- Opowiadanie: visznu.8 - Silent Scream

Silent Scream

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Silent Scream

 

Silent Scream

 

 

 

 

Wracałem właśnie z długiej i męczącej podróży do mojej rodzinnej miejscowości… Jak sięgam pamięcią było to 22 listopada 19…roku. Noc była zimna i głucha a drażliwy stukot wagonów nie pozwalał na chociażby jedna minutę snu, którego tak bardzo wtedy potrzebowałem. Bez przerwy tylko głośny ryk zatrzymującej się na kolejnych stacjach lokomotywy. Miałem wrażenie że doprowadzi mnie to do obłędu. Potem sygnał odjazdu i znów pogrążony byłem w monotonnej kakafoni galopującej maszyny. Obserwując za oknami rozpościerającą się na nocnym niebie bladą poświatę księżyca, czułem, ze powoli zbliżam się do kresu mej podróży. Być może udało mi się nawet na chwilę zasnąć, lecz nie mogę być tego do końca pewien, gdyż odgłos uderzających o szybę gałęzi rozbudzał co jakiś czas moją świadomość wyrywając z objęć błogiego półsnu. Do … dotarłem dopiero we wczesnych godzinach rannych. Gdy wychodziłem z mojego przedziału ze zdziwieniem spostrzegłem, że w pociągu jest już zupełnie pusto. Byłem więc ostatnią wysiadającą na stacji osobą. Chwyciwszy niemrawo mój bagaż, niespiesznie podążyłem w stronę wyjścia. W moich oczach malowała się jeszcze głęboka senność a na ciele odczuwałem pozostały po nieprzespanej nocy chłód. Na dworze panował jeszcze osobliwy dla późnej jesieni mrok, lecz pomarańczowe światło ulicznych latarni zdawało się w pełni oświetlać ścieżki którymi lada chwila miałem zamiar podążać. Zanim jednak ruszyłem z miejsca sięgnąłem do kieszeni po papierosy i w miarę jak oddalałem się od tonącego w oparach mgły peronu, czułem jak nikotynowy dym coraz bardziej przenika moje płuca, odpędzając z twarzy ostatnie przejawy znużenia. Od domu dzieliła mnie droga kilku kilometrów, dlatego też nie chcąc marnować sił przysiadłem na chwile na ławce w pobliskim parku. Tam też otworzyłem karty poezji jednego z moich ulubionych pisarzy i przeczytałem fragment…

 

W topieli czarnych lecz płonących skał,

spotkałem cząstkę siebie, gdzie rozległa mgła.

Jest zimno i ponuro już zawyły bzy.

Tam z dali gdzieś dobiega ten złowieszczy syk,

jest głosem co wciąż patrzy w najgłębsze me sny…

 

 

Następnie powoli ruszyłem w dalszą wędrówkę. Doszedłem w końcu do miejsca, gdzie ponad szeregiem budynków i drzew widać już było sięgającą niemal chmur starą kościelną wieżę. Na jej wypłowiałym tle oziębłych i ceglanych ścian majaczył ogromny, wręcz muzealny zegar. Tarcza jego choć zaśniedziała to miała w sobie jakiś hipnotyczny czar. Dawniej, gdy byłem dzieckiem, dogłębnie wsłuchiwałem się w rozlegające się przy każdej pełnej godzinie uroczyste brzmienie tego nadzwyczajnego majestatu. Z wiekiem jednak odzewy zegara były coraz rzadsze. Po pewnym czasie zupełnie zamilkły, a wraz z nim cała tutejsza okolica stała się jakby obca. Wlokąc się długimi i wąskimi alejami odnajdywałem wzrokiem znajome mi miejsca, piwiarnie, nieczynne jeszcze sklepy, a także stary zaniedbany cmentarz o którym nikt już nie pamiętał. Tu właśnie kończył się obręb ulicznych latarni. Dalej poruszałem się już w nieustających jak dotąd połaciach szarości. Niedługo potem znalazłem się przed drzwiami mojego mieszkania.

 

Wszedłszy do środka, zdjąłem z siebie czarny płaszcz, po czym udałem się do kuchni by tam zaspokoić wreszcie mój wilczy głód. W domu panował przenikliwy chłód, a ja byłem zbyt zmęczony by rozpalić ogień w kominku. Jak nigdy wcześniej pragnąłem wtedy snu. Za oknami zaczęło się właśnie przejaśniać, a bezbarwny świt niósł ze sobą lekki listopadowy deszcz. Nie pamiętam już jak i kiedy znalazłem się w pokoju. Wiem, że leżałem wtedy na kanapie otulony w gruby wełniany koc, w chwili gdy ujrzałem coś co od razu przykuło moją uśpioną uwagę. Od dziesięciu lat miewałem kłopoty z pamięcią, lecz do tego czasu byłem przekonany, że moja choroba ma przejaw na pozór znikomy i nie ma potrzeby się o nic martwić. Teraz jednak nie byłem już tego taki pewien, ponieważ wszystko wskazywało na to, że podczas mojej dwutygodniowej nieobecności ktoś obcy odwiedził moje mieszkanie. Dowodem tego była spoczywająca na stole koperta, która nie wiadomo jak i dlaczego się tam znalazła. Mimo niewyobrażalnego zmęczenia, walczyłem z myślami daremnie starając się rozwikłać tą nader dziwną zagadkę. O włamaniu nie mogło być mowy, gdyż wodząc wzrokiem po mieszkaniu nie dane było mi zauważyć czegoś podejrzanego. Wszystko zdawało się wyglądać takim jakim pozostawiłem to dwa tygodnie temu. Gdy wracałem nad ranem, dom był zamknięty a zamek u drzwi w stanie nietkniętym. Wtedy też nawiedziła mnie myśl, że być może ktoś wszedł tutaj dobrowolnie, lecz to również owiane było tajemnicą, bowiem z domu nie zginęło nic cennego, a klucze posiadałem tylko ja. Szukając odpowiedzi w mej głowie wziąłem do ręki ową kopertę. W tej samej chwili ogarnął mnie niepokój, gdy ujrzałem, że na białym papierze, drukowanymi literami nakreślone jest moje imię. Nie wiem dlaczego ale poczułem się wtedy obserwowany. Mimo ogromnego znużenia wsłuchiwałem się niemalże w każdy dźwięk, w najgłębszy nawet szelest. Rozglądałem się nerwowo dookoła. Jednak jedyne co udało mi się posłyszeć i zobaczyć to mżenie jesiennego deszczu, co rytmicznie uderzał w okna mojego nędznego siedliska. Po dłuższym namyśle postanowiłem zajrzeć do środka zapieczętowanej koperty. Wiadomość jaka się tam znajdował jeszcze bardziej rozstroiła me nerwy. Wewnątrz znajdowały się jakieś karty. Rozpoznałem je od razu, gdyż mogły należeć tylko do jednej znanej osoby. Był to przeklęty tarot mojego wiernego przyjaciela Wiliama… B…, którego ostatni raz widziałem … lat temu, ale jedno co pamiętam to właśnie owe karty, które od zawsze budziły we mnie osobliwy wyraz trwogi. Miałem je teraz przed oczami, dokładnie trzy, …, …, świat, co od razu wzbudziło moje podejrzenia. Musiały one bowiem być jakąś ważną wiadomością lub ostrzeżeniem, jakie mój przyjaciel pragnął mi zakomunikować. Przyjrzałem się im z nadzwyczajna uwagą próbując w myślach odgadnąć ich wyrocznię. Klnę się na mą duszę, iż jak zajmuje się tarotem od ponad … lat, to w tej chwili nie byłem w stanie odczytać znaczenia tych kart. Nie układały się w żaden sensowny wzór, co mogłoby naprowadzić mnie na choćby jedną wskazówkę. Nie pojmowałem tego co do mnie mówiły, lecz jednocześnie czułem, że ich przesłanie nie zwiastuje nic dobrego. Musiały mieć jakieś ukryte znaczenie. Trzy wielkie arkana tworzyły w mojej głowie obraz osobliwego lęku. Rozważając przez dłuższy czas nad istotą tej niezwykłej tajemnicy, po raz pierwszy usłyszałem te bezgłośne wołanie, co dręczy mą dusze do dzisiaj. Ten niemy krzyk co nigdy nie milknie. Właśnie wtedy ogarnęło mnie to dwuznaczne uczucie jakiego nie sposób było ująć słowa. Odniosłem wrażenie, że gdzieś w oddali słyszę głos mojego przyjaciela. Dopiero później dopuściłem do siebie myśl, ze głos ten pochodzi z mojego wnętrza. Byłem niemal pewien, że Wiliamowi grozi jakieś śmiertelne niebezpieczeństwo. Z nerwów paliłem jednego papierosa za drugim. Nie pamiętam już chwili kiedy to postanowiłem udać się do miejsca skąd najprawdopodobniej pochodziła ta mroczna korespondencja.

 

Wychodząc z mieszkania zabrałem ze sobą swój skórzany płaszcz gdzie w jego kieszeni ukryłem właśnie owe karty, oraz ostatnia paczkę papierosów. Oślepiający blask wschodzącego słońca bił mi w twarz swymi jaskrawymi promieniami. Po deszczu nie było już najmniejszego śladu, a na wschód od mojego siedliska dojrzeć można było szare połacie zapomnianych grobowców. Idąc cmentarna aleją kolejny raz mijałem te stare spróchniałe krzyże i kamienne płyty z których nie sposób było odczytać liter na nagrobku. Zbieżność tych okoliczności powodowała, że miejsce to budziło grozę w oczach ludzi z miasta. Nikt nie wiedział czyje ciała tam spoczywają, a po ogólnym wyglądzie podejrzewano tylko, że cmentarz istnieje tutaj od zamierzchłych czasów. Ja sam widziałem niewiele więcej. Od najstarszych ludzi w okolicy dowiedziałem jedynie, że cmentarzysko liczy sobie trzydzieści dziewięć grobów. Do tego czasu liczba ta nie uległa zmianie. Przeszedłszy to miejsce wkroczyłem na drogę prowadzącą przez miasto, a następnie doszedłem do stacji kolejowej. Na pociąg nie musiałem długo czekać. Był chyba przed czasem. Kończyłem właśnie palić papierosa, kiedy to stało się coś czego nie w owej chwili nie pojmowałem. W powietrzu rozległ się zapomniany lecz równie znajomy rozdźwięk. Niemożliwe, pomyślałem, a jednak brzmienie to było nadzwyczaj klarowne bym mógł mieć chociaż cień wątpliwości. Kościelny zegar ożył, jego pogrzebowy ton rozbrzmiewał w przestrzeni swą głuchą i zapomnianą symfonię. Nie wiem dlaczego, ale chciałem jak najszybciej opuścić stację, więc od razu wsiadłem do pociągu. Kilka sekund później usłyszałem sygnał odjazdu.

 

W miarę jak oddalałem się od …, pogłos z wieży stawał się coraz słabszy i pozwolić sobie mogłem na przeczytanie paru wersów poezji.

 

 

…W krainie jawnych zdarzeń, bez granic bez tchu,

żyjemy nadal martwi na cierniach ze snu.

Posępny ogród śmierci nawiedza mą jaźń.

Otwieram ciężkie wrota, już wchodzę w ten świat,

gdzie urok swój rozściela ta złowieszcza kaźń

Gdy senność niedaleko uwiła swój czar,

rozpadam się na części, by dosięgnąć dna.

W dolinie czarnych blasków odnalazłem sny.

Gdzie drżące wiatry krzyczą w zapomnieniu chwil,

już widzę lśnienie mroku i te czarne bzy.

 

Podróż ciągnęła się godzinami, a ja nieustannie myślałem o tych przeklętych kartach świat, …, kochankowie. Bałem się sięgnąć po nie do kieszeni, gdyż odnosiłem wrażenie że przesiąknięte są one złą energią. Sądziłem tak ponieważ razem z Williamem od wielu lat pałaliśmy się czarna magią i każda należąca do nas rzecz była napiętnowana nasza mocą, co sprawiało, że przynosiły one pecha wszystkim którzy ośmieli się je chociażby tknąć. Wspominałem te czasy przez dłuższa część mojej wyprawy. Wkrótce potem dotarłem do ostatniej stacji, skąd powrót do domu miałem dopiero następnego dnia. Widok starych, wysłużonych i kamiennych budowli od razu zwrócił moją uwagę. Na tle zachodzącego słońca ich kontury odbijały się w mych oczach przenikając do głębi me ciało powodując w nim nieopisane drżenie mięśni. Nie spałem już prawie dwie doby a potworne zmęczenie sponiewierało mną z okrutną siłą. Czułem, że chyba tracę zmysły i może właśnie dlatego ponownie usłyszałem ten głos który zdawał się wołaniem z mej potępionej duszy. Na próżno starałem go w sobie uciszyć. Krążyłem ulicami w poszukiwaniu jakiegoś ustronnego miejsca, gdzie mógłbym odetchnąć na parę chwil. W niedługim czasie znalazłem pewien niewielki lokal. Zamówiłem sobie kilka szklanek whisky i wypaliłem chyba wszystkie moje papierosy. Tutejsi ludzie spoglądali na mnie jakby obcym wzrokiem. Odnosiłem wrażenie, że są do mnie wrogo nastawieni. Co jakiś czas ktoś odchodził od stołu, by za chwilę powrócić z kolejnym drinkiem. Za oknami widniał już księżyc. Jaśniał swym blaskiem rzucając cienie na opustoszałe przedmieścia. Gdy wychodziłem z tej speluny, enigmatyczny mrok zabarwiał najdalsze zakamarki ówczesnych grodów. Nie pamiętam która była wtedy godzina, ale czułem, że nie mam zbyt wiele czasu. Otępiony pokaźną dawka alkoholu zebrałem jednak siły i nieco chwiejnym krokiem wyruszyłem w dalszą wędrówkę.

 

Dzielnica jaką zamieszkiwał mój przyjaciel, była nadzwyczaj zaniedbana. Bezpańskie koty błąkające się po zaśniedziałych chodnikach, wbijały we mnie swe błyszczące zielenią ślepia w nadziei, że być może odwrócę ich los. Niesamowita cisza jęła się tworzyć wizerunek tej posępnej okolicy. W niektórych oknach tliły się jakieś świece a ociekające szkarłatem mury podkreślały zgubne oblicze tego gniazda. Zbliżałem się do podwoi za którymi, po zmurszałych schodach piąłem się na samą górę. Wreszcie stanąłem przed drzwiami za którymi zamieszkiwał Wiliam. Zapukałem do nich ostrożnie. Z drugiej strony nikt nie odpowiadał. Ponowiłem próbę, nadal cisza. Mogło to oznaczać dwie rzeczy, że albo nie ma go w domu, albo … Jednak chwilę później zmuszony byłem wykluczyć pierwszą tezę, gdyż jak chwyciłem za klamkę drzwi mimowolnie pchnęły się do przodu. Wydał mi się niedorzeczne by Wiliam B. opuszczając swą siedzibę nie zamknął mieszkania. Nie wiem z jakich przyczyn ale wahałem się wejść do środka. Mimo wszystko posunąłem drzwi i na własnej skórze poczułem jak z głębi korytarzy powiało przenikliwym chłodem. Bezkresna ciemność rozścielała przede mną swe zimne oblicze. Przekraczając progi, zostawiłem za sobą otwarte wrota. Kroczyłem dalej po wąskim przedpokoju, szukając jednocześnie czegoś co mogłoby rozjaśnić tą czeluść. Wypity alkohol wciąż krążył w moich żyłach, to też poruszałem się nieco chaotycznie. Niemniej jednak wiedziałem, że w ostatnim pokoju po lewej muszą znajdować się jakieś świece, przeznaczone do różnego typu rytuałów magicznych. Tam też się udałem, lecz bezdenna noc nie pozwalała mym oczom przebić się przez jej czerń. W tym samym czasie przypomniałem sobie, iż w kieszeni mojego płaszcza mam jeszcze pudełko zapałek. W niedługim czasie odnalazłem to czego szukałem. Na owalnym stole przypominającym nieco ołtarz znajdowało się kilkanaście czarnych, woskowych świec. Niektóre były powywracane i krzywe inne nawet połamane. Zapaliłem pierwsza, potem wziąłem do ręki kilka sztuk i odpalając jedną od drugiej rozstawiłem po wszystkich zakątkach mieszkania. Nieopisany lęk narastał w mej jaźni a okropna senność znowu dała o sobie znać, lecz bałem się teraz zasnąć. Wszystkiemu winna była ta złowieszcza atmosfera jaką tworzyły podrygujące na knotach płonienie. Nadal nie nie miałem pojęcia co z moim przyjacielem. Wywoływałem co chwile jego imię, lecz jedyne co mi odpowiadało to odbicie mojego niskiego głosu. Coraz bardziej się niepokoiłem i za wszelka cenę żądałem wyjaśnień. Nieopodal stołu leżało jakieś wywrócone krzesło, więc postanowiłem spocząć i raz jeszcze przyjrzeć się tym kabalistycznym kartom. Nie było to łatwym zadaniem, gdyż jak wcześniej wspomniałem karty świat, śmierć, kochankowie nie stanowiły najmniejszej nawet podpowiedzi. Nie bardzo wiedziałem czy czytać je w jakiejś kolejności, czy może połączyć ich znaczenie.

 

Zadrżałem gdy po raz kolejny posłyszałem odzew z mej duszy. Był niezwykle rzeczywisty i zdawał się być nad wyraz blisko. Przez chwile miałem złudzenie że słyszę własny krzyk, lecz zaraz potem co innego rozbudziło mój strach. Ujrzałem jak ogniki świec zaczynają się bardzo dziwnie zachowywać. Uginały się pod wpływem nieistniejącego wiatru. Wtedy zdałem sobie sprawę, iż nikt nie powinien używać owych świec do celów innych niż czarna magia. Czułem jednak, że było już za późno, że chyba nieświadomie przywołałem coś nad czym zupełnie nie miałem kontroli. Wstrząśnięty powstałem i mimowolnie rzuciłem się w stronę wyjścia. Jakież rozczarowanie spotkało mnie gdy z przerażeniem spostrzegłem że drzwi są zamknięte. Jak oszalały szarpałem za klamkę, ale ani drgnęła. Z trudem oddychałem a ze zdławionej krtani nie mogłem dobyć żadnego dźwięku. Zastanawiałem się jaki demon mógł opętać to miejsce. Czułem, że tracę zmysły. Bezgłośny wrzask nieustannie świdrował w mej głowie i rozdzierał wyobraźnię. Zdałem sobie sprawę, że zostałem tu uwięziony. Serce łomotało w mych płucach z niewiarygodna trwogą, a lodowate dreszcze przebiegły przez całe moje ciało. Słaby i zrezygnowany wróciłem do uprzedniego pomieszczenia. Błądziłem wzrokiem po wyblakłych ścianach, obserwując cienie, które nie były już odbiciem płomieni świec. To był prawdziwie upiorny widok. Smoliste kształty wiły się po domu w swym diabolicznym gwarze, który to zlewał się z beznamiętnym pogłosem w mym wnętrzu. Wtem do moich uszu dobiegło jakieś swoiste chrobotanie przypominające poniekąd przesuwanie starych ciężkich przedmiotów. Te chrzęsty mogły pochodzić tylko z jednego źródła. Otóż w domu tym znajdował się jeden pokój, o którego istnieniu zupełnie wcześniej zapomniałem. To właśnie stamtąd pochodziło owe szczebiotanie.

 

Wstęp do tego miejsca miał tylko mój przyjaciel, nawet mnie nie wolno było tam przebywać. Wiedziałem, ze coś co się tam kryje może w jednej chwili sprowadzić zgubę na zwykłego śmiertelnika i nie wiedzieć czemu brnąłem prosto w objęcia czystego zła. Znów znalazłem się w długim ciemnym holu, gdzie na samym końcu mieściła się wspomniana komnata. Dłonie oblepione miałem brudną, gorącą mazią ściekającą z ledwie skrzącej się świecy. Powietrze zdawało się być coraz cięższe i coraz trudniej było mi łapać pełny oddech. Zapatrzony w otchłań, nieuchronnie zbliżałem się do punktu gdzie nawet za dnia nie docierały żadne promienie światła. Kroczyłem w tym zakazanym kierunku, gdy nagle ze stanu otumanienia wyrwał mnie rozpaczliwy wrzask. Doznałem niewypowiedzianej trwogi, lodowaty dreszcz przebiegł po moich plecach a źródło mojego jedynego światła leżało teraz na ziemi. Uczucie grozy zwielokrotniało się sekundy na sekundę, najgorsze było jednak to, iż skojarzyłem do kogo należał ten przeraźliwy skowyt. Jęki jakie przeszywały mój umysł były nie do zniesienia. Dostrzegłem, jak miedzy szczelinami ciężkich hebanowych drzwi wyłaniają się drżące wiązki ciemnego światła. W diabelskiej komnacie szalały jakieś diabelskie moce co bezlitośnie dręczyły dusze Wiliama. W panicznym lęku nie mogłem ruszyć się z miejsca. Ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Po chwili słyszałem już tylko apatyczne kwilenie, które powoli przeobrażało się w niemy krzyk. Okazałbym się tchórzem gdybym nie zdecydował się przekroczyć w owym czasie tych czartowskich podwoi. Mimo paraliżującej zgrozy całym ciałem rzuciłem się na hebanowe wrota wpadając z donośnych hukiem do środka. Gdy powstałem, nie mogłem uwierzyć w obraz jaki malował się przed moimi oczami. Wszędzie było pełno krwi, nawet ściany umazane były ciemno czerwoną cieczą. Omal nie zwymiotowałem jak zobaczyłem kawałki mięsa, najprawdopodobniej ludzkich jelit. Powywracane do góry nogami szafki, krzesła, tworzyły w mej głowie scenerię jaka rozgrywała się tu przed chwilą. Krostowate wgłębienia w podłodze mogły oznaczać z jak wielką rozpaczą broniła się ofiara tej okrutnej zbrodni wbijając swe paznokcie w dębowe deski. Wodziłem wzrokiem po wszystkich częściach tego niedużego pomieszczenia. Pod jedna ze ścian znajdował się pewien ołtarz. Gdzieś w pobliżu rzucała swym rdzawym blaskiem stara lampa naftowa. Niemniej jednak z spostrzegłem, że coś jest nie tak. Nigdzie nie mogłem znaleźć Wiliama, a przecież niemożliwe byłoby, aby ciało tak samoistnie zniknęło. Mój Boże…– zadrżałem – co tu się wydarzyło. Zupełnie tego nie pojmowałem. Zacząłem miotać się po całym pokoju, doszukując się najdrobniejszej nadziei na to, że moje najgorsze przeczucia są błędne. Przeszukując wszystkie schowki natykałem się na różnego typu materiały służące do odprawiania ceremonii magicznych, księgi nekromancji i inne księgi tyczące się praktyk okultystycznych. Jeszcze raz podszedłem do ołtarza i zauważyłem tam coś co dało mi wiele do myślenia, a albowiem stał tam szklany kielich napełniony jakąś bezbarwna cieczą. W jego wnętrzu zanurzone były gwoździe i drewniany krzyż. Płynem jakim wypełnione było naczynie okazała się zwykła wodą. Zastanawiałem się do czego i komu potrzebne były te przedmioty krzyż, gwoździe, woda. Przejrzawszy stare podniszczone manuskrypty nieustępliwie poszukiwałem znaczenia owych symboli. Przeglądałem właśnie pradawną księgę Magii Maga Abramelina, gdy na jednej z kart odkryłem tabelę wartości literowych alfabetu hebrajskiego. Po prawej stronie nakreślone były różne znaczenia odpowiadające każdemu ze znaków hebrajskich. Zachodziłem w głowę jak wcześniej mogłem pominąć tak oczywiste przesłanie.

 

gwoździe > vau ו

woda > mem מ

krzyż > tau ת

 

Od razu spostrzegłem tutaj związek jaki miało to z wielkimi arkanami tarota.

 

 

VI > kochankowie > vau ו

VIII > śmierć > mem מ

XXI > świat > tau ת

 

 

Coraz więcej obrazów nawiedzało moja jaźń, gdy łączyłem w jedna całość ten przeklęty sekret. Wiedziałem, że kartom tarota przypisane są określone wartości liczbowe.

 

 

kochankowie > 6

śmierć > 40

świat > 400

 

 

Nie rozumiałem ich jeszcze lecz odnosiłem wrażenie, że muszą do czegoś prowadzić.

 

VI > kochankowie > gwoździe >vau > 6

VIII > śmierć > woda >mem >40

XXI > świat > krzyż > tau > 400

 

 

vau, mem, tau

 

a raczej tau, mem, vau, jako że pismo hebrajskie czytamy od prawej do lewej

 

ת מ ו

ו ת מ

ת ו מ → mawet → śmierć

 

Pojąłem wówczas mentalność tych zdarzeń. Korespondencja jaka została mi doręczona była dla mnie czytelna, aczkolwiek niektóre fakty nadal nie nie dawały mi spokoju. Jeżeli Wiliam wiedział o czyhających na mnie niebezpieczeństwach, to po co miałby narażać moje życie. Może to nie on był nadawca sekretnej przesyłki. Koniec końców to ja zostałem tutaj uwięziony. Możliwe, ze to o moją śmierć chodziło, a te trzy karty miały być dla mnie przestrogą. Na te zgubną myśl, me serce zadrżało. Rzuciłem w popłochu księgę i niezwłocznie posuwałem się w stronę wyjścia. Było już jednak za późno. Szatańsko kirowe cienie zatarasowały mi drogę. Pętały się w nader koszmarnej mieszaninie jęków, majacząc w otchłani najbardziej niegodziwy z mych grzechów. Niczego wtedy tak nie pragnąłem jak uciec z tej złowieszczej kaźni. Bezkształtne postacie nacierały na mnie, wniwecz obracając spokój mej duszy. Przed oczami miałem już tylko niepojętą czeluść. Tonąłem w piekielnych odmętach. Czułem przeszywający ból, jakby tysiące cierni wbijało się w moje ciało. Pogrążony w czarnych blaskach mój umysł rozpadał się na części a bezgraniczny mrok zdawał się przez chwile lśnić jakimś światłem.

 

Nie potrafię powiedzieć co się wtedy ze mną działo. Pamiętam tylko jak ocknąłem się na tym ponurym dziedzińcu, cały obolały i z licznymi ranami na ciele. Za chwilę miało świtać i musiałem jak najszybciej oddalić się od tych nawiedzonych kamienic. Cudem chyba zdolny byłem się poruszać, by pobiec na mój pierwszy powrotny pociąg. Ludzie patrzyli na mój zhańbiony wygląd, ale jednak nikt nie ważył się podejść i zapytać co się stało. Po wielu godzinach bez snu udało mi się nie tylko zmrużyć oko, ale i przespać całą podróż do domu. Około południa znów przechadzałem się przez rodzime miasto, wsłuchując się w trzepot skrzydeł ulicznych gołębi. Wieża kościelna stała jak dawniej i znowuż trwała w milczeniu. Idąc dalej kupiłem poranna prasę, a potem udałem się do pobliskiej kawiarni by tam spokojnie przejrzeć bieżące wiadomości. Otwarłszy gazetę na jednej ze stron, zwróciłem uwagę na szczególny artykuł, z którym postanowiłem dogłębnie się zapoznać.

 

… W nocy 22/23 listopada 19…roku w bestialski sposób zamordowany został mężczyzna, rasy białej. Brak jakichkolwiek śladów włamania świadczy o tym, iż ofiara najprawdopodobniej znała swojego zabójcę … Na miejscu zdarzenia znaleziono pokaźna ilość wypalonych papierosów leżącej na stoliku popielniczce i w otoczeniu pewnych trzech kart tarota. Miejscowa policja wnioskuje z tego, że oprawca musiał przez dłuższy czas przebywać w domu Pana Wiliama B… Być może był on niezadowolony ze stawianego mu układu kart, a to z kolei może oznaczać, że także mógł znać się na czarnych praktykach magicznych … Sąsiedzi Pana B… słyszeli owej nony głośne wrzaski wołania o pomoc oraz przewracanie się drewnianych mebli za ścianą. Gdy na miejsce zbrodni przybyła policja, w pokoju na końcu korytarz zastała nie dającą się opisać masakrę. Wszędzie była krew. Dostrzegli również rozbite okno, którym morderca najpewniej wyskoczył po czym oddalił się z miejsca zbrodni … Niektórzy okoliczni mieszkańcy mają poważne wątpliwości co do przedstawionych opisów zdarzeń. Według nich nie musza one świadczyć o jakimkolwiek mordzie, gdyż ciała ofiary jak dotąd nie odnaleziono…

 

Przeraziłem się gdy skończyłem czytać to zdanie. Nie miałem bowiem pojęcia kto jeszcze prócz mnie mógł utrzymywać przyjacielskie stosunki z Wiliamem, by potem w tak nikczemny sposób popełnić tak okrutny czyn … Niech głos sumienia czym prędzej odezwie się w duszy tego podłego człowieka …

 

Gdy wychodziłem z kawiarni, blask listopadowego słońca odbijał się w oszronionych okiennicach tutejszych zabudowań. Jakiś czas później szedłem już przez zapomniany cmentarz, mając osobliwe doznanie, że coś się w nim zmieniło. Rozejrzawszy się wśród popróchniałych krzyży dostrzegłem tam czterdziesty grób. Przez cała powrotną drogę słyszałem w mej duszy znajomy pogłos. Ten niemy krzyk, co nigdy nie milknie.

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Bez przerwy tylko głośny ryk zatrzymującej się na kolejnych stacjach lokomotywy.
Znaczy się, stacje były chyba co sto metrów, skoro lokomotywa furt ryczała, zatrzymując się bez przerwy. Tajemnica większa od zagadki początków wszechświata: skoro bez przerwy się zatrzymywała, to kiedy ruszała? Bo bez ruszenia nie można się zatrzymać...
(...) po zaśniedziałych chodnikach, (...).
Miedziane chodniki???

Wydaje mi się, że to pierwsza Twoja próba literacka. Jeżeli tak, to powinna być poprzedzona zawarciem bliższej znajomości z językiem polskim. Jeżeli nie, to gorzej sprawa wygląda...

Od domu dzieliła mnie droga kilku kilometrów, dlatego też nie chcąc marnować sił przysiadłem na chwile na ławce w pobliskim parku. – Zmień jakoś to pogrubione, bo naprawdę brzmi fatalnie.

Na jej wypłowiałym tle oziębłych i ceglanych ścian majaczył ogromny, wręcz muzealny zegar. – To na jej tle, czy na tle tych ścian? Bo ciężko wywnioskować z tego zdania. Składniowo padło. „Na tle jej oziębłych i ceglanych ścian” jeśli już. I jeśli majaczył na tle, to znaczy, że wisiał przed tymi ścianami w powietrzu?

Wtedy też nawiedziła mnie myśl, że być może ktoś wszedł tutaj dobrowolnie, lecz to również owiane było tajemnicą, bowiem z domu nie zginęło nic cennego, a klucze posiadałem tylko ja. – Wszedł dobrowolnie, czyli nikt go siłą nie zmusił do tego? Bez sensu to zdanie.

Jednak jedyne co udało mi się posłyszeć i zobaczyć to mżenie jesiennego deszczu, co rytmicznie uderzał w okna mojego nędznego siedliska. – który rytmicznie uderzał…

które od zawsze budziły we mnie osobliwy wyraz trwogi. – Wyraz trwogi(trwodze?) można dać, na przykład trzęsąc się. W kontekście tego zdania, wystarczyło napisać, że po prostu „ich widok zawsze wzbudzał we mnie trwogę”.

Musiały one bowiem być jakąś ważną wiadomością lub ostrzeżeniem, jakie mój przyjaciel pragnął mi zakomunikować. – zakomunikować ostrzeżenie. Też nie bardzo. Dać ostrzeżenie, udzielić ostrzeżenia… A prościej byłoby po prostu „Musiały być one jakąś ważną widomością lub ostrzeżeniem od mojego przyjaciela.

Wychodząc z mieszkania zabrałem ze sobą swój skórzany płaszcz gdzie w jego kieszeni ukryłem właśnie owe karty, oraz ostatnia paczkę papierosów. – Ło jejku, aleś pokombinował. Lepiej podzielić to zdania na dwa. – Wychodząc z mieszkania zabrałem ze sobą swój skórzany płaszcz. W jego kieszeni ukryłem złowróżbne karty i ostatnią paczkę papierosów.

Oślepiający blask wschodzącego słońca bił mi w twarz swymi jaskrawymi promieniami. – Blask bił promieniami, czy słońce? – Prościej: Oślepiał mnie blask wschodzącego słońca.

Idąc cmentarna aleją – Szukam ciebie mój przyjacielu. (Sorry, nie mogłem się powstrzymać) :P

Był chyba przed czasem. – Lepiej by brzmiało -  Przyjechał chyba przed czasem.

Kończyłem właśnie palić papierosa, kiedy to stało się coś czego nie w owej chwili nie pojmowałem.

Niemożliwe, pomyślałem, a jednak brzmienie to było nadzwyczaj klarowne bym mógł mieć chociaż cień wątpliwości. – Zbyt klarowne, bym mógł mieć…

Kościelny zegar ożył, jego pogrzebowy ton rozbrzmiewał w przestrzeni swą głuchą i zapomnianą symfonię. – Symfonią

Sądziłem tak ponieważ razem z Williamem od wielu lat pałaliśmy się czarna magią – PARALIŚMY się

Wspominałem te czasy przez dłuższa część mojej wyprawy. Wkrótce potem dotarłem do ostatniej stacji, skąd powrót do domu miałem dopiero następnego dnia. – Wkrótce po czym? Jak skończył wspominać? Niezbyt to to brzmi.

Czułem, że chyba tracę zmysły i może właśnie dlatego ponownie usłyszałem ten głos który zdawał się wołaniem z mej potępionej duszy. – zdawał się być

Jaśniał swym blaskiem rzucając cienie na opustoszałe przedmieścia. – Księżyc, z tego co pamiętam ze szkoły, świeci światłem odbitym, więc swoim blaskiem raczej nie mógł.

Niesamowita cisza jęła się tworzyć wizerunek tej posępnej okolicy. – Się niepotrzebne

gdyż jak chwyciłem za klamkę drzwi mimowolnie pchnęły się do przodu. – same się pchnęły? Może po prostu otwarły?

Mimo wszystko posunąłem drzwi i na własnej skórze poczułem jak z głębi korytarzy powiało przenikliwym chłodem. – He he he! A zabezpieczył się, jak je posuwał? :P

Przekraczając progi, zostawiłem za sobą otwarte wrota. – wrota, a zwyczajne drzwi do mieszkania to bardzo duża różnica.

W tym samym czasie przypomniałem sobie, iż w kieszeni mojego płaszcza mam jeszcze pudełko zapałek. – skoro go nosił, to wiadomo, że cudzy raczej ten płaszcz nie był.

Był niezwykle rzeczywisty i zdawał się być nad wyraz blisko. – Skoro to był głos z duszy, a wedle większości poglądów dusza jest w ciele człowieka, to z daleka raczej nie mógł dochodzić.

Serce łomotało w mych płucach z niewiarygodna trwogą, a lodowate dreszcze przebiegły przez całe moje ciało. – Mutant skubany, mutant! Serce w płucach…

To właśnie stamtąd pochodziło owe szczebiotanie. – Znów ci się znaczenia wyrazów pomyliły. Chrzęst, a szczebiotanie to raczej nic podobnego do siebie.

Doznałem niewypowiedzianej trwogi, - doznać można szoku. Trwoga ogarnia.

W diabelskiej komnacie szalały jakieś diabelskie moce co bezlitośnie dręczyły dusze Wiliama. – To miał więcej niż jedną?

tworzyły w mej głowie scenerię jaka rozgrywała się tu przed chwilą. Rozgrywać się mogła scena. Sceneria to tło, krajobraz.

Gdzieś w pobliżu rzucała swym rdzawym blaskiem stara lampa naftowa. – w kogo rzucała tym blaskiem? – Rzucała rdzawy blask.

Niemniej jednak z spostrzegłem, że coś jest nie tak. Nigdzie nie mogłem znaleźć Wiliama, a przecież niemożliwe byłoby, aby ciało tak samoistnie zniknęło. – No trzymajcie mnie bo padnę. Gość wchodzi do pomieszczenia, z którego dochodzą jęki i wrzaski jego kumpla, widzi ściany wymazane krwią, walające się wszędzie jelita, ogarnia go niewypowiedziana trwoga, po czym spokojnie stwierdza, że coś tu jest nie tak i dalej zastanawia się, gdzie ten przyjaciel…

Pojąłem wówczas mentalność tych zdarzeń. – Ta, mentalność znaczeń… Może ich sens?

Na te zgubną myśl, me serce zadrżało. – nie rozumiem czemu ta myśl była zgubna

Bezkształtne postacie nacierały na mnie, wniwecz obracając spokój mej duszy. – WTF?

Ludzie patrzyli na mój zhańbiony wygląd, ale jednak nikt nie ważył się podejść i zapytać co się stało. – Zhańbiony wygląd… Twoje porównania mnie powalają…

Otwarłszy gazetę na jednej ze stron, zwróciłem uwagę na szczególny artykuł, z którym postanowiłem dogłębnie się zapoznać. – Nie wiem, tylko ja mam zboczone skojarzenia odnośnie tak skonstruowanych zdań?

 

Ech, więc tak. Opowiadanie jest stylizowane na siłę, i nieumiejętnie, co razi jak cholera. Mylisz znaczenia wyrazów, faszerujesz każdy opis nadmierną grozą, co w efekcie zamiast straszyć, bawi. Robisz śmieszne porównania, które brzmią co najmniej głupio i cholernie kombinujesz, żeby zdania były zawiłe i skomplikowane. A niepotrzebnie. Jeśli nie umiesz wystylizować dobrze tekstu, to się za to nie bierz, bo wychodzi z tego komedia. Pisz na początek prostym, zrozumiałym dla wszystkich językiem, a na pewno tekst na tym zyska.

I po co te wielokropki? Brak nazwy miast, kart tarota… Wkurzające to jest.

Na plus zapisuję pomysł z właśnie tymi kartami i późniejszym odniesieniem do hebrajskiego. Idea była fajna, jeno wykonanie strasznie zawiodło…

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Gdyby to sytlizowanie było umiejętniej poprowadzone, mnie by nie raziło. Bo, pomijając błędy, których poprzednicy jak widać naliczyli się bardzo wiele, opowiadanie ma klimat i potrafi zaciekawić, a to już coś.
Pozdrawiam.

Owszem, mogłoby nawet wciągnąć po uszy, ale gdy w zupie pływają muchy, traci się apetyt...

Dlaczego tytuł jest po angielsku?
Opowiadanie ciężko się czyta, stylizowanie jest nieumiejętne, wskutek czego przez tekst się brnie. Ogrom błędów nie poprawia sytuacji.

Pomysł był, ale mocno zawiodło wykonanie.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka