze kosz­ma­ry. Żądne krwi oczy świ­dro­wa­ły mnie na wylot, jak gdyby chcia­ły roz­sa­dzić moją czasz­kę od środ­ka samym spoj­rze­niem.

– Nie je­steś go­dzien bło­go­sła­wień­stwa Nasu, ty uzur­pa­to­rze – wy­ce­dził przez za­ci­śnię­te zęby. – Je­steś oszu­stem, zło­dzie­jem i ba­wi­dam­kiem, łajzo!

– A kim był pan Hefen – syk­ną­łem i par­sk­ną­łem, gdy klęk­nął na mojej pier­si – jeśli nie tym samym?

I wbi­łem szty­let pod jego pachę.

Za­ry­czał wście­kle. Krew chlu­snę­ła z rany pod ra­mie­niem, za­le­wa­jąc mnie i pia­sek lep­kim szkar­ła­tem. Wra­zi­łem ostrze raz jesz­cze, tym razem pod że­bra­mi. Rę­ko­jeść pra­wie wy­śli­znę­ła się z mojej dłoni. Bli­zno­wa­ty zgiął się wpół i wy­ko­nał ostat­ni de­spe­rac­ki ruch.

Na wszyst­kich bogów ne­fer­tań­skich. Nigdy nie czu­łem ta­kie­go bólu.

Jego zęby za­nu­rzy­ły się w moim barku. Sza­mo­ta­łem się jak ja­gnię za­rzy­na­ne nie­wpraw­ną ręką. Wrzesz­cza­łem wnie­bo­gło­sy. Nie wiem, ile to trwa­ło, ale po­my­śla­łem, że su­kin­syn pije moją krew.

Aż zwa­lił się na bok, a jego usta same od­pa­dły od mojej skóry. Wy­peł­złem spod niego. Żo­łą­dek pod­szedł mi do gar­dła. Rana na barku pul­so­wa­ła bólem, który na­si­lał się z każdą chwi­lą. Krew z ran za­bój­cy nie wy­pły­wa­ła już fa­lo­wo. Cie­kła wą­skim stru­mie­niem z nie­ru­cho­me­go ciała i po­więk­sza­ła ro­sną­cą stale ka­łu­żę. Spo­mię­dzy warg, lekko roz­chy­lo­nych, wy­zie­rał język. Język o roz­dwo­jo­nym czub­ku.

Co do…

Bi­żu­te­ria!

Za­wi­niąt­ko le­ża­ło nie­opo­dal. Wsta­łem, cho­ciaż ledwo. Sła­nia­łem się na no­gach, mia­łem wra­że­nie, że zaraz zegną się pod moim cię­ża­rem i runę na twarz. Bo­skie moce ze mnie ula­ty­wa­ły. 

W oko wpadł mi jesz­cze błysz­czą­cy pier­ścień za­bój­cy, więc jak na­ka­zu­ją prawa zło­dziej­skie, za­bra­łem go. Dla­cze­go miał­by się zmar­no­wać?

Ro­sną­ca łuna po­ma­rań­czo­we­go świa­tła w od­da­li do­da­ła mi ostat­nie­go, po­trzeb­ne­go zrywu sił. Po­rwa­łem pa­ku­nek, przy­tu­li­łem go jak wła­sne dziec­ko i po­mkną­łem przed sie­bie, byle z dala od nad­cią­ga­ją­cej stra­ży. Gdzie mógł­bym pójść, po­ha­ra­ta­ny, po­gry­zio­ny i ską­pa­ny we krwi, jak gdy­bym do­pie­ro co wy­grze­bał się spod góry zwłok na polu bitwy? To nie był jesz­cze czas na wy­ko­rzy­sta­nie aszu, o nie.

Gwiż­dżą­cy w mojej gło­wie hu­ra­gan przy­wiał jeden po­mysł, z któ­rym nie­chęt­nie mu­sia­łem się zgo­dzić.

He­nut­ta w Klo­ace.

Prych­ną­łem pod nosem. Czyli jednak.

Spoj­rza­łem na lewą dłoń, w któ­rej trzy­ma­łem bran­so­le­tę. Tak w każ­dym razie my­śla­łem, bo czu­łem wciąż jej chłod­ny dotyk na pal­cach.

Jed­nak… nie trzy­ma­łem w niej nic. Wy­da­wa­ło się, że bran­so­le­ta jed­no­cze­śnie tam jest i jej nie ma. Za­mkną­łem rękę w pięść i udało mi się to bez pro­ble­mu, lecz chłod­ne pasma na skó­rze wciąż da­wa­ły o sobie znać.

No nic, potem będę się o tym mar­twił.

Ru­szy­łem do oazy dla wy­rzut­ków.

 

***

 

– Chwy­ci­łeś to… gołą dło­nią? – Zło­dziej­ka otak­so­wa­ła mnie uważ­nym wzro­kiem, po czym spoj­rza­ła w ogni­sko. – I ży­jesz? Na język Nasu…

He­nut­ta ro­bi­ła już któ­reś kółko z kolei wokół izby. Ispe pod­sta­wi­ła gli­nia­ne na­czy­nie pod mój krwa­wią­cy bark. Na­ci­ska­ła wokół rany, a ja szarp­ną­łem się i syk­ną­łem z bólu.

– Co ro­bisz? – za­py­ta­łem sta­rusz­kę.

Zło­dziej­ka sta­nę­ła na chwi­lę i spoj­rza­ła na mnie.

– Ispe nie mówi, Ar­cy­ka­płan wy­ciął jej język. – Wi­dząc mój skon­ster­no­wa­ny wzrok, do­da­ła: – Była jedną z jego żon, ale kie­dyś nie spodo­ba­ło mu się coś, co mu po­wie­dzia­ła… coś o małym wężu pod wiel­ką skałą… i ją oka­le­czył. A potem wy­rzu­cił na ulicę. Ot, hi­sto­ria Ispe.

No, to nie ma co się mar­twić, że komuś coś wy­pa­pla.

– To co ona robi? – za­py­ta­łem po­now­nie.

– Z tego, co wiem, to upusz­cza ci krwi, żeby po­zbyć się ma­li­gny z ust za­bój­cy. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i kon­ty­nu­owa­ła ner­wo­wą prze­chadz­kę. – Jak wy­glą­dał?

Wzdry­gną­łem się na to wspo­mnie­nie.

– Łysy, brzyd­ki jak noc, po­cię­ty jak ćwi­cze­nio­wa kukła. Miał roz­dwo­jo­ny język. Mówił jak gor­li­wiec, wal­czył jak gor­li­wiec i umarł jak gor­li­wiec.

He­nut­ta ode­tchnę­ła głę­bo­ko, wstrzy­mu­jąc na chwi­lę po­wie­trze.

– Nie jest to naj­bar­dziej szcze­gó­ło­wy opis, ale wnio­sku­ję, że mógł to być Emtut. – Po­sta­wi­ła stopę na drew­nia­nym stoł­ku. – Aspi­ro­wał do bycia świą­tyn­nym Eg­ze­ku­to­rem, ale wy­rzu­ci­li go, gdy zabił dwóch in­nych ako­li­tów.

Prze­łkną­łem ślinę.

– To nie wszyst­ko – kon­ty­nu­owa­ła. – Dalej ćwi­czył, dalej tre­no­wał, aż w końcu za­czę­li go naj­mo­wać jako płat­ne­go za­bój­cę.

– Czyli ktoś go za­trud­nił.

– Naj­pew­niej. Tylko kto? Iuhet? Nie, to nie w jego stylu. Cho­ciaż może? – Po­dra­pa­ła się po pod­bród­ku w za­my­śle­niu. – A tak w ogóle, to Emtut może i był lek­ko­myśl­nym, aro­ganc­kim dup­kiem, ale jed­nak za­bój­cą. Jakim cudem go po­ko­na­łeś?

Spoj­rza­łem na swój lewy nad­gar­stek, z któ­rym coś było nie tak. Jakby kość się zła­ma­ła, a na­stęp­nie za­go­iła, zo­sta­wia­jąc spi­ral­ne zgru­bie­nie. Prze­gub mojej dłoni oka­la­ło coś na wzór bli­zny, pul­su­ją­cej bar­dzo de­li­kat­nie zie­le­nią. Jak ne­fryt.

A kształt tejże bli­zny do złu­dze­nia przy­po­mi­nał bran­so­le­tę Be­kh­ten.

Za­krę­ci­ło mi się w gło­wie.

He­nut­ta w końcu po­de­szła. Chwy­ci­ła moją rękę twar­dą, po­kry­tą od­ci­ska­mi dło­nią.

– O bo­go­wie…

– Umrę? – za­py­ta­łem.

He­nut­ta na mo­ment stała się ucie­le­śnie­niem zmar­twie­nia. Spod zmarsz­czo­nych brwi spo­glą­da­ły oczy, w któ­rych tliło się za­sko­cze­nie, obawa, ale też… eks­cy­ta­cja. Może nawet wię­cej eks­cy­ta­cji niż całej resz­ty?

– Umrzesz, jeśli dorwą cię za­bój­cy – po­wie­dzia­ła, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od mo­je­go przed­ra­mie­nia. Ob­li­za­ła wargi. – Umrzesz, jeśli bę­dziesz nie­ostroż­ny. Umrzesz, jeśli nie po­łą­czy­my sił, Ah­me­sie.

– Gdy chwy­ci­łem tę bran­so­le­tę, to po­czu­łem taką siłę, jak­bym był… bo­giem – mruk­ną­łem. – Tak za­bi­łem tego Em­tu­ta.

Na wspo­mnie­nie o za­bój­stwie ro­bi­ło mi się nie­do­brze. Stop­nio­wo, po­wo­li, ale sku­tecz­nie mie­sza­ło mi to w gło­wie.

Po­wio­dła pal­cem wzdłuż pętli na mojej skó­rze. Przy­jem­ne uczu­cie.

– To Okruch – szep­nę­ła.

– Jasne, Okruch. – Prych­ną­łem, ale żo­łą­dek zro­bił mi w brzu­chu fi­koł­ka. – Boski ar­te­fakt, te­re-fe­re.

Za­ci­snę­ła palce na moim nad­garst­ku, aż za­bo­la­ło.

– Au, ej!

– Do­tkną­łeś bran­so­le­ty i teraz znaj­du­je się pod twoją skórą, przy oka­zji czy­niąc cie­bie ludz­kim wężem. Wciąż nie wie­rzysz w Okru­chy?

No cóż, wy­par­cie to pierw­szy sto­pień przy­ję­cia praw­dy.

Jęk­ną­łem prze­cią­gle. Długo do mnie do­cie­ra­ło, że za­iste mogła mieć rację.

– Co teraz?

– Za­pew­ne sły­sza­łeś, jak w le­gen­dach mówią, że obec­ność frag­men­tu bó­stwa w ludz­kim ciele po­tra­fi je znisz­czyć?

Opo­wie­ści o po­wy­krę­ca­nych, wy­je­dzo­nych od środ­ka cia­łach. O wy­su­szo­nych zwło­kach czy spa­lo­nych na wiór od sa­mo­za­pło­nu nie­szczę­śni­kach, któ­rzy chcie­li po­siąść bo­skie moce.

– Tak.

– Więc mu­si­my to z cie­bie wy­cią­gnąć.

Po­ki­wa­łem bez­wol­nie głową. My­śla­mi wciąż byłem wśród zwłok mi­tycz­nych opę­tań­ców.

– A da się tak w ogóle?

– Sły­sza­łeś o Po­wro­zie Nasu, praw­da?

– Naj­po­tęż­niej­szy Okruch Jasz­czu­ro­wę­ża, hm? – Uśmiech­ną­łem się głu­pio. – I pew­nie wiesz, gdzie go zna­leźć?

He­nut­ta od­po­wie­dzia­ła uśmie­chem.

– Wiem. I mój pra­co­daw­ca chce go ukraść.

Za­chły­sną­łem się śliną. Za­czą­łem się dła­wić, kasz­la­łem jak osza­la­ły, aż Ispe łup­nę­ła mnie w plecy i po­mo­gła od­zy­skać od­dech. Cóż za siła drze­ma­ła w tej sta­rusz­ce!

– Żar­tu­jesz – wy­char­cza­łem.

– Wiem, gdzie jest. I do tego po­trze­bu­je­my Bran­so­le­ty, bo jest w czymś w ro­dza­ju… klu­cza. – Wsta­ła, chwy­ci­ła się pod boki. – A skoro je­steś jed­no­ścią z Bran­so­le­tą…

Za­mkną­łem na chwi­lę oczy. Gdy je otwo­rzy­łem, nic się nie zmie­ni­ło.

– A mam wybór?

– Sam sobie od­po­wiedz.

Ech. Sam sobie to wszyst­ko robię. Każdy błąd do­pro­wa­dził mnie wła­śnie w to miej­sce. Co am­bi­cje robią z czło­wie­kiem… Nigdy nie umia­łem od­pusz­czać.

– W po­rząd­ku więc. Jak coś się za­czy­na, to trze­ba to skoń­czyć.

He­nut­ta uśmiech­nę­ła się i chwy­ci­ła bu­kłak z winem, który leżał na stole. Po­cią­gnę­ła łyk i po­da­ła mi szyj­kę.

– Dzię­ku­ję, ale wino mąci zmy­sły – od­par­łem.

– Na pewno? Jesz­cze ci się dzi­siaj przy­da.

Spoj­rza­łem na igłę, którą Ispe opa­la­ła wła­śnie nad ogniem.

– Na pewno. – Prze­łkną­łem ślinę.

Nawlekła nić na igłę.

– Masz wciąż to aszu, które ci dałam? – za­py­ta­ła po chwi­li He­nut­ta.

– No mam, a co?

– Wy­ku­pi­my ci awans spo­łecz­ny, mój drogi.

A to jędza! Wie­dzia­łem, że ten krą­żek nie był je­dy­nie za­chę­tą.

– A ty nie mo­żesz tego zro­bić?

Uśmiech­nę­ła się krzy­wo.

– Kut­neh nie prze­pa­da za ko­bie­ta­mi. A ty, mój drogi, ide­al­nie umiesz uda­wać kogoś, kim nie je­steś.

 

***

 

Naj­bo­gat­sze szaty, jakie dało się kupić w Brzu­chu Hefen tra­fi­ły na moje ra­mio­na. Za­krwa­wio­ną, zno­szo­ną ko­szu­lę od­da­łem He­nut­cie i przy­wdzia­łem ubra­nie, któ­rego nie po­wsty­dził­by się co bo­gat­szy z han­dla­rzy nie­wol­ni­ków. Do­brze uszyta tu­ni­ka skry­wa­ła mój tułów od roz­ora­ne­go barku aż po lśnią­cy ne­fry­tem nad­gar­stek. Wy­god­na szen­ti opi­na­ła się na bio­drach i opa­da­ła swo­bod­nie na ko­la­na. Na palec wsu­ną­łem pier­ścień, który zna­la­złem na zwło­kach Em­tu­ta. Złoty wąż z ru­bi­no­wy­mi ocza­mi, owi­nię­ty wokół palca jak wokół ofia­ry.

Pod­sze­dłem do bramy pa­ła­co­wej i ukło­ni­łem się grzecz­nie przed jed­nym ze straż­ni­ków. Dwóch pil­no­wa­ło wej­ścia po ze­wnętrz­nej stro­nie, druga para stała już na dzie­dziń­cu. Przy murze sie­dział łysy skry­ba ze zwo­jem pa­pi­ru­su, który sze­le­ścił w jego dło­niach przy każ­dym ko­lej­nym go­ściu. Jeden ze zbroj­nych od­bie­rał broń od wcho­dzą­cych do środ­ka. No cóż, przy­naj­mniej bę­dzie bez­piecz­niej.

– Imię? – za­py­tał straż­nik.

– Jam jest Itmes, syn Or­mu­ta z Iswy – od­rze­kłem.

Skry­ba za­czął prze­glą­dać listę gości, marsz­cząc brwi. Widać było, że nigdy o żad­nym It­me­sie od Or­mu­ta nie sły­szał, więc tym bar­dziej nie spo­dzie­wał się zna­leźć go wśród za­pro­szo­nych.

Spi­żo­we groty włócz­ni spoj­rza­ły na mnie zło­wro­go. Od­po­wie­dzia­łem im mru­gnię­ciem. Mia­łem powód, żeby tam być.

Wy­cią­gną­łem otwar­tą dłoń przed sie­bie. Z po­cząt­ku nic na niej nie le­ża­ło, ale ob­ró­ci­łem ją szyb­ko w jedną i drugą stro­nę, zgią­łem palce i gdy je po­now­nie roz­war­łem, na ręce wid­niał srebr­ny krą­żek aszu.

Stara sztucz­ka, a za­wsze robi wra­że­nie.

Jeden ze zbroj­nych, za­pew­ne do­wo­dzą­cy odźwier­ny­mi, pod­szedł i otak­so­wał aszu ba­daw­czym wzro­kiem. Spoj­rzał na mnie, na moje kę­dzie­rza­we włosy, potem na pod­kre­ślo­ne czer­ni­dłem po­wie­ki, aż do no­wych, skó­rza­nych san­da­łów.

– To aszu – po­wie­dział w końcu do skry­by.

Ofi­cjel spoj­rzał na mnie spode łba z unie­sio­ną brwią i za­pro­sił ge­stem dłoni. Ode­brał ode mnie krą­żek, obej­rzał go do­kład­nie i wy­ko­nał cały ze­staw prób, by upew­nić się, że aszu jest za­iste praw­dzi­wa. Marsz­czył się i krzy­wił przy tym, jak de­pi­lo­wa­ny sta­rzec.

Sa­mot­na struż­ka potu spły­nę­ła mi po karku, cho­ciaż sta­ra­łem się utrzy­mać pewną sie­bie minę.

No już, prze­cież wi­dzisz, że praw­dzi­wa.

– Itmes od Or­mu­ta z Iswy? – za­py­tał w końcu skry­ba, a jego twarz przybrała minę nieco mniej od­rzu­ca­ją­cą. – Do­pi­szę do listy. Sza­now­ny It­me­sie, zde­po­nu­ję mo­ne­tę w na­leż­nym miej­scu i ogło­szę twoje przy­by­cie. Tym­cza­sem witaj na uczcie Nut-Na­su-Et w pro­gach na­sze­go czci­god­ne­go Pierw­sze­go Ka­pła­na Mówcy.

Skło­nił się ser­decz­nie i wska­zał dło­nią bramę. Straż­ni­cy roz­chy­li­li wiel­kie drzwi i wpu­ści­li mnie do środ­ka. Sły­sza­łem szep­ty in­nych gości zza ple­ców i uśmiech­ną­łem się mi­mo­wol­nie.

Coś czuję, że Itmes z Iswy zyska dzi­siaj roz­głos.

 

***

 

He­nut­ta gdzieś się skry­wa­ła. Prze­cho­dząc przez ogród na dzie­dziń­cu, wi­dzia­łem w każ­dym krza­ku i każ­dym drze­wie kry­jów­kę dla zło­dziej­ki. Z po­cząt­ku za­pro­po­no­wa­łem jej, że pój­dzie­my razem, jako para, ale aszu mogło wy­ku­pić wej­ście tylko dla jed­nej osoby. Prze­bra­nie się za służ­kę też nie wcho­dzi­ło w grę – każdy nie­wol­nik i każdy wolny sługa Kut­ne­ha był męż­czy­zną. Bez wy­jąt­ku. Pil­no­wał wszyst­kich jak oczka w gło­wie, pro­wa­dził ści­słą ob­ser­wa­cję, a każda ro­ta­cja pra­cow­ni­ków mu­sia­ła zna­leźć się na ta­blicz­ce albo pa­pi­ru­sie. Do­sta­nie się do Pierw­sze­go Ka­pła­na Mówcy gra­ni­czy­ło z cudem, a wła­śnie w wie­czór Nocy Jasz­czu­ro­wę­ża, Nut-Na­su-Et, sta­wał się naj­bar­dziej po­dat­ny.

Więc He­nut­ta gdzieś czy­ha­ła, na wy­pa­dek, gdy­bym po­trze­bo­wał po­mo­cy. Do­sad­nie jed­nak dała mi zro­zu­mie­nia, że jak spalę akcję, to moją dupę złoi jako pierw­szą.

Głów­na aleja dzie­dziń­ca była kwin­te­sen­cją do­kład­no­ści i schlud­no­ści Kut­ne­ha. Sta­ran­nie przy­strzy­żo­ne krze­wy i ko­ro­ny drzew two­rzy­ły zie­lo­ną ścież­kę, na któ­rej końcu wid­nia­ły otwar­te wrota do ogrom­ne­go pa­ła­cu. Chy­lą­ce się nad dróż­ką li­ście da­wa­ły przy­jem­ny cień. Ostat­nie pro­mie­nie słoń­ca prze­śli­zgi­wa­ły się mię­dzy ga­łę­zia­mi, two­rząc na ubi­tym pia­sku li­ścia­stą mo­zai­kę ze świa­tła.

– Prze­pra­szam.

Z roz­my­ślań wybił mnie głos ja­kie­goś męż­czy­zny. Ob­ró­ci­łem się i na­po­tka­łem spoj­rze­nie czło­wie­ka, sie­dzą­ce­go na ławie z rzeź­bio­ne­go drew­na. Pa­trzył na mnie cie­kaw­skim wzro­kiem spod gę­stych, czar­nych brwi. Wbrew mo­dzie ne­fer­tań­skiej, która fa­wo­ry­zo­wa­ła no­sze­nie krót­kie­go wąsa, męż­czy­zna ten skry­wał nie­mal po­ło­wę twa­rzy pod gęstą, kę­dzie­rza­wą brodą. I już zu­peł­nie wbrew zwy­cza­jom szlach­ty, nie nosił pe­ru­ki, a wła­sne włosy spię­te w kitkę.

Nie wiem, dla­cze­go zwró­ci­łem od razu uwagę na jego wy­gląd. Być może była to ta eg­zo­tycz­ność?

– Och, dzień dobry – od­par­łem, nieco zmie­sza­ny. – Niech Nasu ubija twe ścież­ki szczę­ściem i mi­ło­ścią. Czy my się znamy?

– Nie mam pew­no­ści, być może kie­dyś się mi­nę­li­śmy. – W jego gło­sie cza­iła się nuta ob­ce­go ak­cen­tu, cho­ciaż cał­kiem spraw­nie ukry­wa­na. He­we­szy­ta. – Na­to­miast chcia­łem za­py­tać o ten pier­ścień.

– Och, to? – Unio­słem dłoń, którą zdo­bił złoty wąż. Serce za­bi­ło mi szyb­ciej. – Cał­kiem za­baw­ne, bo nie jest mój. Pró­bu­ję zna­leźć wła­ści­cie­la. Zna­cie go może?

Przyj­rzał się pier­ście­nio­wi do­kład­niej i uniósł brwi. Po­ki­wał głową w za­my­śle­niu.

– Wła­śnie przy­po­mniał mi pe­wien wzór, który kie­dyś uj­rza­łem. Niby po­wszech­ny, bo przed­sta­wia naj­szla­chet­niej­sze i za­ra­zem naj­bar­dziej prze­bie­głe ze zwie­rząt, jed­nak ma w sobie coś… wła­sne­go. Nie­po­wta­rzal­ne­go.

Do rze­czy, pro­szę.

– To… znasz może wła­ści­cie­la, dobry panie? – za­py­ta­łem nie­pew­nie. Ten czło­wiek miał na mnie prze­dziw­ny wpływ. Czu­łem się nieco przy­tło­czo­ny. – Za­le­ży mi na zna­le­zie­niu go.

– Szla­chet­nie.

By­naj­mniej.

– Ale nie. – Po­krę­cił głową ze smut­kiem. – Nie­ste­ty nie przy­po­mi­nam sobie, żebym znał kogoś z iden­tycz­nym pier­ście­niem.

Dzię­ku­ję więc za zmar­no­wa­nie czasu.

Wstał z ławki, ode­tchnął głę­bo­ko i uśmiech­nął się ła­god­nie.

– Na­to­miast jeśli się do­wiem, to bez zwło­ki – pod­kre­ślił – się do was ode­zwę… Jak macie na imię?

– Ach tak. Itmes, syn Or­mu­ta.

Jego spoj­rze­nie prze­szy­wa­ło mnie na wylot. Mia­łem nie­przy­jem­ne wra­że­nie, jak gdyby mój roz­mów­ca wie­dział wię­cej, niż po­ka­zu­je.

Ski­nął głową, ukło­nił się na po­że­gna­nie i po­sta­wił stopę na jed­nej z mniej­szych ście­ży­nek, od­cho­dzą­cych od głów­nej alei.

– Więc z pew­no­ścią się do cie­bie ode­zwę, It­me­sie, synu Or­mu­ta.

Sta­łem chwi­lę w osłu­pie­niu, aż do­tar­ło do mnie, że nie za­py­ta­łem o jego imię. Ro­zej­rza­łem się, ale ta­jem­ni­czy męż­czy­zna znik­nął mi z oczu.

No nic, potem go po­szu­kam. Są waż­niej­sze rze­czy do zro­bie­nia. Kra­dzież, po­zby­cie się jarz­ma bo­skiej mocy, ze­msta i takie tam.

 

***

 

W środ­ku pa­no­wał taki ścisk, że pra­wie za­bra­kło dla mnie po­wie­trza.

Pisz­czał­ki, liry i bębny grały po­nęt­ną pieśń. Jedni go­ście stali, inni sie­dzie­li, a jesz­cze inni le­że­li – na po­sadz­ce, po­dusz­kach i na sobie na­wza­jem. Woń kwiatowych perfum mie­sza­ła się z kwa­śnym odo­rem potu. Wo­sko­wa­ne włosy błysz­cza­ły w świe­tle po­chod­ni, złote i srebr­ne ozdo­by mi­go­ta­ły ska­czą­cy­mi re­flek­sa­mi. Szum gło­sów fa­lo­wał jak wzbu­rzo­ne morze pod­czas sztor­mu.

A ja czu­łem się jak za­gu­bio­na łódka ry­bac­ka.

Gdzie mógł­by ukry­wać się skar­biec z po­tęż­nym ar­te­fak­tem?

He­nut­ta mó­wi­ła mi, że mam szu­kać nie­ja­kich Ka­za­ma­tów. Nie mia­łem pew­no­ści, skąd czer­pa­ła in­for­ma­cje, ale z pewnością wie­dzia­ła wię­cej, niż ja­ki­kol­wiek inny zło­dziej w tym za­wszo­nym mie­ście. Sku­ba­na mu­sia­ła trzy­mać w gar­ści tak roz­wi­nię­tą pa­ję­czy­nę szpie­gów, że mo­gła­by po­kryć całe Hefen i zła­pać każdą tłu­stą musz­kę w sieć.

Ka­za­ma­ty, Ka­za­ma­ty… Mu­sia­łem szu­kać zej­ścia pod zie­mię.

Ob­ser­wo­wa­łem palce i szyje każ­de­go mi­ja­ne­go go­ścia. Pier­ście­nie czę­sto cho­dzi­ły w gru­pie z kol­czy­ka­mi i na­szyj­ni­ka­mi, czę­sto nawet… bran­so­le­ta­mi. Ale nie, ra­czej nie pa­so­wał do Bran­so­le­ty Be­kh­ten, więc wąt­pi­łem, że to Iuhet z ro­dzi­ną na­sła­li na mnie za­bój­cę. Nie chciał­by, żeby fakt utra­ty pa­miąt­ki ro­do­wej wy­szedł poza mury jego pa­ła­cy­ku.

Cho­ciaż z dru­giej stro­ny… Mógł­by chcieć mnie uci­szyć. Spoj­rza­łem raz jesz­cze na pier­ścień i zmarsz­czy­łem brwi. Myśli ko­tło­wa­ły mi się w gło­wie i coraz to dziw­niej­sze teo­rie kształ­to­wa­ły się z cha­osu idei. Kto, czemu, jak? Do­wiem się. Do­wiem się i… Może tym razem nie uciek­nę.

Od­bi­łem się od czy­ichś ple­ców.

Brzęk i ło­skot.

Wokół mnie po­wstał pusty okrąg. Nawet te marne reszt­ki po­wie­trza zda­wa­ły się znik­nąć. Przede mną stała tylko jedna osoba, od­wró­co­na do mnie ple­ca­mi. Męż­czy­zna, na pierw­szy rzut oka. Bo­ga­te, wy­szy­wa­ne złotą nicią szaty. In­ten­syw­nie ja­sno­zie­lo­na szar­fa na ra­mie­niu.

I ro­sną­ca ciem­na ka­łu­ża pod jego sto­pa­mi.

Kap, kap, kap.

– Śle­pyś, głup­cze? – wark­nął, od­wra­ca­jąc się w moją stro­nę.

Zna­łem ten głos.

Oj.

Sta­ną­łem z nim twa­rzą w twarz.

Z bra­tem mojej ko­chan­ki.

W ręce trzy­mał cy­no­wy kie­lich, a nie­gdyś nie­ska­zi­tel­nie białą tu­ni­kę ob­la­ną miał winem.

Cie­pło od­pły­nę­ło z moich człon­ków. Nogi za­czę­ły mi mięk­nąć, po­wie­ka za­drża­ła. Łomot serca wy­peł­nił całe ciało, za­głu­sza­jąc nawet po­tęż­ne bębny uczto­wych graj­ków. Przez bez­li­to­śnie długą chwi­lę pa­trzy­li­śmy sobie w oczy, obaj coraz bar­dziej po­pa­da­jąc w nie­do­wie­rza­nie.

– O, ty zła­ma­sie – wark­nął Iuhet.

Uśmiech­ną­łem się tak głu­pio, że na jego miej­scu za­czął­bym sobie współ­czuć.

– Twoja sio­stra nie na­rze­ka.

Co?

Ty ka­zi­rod­czy je­ło­pie z nie­wy­pa­rzo­ną gębą!

Iuhet wy­su­nął płyn­nym ru­chem spi­żo­wy szty­let zza pa­zu­chy. Za­czął się do mnie zbli­żać. Uśmiech­nął się, niby przy­ja­ciel­sko i wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Za­bi­ję cię – wy­sy­czał cicho.

To by było tyle z bez­piecz­nej uczty.

Jed­nak po­zor­nie spo­koj­na maska na twa­rzy szlach­ci­ca nie uchro­ni­ła go przed uwagą gości. Okrąg wokół nas po­sze­rzył się jesz­cze bar­dziej. Nie­licz­ne ko­bie­ty, które zna­la­zły się na ban­kie­cie, wy­trzesz­cza­jąc oczy, wci­ska­ły się w ra­mio­na mężów i ko­chan­ków. 

Zresz­tą, mę­żo­wie też nie ki­pie­li od­wa­gą.

– Nóż!

– Ktoś wniósł broń!

– Ra­tun­ku!

Ale hałas był taki, że ledwo kto coś usły­szał. Pa­ni­ka za­czę­ła roz­le­wać się po tłu­mie jak gęsta krew.

Iuhet sko­czył w moim kie­run­ku, ale mnie już tam nie było. Prze­ci­ska­łem się mię­dzy ludź­mi; po chwi­li sami za­czę­li ustę­po­wać mi miej­sca.

Wy­pa­trzy­łem ukry­te w kącie sali drzwi.

Raz Ah­me­so­wi śmierć.

Pierw­sza za­sa­da uciecz­ki – nie spo­glą­daj w tył. Mkną­łem więc przed sie­bie, pró­bu­jąc jak naj­szyb­ciej wy­do­stać się z du­szą­ce­go tłumu i uciec jak naj­da­lej od żąd­ne­go krwi szlach­ci­ca.

Jakaś ko­bie­ta wrza­snę­ła, nie­bez­piecz­nie bli­sko. Kilka mę­skich gło­sów wy­bi­ło się ponad har­mi­der, do czego po chwi­li do­łą­czy­ły głu­che ude­rze­nia pię­ści o ciała i brzęk­nię­cia upa­da­ją­cych kie­li­chów.

Moja oka­zja.

Uchy­li­łem drzwi i wci­sną­łem się w dziw­nie wąski prze­smyk. Wy­pa­dłem na ko­ry­tarz, który roz­wi­dlał się w trzy stro­ny. Każda wy­glą­da­ła tak samo. Od­no­śnie do każ­dej mia­łem takie samo po­ję­cie.

Czyli żadne.

Po­bie­głem w prawo. Gdy wy­ło­ni­łem się zza rogu, w oczy wpa­dło mi od­bi­cie po­chod­ni na wy­po­le­ro­wa­nym, brą­zo­wym heł­mie straż­ni­ka. Pil­no­wał ko­lej­ne­go przej­ścia. Uciecz­ka w drugą stro­nę nie miała już sensu. Wy­pro­sto­wa­łem się i przy­wdzia­łem na twarz minę skon­ster­no­wa­ne­go go­ścia.

– Ta część pa­ła­cu jest za­mknię­ta dla gości – po­in­for­mo­wał mnie straż­nik.

– Straż, po­mo­cy! – Po­stą­pi­łem krok w przód, wska­zu­jąc pal­cem za sie­bie i spo­glą­da­jąc tam co rusz roz­bie­ga­nym wzro­kiem. – Ktoś wniósł szty­let i do­szło do bitki!

Straż­nik zmarsz­czył brwi i za­ci­snął moc­niej palce na drzew­cu włócz­ni.

– Prze­cież…

Coś łup­nę­ło w drzwi, zza któ­rych przy­sze­dłem. Nieco pyłu po­sy­pa­ło się z fra­mu­gi.

– Wi­dzi­cie? – jęk­ną­łem.

Gwar­dzi­sta po­mknął czym prę­dzej w stro­nę sali bie­siad­nej. Prze­śli­zgną­łem się przez drzwi.

Ogród, w któ­rym się zna­la­złem, był kla­sycz­nym, we­wnątrz pa­ła­co­wym patio. Nie­wiel­ką sa­dzaw­kę w jego cen­trum oka­lał ala­ba­stro­wy posąg Jasz­czu­ro­wę­ża. Dłu­gie ciel­sko stało na kil­ku­na­stu pa­rach jasz­czu­rzych nóg, a długa, smu­kła głowa szcze­rzy­ła ostre, dłu­gie jak szty­le­ty kły. Rzeź­bę usta­wio­no tak, że wbi­ja­ła prze­bie­głe spoj­rze­nie aku­rat we mnie. W nie­pro­szo­ne­go go­ścia.

Nie­pro­szo­ne­go? Wi­dzia­łem w tej kupie ka­mie­nia, że Nasu rzuca mi ko­lej­ne wy­zwa­nie.

A ja się go pod­ją­łem, jak zwy­kłem robić. Nie bę­dzie bó­stwo śmiać mi się w twarz.

Nagle usły­sza­łem za­my­ka­ne w od­da­li drzwi. Przy­war­łem do naj­bliż­szej z ko­lumn i za­czą­łem na­słu­chi­wać. Jeśli ktoś się tu zna­lazł o tej porze, to z pew­no­ścią miał coś cie­ka­we­go do prze­ka­za­nia pod­słu­chu­ją­cym uszom.

Dwie pary nóg. Kroki jed­nej z osób były nie­rów­no­mier­ne, jak gdyby ku­la­ła. Głosy, z po­cząt­ku nie­wy­raź­ne, zbli­ża­ły się do mnie. Z każdą chwi­lą ro­bi­ło się coraz ciem­niej, wie­czor­ne słoń­ce znik­nę­ło za mu­ra­mi i lada chwi­la miało scho­wać się pod wo­da­mi Se­dżu­tu.

 – …i dla­te­go mu­si­my li­czyć się z tym, że król bę­dzie chciał za­re­kwi­ro­wać świą­tyn­ne wła­sno­ści.

– Zbli­ża­my się do celu, Mi­strzu Fen­ne­te­rze. Po­zo­sta­ły ostat­nie po­praw­ki.

Fen­ne­ter? Ar­cy­ka­płan świą­ty­ni Nasu w Hefen? Naj­po­tęż­niej­sza osoba w całej tej czę­ści kró­le­stwa?

– Liczę na two­je­go Rzeź­bia­rza, Kut­ne­hu.

Oho. Bar­dzo nie po­wi­nie­nem się tu zna­leźć. Rzeź­bia­rze? Twórcy Okruchów? Ponoć to tylko le­gen­dy i mity.

Spoj­rza­łem na lewy nad­gar­stek.

No cóż.

– Wi­nien mi jest przy­słu­gę. Nie wy­pusz­czę go, do­pó­ki nie skoń­czy swo­jej pracy.

– Ile lat mi­nę­ło od czasu, gdy ostat­ni Rzeź­biarz two­rzył w Hefen, Kut­ne­hu? – za­py­tał Fen­ne­ter. Głos miał chra­pli­wy i zu­ży­ty, jak na sta­re­go ka­pła­na przy­sta­ło. – Zanim kró­lo­wie nie za­czę­li się ich po­zby­wać?

– Za dużo, Mi­strzu Fen­ne­te­rze.

– Taka była wola bogów. Ale że też mu­sie­li­śmy po­szu­kać Rzeź­bia­rza na pół­no­cy… Czy to na­praw­dę ko­niecz­ne? Nie wiem.

Wo­dzi­łem za nimi wzro­kiem i szu­ka­łem prze­strze­ni, w któ­rej mógł­bym prze­nieść się za ko­lej­ną ko­lum­nę.

– Sły­sza­łem, co się stało z bran­so­le­tą – wy­pa­lił Kut­neh.

Na mo­ment wstrzy­ma­łem od­dech. Kroki uci­chły. Obaj męż­czyź­ni sta­nę­li.

– Ale cóż się miało stać? – od­parł roz­ba­wio­nym tonem Ar­cy­ka­płan. – Mój syn jej strze­że. Jest bez­piecz­na.

Jego… syn? Iuhet?

Po­ło­ży­łem dłoń na brzu­chu. Mdło­ści roz­sza­la­ły się w moim żo­łąd­ku jak gro­ma­da roz­wście­czo­nych du­chów, kpią­ca ze mnie i moich wy­bo­rów ży­cio­wych.

– Och. Czyli nie wie­dzia­łeś?

– Ale o czym?

Wyj­rza­łem zza ko­lum­ny. Kut­neh był wyż­szy od Fen­ne­te­ra o głowę. Jego łyse, po­kry­te olej­ka­mi cie­mię po­chy­lał się nad Ar­cy­ka­pła­nem, któ­re­go nie­zli­czo­ne siwe war­ko­cze opa­da­ły na plecy i ra­mio­na. Fen­ne­ter marsz­czył brwi, uśmie­cha­jąc się z nie­zro­zu­mie­niem, a na twa­rzy Kut­ne­ha od­bi­ja­ła się cała gama emo­cji.

– Okra­dzio­no two­je­go syna. Bran­so­le­ta znik­nę­ła. Skra­dzio­no ją Iu­he­to­wi.

Wtem moja lewa dłoń za­drża­ła. Wpierw raz, jak gdyby prze­szył mnie dreszcz. Palce za­ci­snę­ły się w pięść wbrew woli. Pa­znok­cie wbi­ja­ły mi się w dłoń, całe przed­ra­mię po­czę­ło sza­leć, jak tar­ga­ne ziem­ną go­rącz­ką stę­żałych mię­śni. Łzy za­mgli­ły wzrok. Z tru­dem po­wstrzy­my­wa­łem jęki, wy­ci­ska­ne z gar­dła przez nie­mi­ło­sier­ny ból.

Słowa ka­pła­nów do­cie­ra­ły do mnie jak przez za­sło­nę.

– Skąd ty niby…

– Iuhet ci nie…?

– Czy ty sobie ze mnie żarty…

– Twój syn przy­był do mnie…

– Do cie­bie?!

Coś przej­mo­wa­ło kon­tro­lę nad moim cia­łem. Sta­wa­łem się bez­wol­ną kukłą. Coś po­cią­ga­ło za sznur­ki. Za­ci­ska­łem do bólu zęby.

Wszyst­ko le­gnie w gru­zach.

Cała misja skoń­czy się fia­skiem, za­bi­ją mnie i tyle zo­sta­nie z le­gen­dy Ah­me­sa z Neb­keh. Po­wy­krzy­wia­ne zwło­ki po­zba­wio­ne le­we­go przed­ra­mie­nia.

Wbrew sobie wsta­łem i wy­sze­dłem zza fi­la­ru. Ka­pła­ni wciąż się kłó­ci­li; Kut­neh pró­bo­wał uspo­ko­ić roz­wście­czo­ne­go Fen­ne­te­ra, który wy­ma­chi­wał rę­ka­mi i pie­nił się ze zło­ści.

– Mi­strzu, nie mu­si­my jej szu­kać!

– Jakie nie mu­si­my jej szu­kać? Po­wróz od setek lat gnije w za­pie­czę­to­wa­nym skarb­cu, nikt go nie otwo­rzył! – Chwy­cił Kut­ne­ha za ra­mio­na i po­trzą­snął ka­pła­nem. – Nigdy, ro­zu­miesz, ty łysa pało?! I teraz jakiś pod­rzęd­ny zło­dzie­ja­szek mógł­by go spe­ne­tro­wać?!

– Czyż­by?

Spoj­rza­łem bez­wol­nie na posąg Nasu. Jego ne­fry­to­we oczy za­bły­sły we­wnętrz­nym bla­skiem. Zie­lon­ka­we świa­tło wy­le­wa­ło się z ka­mien­nej czasz­ki, prze­świ­ty­wa­ło przez pół­prze­zro­czy­sty ala­ba­ster, omy­wa­ło mnie cie­płym stru­mie­niem.

A co gor­sza, przy­cią­ga­ło.

Udało mi się unieść wzrok i zo­ba­czy­łem wciąż jesz­cze blade, ale już wy­cho­dzą­ce na wie­czor­ne niebo punk­ci­ki. Uj­rza­łem prze­ci­na­ją­cą nie­bo­skłon smugę. Ko­me­ta Jasz­czu­ro­wę­ża tej nocy miała świe­cić naj­moc­niej spo­śród każ­dej nocy w ciągu ca­łe­go roku. Bó­stwo ob­ser­wo­wa­ło swoje kró­le­stwo.

Czego ode mnie chcesz?

– Otóż na­praw­dę nie mu­si­my jej szu­kać. – Kut­neh od­wró­cił się w moim kie­run­ku i uśmiech­nął sze­ro­ko. – Bo wła­śnie do nas przy­by­ła.

Dwie za­kap­tu­rzo­ne po­sta­ci zwa­li­ły się pro­sto na mnie.

Oczy­wi­ście, że cze­ka­li na dachu.

Chcia­łem od­sko­czyć, ucie­kać, ale byłem wy­cień­czo­ny. Bez­wład­ność pu­ści­ła, gdy do­tkną­łem po­są­gu; nie dodał mi jed­nak sił. Ru­ną­łem na traw­nik, w gło­wie mi się krę­ci­ło. Nie mo­głem nawet peł­znąć. Jedna z po­sta­ci na­dep­nę­ła mi na kost­kę, druga kop­nę­ła w brzuch. Ktoś chwy­cił mnie za bark, wci­ska­jąc kciuk w zszy­tą ranę. Za­wy­łem prze­raź­li­wie. Mach­ną­łem pię­ścią, na­pę­dza­ny bólem i wście­kło­ścią, ale któ­ryś z na­past­ni­ków chwy­cił moją dłoń i unie­ru­cho­mił całe przed­ra­mię. Na­chy­lił się nade mną, po czym za­chi­cho­tał. Tu­ni­ka na barku za­wil­got­nia­ła od krwi.

Roz­dwo­jo­ny język wy­ło­nił się spod kap­tu­ra.

 

***

 

Nie­śli mnie przez ciem­ny ko­ry­tarz. Pod zie­mię. Słu­gu­sy Kut­ne­ha trzy­ma­ły mnie za zwią­za­ne nogi i pod pa­cha­mi. Ręce też mia­łem spę­ta­ne, a w usta wsa­dzo­ny kne­bel. Spo­glą­da­łem co rusz na boki, szu­ka­jąc ja­kiej­kol­wiek drogi uciecz­ki.

Cho­ciaż i tak bym da­le­ko nie za­szedł.

Nagle w polu wi­dze­nia po­ja­wi­ła się jakaś ręka. Ciem­na, gład­ka i duża. Pierw­szy kny­kieć palca ser­decz­ne­go jed­nak wy­glą­dał… ina­czej. Był po­gru­bio­ny jak od krzy­wo zro­śnię­tej kości.

A to co?

Zgru­bie­nie na palcu zda­wa­ło się pul­so­wać czer­wie­nią. Zu­peł­nie jak mój nad­gar­stek, spę­ta­ny bo­skim Okru­chem.

– Mmf – wy­ję­cza­łem przez szma­tę w ustach,

– Ach, to? – Kut­neh roz­chy­lił palce jak szlach­cian­ka oglą­da­ją­ca swoje pa­znok­cie. – Chciał­bym ci po­dzię­ko­wać, zło­dzie­ju. Gdy­byś nie za­ło­żył tego pier­ście­nia, to wszyst­ko by­ło­by dla mnie znacz­nie trud­niej­sze. Tego byśmy nie chcie­li, praw­da?

– Amf.

– Kto by po­my­ślał, że Oko Sepsy może oka­zać się tak przy­dat­ne! – Po­mer­dał pal­cem ser­decz­nym przed moją twa­rzą. Ści­szył głos do szep­tu. – Muszę przy­znać, że oglą­da­nie za­mie­sza­nia w sali ban­kie­to­wej cu­dzy­mi oczy­ma to prze­świet­na za­ba­wa. Mu­sisz kie­dyś spró­bo­wać.

– Memf!

– Co tam mó­wisz? – Ka­płan Mówca na­chy­lił się nade mną i wy­szcze­rzył prze­śmiew­czo. – Spró­bo­wa­łeś okraść Ar­cy­ka­pła­na, to mu­sisz po­nieść karę. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Taka kolej rze­czy.

Fen­ne­ter drep­tał za nami. Jego ku­la­wy chód roz­le­gał się nie­rów­nym echem w ko­ry­ta­rzu.

He­nut­ta, obyś była w tych Ka­za­ma­tach.

A tobie, Szej­mosz, zgnio­tę jaja za na­mó­wie­nie mnie na tamtą ro­bo­tę, la­dacz­ni­co pse­ftyc­ka. Obie­cu­ję.

– A twoją wspól­nicz­ką zaj­mu­ją się od­po­wied­ni lu­dzie – po­wie­dział Kut­neh. – Nie wy­pa­truj jej tak.

Wes­tchną­łem w środ­ku.

Sta­nę­li­śmy. Przed nami wy­ro­sły ogrom­ne, wzmoc­nio­ne brą­zem wrota, strze­żo­ne przez dwóch cięż­ko­zbroj­nych gwar­dzi­stów. Twa­rze skry­wa­ły im maski z wą­ski­mi otwo­ra­mi na oczy i pro­sty­mi usta­mi. Brak wy­ra­zu na spi­żo­wych ob­li­czach przy­pra­wiał mnie o gęsią skór­kę.

Odrzwia roz­chy­li­ły się z gło­śnym zgrzy­tem. Nie­mal­że ośle­płem, gdy ude­rzy­ło mnie świa­tło mocne pra­wie jak samo słoń­ce.

Kut­neh miał pod zie­mią drugi pie­przo­ny pałac.

– Sta­niesz się czę­ścią cze­goś wiel­kie­go, zło­dzie­ju – szep­nął mi na ucho Kut­neh.

Ktoś mi kie­dyś po­wie­dział, że przy gor­liw­cach trze­ba za­cho­wy­wać się tak, jak tego ocze­ku­ją. Uśpić ich czuj­ność. Opo­nu­jąc, można nabić sobie guza. Trze­ba wie­dzieć, kiedy ude­rzyć.

Cho­ciaż ja i tak mie­wa­łem z tym pro­ble­my.

Zer­k­ną­łem w bok i po­czu­łem nagle, jak cały za­pa­dam się w sobie.

Moje spoj­rze­nie spo­tka­ło się ze wzro­kiem kil­ku­dzie­się­ciu wi­dzów. Męż­czyzn. Wszy­scy byli męż­czy­zna­mi. Żad­nych ko­biet. Więk­szość miała wy­go­lo­ne i ole­jo­wa­ne głowy, nie­któ­rzy no­si­li po­je­dyn­cze war­ko­cze lub całe ich ta­bu­ny. Część szczy­ci­ła się ska­ry­fi­ko­wa­ny­mi zło­wro­go cie­mionami w naj­róż­niej­sze wzory, a pod wy­go­lo­ny­mi brwia­mi kryły się po­zor­nie puste oczy.

Ka­pła­ni. Wszy­scy zgro­ma­dze­ni na­le­że­li do Świą­ty­ni Nasu. Naj­waż­niej­sza elita ka­płań­stwa Jasz­czu­ro­wę­ża z, jak mnie­ma­łem, ca­łe­go Ne­fer­tu. Kut­neh nie żar­to­wał. On chciał tu we­zwać sa­me­go Nasu, jak nie go­rzej. 

Sta­li­śmy na pod­wyż­sze­niu. Ba, sce­nie! Na jej środ­ku stał wiel­ki, ka­mien­ny oł­tarz, ozdo­bio­ny fre­ska­mi z życia ziem­skie­go Jasz­czu­ro­wę­ża. U szczy­tu stołu ofiar­ne­go wid­nia­ła pła­sko­rzeź­ba jasz­czu­rzej głowy, w któ­rej oczo­do­le le­ża­ło ne­fry­to­we oko. Ob­szer­na, wy­ku­ta w skale sala cią­gnę­ła się jak okiem się­gnąć.

Tylko spo­koj­nie. Pokaż mu, że za nim po­dą­żasz.

Słu­dzy Kut­ne­ha roz­cię­li sznu­ry i po­sta­wi­li mnie na nogi. Ka­płan Mówca zbli­żył się do mnie, po­gła­skał dło­nią po po­licz­ku, po czym za­czął zdej­mo­wać kne­bel.

– Tylko nie krzycz – mruk­nął. – Ani teraz, ani póź­niej. I nie rób nic głu­pie­go.

Na­siąk­nię­ta śliną szma­ta opa­dła mi na szyję. Prze­je­cha­łem ję­zy­kiem po zę­bach. Nie­przy­jem­ne uczu­cie lnu w ustach nie­zmier­nie mnie draż­ni­ło.

– Naj­więk­si Ne­fer­tań­czy­cy! – Kut­neh od­wró­cił się i wzniósł ra­mio­na, jak gdyby chciał objąć niebo. – Zbie­ra­my się w tę wiel­ką noc, bo ra­du­je­my się, że Wiel­ki Nasu po­bło­go­sła­wił nas swoją obec­no­ścią.

Po­cie­ra­łem ję­zy­kiem o zęby. Chro­bo­ta­nie w ustach nieco za­głu­sza­ło pod­nio­słą, mdłą prze­mo­wę Kut­ne­ha. Sta­łem mię­dzy dwoma straż­ni­ka­mi za ple­ca­mi dwóch naj­po­tęż­niej­szych ludzi w Hefen i przed hordą krwio­żer­czych ka­pła­nów. Wo­dzi­łem wzro­kiem po sali, szu­ka­jąc ja­kich­kol­wiek sła­bych punktów. Dróg wyj­ścia. Z pew­no­ścią mu­sie­li mieć jakiś za­pa­so­wy tunel?

Ka­płan Mówca pa­plał o wiel­kim świę­cie, o łasce Jasz­czu­ro­wę­ża, o królu i o tym, jak ważna jest po­zy­cja Świą­ty­ni w całym Ne­fer­tu. Fon­tan­ny szu­mia­ły cicho w od­da­li, echo głosu Kut­ne­ha przy­wo­dzi­ło na myśl kro­ple ude­rza­ją­ce w taflę wody na dnie stud­ni.

Mia­łem zwró­cić nie­na­wist­ny wzrok na ka­pła­na, gdy za­uwa­ży­łem coś, od czego po­czu­łem, jak coś ści­ska mi gar­dło.

Ten męż­czy­zna z ławki na dzie­dziń­cu.

Stał w pierw­szym rzę­dzie, zaraz pod sceną, i wpa­try­wał się z za­do­wo­le­niem na twa­rzy w prze­mo­wę Kut­ne­ha. A może z po­li­to­wa­niem?

Wark­ną­łem coś bez­wol­nie, z czy­stej furii, która za­czę­ła prze­le­wać się ponad na­czy­nie mojej duszy. Ka­płan Mówca ucichł i od­wró­cił się po­wo­li w moją stro­nę. Fen­ne­ter stał obok. Wy­glą­dał co naj­mniej ża­ło­śnie – zgar­bio­ny, siwy, niż­szy i zdo­mi­no­wa­ny przez potok słod­kich słów swo­je­go za­stęp­cy.

– A oto ten, który przy­jął na sie­bie łaskę Nasu. – Kut­neh wska­zał mnie ręką. Uśmie­chał się sztucz­nie, ale prze­ko­nu­ją­co. – Jesz­cze nie­daw­no zwy­kły zło­dziej i oszust, dzi­siaj na­czy­nie na­sze­go boga, obraz jego bło­go­sła­wień­stwa!

O ty za­tru­ty zgni­li­zną kło­sie nie­na­wi­ści, niech ci chleb ple­śnie­je, a żona bę­dzie ja­ło­wa, ty bez­wło­sa wy­wło­ko.

Mia­łem być bez­wol­nym na­rzę­dziem w bu­do­wa­niu jego re­pu­ta­cji?

– Ten oto czło­wiek, Ahmes z Neb­keh, syn nie­ja­kie­go Me­ret­se­ha, wła­mał się do pa­ła­cu ro­dzi­ny szla­chet­ne­go Ar­cy­ka­pła­na i okradł go z nie­po­wta­rzal­ne­go ar­te­fak­tu. – Na­sta­ła chwi­la ciszy, którą Kut­neh spe­cjal­nie prze­cią­gał. – Znany przez nie­któ­rych jako Ręka Nasu, a bogom i sta­ro­żyt­nym jako Po­wróz Nasu.

Przez tłum prze­szedł szmer. Przez mój żo­łą­dek jakby prze­bie­gło stado ba­wo­łów. Po­czu­łem kwa­śny smak wy­mio­cin, które w ostat­niej chwi­li po­łkną­łem.

To zbyt łatwe, żeby ta bran­so­le­ta była Po­wro­zem.

Zbyt głu­pie.

Zbyt…

Szu­ra­nie, cięż­kie kroki i brzęk spi­żo­wych pan­ce­rzy. Pa­nicz­ny jęk ja­kie­goś męż­czy­zny. Obej­rza­łem się w stro­nę od­gło­sów i za­la­ła mnie mie­szan­ka zło­ści i stra­chu.

Szej­mosz, cały w si­nia­kach, z roz­cię­ty­mi war­ga­mi i po­przy­pa­la­ną skórą, wle­czo­ny był w stro­nę oł­ta­rza. Kne­bel wy­głu­szał jego char­ko­tli­we stęk­nię­cia i piski. My­śla­łem, że uj­rze­nie tego gnoja w takim sta­nie spra­wi mi przy­jem­ność, ale wcale tak się nie stało.

Od sa­me­go po­cząt­ku byłem tylko ku­kieł­ką, za­baw­ką dla ukry­tych w cie­niu.

– To Szej­mosz, obcy na na­szych zie­miach. Pse­fty­ta! – Kut­neh wy­ce­lo­wał kar­cą­co pal­cem w pierś na­jem­cy. Wzbu­rzo­ne szem­ra­nie prze­to­czy­ło się przez wi­dow­nię jak burza pia­sko­wa. – Prze­nik­nął do Hefen, zdo­by­wał za­ufa­nie wielu zło­dziei, by osła­bić Świą­ty­nię. By osła­bić He­fen-esze i całe szla­chet­ne Ne­fer­tu!

– Hańba!

– Brud­ni za­chod­ni!

– Ko­ra­klioń­ski pies!

– Ahmes może i wy­ko­nał jego wolę, ale to je­dy­nie czło­wiek za­gu­bio­ny, który zbo­czył na złą ścież­kę! – kon­ty­nu­ował Kut­neh, a lu­dzie coraz ży­wiej ki­wa­li gło­wa­mi i wy­gra­ża­li pię­ścia­mi w stro­nę prze­ra­żo­ne­go Szej­mo­sza. Ta­jem­ni­czy He­we­szy­ta z pierw­sze­go rzędu stał nie­ru­cho­mo, wpa­tru­jąc się we mnie ciem­ny­mi ocza­mi. – Nasu go wy­brał, wska­zał spo­śród po­spól­stwa na swo­je­go pro­ro­ka. Lecz Szej­mosz Pse­fty­ta na­pę­dza­ny był je­dy­nie chci­wo­ścią i nie­na­wi­ścią wobec na­sze­go na­ro­du. Musi zo­stać uka­ra­ny!

Zgro­ma­dze­ni ka­pła­ni za­wy­li z apro­ba­tą. Szej­mosz za­czął się szar­pać jesz­cze moc­niej i skam­leć jak zbity szcze­niak. Straż­ni­cy przy­wią­za­li go do oł­ta­rza.

– Co to za sza­leń­stwo? – za­py­tał Fen­ne­ter, marsz­cząc się ze zło­ści. – Za­trzy­maj to, Kut­ne­hu! Dawno Hefen zre­zy­gno­wa­ło z ludz­kich ofiar! Co ty sobie my­ślisz?! Te Okru­chy to i tak już było wiele, ale to? Czyś ty zwa­rio­wał?!

– Nad­cho­dzi nowa era, Ar­cy­ka­pła­nie. Mu­si­my do­sto­so­wać się do zmian.

Fen­ne­ter chwy­cił Mówcę za nad­gar­stek, lecz ten od­trą­cił go z taką siłą, że sta­rzec pra­wie się prze­wró­cił. Nikt nie przy­biegł mu z po­mo­cą.

Gdzie droga uciecz­ki? Jak się stąd wy­do­stać?

Spoj­rze­nie He­we­szy­ty.

Gwar­dzi­ści chwy­ci­li mnie za ra­mio­na i po­pro­wa­dzi­li w stro­nę sza­mo­czą­ce­go się Szej­mo­sza. Wo­dzi­łem roz­bie­ga­nym wzro­kiem od ku­dła­te­go pół­noc­ne­go do mo­je­go na­jem­cy i z po­wro­tem. Nie mo­głem nie za­uwa­żyć, że ta­jem­ni­czy przy­bysz co chwi­lę po­cie­ra oko nad­garst­kiem.

– Moc Po­wro­zu jest nie­zrów­na­na! – Kut­neh na­krę­cał się coraz bar­dziej. – Okru­chy po­win­ny na­le­żeć do nas, a nie do hi­sto­rii i ot­chła­ni za­po­mnie­nia! Czas… po­zy­skać… siłę… bogów!

Ło­mo­czą­ce serce trzę­sło całym moim cia­łem. To wszyst­ko wy­glą­da­ło jak jakiś wy­jąt­ko­wo głupi sen.

He­we­szy­ta znów po­tarł oko nad­garst­kiem. Coś mu tam wpa­dło?

Do­pro­wa­dzi­li mnie do oł­ta­rza i po­sta­wi­li tak, że zna­la­złem się zaraz za głową Szej­mo­sza. Kut­neh zła­pał mnie za lewą dłoń i wy­cią­gnął ją nad Pse­fty­tą. Nie opo­no­wa­łem.

Gdy zo­ba­czył, że nie wal­czę z jego do­ty­kiem, pu­ścił, po­zo­sta­wia­jąc moją otwar­tą dłoń nad klat­ką pier­sio­wą Szej­mo­sza.

– Czas uj­rzeć, jak Po­wróz dusi grzesz­ni­ka! Czas uwol­nić Jasz­czu­ro­wę­ża!

Nad­gar­stek i oko.

Spoj­rza­łem ukrad­kiem na pła­sko­rzeź­bę wy­ku­tą w oł­ta­rzu.

– Oby Śmierć była dla was li­to­ści­wa – szep­nął Kut­neh.

Nad­gar­stek i oko.

Dwa razy Ah­me­so­wi śmierć.

Wierz­gną­łem i ude­rzy­łem lewym przed­ra­mie­niem w krysz­ta­ło­we oko. Wszyst­ko na mo­ment za­mar­ło, Kut­neh wbił we mnie zdzi­wio­ne spoj­rze­nie, nawet Szej­mosz ucichł.

– Bum – mruk­nął He­we­szy­ta.

Do­no­śny trzask wy­pchnął mi po­wie­trze z płuc. Od­le­cia­łem w tył i grzmot­ną­łem ple­ca­mi w ścia­nę. Gdy otwo­rzy­łem oczy, po­my­śla­łem, że zna­la­złem się w wo­dach rzeki.

Zie­lo­na mgła za­snu­ła wszyst­ko wokół. Ledwo wi­dzia­łem wy­cią­gnię­tą przed twa­rzą rękę. Pisk mnie ogłu­szał. Le­ża­łem pod­par­ty na łok­ciach i roz­glą­da­łem się oszo­ło­mio­ny, szu­ka­jąc, cóż, wyj­ścia. W końcu, na samej gra­ni­cy słu­chu do­le­cia­ły do mnie wrza­ski, huki i brzęk­nię­cia me­ta­lu o skały oraz mla­śnię­cia brązu o ciało.

Pod­nio­słem się na czwo­ra­ki, chwiej­nie wsta­łem na nogi. Ktoś chwy­cił mnie za ramię. Mach­ną­łem pię­ścią, lecz nie­zna­jo­my zła­pał mój nad­gar­stek i uchro­nił się przed ża­ło­sną na­miast­ką ciosu. W końcu twarz wy­ło­ni­ła się z mgły.

Tę ku­dła­tą brodę roz­po­znał­bym już wszę­dzie.

Na­chy­lił się nad moim uchem i krzyk­nął, cho­ciaż brzmia­ło to jak szept.

– Ucie­ka­my!

No to ucie­kli­śmy.

 

***

 

– Czy to był praw­dzi­wy… Po­wróz?

Le­żą­ca na moim brzu­chu ko­bie­ta spoj­rza­ła mi pro­sto w oczy.

– A tam, praw­dzi­wy. – Młody szlach­cic, który opie­rał głowę na moim po­bliź­nio­nym barku prych­nął i mach­nął lek­ce­wa­żą­co ręką. – Nasz ko­cha­ny Ahmes pięk­nie opo­wia­da, ale opo­wia­da bajki, hmm?

Prze­cią­gnął to „hmm” bar­dzo, ale to bar­dzo po­nęt­nie. Jego szkli­ste, duże oczy były głę­bo­kie jak wody Se­dżu­tu.

On sam za to nieco płyt­szy. Ale trud­no.

Po­da­łem mu kie­lich, a on przy­jął go z chę­cią i łap­czy­wie po­cią­gnął łyk. Wypił już dzi­siaj dużo, ale ostroż­no­ści nigdy za wiele. Usły­sza­łem spo­koj­ny, mia­ro­wy od­dech ko­bie­ty.

Mój to­wa­rzysz chciał mnie po­ca­ło­wać, ale po­ło­ży­łem palec na jego ustach i od­su­ną­łem go od sie­bie. Pach­nia­ło od niego winem.

– Mu­sisz za­pra­co­wać na ca­łu­sa – od­par­łem.

Było bli­sko.

Uśmiech­nął się. Chciał jesz­cze raz spró­bo­wać, ale w tej samej chwi­li wzrok za­czął mu ucie­kać, a po­wie­ki się za­ci­snę­ły.

Po chwi­li już smacz­nie chra­pał.

Stuk­ną­łem czte­ry razy kie­li­chem o ścia­nę. W oknie po­ja­wi­ła się ku­dła­ta głowa Wa­za­da z Amen­ka­du. Wie­dzia­łem, że to on, nawet po­mi­mo maski na jego twa­rzy. Wśli­zgnął się bez­sze­lest­nie do sy­pial­ni i ro­zej­rzał uważ­nie.

– Gdzie He­nut­ta? – za­py­ta­łem.

– Tutaj – od­par­ła zło­dziej­ka.

Na su­fi­cie, zna­czy się.

Wes­tchną­łem prze­cią­gle.

– Nie mo­głeś mi znowu zro­bić ja­kie­goś Okru­cha z, nie wiem, usy­pia­ją­cy­mi mo­ca­mi? – za­py­ta­łem, zsu­wa­jąc z sie­bie śpią­cych kochanków. – Długo to trwa­ło, panie Rzeź­bia­rzu. Gar­dło mi wy­schło.

– My­śla­łam, że lu­bisz gadać? – He­nut­ta uśmiech­nę­ła się i ze­sko­czy­ła na pod­ło­gę. – Aż ża­łu­ję, że wtedy tłu­kłam tych ły­so­li po mor­dach. Z pew­no­ścią pró­bo­wa­łeś prze­mó­wić ka­pła­nom do ro­zu­mu, praw­da?

– No! – Wazad się wy­szcze­rzył. – A poza tym nie sza­lej tak, nie mogę ci cią­gle upusz­czać krwi. De­mo­ny zajmą ci głowę, a tego wolę unik­nąć.

– U Kut­ne­ha nie mia­łeś ta­kich pro­ble­mów.

– Nie są­dzi­łem, że bę­dziesz chciał ze mną pra­co­wać. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Nie każdy lubi, jak się go wcią­ga w in­try­gi oba­la­nia Świą­ty­ni Hefen. Poza tym Emtut mnie wy­rę­czył.

Wsta­łem, za­wią­za­łem szen­ti na bio­drach i prze­cią­gną­łem się jak kot.

– No wiesz. – Po­tar­łem zgru­bia­łą skórę na nad­garst­ku. – Jak coś za­cznę, to wolę to skoń­czyć. A teraz do ro­bo­ty, mamy jesz­cze dużo do zro­bie­nia. Fen­ne­ter i Kut­neh oba­le­ni i wygnani, ale do głowy węża jesz­cze da­le­ko. Wciąż mamy wiele Okru­chów do zna­le­zie­nia.

Może i wszy­scy wkoło pró­bo­wa­li mnie wy­ko­rzy­stać. Może i im się uda­wa­ło.

Ale obie­ca­łem sobie, że ostat­nie zda­nie tego eposu wy­po­wiem ja.

 

Koniec

Komentarze

Hej Barbarian!

 

Bardzo fajne opowiadanie. Nie podchodziłem z entuzjazmem do antycznego klimatu, ale Twoja wersja Mezopotamii ma w sobie niesamowitą magię :)

Bardzo ciekawa fabuła, plastyczny świat i zadowalający twist – mogę tylko pogratulować świetnego tekstu! Udaję się do klikalni, ale poniżej dwie drobne uwagi:

 

Wyciągnął ukradkiem sakiewkę, osłonił ją ciałem, co by żaden wścibski bywalec gospody nie zainteresował się jej zawartością

Tutaj chyba nie powinno być spacji.

 

– Słyszałem o tobie. – Wiele różnych rzeczy. – Niejedno zresztą! – Z wielu różnych źródeł. – Masz solidną reputację w mieście. – O czym dobitnie świadczy wiele obitych mord i utraconych bogactw.

Coś tu chyba nie zagrało.

Żegnaj! Życzę Ci powodzenia, dokądkolwiek zaniesie Cię los!

Komentarz pobetowy.

Opowiadanie osadzone w rzadziej spotykanych czasach i miałem skojarzenia ze złodziejską częścią życia Conana Barbarzyńscy. Wielkie kulty, bogowie, kapłani i – jak zazwyczaj bywa – ich niecne plany.

Akcja idzie szybko, nie ma dłużyzn, przez co 60k znaków mija szybko i nie przytłacza. Bohater jest zadufanym w sobie draniem, ale taki jego urok ;)

Dla mnie wygrywają przekleństwa – są pomysłowe i świetnie podkreślają klimat.

Co do problemików, wskazywałem na becie ;)

Klikam z pełnym przekonaniem.

A brat kobiety i zarazem właściciel bransolety wymagał ode mnie zapłaty w krwi.

W krwi trochę mi się trudno czyta, może we krwi?

 

 

Czasem trafiałem siebie;)

 

Lecz ta kobieta była wyższa oraz przeciwnie do mojej ukochanej, zakrywała większość swojego ciała, w tym twarz. Ale te oczy zapamiętałem od razu.

A czemu nie w przeciwieństwie?

Oczu sobie nie przypomniał?

 

Co?

 

Ty kazirodczy jełopie z niewyparzoną gębą!

 

Dialog się zgubił.

 

Bardzo ładna opowieść. Wciągająca, emocjonująca i zabawna.

No i masz we mnie czytelniczkę na kolejne odcinki.

Lożanka bezprenumeratowa

Cześć!

 

Aaaaaa! Tekst z mapką! ;-) Jakoś do końca tygodnia przeczytam i odezwę się.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Bosmanie!

 

Dziękuję za odwiedziny :3

Bardzo się cieszę, że tekst trafił do Ciebie pomimo wątpliwości co do starożytnych klimatów. Skoro Ci się podobało, to faktycznie opowiadanie musiało nadrobić!

Spację poprawiłem. Dzięki za klika!

 

Zanaisie!

 

Dzięki jeszcze raz za betę. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że Conan Barbarzyńca nie dołożył swojej cegiełki do kreacji tego uniwersum. :D

Cieszę się, że tak pozytywnie odebrałeś tekst. Dzięki za klika i komentarz!

 

Ambush!

 

Na pierwszym miejscu chciałbym Ci podziękować za nominację do Piórka :o To wiele dla mnie znaczy, bardzo mi miło, że uznałaś tekst za tak dobry (no i oczywiście, że tu wpadłaś po prostu :3)

Tamte “Co? Ty kazirodczy…” to bardziej jego besztanie się w myślach, nie miało być wypowiedzią żadnego z bohaterów. :D

To w krwi też poprawię, bo zjadłem literkę.

Dziękuję raz jeszcze. ^^

 

Krar!

 

Wpadaj! Po MiMie dostałem chrapki na napisanie tekstu z mapką i spełniłem w końcu tę chęć. :D

 

Pozdrawiam wszystkich

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Sympatyczne, wciągające i nieźle napisane. Na tyle dobrze skonstruowane, że trzyma w napięciu, i to mimo bardzo swoistego i dość kwiecistego języka narratora (to nie wada, ale coś, co jak dla mnie spowalnia lekturę, nawet jeśli mi się podoba). Doskonałe ostatnie zdanie :)

ninedin.home.blog

Taka mi duperela na samym początku wpadła w oko

Jedna z nich właśnie łupnęła…

Jedną.

Jesli potem coś było więcej, to nie zauważyłem, bo już się wciągnąłem. Przez te ich wszystkie salta, bieganie po dachach i odbijania się od ścian odniosłem wrażenie, jakbym oglądał jakąś mangową animację. Co akurat jest pozytywnym porównaniem, ponieważ tekst był na tyle plastyczny i dynamiczny, że obrazy same mi się w głowie rysowały. Dodatkowo ten antyczny, mezopotamski klimat skojarzył mi się trochę z epoką hiboryjską, tylko barbarzyńców było mniej ;)

Nie mogę więcej napisać, prócz tego, że dobrze mi się czytało. Dynamiczna akcja, fajnie splecione dialogi, odrobina humoru. Pierwszoosobowa narracja głównego bohatera weszła mi naturalnie, choć nie jestem pewien, czy Ahmes przypadkiem gdzieś mnie nie oszukał.

Jedyny brak, choć to zdecydowanie za dużo powiedziane, był taki, że chętnie przeczytałbym więcej światotwórczych akapitów. Wszystkie najważniejsze informacje o świecie dostałem, ale po prostu, jak to sam bohater powiedział, apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Dzięki za fajną lekturę!

XXI century is a fucking failure!

Hej 

BarbarianCataphract

 

 

Siadam trzeci raz do pisania komentarza. Gdybym za pierwszym razem dał – gotowe – to mój komentarz, prawdopodobnie, byłby pierwszy i dobrze, że tak się nie stało. I już tłumacze dlaczego. Strasznie się męczyłem przy lekturze. Gubiłem się w tekście, musiałem wracać, a co najgorsze na koniec, moje nie najlepsze odczucia co do lektury, pozostały. Czemu więc nie napisałem, że mi się nie podoba i już? Bo to za dużo powiedziane, podobał mi się przedstawiony świat – było czuć piach w zębach i przepocone sandały ;). Podobały mi się dialogi i fabuła choć się trochę w niej pogubiłem. 

 

Więc w czym problem, a no w głównym bohaterze jest strasznie przerysowany. Jak stare grafiki fantasy (które bardzo lubię, pod warunkiem, że zostają na grafice :)). Czyli tak łotrowski, że nie zostaje miejsca już na nic innego. A jak dodamy do tego, że to on prowadzi nas przez całą historię to sprawiło, że lektura mnie irytowała. 

 

I właśnie dlatego wstrzymywałem się z komentarzem, bo pomyślałem, że to pewnie tylko moje widzimisię i chyba dobrze zrobiłem, bo jak widzę po komentarzach tylko mnie to denerwowało. 

 

Zwyczajnie nie podeszło mi opowiadani, ale co najważniejsze to chyba tylko moja wina jak widać :) 

 

Pozdrawiam :) 

 

 

 

 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Ninedin!

 

Bardzo się cieszę, że wpadłaś. :3

Miałem nadzieję, że przeczytają to też osoby zakochane w szeroko pojętej starożytności i tym bardziej mi miło, że Ci się spodobało. Dziękuję też za zauważenie ostatniego zdania – czekałem, aż ktoś zwróci na nie uwagę!

Dziękuję za komentarz i klika ^^

 

Caern!

 

Ano, Conan Barbarzyńca z pewnością miał wpływ na pierwotną kreację tego uniwersum – bardzo, bardzo starożytna starożytność, egipsko-mezopotamskie klimaty, pustynia, sandały i przebiegli arcykapłani :D

Czy Ahmes Cię oszukał? Nie zaprzeczę ;)

I ubolewam strasznie też, bo limit wymusił na mnie usunięcie wielu smaczków związanych ze światem ;_;

Sam uwielbiam deep lore, światotwórstwo i wszystko z tym związane, więc serce mi się krajało, gdy musiałem skracać wstawki o historii uniwersum xD Ale cóż, w przyszłości planuję rozwijać to jeszcze bardziej, więc jeśli będziesz miał ochotę, to zapraszam do kolejnych tekstów!

Dzięki za odwiedziny i komentarz!

 

Bardzie!

 

No cóż, nie wszystkim niestety da się dogodzić. :P

Ahmes miał być łotrowym łotrem, lubię wyrazistych bohaterów – zacząłem zwracać na to uwagę bardziej, bo kiedyś jednak moje postaci cierpiały często na brak wyraźnego charakteru. Czy przerysowany? Może, to już pewnie zależy od konkretnego czytelnika, ale z pewnością jest to dobry krok ku lepszej konstrukcji bohaterów. ^^

Niemniej cieszę się, że znalazłeś też pozytywy tego opowiadania.

Dzięki za odwiedziny i komentarz!

 

Pozdrawiam Was

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Cześć BarbarianCataphract!

 

Bardzo mi się podobało Twoje opowiadanie. Wyraziste postacie, trzymająca w napięciu fabuła i nieoczywisty setting historyczny zrobiły świetną robotę. Natomiast, moim skromnym zdaniem, najlepszym elementem jest język, jakim się posługujesz w opowiadaniu. Miałem wrażenie, jakbym płynął przez tekst (momentami było wręcz trochę… baśniowo?). 

Dreszcz prześlizgnął się wzdłuż mojego kręgosłupa i połaskotał mi ramiona. Klęczałem nieruchomo jak ofiara, jak szczur, obserwowany przez węża. Czułem czyjś wzrok na plecach i walczyłem z nieodpartą chęcią spojrzenia Śmierci w twarz.

Powiadają, że Śmierć jest piękną boginią.

Aż przeszły mnie dreszcze, świetnie napisane :)

 

Biegnę klikać. Pozdrawiam :)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Widać, Barbarianie, że przebywanie w opisanym świecie sprawia Ci przyjemność i to nie mniejszą niż opowiadanie o przygodach Ahmesa. Skutek tego jest taki, że zaprezentowałeś historię zajmującą, rwącą szparko i nie żałowałeś sytuacji przykuwających uwagę czytelnika. Dobrego wrażenia dopełnia humor w całkiem niezłym gatunku. :)

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia, a gdybyś zrezygnował z wielu zbędnych zaimków, pewnie Twój płacz z powodu skracania tekstu nie byłby tak rozpaczliwy.

 

Dwa bo­gac­twa, jakie dzi­siaj do­tkną­łem.Dwa bo­gac­twa, których dzi­siaj do­tkną­łem.

 

nie za­in­te­re­so­wał się jej za­war­to­ścią i wy­cią­gnął z niej trzy sze­ścien­ne… → Drugi zaimek jest zbędny.

 

 Po­pra­wi­ła opa­da­ją­cy jej na plecy war­kocz, prze­cze­sa­ła włosy pal­ca­mi… → Zbędny zaimek. Skoro miała włosy zaplecione w warkocz to jak mogła przeczesać je palcami?

 

– Sły­sza­łem o tobie. – Wiele róż­nych rze­czy. – Nie­jed­no zresz­tą! – Z wielu róż­nych źró­deł. – Masz so­lid­ną re­pu­ta­cję w mie­ście. – O czym do­bit­nie świad­czy wiele obi­tych mord i utra­co­nych bo­gactw. → Mnogość półpauz sprawia, że ta wypowiedź jest dość nieczytelna i nie bardzo wiem, co tu jest wypowiedzią, co didaskaliami, a co narracją, a może myśleniem.

 

Moja ręka za­wi­sła w po­wie­trzu. Zda­łem sobie wła­śnie spra­wę z tego, że sły­szę tylko swój od­dech.

Dreszcz prze­śli­zgnął się wzdłuż mo­je­go krę­go­słu­pa i po­ła­sko­tał mi ra­mio­na. → Nadmiar zaimków.

 

Wśli­zgną­łem za­wi­niąt­ko za tu­ni­kę… → Raczej: Wsunąłem za­wi­niąt­ko za tu­ni­kę

Można wślizgnąć się gdzieś, np. w jakiś zakamarek, ale nie można wślizgnąć czegoś.

 

Opar­łem się na otar­tej dłoni i chcia­łem pod­nieść… → Co chciał podnieść? Czy coś upuścił?

Proponuję: Opar­łem się na otar­tej dłoni i chcia­łem wstać

 

Mro­wie­nie prze­szy­ło całe moje ciało. → Czy zaimek jest konieczny? Czy poczułby mrowienie w cudzym ciele?

 

Szarp­ną­łem się bez­wol­nie, miot­ną­łem w bok… → A może: Szarp­ną­łem się bezwiednie, miot­ną­łem w bok

Bezwolnie postępuje ktoś pozbawiony woli, a to nie przypadek Twojego bohatera.

 

Wra­zi­łem ostrze raz jesz­cze, tym razem pod że­bra­mi. Rę­ko­jeść pra­wie wy­śli­znę­ła się z mojej dłoni. → Wiemy, kto wraził ostrze, więc zaimek jest zbędny.

 

nie zwa­lił się na bok, a jego usta same od­pa­dły od mojej skóry.Aż zwa­lił się na bok, a jego usta same od­pa­dły od mojej skóry.

 

Spoj­rza­łem na swoją lewą dłoń, w któ­rej trzy­ma­łem bran­so­le­tę. → Czy zaimek jest konieczny?

 

bo czu­łem wciąż jej chłod­ny dotyk na pal­cach. → …bo czu­łem wciąż jej chłod­ny dotyk pod palcami/ w palcach.

Trzymając coś, mamy to w dłoni/ w palcach, nie na palcach. Na palcach można mieć pierścionki i obrączki, ale nie bransoletę.

 

Chwy­ci­ła moją rękę swoją twar­dą, po­kry­tą od­ci­ska­mi dło­nią. → Drugi zaimek jest zbędny – czy chwyciłaby rękę Ahmesa cudzą dłonią?

 

– Prych­ną­łem, ale żo­łą­dek zro­bił mi w brzu­chu fi­koł­ka. → Żołądek nie znajduje się w brzuchu.

 

Wsta­ła, chwy­ci­ła się pod bio­dra. → Na pewno pod biodra? A może: Wsta­ła, chwy­ci­ła się pod boki.

 

Nić wy­lą­do­wa­ła na igle. → Co robiła nić na igle? A może: Wsunęła nić w uszko igły. Lub: Nawlekła igłę.

 

przy­wdzia­łem ubra­nia, któ­rych nie po­wsty­dził­by się co bo­gat­szy z han­dla­rzy nie­wol­ni­ków. → …przy­wdzia­łem ubra­nie, któ­rego nie po­wsty­dził­by się co bo­gat­szy z han­dla­rzy nie­wol­ni­ków.

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą ktoś ma na sobie to ubranie.

 

Do­brze wy­pro­fi­lo­wa­na tu­ni­ka skry­wa­ła… → Obawiam się, że tuniki nie bywają wyprofilowane.

Proponuję: Do­brze uszyta tu­ni­ka skry­wa­ła

 

owi­nię­ty wokół mo­je­go palca jak wokół ofia­ry. → Czy zaimek jest konieczny? Wszak wiadomo, na czyim palcu jest pierścień.

 

– Jam jest Itmes, syn Or­mu­ta z Iswy. – od­rze­kłem. → Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

na twarz przy­wdział nieco mniej od­rzu­ca­ją­cą minę. → Nie wydaje mi się, aby minę można przywdziać.

Proponuję: …twarz przybrała minę nieco mniej odpychającą.

 

Kwie­ci­ste per­fu­my mie­sza­ły się z kwa­śnym odo­rem potu. → Obawiam się, że perfumy nie bywają kwieciste.

Proponuję: Woń kwiatowych per­fu­m mie­sza­ła się z kwa­śnym odo­rem potu.

 

ale zde­cy­do­wa­nie wie­dzia­ła wię­cej… → Na czym polega zdecydowanie wiedzy?

Proponuję: …ale wiedziała zde­cy­do­wa­nie wię­cej

 

Myśli ko­tło­wa­ły mi się w gło­wie i coraz to dziw­niej­sze teo­rie kształ­to­wa­ły się z cha­osu idei. Kto, czemu, jak? Do­wiem się. Do­wiem się i… Może tym razem nie uciek­nę.

Od­bi­łem się od czy­ichś ple­ców. → Lekka siękoza.

 

Co?

Ty ka­zi­rod­czy je­ło­pie z nie­wy­pa­rzo­ną gębą! → Jeśli to wypowiedź, to winno być: – Co? Ty ka­zi­rod­czy je­ło­pie z nie­wy­pa­rzo­ną gębą! A jeśli to zapis myśli, zapisz je tak jak myślenie, żeby się odróżniało od reszty tekstu.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli.

 

Nie­licz­ne ko­bie­ty, które zna­la­zły się na ban­kie­cie, wy­trzesz­cza­jąc oczy, wci­ska­ły się w ra­mio­na mężów i ko­chan­ków, Zresz­tą… → Zdanie powinna kończyć kropka, nie przecinek.

 

Po­stą­pi­łem krok wprzód… → Czy na pewno postąpił krok wcześniej? A może miało być: Po­stą­pi­łem krok w przód

 

 – … i dla­te­go mu­si­my li­czyć się z tym… → Zbędna spacja po wielokropku.

 

Spoj­rza­łem na swój lewy nad­gar­stek. → Czy zaimek jest konieczny?

 

Jego łysy, po­kry­ty olej­ka­mi cie­mień po­chy­lał się nad Ar­cy­ka­pła­nem… → Ciemię jest rodzaju nijakiego, więc: Jego łyse, po­kry­te olej­ka­mi cie­mię po­chy­lało się nad Ar­cy­ka­pła­nem

 

tar­ga­ne ziem­ną go­rącz­ką stę­żo­nych mię­śni. → Chyba miało być: …tar­ga­ne ziem­ną go­rącz­ką stężałych mię­śni.

Stężony może być np. kwas, ale nie mięśnie.

 

Część szczy­ci­ła się ska­ry­fi­ko­wa­ny­mi zło­wro­go cie­mie­nia­mi… → Część szczy­ci­ła się ska­ry­fi­ko­wa­ny­mi zło­wro­go cie­miona­mi

Tu znajdziesz odmianę rzeczownika ciemię.

 

Kut­neh wska­zał na mnie ręką.Kut­neh wska­zał mnie ręką.

Wskazujemy kogoś, nie na kogoś.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cezary!

 

O, bardzo Ci dziękuję za tak pozytywną opinię. :D

Miałem górki i doliny w związku z procesem twórczym tego opowiadania, ale cieszę się, że ostatecznie wyszło tak dobrze. Zadowolony czytelnik to zadowolony twórca. ^^

Dzięki za klika i odwiedziny!

 

Gravel!

 

Piękny Ahmes :>

 

Reg!

 

Zobaczyłem tę ścianę poprawek i się zmartwiłem. ;_;

Ale potem zobaczyłem, że to w znacznej mierze zaimki, więc pół biedy. xD 

Z tym mam taki problem, że nawet jak próbuję coś napisać bez mój/swój/etc. to mi czasem to… nie brzmi? Wiem, że dopiero czytelnik najlepiej wskaże potknięcia i elementy, które można by poprawić. I sam się staram walczyć z zaimkozą (bo tak, było ich znacznie więcej, a na etapie poprawek i tak wielu się pozbyłem :P), ale jednak, hm, bywa trudno. No cóż, ale dziękuję za wskazanie miejsc do poprawy i oczywiście wezmę pod uwagę. ^^

No a poza tym cieszę się, że tak pozytywnie odebrałaś tekst, Reg! Tyle pozytywnych słów o opowiadaniu działa jak balsam na serduszko i umysł (a że sobie coviduję w domku, to takie kojące słowa tym bardziej są mile widziane :D).

Dziękuję i pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Cóż, Barbarianie, opowiadanie jest dość obszerne, więc i nieco poprawek się uzbierało. A zaimkoza? – któż z nią nie walczył, a zważ, że bój to nierówny. Jednakowoż jestem pewna, że z czasem wyjdziesz z tych zmagań zwycięsko.

Ważne, że masz dobre pomysły i umiesz zajmująco zaprezentować je czytelnikowi. :)

Powodzenia w dalszej pracy twórczej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo fajny świat. Setting nietypowy dla fantasy, bo starożytny, a to go pozytywnie wyróżnia na tle średniowiecznych. Politeizm ma swoje plusy.

Gorzej z fabułą. Znaczy, początek w porządku – działo się; ucieczki i knucia, było fajnie. Tak do końcówki, do scen w Kazamatach. Zgubiłam się i do tej pory nie wiem, co się tam zadziało. No, bohater jakimś cudem przeżył, ale jakim?

Albo strasznie ciąłeś w końcówce, albo to fragment większej całości. IMO, oczywiście.

Babska logika rządzi!

wspaniałe, ale tylko 10/10 bo nie mogłem kliknąć

Finklo!

 

Jako zapalony twórca światów – dziękuję za tak miłe słowa skierowane w jego stronę. <3

Rozumiem, że końcówka mogła wydawać się trochę zamotana – i tak już musiałem skracać w trakcie, a wolałem przeznaczyć więcej znaków na wcześniejsze etapy, zamiast ucieczki. Pozostawiam tę kwestię w sferze domysłu. Być może Wazad znał tajne wyjście? Zamieszanie było tak duże, że prześlizgnęli się na zewnątrz razem ze spanikowanym tłumem? Niestety, limit trochę mnie ograniczył, ale cieszę się, że reszta Ci się podobała. ^^

Dzięki!

 

Morteciusu!

 

Dziękuję za tak wspaniałomyślny komentarz, pozdrawiam cieplutko ze świnkami <3

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Cześć!

 

Ledwie skończyłem swoje, początkowo całkiem zadowolony z efektu, potem przeczytałem Twoje i widzę, że trochę pracy mnie jeszcze czeka przed publikacją tekstu. Postawiłeś na narrację pierwszoosobową, pokazując czytelnikom całkiem skomplikowany świat i sieć zależności, w której egzystuje bohater. Bardzo dobry wybór, pozwalający wprost zaprezentować perspektywę zawadiaki jak i dodać kolejną warstwę humorystyczną.

Już od pierwszych zdań nie sposób się nudzić, pogoń i wymiany zdań dobrze budują protagonistę, jednocześnie pozwalając zagłębić się w pachnącą starożytnością rzeczywistość. Gonitwa po dachach klasyczna, ale nieźle napisana. Podobnie jak scena w zagajniku palmowym. Trochę pogubiłem się w końcówce tej sceny, ale potem akcja nieco zwolniła, pozwalając wziąć oddech i przy okazji wepchnąć nieco światotwórstwa i innych informacji.

Wydarzeniom w pałacu towarzysz sporo niepewności, dobrze oddając położenie bohatera, który śmiało stawia na oportunizm, łut szczęścia i towarzyszkę. Świetnie wypadła rozmowa z nieznajomym na temat pierścienia, pojawia się wręcz groza, później wydarzenia nieco przyspieszyły, ale zakładam, że od tego momentu pisałeś już mocno pod limit ;-) Nie od razu zrozumiałem ostatnią scenę, przeskok jest dosyć duży, ale jak to w półświatku: jak stało się sławnym, to trzeba zmienić otoczenie.

Klimatyczne, przystępnie napisane, trzymające w napięciu opko, antyczny setting stanowi miłą odmianę od klasycznego średniowiecza, świat w tle jest zdecydowanie więcej niż tłem, żyje i zaprasza. Świetny tekścik, którego lektura dała mi sporo frajdy. Pomyślę nad nominacją do piórka.

Z rzeczy edycyjnych, które jakoś mi się rzuciły:

Odnośnie do każdej miałem takie samo pojęcie.

– Myślałem, że lubisz gadać? – Henutta uśmiechnęła się i zeskoczyła na podłogę.

 

2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Powodzenia w konkursie!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Hej!

To moje pierwsze opowiadanie Twojego pióra, zatem nie wiem, czego się spodziewać, ale jestem dobrej myśli. :)

Okej, już po dwóch akapitach jestem bardzo dobrej myśli. Piszesz sprawnie, z humorem, uśmiechnęłam się na zdobywaniu pięknych buziek, zdradliwej łasce jaszczurowęża i byciu łotrem. Dobra, to trzeci akapit. :) Lecę czytać dalej.

 

Oderwałam się na chwilę, żeby dodać – super! Tak mi pisz! Jakbym widziała Hana Solo połączonego z Reinemarem. :D

 

A do rzeczy: zaczynasz wartką akcją, nic się nie dłuży, poznajemy bohatera, jest komediowo, trochę nerwowo, a tajemnicza kobieta dodaje smaku.

 

Nie można się oderwać. Cały czas pędzisz z akcją, co oczywiście na plus. Podoba mi się dialog między Ahmesem a Henuttą. I jestem ciekawa, jak to dalej pociągniesz, czuć chemię i sporo zagadek.

 

Spotkanie z zabójcą w porcie – bardzo klimatyczne. Kolejna ucieczka i mam takie przemyślenia, że naprawdę wielki plus za bohatera, który żadnym super hero nie jest i w razie zagrożenia – no musi uciec. A przy tym ma talent do kradzieży i gładkich gadek. Świetnie kreujesz charakter.

 

Scena walki mocna, krwawa (to ugryzienie…) i poprowadzona naprawdę dobrze. Wszystko mi tu grało. Jak już jestem przy tym temacie – technicznie nie mam nic do zarzucenia, czyta się lekko, płynnie, aż chce się dalej.

 

Za to z czepialstwa – bransoleta jako artefakt, który daje siłę (może nawet równą bogom) – no trochę się nawychwalałam bohatera który nie ma mocy, a jednak nagle ma. I wiem, że nie swoją, ale… no jednak. Ech.

Na tym etapie poczepiam się trochę bohatera, bo mógłbyś dać mu więcej cech, na pierwszy plan wysuwa się niewyparzony język i to przysłania jego przeszłość, coś, co mogłoby wydobyć z niego więcej głębi.

 

Za to podoba mi się przyjęcie i akcja bardziej dyplomatyczna niż nawalanka. I oczywiście na wielki plus spotkanie z Iuhetem, świetnie wróciłeś do tej postaci. Ahmes wciąż nie traci dobrej gadki. :D

 

Bardzo dobra, klimatyczna scena w pałacu. Bransoleta, która wzywa, wbrew woli Ahmesa wyrywa się i ostatecznie go ujawnia. Szarpanina, brak super mocy, utrata przytomności.

 

Równie ciekawa scena jest z tymi wszystkimi kapłanami, dość podniosła i mroczna, ale przez komentarze bohatera, trochę lżejsza w odbiorze. Tylko że od momentu uderzenia w oko… właściwie wszystko urywasz. Szkoda. Bo hasło „I uciekliśmy” nijak się ma do tych strażników i miejsca, z którego musieli uciec.

 

Na koniec w sumie kolejna scena, już po wszystkim, atmosfera luźna, bohater też wyluzowany… Hm, brakowało mi tutaj większego rozwinięcia, dramatyzmu na koniec. Mam wrażenie, że to nie jest zamknięta całość, że to jeden z odcinków, a w kolejnym będą następne przygody. Taki zabieg osłabia wydźwięk całej historii. Czuję się trochę oszukana. ;p

 

Ale i tak bawiłam się bardzo dobrze. :D

 

Pozdrawiam,

Ananke

Piszę z telefonu, ale nawet dodałem entery.

yes

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć, Barbarianie!

 

Nawet nie zauważyłem, kiedy dorosłeś ;)

To jest dobry tekst, dopracowany pod względem wydarzeń, ale też bohaterów, świata (nade wszystko) i technikalii. A mimo tego, że przez ostatnie 2 lata Twoje pisanko mocno wyewoluowało, wciąż czuć, że to jest właśnie Twój tekst. W pozytywnym tych słów znaczeniu.

Najbardziej lubię w tym opowiadaniu świat. Widać, że to Twój konik i nad nim panujesz, sprawia wrażenie szerszego niż tylko to jedno opowiadanie. Podziwiam!

Bohatera wybrałeś świetnego do tej roboty. To nie żadna oferma, choć na tle pozostałych rysuje się, jako ktoś niezbyt silny. A jednak jakieś skille ma i pozwalają doprowadzić sprawę do końca.

Sama intryga lekko zawiła, a sam skok może nie z tych, gdzie każdy szczegół jest przewidziany. Tutaj też wychodzą na wierzch te rzeczy, które ja średnio lubię – mnogość postaci i ich zależności między sobą. Miałem ten przywilej, że czytałem dwukrotnie, więc teraz już miałem to w głowie poukładane, ale przy pierwszy czytaniu płatki dymiły. Natomiast ja już tak po prostu mam, więc jest to bardzo subiektywna ocena.

Kawał dobrego tekstu, Barbarzyńco. Możesz być z niego dumny.

 

Pozdrówka i powodzenia w krokusie!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Hejka naklejka!

No to przede wszystkim – jestem pod dużym wrażeniem, jakie postępy zrobiłeś. Językowo (szczególnie w opisach) to jest już styl bardzo porządny, na pewno lepszy niż mój i spokojnie nadający się do publikacji:P

Z drugiej strony miałem wrażenie, że ten styl trochę się zmienia. To nie zarzut jak coś, raczej luźna uwaga – nwm czy to źle, mi się dobrze czytało, ale klimat rzeczywiście trochę zmienił się z czasem. O co chodzi? Głównie o mniejszą ilość (niż na początku) opisów i dużo wtrąceń myśli bohatera. Na pewno dodaje to dynamiki, ale pokazałeś też w tekście (zwłaszcza w pierwszej scenie i walce z zabójcą), że potrafisz pisać dynamicznie w inny sposób:P

Podobnie miałem wrażenie przy niektórych dialogach takiej dychotomii, gdy nie byłem pewny, czy chcesz pisać bardziej klimato-patetycznie, czy wchodzić w żart – tu głównie piję do pierwszej rozmowy Ahmesa z Henuttą. Potem wychodziło to bardziej naturalnie.

A tu jeszcze kilka uwag konkretnych:

Spojrzałem na spiżowe ostrze i… nie mogłem ruszyć się z miejsca. Myśl o wrażeniu noża w czyjeś bebechy wcale nie okazała się tak atrakcyjna. Zabójstwo to jednak zabójstwo, nawet kogoś, kto czyha na twoje życie. Odebranie go to z pewnością nie jest coś, co można strzepnąć w cień i pozostawić w przeszłości.

Ten akapit był słaby. Scena weszła w bardzo dynamiczny moment – bardzo dobrze grający z dotknięciem bransolety – i nagle wrzuciłeś hamulec ręczny. Mocno wybiło.

– Najwięksi Nefertańczycy! – Kutneh odwrócił się i wzniósł ramiona, jak gdyby chciał objąć niebo. – Zbieramy się w tę wielką noc, bo radujemy się, że Wielki Nasu pobłogosławił nas swoją obecnością.

No i tu niestety mam wrażenie, że limit zaczął wchodzić (co jest generalnie problemem, ale o tym potem). Tak czy inaczej – ja bym pociągnął tak z jeden jeszcze akapit tej przemowy i potem wyciął, wyszłoby naturalnie.

 

No i sama historia. Momentami widać u Ciebie pewne doświadczenie w planowaniu historii, momentami jednak brakuje takiej zręczności.

Po pierwsze – ładnie zapowiadasz elementy historii, które potem wykorzystujesz. Przykład: aszu. Ahmes dostaje go, wyjaśniasz o co chodzi i potem rzeczywiście wykorzystujesz ten temat w historii. Przykład drugi: dotykanie figurek, które – z pozoru żartobliwe – daje potem szczególne moce. Przykład trzeci: Iuhet, który wraca w rezydencji jako źródło problemu.

Z czym więc problem? Na pewno w jednym momencie tego trochę brakuje, a mianowicie na końcu, gdy przyprowadzają na taczkach Szejmosa. Przydałoby się coś więcej o nim powiedzieć. Brakuje też większego omówienia takiego kontekstu politycznego, przez który główna intryga wyskakuje, jak filip z konopi.

Poza tym dość łatwo się wystrzeliwujesz z tych zręcznie przygotowanych naboi i na finał trochę ich brakuje. Niby jest ten Heweszysta, ale akurat to jest ten jeden motyw, który moim zdaniem nie wychodzi najlepiej. Podobnie jest z pojmaniem Ahmesa (do czego, jak mówiłem, dodatkowo brakuje kontekstu politycznego).

Ponadto mam duże wrażenie, że limit zaczął doskwierać, bo w końcówce wyjaśniasz coraz mniej, opisy są szybsze, zbyt pospieszne i nie wiadomo w sumie co się dzieje.

I to wszystko składa się moim zdaniem na słabość finału. Zmiana stylu, średnie (w moim odczuciu) wątki Heweszysty (tbf spodziewałem się wtargnięcia Henutty), brak podbudowy (tu przydałoby się, poza polityką, jeszcze napomknąć więcej o oku, ono też tak nagle wyskoczyło), pojawienie się nie wiadomo skąd Szejmosa – wszystko to prowadzi do tego, że jest on jakiś taki pospieszny, lekko cięższy do zrozumienia i odstający od reszty. Nie dajesz mu też należycie wybrzmieć, a że nie wrzucasz czegoś takiego giga mocnego, żeby zostawić czytelnika z efektem wow, to wychodzi to średnio.

No i do tego finału, który mi nie podszedł, najbardziej mam zastrzeżenia. Do momentu pojmania wszystko było naprawdę porządne i jakbyś miał więcej miejsca do rozpisania (do tych, powiedzmy, 80k) to prawdopodobnie wybierałbym się do nominowalni. Po prostu za długa historia na ten limit:P

Póki co mogę Cię jednak gorąco zachęcić do pisania powieści, bo jestem szczególnie przekonany po tym tekście, że wyjdzie Ci to na dobre – szczególnie zaś pomoże większa swoboda. A myślę również, że jest to dobry moment i warsztatowo powinieneś być gotowy;)

I na koniec, bo zapomniałem – bardzo mi się podobały wszystkie takie bardzo leciutkie wstawki humorystyczne w języku xD Przekleństwa o ośle, tere-fere artefakty i kilka innych; o ile będziesz miał wyczucie, żeby nie niszczyć stylu czy coś, to będzie wychodzić Ci to na dobre i dodawać dialogom naturalności:P

Daj znać, jak coś niezrozumiale wyjaśniłem, bo trochę chaotycznie dziś działa mój mózg xD

 

 

krarze,

przepraszam, skasowałem wpis, głupio mi było:P

Слава Україні!

Bardzo wciągający kawałek fantasy. Jest tu rozbudowany świat i to na pewno jest plusem tego opowiadania, chociaż dało się zauważyć, że wiele rzeczy i zdarzeń rozgrywało się poza tym tekstem i bez znajomości większej części świata nie dało się ich zrozumieć – było np. kilka nazw lub imion, których nie wyjaśniłeś; nie ogarnęłam też tego ich systemu religijnego, nie był opisany zbyt dokładnie. Kompletnie się pogubiłam w końcówce, chodzi o scenkę, kiedy zeszli pod ziemię oraz ostatnią – tam nie do końca wiedziałam, co bohater robi i po co. I kim była kobieta, która leżała na jego brzuchu? 

Generalnie jednak opowiadanie jako całość czytało się bardzo dobrze. Bohaterowie wyraziści, z charakterem. Piszesz z pasją i to widać, widać też, że to jest naprawdę dobre, wielopoziomowe fantasy, za którym stoi ogromne uniwersum i wiele dobrego światotwórstwa. To właśnie mi się tu podobało mimo wynikających z tego niedopowiedzeń. Dobra robota, jest to tekst na wysokim poziomie. 

Fajny ten Twój tekst, aż chciałoby się przeczytać jakies fantasy w podobnym klimacie.

Setting jest nieoczywisty, ale świat przedstawiony bardzo wciąga. Jednakże największym plusem tekstu jest język, którym operujesz – płynny, plastyczny, unikatowy. Czytało się to lekko i przyjemnie i mimo że nie przepadam za tekstami w 1 osobie liczby pojedynczej, tak tutaj nie miałem z tym żadnego problemu, ale to dzięki umiejętnym opisom, wartkiej akcji i przemyślanym dialogom.

Szkoda, że końcówka tak się urywa. Czytałem te nazwy własne, próbowałem wchłonąć w te czarodziejskie zawiłości, ale nie czuję, że wiem wszystko. Tak jakbym potrzebował solidniejszego wyjaśnienia całej intrygi na sam koniec. To fragment jakiejś większej historii? Większego świata? Niektóre wydarzenia i artefakty były opisane dość zwięźle, przez co nie bardzo się w tym odnalazłem. Na szczęście nadrabiałeś to warsztatem i samą historią, przez co i tak bardzo dobrze mi się to czytało : – )

Krarze!

 

Ojej, bardzo mi miło. <3

Jestem pewien, że możesz i tak być zadowolony ze swojego tekstu (którego nie mogę się doczekać, ten konkurs to naprawdę żyzna ziemia pod zasiew fajnych opowiadań!). Najbardziej się cieszę, że napięcie się utrzymuje, a konstrukcja świata fajnie współgra z bohaterami i wydarzeniami.

 

Odnośnie do każdej miałem takie samo pojęcie.

Z początku miałem taką wersję, potem któraś beta zaproponowała mi aktualne rozwiązanie i jak się okazuje – jest poprawne. Bodajże “Odnośnie każdej…” byłoby rusycyzmem :D

Dziękuję Ci za bardzo rozbudowany i tak miły komentarz!

 

Ananke!

 

Uwielbiam formę Twoich komentarzy :D

Możliwość zobaczenia wrażeń na bieżąco (no, prawie jak live reaction xD) to ciekawy sposób na analizę własnego tekstu. Prawie jak beta 2, doceniam pracę włożoną w Twój komentarz. <3

Musiałem urwać, limit to bezwzględna kochanka ;_; 

W sumie to nawet nie kochanka, a sierżant musztry z pałką, stojący nad karkiem biednego pisarza. Ale najbardziej cieszy mnie to, że się podobało!

Dzięki :D

 

Kokusie!

 

<3

Jako że byłeś ze mną niemalże od samego początku mojej pisarskiej przygody, to masz świetne spojrzenie na postęp, który się w tym czasie poczynił. Łezka się w oku kręci, gdy widzę takie pochwały. <3

Chciałem zrobić z niego szczwanego drania, nie sierotę skończoną, ale takiego typeczka, co woli uciec albo się ukryć, aniżeli tłuc pięściami na prawo i lewo. Więc to, że konstrukcja bohatera wyszła przekonująco jest jak kolejny zastrzyk motywacji do dalszego pisanka. :D

Dziękuję raz jeszcze za betę i tak miły komentarz pobetowy!

 

Goły Doczu!

 

mucho texto

 

xD

 

Rozumiem Twoje zarzuty, generalnie z tego co widzę, to ludziom bez zbytnich wątpliwości bardzo podoba się początek i rozwinięcie, a zakończenie to już zależnie od cierpliwości czytelnika. xD Uległem limitowi Ale jak mówisz, spróbuję dłuższej formy.

I tak jestem dumny z tego tekstu, kurde. Jednak bym potrzebował tych 10/20k zzs więcej na dopięcie wszystkiego, ale trudno, wyszło tak jak wyszło i no nie ma co ukrywać. Zawsze jakaś nauczka na przyszłość (a mianowicie smolić limity xDDD). 

Najbardziej się cieszę, że konstrukcja bohatera mi wyszła – w przeszłości często dostawałem zarzuty, ze główny bohater jest zbyt… przewidywalny, płaski.

Więc postanowiłem w końcu zrób drania, który woli uciec niż walczyć xD

Cieszę się, że jednak pozytywy tekstu znalazłeś, a nawet całkiem ich sporo. <3

Dzięki!

 

Oszatan!

 

Zawiłość to moje drugie imię, nawet mój nick o tym świadczy trochę xD

Ale hej, nawet w tym natłoku różnych zakręceń, lawin i pimparumpów znalazłaś coś dla siebie i to mnie najbardziej cieszy ^^

Na samym końcu po prostu dokonują kolejnego, mniejszego już napadu, a kobieta na jego brzuchu i mężczyzna na ramieniu to cóż… ramiona trójkąta xD Ahmes podejmie się różnych sposobów, by dostać się do bogactw, skrywanych w pałacach i nie tylko. :>

Dziękuję za odwiedziny i komentarz <3

 

Mateuszu!

 

Cieszę się, że uległeś mojej “reklamie” :D

Język to całkiem delikatna sprawa – łatwo zrobić z niego zbyt płaską narrację, a łatwo też przegiąć w drugą stronę i władować się na główkę w morze purpury, więc tym bardziej mi się cieplutko na serduszku robi, gdy widzę pochwały w stronę sposobu, w jaki tekst jest napisany!

No cóż, pozostało mi dalej rozwijać uniwersum i mieć nadzieję, że w przyszłych tekstach będzie więcej wyjaśnień dla intryg i elementów świata przedstawionego. ^^

Dzięki za odwiedziny i komentarz :D

 

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

umykając skąpanymi w mroku uliczkami.

IMO skąpane w świetle, pogrążone w mroku.

I znów musiałem pozbawić się natrętnych rozmyślań,

IMO raczej pozbyć.

– O, a nie zapytasz co u siostry? – Zawsze miałem niewyparzony język. – Z tego, co wiem, spędzałem z nią więcej czasu, niż ty.

Popuściłeś wodze narracji, i ogólnie oceniam to bardzo dobrze, jest dużo swady i dowcipu, ale czasem za dużo – to jednak dziwne, że w tak dynamicznej scenie narrator tyle opowiada o sobie i tak siebie chwali.

Jak dobrze, że nie zapytał mnie czemu w takim razie chcę się pożegnać z tak wspaniałym artefaktem. Uf.

Podniosłem wzrok i wnet tego pożałowałem.

Z tyłu gospody. Te oczy, widziałem je.

Widziałem je poprzedniego wieczora, gdy prawie straciłem życie.

I te oczy spoglądały prosto na mnie.

Szybko spakowałem posążek i nieco zbyt gwałtownym ruchem pchnąłem pakunek w stronę szlachcica.

Wyglądała zabójczo.

 

Monolog wewnętrzny w karczmie – maniera stawiania samowystarczalnych zdań po sobie czasem irytuje.

 

Nie mogę tego do końca nakłuć, ale mam wrażenie przesady w opisach. Uderzenie zaraz ma wgniatać czaszkę, piękność powalająca, na widok strażników bohater prawie się moczy – brakuje półtonów.

– Słyszałem o tobie. – Wiele różnych rzeczy. – Niejedno zresztą! – Z wielu różnych źródeł. – Masz solidną reputację w mieście. – O czym dobitnie świadczy wiele obitych mord i utraconych bogactw.

Powyżej się pogubiłem, kto tu mówi co? Bon motowe strasznie.

 

Dynamiczna akcja, ciekawy świat, opisany zarówno wprost, jak i za pomocą detali językowych i przedmiotów, wielopoziomowa intryga, do tego żywa i dynamiczna narracja – nominuję.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Barbarianie, to cieszę się, że nie odstraszyłam komentarzem. :D

A limit to chyba zmora prawie wszystkich nas, piszących na ten konkurs… ;p

Cześć. Wybacz mi, że nie będę słodzić.

 

Klasyczna opowieść w dobrym wykonaniu. Pytanie czy nie zbyt dużo klasyki względem opowieści.

Tekst broni się najmocniej od strony światotwórczej, chociaż musi ona dźwignąć spory ciężar prostoty narracji. Moim zdaniem tekstowi nie umniejszyłoby (ani nie zaszkodziłoby) odważniejsze światotworzenie, mimo iż jest to jednostrzał (?) a fabuła pozostaje odcinkowa. Historia typu „boski artefakt objawiony nagle czyni wybrańcem przypadkowego człowieka” jest sama w sobie umiarkowanie ciekawa – musi zatem nadrobić na wielu frontach (sama piszę o podobnym motywie, więc rozumiem trud i ból tego nierównego starcia).

 

Chociaż świat jest inspirowany starożytnością, nie czuć wiele tej starożytności w beztroskiej, bardzo luźniej, momentami absurdalnej narracji (wydaje mi się, że „pacan”, „skubana”, „tere-fere”, „złamas” i „jełop” zasługują na swoje odpowiedniki w autorskim autonomicznym świecie – nikt nie mówi, że to jest łatwe, ale robisz to wielokrotnie w zwrotach typu: „nagle jak burza piaskowa”, „syczysz jak żmija, trzeba ukręcić ci łeb”, itd., zręcznie, dosadnie i odpowiednio do settingu).

Fajnie, że pojawiają się motywy mniej eksplorowane w takich klasycznych starożytnych światach: fascynacja męskimi niewolnikami, zamiast, jak zwykle, wykorzystywania kobiet; dbałość o elementy ubrania i nazwy części stroju; dużo zwierzęcych „pierwotnych” porównań.

 

Zdarzają się cuda typu „głos drapie mnie po mózgu”, „zapasowy tunel” lub „podniosłem się na czworaki”.

 

Bohater często upomina siebie samego o swój niewyparzony język, mimo że celowo ciska ripostami rodem z taniego awanturniczego kina, jednocześnie mając znacznie chłodniejsze i rozsądniejsze przemyślenia; w dodatku zachowując przy tym ogromny dystans do swoich poczynań, jakby opisywał przygodę z perspektywy „x lat później” (wielokrotnie miałam wrażenie, że opowiadanie to retrospekcja). Między wierszami jest pewne założenie, że wewnętrzny monolog bohatera usprawiedliwi poniekąd głębię jego charakteru – że nie jest tak naprawdę wyłącznie „łotrzykiem-złodziejem”, a cwanym, bystrym gościem. Moim zdaniem ten zabieg nie wystarcza, by tę głębię ukazać. Protagonista ma także bardzo dużo czasu na sarkastyczne przemyślenia lub etyczne rozprawki w momentach bitewnego chaosu. Najlepiej broni się tutaj ostatnie zdanie opowiadania, które podkreśla tę łotrzykową bezczelność właśnie. More of this, pls.

 

Bohater wielokrotnie podkreśla, że jest kiepski w walce, a w starciu z przeciwnikiem „prędzej sam nadziałby się na swój sztylet”, a mimo to wywija fikołki, skacze po dachach i ogólnie dożywa pewnego wieku w dość brutalnym świecie. Uniki to także pewna forma walki, także ta skromność jest moim zdaniem zbędna w tym archetypie bohatera. Ciekawe jest też to, że nie widzę w Ahmesie żadnej pozytywnej cechy – nie jest to oczywiście minus, antybohaterowie są znacznie ciekawsi niż bohaterowie – jednak dlaczego, jako czytelnicy, mamy mu kibicować? Ja osobiście nie kibicowałam.

 

Są też mniej rażące, ale wciąż zastanawiające mnie rzeczy – chociażby ciężko mi uwierzyć, że na strzeżonej imprezie o dużym priorytecie, gdzie ponosi się ogromny harmider z powodu tak błahego jak dobyta broń, bohater z największą łatwością umyka głupiej straży, a gdy już straż napotyka, nabiera ją na sztuczkę typu „patrz tam, smok!”.

 

Podsumowując: tekst jest dobry, jednak mógłby być bardzo dobry. Na plus zdecydowanie Okruchy, opisy architektury, naturalizm (zwierzęce porównania; dużo „zmysłowości”, w sensie używania mniej popularnych zmysłów węchu i smaku) oraz mapka z przemyślanym kawałem sensownego świata. Przeczytałabym coś jeszcze w Twoim świecie, aczkolwiek odważniejszego.

Pozdrawiam i powodzenia!

Tłusty!

 

W sumie na główne zarzuty odpowiem – większość tekstu to opowieść z ust cwaniaka gawędziarza, stąd pewne przesady i przemyślenia… ale rozumiem zarzuty i że nie każdemu to pasuje. :P

 

Dziękuję bardzo serdecznie za miłe słowa i nominację, ocieplasz serduszko me. <3

 

Pozdrawiam!

 

Rzomgler!

 

Nażarłem się słodkiego w święta, więc może i być niesłodzone. Zapewne nie wybaczę i będę pielęgnował urazę do końca życia, ale postaram się odpowiedzieć na komentarz :>

Moim zdaniem tekstowi nie umniejszyłoby (ani nie zaszkodziłoby) odważniejsze światotworzenie

Ja Was zacznę bić za to ;_;

Albo pobiję Grav za narzucenie takiego limitu xDD

 

wydaje mi się, że „pacan”, „skubana”, „tere-fere”, „złamas” i „jełop”

Pogrzebię pewnie jeszcze nad balansem – z mojej perspektywy, gdy to pisałem, te niektóre wtręty z “prostego” języka pasowały mi do wypowiedzi w takim luźniejszym, mniej wymuskanym stylu, ale pewnie w przyszłości w tym uniwersum spróbuję jeszcze bardziej dopasować styl do klimatu. Niemniej chciałem trochę podkreślić to cwaniactwo i momentalną głupkowatość bohatera, popisującego się niby luźnym podejściem do rzeczy wszelakich

 

nikt nie mówi, że to jest łatwe, ale robisz to wielokrotnie w zwrotach typu: „nagle jak burza piaskowa”, „syczysz jak żmija, trzeba ukręcić ci łeb”, itd., zręcznie, dosadnie i odpowiednio do settingu).

Fajnie, że pojawiają się motywy mniej eksplorowane w takich klasycznych starożytnych światach: fascynacja męskimi niewolnikami, zamiast, jak zwykle, wykorzystywania kobiet; dbałość o elementy ubrania i nazwy części stroju; dużo zwierzęcych „pierwotnych” porównań.

Dziemkuję <3

 

Bohater często upomina siebie samego o swój niewyparzony język, mimo że celowo ciska ripostami rodem z taniego awanturniczego kina

A to całkiem ludzkie mam wrażenie – brak umiejętności samoregulacji w pewnych aspektach swojego życia, pomimo zauważania ich problematyczności :>

NATOMIAST

 

jakby opisywał przygodę z perspektywy „x lat później” (wielokrotnie miałam wrażenie, że opowiadanie to retrospekcja)

Takjes

Myślałem, że ostatnia scena i pierwsze jej zdanie to sugeruje, ale może za słabo to zaznaczyłem – owszem, to wszystko (poza ostatnim fragmentem) było opowieścią z ust gawędziarza Ahmesa.

 

Moim zdaniem ten zabieg nie wystarcza, by tę głębię ukazać. Protagonista ma także bardzo dużo czasu na sarkastyczne przemyślenia lub etyczne rozprawki w momentach bitewnego chaosu.

To też imo pasowało do tego zabiegu, że on o tym opowiada w przyszłości już, więc niejako dodaje coś od siebie, ale no czaję, że mogło wypaść trochę zbyt “na styk"

 

Bohater wielokrotnie podkreśla, że jest kiepski w walce, a w starciu z przeciwnikiem „prędzej sam nadziałby się na swój sztylet”, a mimo to wywija fikołki, skacze po dachach i ogólnie dożywa pewnego wieku w dość brutalnym świecie. Uniki to także pewna forma walki, także ta skromność jest moim zdaniem zbędna w tym archetypie bohatera.

Hmm, jako osoba trenująca szermierkę chciałem pokuszę się o rozróżnienie kwestii uników/ucieczki i walki w zwarciu. Bo żeby zaatakować i narazić się na cios zwrotny trzeba mieć pewną odwagę, wyrobiony mindset, który pozwala raz, że zranić drugą osobę, a dwa – narazić się na bycie trafionym. Owszem, można podciągnąć uniki i ucieczkę pod walkę, ale podkreśliłem, że Ahmesowi chodziło o władanie bronią (w tym pięściami) – bo jeśli chodzi o wygibasy, to jego wydajność jest niekwestionowana xD

 

a gdy już straż napotyka, nabiera ją na sztuczkę typu „patrz tam, smok!”.

 

E no, to nie było tylko “pacz, małpa leci na ptaku”, tylko ZUPEŁNYM PRZYPADKIEM WCALE NIE DZIĘKI AUTOROWI coś walnęło w drzwi z impetem, co już szczególnie przykuło uwagę strażnika.

A poza tym limit mnie gonił

 

Doge (meme) – Wikipedia

 

Nie znoszę pisać opowiadań pod limit xD

 

Ale cieszem siem, że pozytywy też były. To uniwersum będę rozwijał aż do swoich ostatnich dni, ale pewnie już nie jako opowiadania, bo dostanę przysłowiowej kruwicy XD

 

Dziękujem i pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Zapewne nie wybaczę i będę pielęgnował urazę do końca życia

 

Good, good. Let the hate flow through you.

Gniew najlepiej upuścić kreatywnie, podczas pojedynków, ale ja nic nie sugeruję (na następnym piwie do dogadania).

 

A poza tym limit mnie gonił

I szyny też były złe

 

Nie znoszę pisać opowiadań pod limit xD

 

Tak, to powinno być legalnie zabronione i tępione. Ale co wpisać w regulaminie konkursowym w rubryczce “liczba znaków”? Tak czy siak następny konkurs minimum 80k pls, jeśli to czytacie, organizatorzy

Gniew najlepiej upuścić kreatywnie, podczas pojedynków, ale ja nic nie sugeruję (na następnym piwie do dogadania).

Jest to sugestia, którą chętnie rozważę przy piwku :3

 

I szyny też były złe

I SZYNY, I WIATR, I WSZYSTKO

 

Tak, to powinno być legalnie zabronione i tępione. Ale co wpisać w regulaminie konkursowym w rubryczce “liczba znaków”? Tak czy siak następny konkurs minimum 80k pls, jeśli to czytacie, organizatorzy

+1

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

– Stój, ty ośli synu jałowej suki!

OK, kupiłeś mnie. :D

Mapki, artefakty, wężowe bóstwa… Ooo. Podobało mi się. Bardzo. Jak Elder Scrolls połączone z Księciem Persji i przerobione na film, tylko dobry. ;) Kliknąłbym, gdyby się jeszcze dało.

Ale żeby nie było tak miło – jest tu baaardzo dużo szczegółów i (egzotycznych) nazw własnych, czyli z jednej strony dobrze, bo widać dużo pracy włożonej w światotwórstwo, ale z drugiej to trochę przytłaczające. W efekcie w końcu odpuściłem próby zapamiętania, kto jest kim, i czytałem na zasadzie – że tak zacytuję panią z kursu mandaryńskiego – ,,nie rozumiem, ale buja”. I wtedy – bach…

Myślałem, że lubisz gadać? – Henutta uśmiechnęła sięzeskoczyła na podłogę.

Aż zamrugałem, bo byłem pewien, że to mi pochrzaniły się postacie. Literówka albo nieoczekiwana zmiana tożsamości płciowej.

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Piacho/Dźwiękołazie!

 

Czuj się kupiony <3

Za porównanie do Elder Scrollsów i PoP masz ode mnie piwko, dziękuję :D Nie powiem, Tamriel ma od lat wpływ na moje światotwórstwo i jak się okazuje – w dobrym tych słów znaczeniu. To najważniejsze <3

I no rozumiem, mam słabość do światotwórstwa, nawalania nazwami własnymi i zawiłościami, więc kalam się.

I will keep doing it. 

xD

I już naprawiłem genderbend Henuttę xDDD

 

Dzięki za odwiedziny, miły komentarz i pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Dynamika – to jest coś, na co postawiłeś i czym tekst najbardziej się wyróżnia. Dzieje się naprawdę dużo, a czytelnik nie ma kiedy złapać oddechu. Nie każdy lubi takie podejście, ale ja akurat tak dynamiczne historie zawsze poznaję z dużą przyjemnością.

Chociaż sam początek nie przekonał mnie do końca. Klasyczny wątek złodziejki każącej gonić się po dachach, żeby przedstawić swoją propozycję, a później próba przekonania złodzieja przez podarowanie mu niezwykle cennego przedmiotu, spowodowały, że początkowo kręciłem nosem.

Ale później wkręciłem się w fabułę i czytałem z dużym zainteresowaniem aż do samego końca. No, może mógłbyś nieco rozszerzyć końcówkę, bo konstrukcyjnie nieco odbiega od o wiele dokładniej zbudowanego wstępu. Ale to szczegół, od pewnego momentu tekst praktycznie „sam się czytał”.

 

Odnośnie języka, zagrałeś ryzykownie. Masz trochę ładnych zdań i porównań / dialogów / epitetów, które budują klimat Twojego świata. I widzę, że potrafisz to robić. Ale z drugiej strony niekiedy język staje się chyba nazbyt przesadzony. Pamiętaj, że granica między poetyckim opisem, a kiczowatą grafomanią, jest zaskakująco mała ;)

To pewnie częściowo rzecz gustu, ale na Twoim miejscu pozbyłbym się wielu przysłówków i przymiotników, które potrafią zamulać dynamiczne fragmenty.

 

Na przykładach:

 

1) Przysłówki:

„Wstał z ławki, odetchnął głęboko i uśmiechnął się łagodnie.”, a zaraz wcześniej masz „zapytałem niepewnie”. Albo „Przez bezlitośnie długą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, …” – moim zdaniem zawsze o wiele lepiej brzmi po prostu „Długo patrzyliśmy sobie w oczy, … „

 

2) Przymiotniki:

 

Długie cielsko stało na kilkunastu parach jaszczurzych nóg, a długa, smukła głowa szczerzyła ostre, długie jak sztylety kły.

W jednym niezbyt długim zdaniu masz 6 przymiotników, z czego aż 3 (!) razy pojawia się „długie”.

 

3) Ryzykowne porównania:

 

Szum głosów falował jak wzburzone morze podczas sztormu.

A ja czułem się jak zagubiona łódka rybacka.

[…]Panika zaczęła rozlewać się po tłumie jak gęsta krew.

Łódka rybacka raczej nic nie czuje, a porównywanie gwaru uczty do falowania morza w trakcie sztormu (albo szerzącej się paniki do rozlewanej gęstej krwi) część czytelników może uznać za nieco przesadzone ;) Z kolei „chropowaty głos drapiący po mózgu” spowodował, że sam podrapałem się po mózgu :P

 

4) Zaimki:

Standardowo, jak to w narracji pierwszoosobowej, mógłbyś gdzieniegdzie powyrywać jeszcze trochę zaimków-chwastów, jak tutaj:

Iuhet skoczył w moim kierunku, ale mnie już tam nie było. Przeciskałem się między ludźmi; po chwili sami zaczęli ustępować mi miejsca.

 

Leżąca na moim brzuchu kobieta spojrzała mi prosto w oczy.

– A tam, prawdziwy. – Młody szlachcic, który opierał głowę na moim pobliźnionym barku prychnął i machnął lekceważąco ręką.

 

Na koniec podkreślę raz jeszcze, że całość wyszła naprawdę dobrze, a wykreowany przez Ciebie świat odkrywałem z zaciekawieniem :) Więc powyższe uwagi potraktuj jako coś, co w mojej ocenie wyniosłoby historię (i ogółem – Twoje pisanie) na jeszcze wyższy poziom.

Perruxie!

 

Chciałem, żeby tekst był dynamiczny, więc cieszę się, że tak też jest postrzegany. <3

Jest to też wynik tego, że limit był jaki był, to też nie mogłem sobie pozwolić na pitu pitu (a kusiło :P).

Co też nieco ugodziło w końcówkę, bo tam należałoby pewnie dodać jeszcze z kilka dobrych tysięcy znaków ze spacjami, ale no cóż xD Chyba nastał czas na powieść, zobaczymy.

Miałem pewien cel w przerysowaniu niektórych aspektów języka, żeby postawić na “gawędziarstwo” bohatera, ale racją jest, że może w niektórych miejscach poszło to za daleko. Wezmę pod uwagę na przyszłość!

Bardzo mi miło, że tak się spodobało, dziękuję za odwiedziny i komentarz! Spróbuję jeszcze dopieścić tekst z niektórych zaimków i pierdółek :P

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Piemkne :> <3

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Khaire!

 

Czytałem już coś kiedyś z tego uniwersum, zdaje się o sępach krążących nad Hedżeret. Podobnie jak tam, największą siłą tej historii jest tło – nieoczywiste, ale przemyślane, spójne, z dostosowanym do niego językiem opowiadania. Wydaje mi się, że jest to pewien poziom swobody, który może osiągnąć Autor, spędziwszy godziny, dni i noce na przemierzaniu wykreowanych przez siebie światów. Wie, co się kryje za węgłem, którędy do najbliższego portu, jak wygląda Heweszyta itp. I cokolwiek nie napisze, ja Czytelnik będę to łykał jak pelikan, bo wiem, że on wie i można mu zaufać.

Teraz nawet mogę sobie obejrzeć mapkę, za co kolejny wielki plusior :)

 

Tej opowieści trochę zabrakło, żebym zaangażował się w fabułę, nabrał sympatii do bohaterów czy trochę podskoczyło mi tętno na zwrotach akcji. Zastanawiałem się, czemu tak – myślę, że to kwestia kontroli tempa i tego, że Ahmes jest strasznie absorbujący. Wciąż komentuje, zarówno w dialogach jak i z narracji, bije się z myślami i ludźmi, biegnie gdzieś, skacze, jakbym uczestniczył w live z przejścia na czas Assassin’s Creed czy Prince of Persia. I nie zrozum mnie źle, nie mam nic przeciwko przygodówkom. Osobiście wolę mieć jednak czas na oddech i samodzielne zastanowienie się, co i jak. Kiedy tempo jest zbyt duże, przestaję czuć prędkość i momenty przyspieszenia, kiedy ludzie ciągle gadają, przestaję ich słuchać i przepadają czasem ważne wypowiedzi, a żarty w zbyt dużym zagęszczeniu zwyczajnie przestają mnie śmieszyć.

Jeszcze styl miejscami wydaje mi się odrobinę przekombinowany, niektóre opisy kompletnie nie siadły:

Marszczył się i krzywił przy tym, jak depilowany starzec.

Myśli kotłowały mi się w głowie i coraz to dziwniejsze teorie kształtowały się z chaosu idei.

Na koniec, tak sobie myślę, że limity w Twoim przypadku bardzo szkodzą. Masz rozległe i bogate uniwersum, które naprawdę zasługuje na to, żeby w nim sobie trochę pobyć i poznać je lepiej, a nie tylko rzucić okiem na dioramę dwa na dwa metry ;)

 

Pozdrawiam!

D_D

Twój głos jest miodem... dla uszu

Hej!

 

Widzę, BC, że bardzo ładnie doszlifowałeś warsztat. Zdania masz okrągłe, nie potykasz się o słowa, a narracja moim zdaniem poprowadzona jest bardzo spójnie. Tylko dialogi kuleją, ale to też jest coś, co możesz doszlifować.

Pomimo dobrego języka i bardzo ciekawego, mało typowego dla fantastyki, świata, nie jestem do końca zadowolony z Twojego tekstu. Świat, który przedstawiasz jest niewątpliwie jednym z największych atutów opowiadania, tym bardziej, że informacje na jego temat przemycasz bardzo umiejętnie, unikając dłużyzn w postaci infodumpów. Poczułem jednak w pewnym momencie przesyt. Na pewno masz ten świat świetnie poukładany i przemyślany, to widać od razu, ale chyba chciałeś opowiedzieć mi go za duży kawałek jak na tekst na 60k znaków.

Postać głównego bohatera to taki cwaniaczek, któremu zawsze udaje się wyjść cało z każdej opresji, ale rzadko to wyłącznie jego zasługa, a częściej fartowne zrządzenia losu. No OK, łykam takiego bohatera, bo czemu by nie? Więc tu się czepiać nie będę o postacie. No, dobra, przyczepię się o Hennutę, i nie chodzi mi tylko o imię, które cały czas kojarzyło się z Hanutą (tym wafelkiem), ale też o to, że wprowadzasz ją jako game changer, a ostatecznie okazuje się tylko zleceniodawczynią questa, plus rola w końcówce jako deus ex machina et consortes.

Fabuła się klei, choć czasami – przez ozdobniki – uciekała mi z rąk i musiałem ją na powrót łapać. No i tak się klei i klei, Twój Peter Parker zyskuje swoje supermoce wraz z bransoletą, towarzyszy mu przy tym i sekunduje Black Cat Hanuta, potem porywa bohatera Dock Ock, sprowadza do Katakumb, a potem… A potem się to przestaje kleić, coś wybucha, coś się dzieje, ktoś przybywa z odsieczą, po czym dostajemy scenę łóżkową i ja się pogubiłem.

Pisałeś w jednym z komentarzy, że musiałeś ciąć, przez co końcówka ucierpiała. Pisałeś, że potrzebowałbyś jeszcze z 10/20k znaków, żeby tekst zawierał wszystko to, co chciałeć w nim zawrzeć. Limit, co? Wiem, znam ten ból. Ale uważam, że czasem lepiej dać sobie spokój z konkursem, będą przecież następne, i napisać tekst, tak jak się chce, olewając limity i inne ewentualne ograniczenia. Ta historia mogłaby być bardzo dobra, mogłaby miec porządne zakończenie, mogłaby odpowiednio wybrzmieć, odpowiednio przedstawić wydarzenia, czego nie robi w zakończeniu, a jest zaledwie niezła. A główna wina za tę “tylko niezłość” spoczywa na tych 10/20k znaków, których nie napisałeś. I tyle samo zabrakło dla TAKa z mojej strony w głosowaniu piórkowym.

Leszek Miller powiedział kiedyś: “Prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy”. Sparafrazuję więc Pana Leszka i napiszę: naprawdę dobre opowiadanie poznaje się nie po tym, jak się zaczyna, ale jak się kończy ;)

Pomimo całej sympatii dla Ciebie, i całego wrażenia dla Twojego postępu a propos warsztatu, w głosowaniu piórkowym niestety będę na NIE.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

 

PS. Skoro ciąłeś, dlaczego ofiarę tych cięć nie padły takie rzeczy, jak na przykład opis tego gościa pocierającego przedramieniem oko? Przecież to postać, która w sumie nie wiadomo kim jest, co ona tam robi i wystarczyłaby o niej jakaś wzmianka, a Ty walnąłeś dla niej taki kawałek tesktu:

Patrzył na mnie ciekawskim wzrokiem spod gęstych, czarnych brwi. Wbrew modzie nefertańskiej, która faworyzowała noszenie krótkiego wąsa, mężczyzna ten skrywał niemal połowę twarzy pod gęstą, kędzierzawą brodą. I już zupełnie wbrew zwyczajom szlachty, nie nosił peruki, a własne włosy spięte w kitkę.

Czy chciałeś w tym opisie przedstawić olejny kawałek świata? Bo tak to w sumie wygląda – mam na myśli podkreślone fragmenty, które więcej mówią czytelnikowi o świecie, niż o opisywanej postaci. To w sumie bardzo ładny zabieg, żeby w taki sposób, bez ordynarnego infodumpienia, wplatać informację o świecie w tekst, ale to Ci zabierało potrzebne znaki. IMHO ciąłeś nie tam, gdzie powinieneś ¯\_(ツ)_/¯

Known some call is air am

Duago!

 

Tak, to to samo uniwersum, dobrze zauważyłeś :D Miło zobaczyć pewną ciągłość czytelniczą u użytkowników, podnosi na duchu. Dziękuję za zaufanie dla autora, widząc takie opinie czuję bardzo duży kop motywacji, by dalej pracować nad uniwersum!

 

Prince of Persia i Assassin’s Creed miały duży wpływ na kreację nefertańskiej części uniwersum więc skojarzenia słuszne. I niejako chciałem, żeby tempo było właśnie takie – gdy słyszę “łotrzykowe”, przed oczami właśnie mam susy, przewroty, szybkie twisty i tego typu rzeczy (oraz skradanie i nieco tego też wcisnąłem, chociaż wiadomo, chciałoby się więcej ^^). Natomiast rozumiem, że nie dla każdego jest to optymalne tempo, zwłaszcza w tekście pisanym.

 

Ech, na limity mógłbym psioczyć godzinami, no masz rację xD 

Powoli zaczynam odchodzić od opowiadań i chylę się ku powieściom, bo parę osób mi mówi, że Time is Highest na taki manewr – zobaczymy. Mam co najmniej jedno opko jeszcze na warsztacie, więc z pewnością tego nie odrzucę w pełni. :D

 

Dzięki za odwiedziny i komentarz!

 

Outta!

 

Na początku chciałem podziękować za miłe słowa odnośnie warsztatu, zwłaszcza od takich użytkowników jak Ty, którzy przewijali się w komentarzach moich tekstów od początku tak naprawdę – a Wy macie najlepszy pogląd na to, jak to wyglądało wcześniej i jak to się zmieniło. Też ten feedback buduje, mam wrażenie, najbardziej (oczywiście nie umniejszając innym – każdy feedback jest ważny :D).

Już od jakiegoś czasu słyszę, że najmocniejszą stroną moich tekstów jest świat – więc na nim pracuję najwięcej, bo przychodzi mi to całkiem automatycznie. A jak słusznie zauważyłeś, przedstawienie złożonego świata wymaga wielu znaków. I no właaaaśnie…

 

Ceterum censeo Limitem esse delendam!

 

A tak na poważnie, coś w tym jest. Generalnie pomysł na tekst powstał już wcześniej, miałem w planach opowiadanie łotrzykowe z Ahmesem w roli głównej, a tu gravel mi mówi Hold your horses Medjay, bo będzie konkurs na takie właśnie opko. No to co mi tam, poczekam na regulamin i napiszę dla konkursu.

I właśnie może to był błąd.

W sensie inaczej – konkurs był świetną motywacją i punktem zapalnym żeby tekst napisać. Bez tego nie wiem, czy bym się za to zabrał (pewnie tak, ale z mniejszym zapałem) – tutaj miałem pewność, że więcej osób przeczyta (bo jednak kolosy po 70/80k znaków naturalnie cieszą się mniejszym zainteresowaniem), więc popłynąłem z prądem.

Mogłem po prostu rozpisać końcówkę i wrzucić z tagiem, ale poza konkursem – duch łotrzykowego opowiadania by został, a sam tekst byłby pełniejszy.

Henutta i Wazad są kluczowi dla całego uniwersum i dalszych opowieści – co, no cóż, jest pewnym strzałem w stopę w przypadku limitu. Autor chce ich wcisnąć, ale raz – zużywa więcej limitu, a dwa – nie pozwala im wybrzmieć tak, jak powinni.

Postaram się nie popełnić już tego błędu – jak mam historię na jakąś konkretną długość, to nie będę jej skracał pod limit, bo i tekst traci, i czytelnik traci wrażenia, które mógłby dzięki usuniętym znakom zyskać. Rozumiem Twoją decyzję odnośnie głosowania, nawet jeśli boli w serduszko, i postaram się poprawić z wszystkich grzechów. :D

Dzięki za wyczerpujący komentarz!

 

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Przeczytałem. Powodzenia. :)

Koalo!

 

Hej, dzięki za lekturę :3

A chciałbyś może podzielić się wrażeniami? wink

 

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Bardzo dobre opowiadanie, Barbarianie. :)

Nietypowe zdanie otwarcia, podkreślające wady bohatera, a nie zalety. W zasadzie zdanie klucz, bo czterema słowami wyjaśniasz, o czym nie będzie opowiadanie i jednocześnie puszczasz oko, o czym będzie. ;)

Podobało mi się, trudno, żeby nie. Sześćdziesiąt tysięcy znaków, a tu akcja goni akcję. Gdzieś tam przeskanowałem lekko tekst pod koniec, przy kolejnych bohaterach i świątyniach, ale przez większość czasu dobrze się bawiłem.

Fajnie, że odwróciłeś role, trochę nieporadny, męski bohater, i twardo stąpająca po ziemi kobieta. Gdzie tu słaba, a gdzie silna płeć? :) Można powiedzieć, że opowiadanie poprowadzone w znanych schematach, ale to nie jest absolutnie wada. Pokazujesz tylko, że umiesz stosować znane chwyty. :)

Tu nie potrzeba szeroko się rozpisywać. Dobrze skrojona, złodziejska robota. :)

Pozdrawiam.

 

Darconie!

 

Bardzo się cieszę, że opowiadanie aż tak przypadło Ci do gustu! :D

Doceniam zwrócenie uwagi na początek – jakiś czas temu ktoś mi powiedział, że często gdy sam początek tekstu jest dobry, ba, pierwsze zdanie przyciąga uwagę czytelnika, to potem jest już z górki.

No, nie zawsze jest to tak proste, ale z pewnością zachęcenie czytelnika wstępem to jeden z najważniejszych kroków. I bardzo mi miło, że tym razem tak było. ;)

Dzięki za przeczytanie i miłe słowo!

Pozdrawiam

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Anet!

 

Hej, dzięki za odwiedziny i miły komentarz, bardzo się cieszę <3

 

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Stój, ty ośli synu jałowej suki! – wydarł się któryś ze strażników.

 

Jakieś znajome mi się wydało. ????

 

Po pierwsze, jak to zostało już wspomniane, to „Howardowy” vibe opowiadania. Z czasów, kiedy Conan był jeszcze był młodym złodziejem szukającym bogactwa na ulicach zamorańskich miast. Co jest na plus, bo niby każdy wie co to za klimat, ale nie każdy wie jak go uzyskać. Co prawda to inny świat, ale te same brudne uliczki. Bardzo mi się.

I teraz świat. To największa wada i zaleta opowiadania. Dlaczego? Bo widać, że jest większy, niż te kilkadziesiąt tysięcy znaków, ale jednocześnie przytłacza czytelnika w kontakcie z tekstem ilość nazw własnych krain, bogów i postaci. Pogubiłem się w tych kapłanach. To jest zdecydowanie do dopracowania, umiejętne przedstawienie świata, bez przytłoczenia. Dawkowanie kropelkowe, żeby czytelnik łyknął, ale się nie zapchał, chociaż czytało się płynnie mimo, że (jak niektórzy to twierdzą źle bo) w pierwszej osobie. Otóż jestem fanatykiem pierwszoosobowej narracji, a więc z automatu tu masz plusa.

Ale część zaimków osobowych to bym wywalił na zbity pysk! <angry Zalth noises>

Anyway, było płynnie i ciekawie i bohater też niczego sobie i sympatyczny (przynajmniej zdaje sobie sprawę w czym jest dobry a w czym raczej nie), ale wraz z upływem liczby znaków zastanawiałem się dokąd opowiadanie mnie zaprowadzi. Ot, jebnął błyskotkę cyganowi, jakoś się z tego wywinie. Jak to złodziej.  

I się rozczarowałem. Dobry twist funta wart. Chyba jakoś tak…

I co? Bardzo dobrze. Żebym to ja tak pisał, kiedy byłem w twoim wieku. :D

 

P.S. Poczułem się zobligowany do użycia słowa ‘jeb” w komentarzu.

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Zalth!

 

Dziękuję Ci za przeczytanie i komentarz! <3

Przyrównanie do Howarda odbieram pokornie – fajnie by było, gdyby udawałoby mi się to utrzymać – ten przygodówkowo-starożytny klasyk to coś, z czego najwidoczniej świadomie czy mniej świadomie korzystam (a nawet jeszcze nie czytałem xD).

Z grzechów postaram się poprawić. *salut*

 

Dzięki i pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Nowa Fantastyka