
Uwaga: zbieżność imion, nazwisk i nazw miejscowości przypadkowa!
Uwaga: zbieżność imion, nazwisk i nazw miejscowości przypadkowa!
Pociąg jechał długo. Najpierw przez pola i lasy, potem przez cudne górki. Choć wystartowałem we Wrocławiu, moja podróż rozpoczęła się jeszcze w Anglii, skąd pragnąłem jak najszybciej wyrywać. Marzył się powrót do Polski, a właśnie nadarzała się ku temu całkiem znośna okazja, to jest praca w schronisku PTTK, którą rozpocząć miałem za dwa dni. Schronisko nosiło miano „Jagoda”, a miejscowość, do której zmierzałem – Bystrzyca Kłodzka. Póki co siedziałem i chłonąłem widoki przy wtórze monotonnego stukotu kół pociągowych.
W pewnej chwili spojrzałem przez brudne, zapyziałe, zaparowane okno i ujrzałem Bardo. Oj, było na co popatrzyć. Oj, robiła wrażenie poniemiecka infrastruktura kolejowa wraz z monumentalnymi mostami, tunelami, nasypami… Wszystko dosłownie było tu majstersztykiem. Zastanawiało mnie, jak żyło się dawniej, no powiedzmy sto lat temu, a moja wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach. W końcu po dwóch godzinach jazdy w nieznane dobiłem do celu.
Capnąłem futerał ze skrzypcami, plecak i walizkę i udałem się na kwaterę, gdzie warunki przeszły moje najśmielsze oczekiwania, było schludnie i elegancko. Bajerancko! Na biurku postawiłem od razu laptopa i już mogłem planować wieczór filmowy. Ale nim to zrobiłem, skoczyłem na zakupki. Chciałem połazić wieczorową porą po obcym mieście-widmie, w którym – o dziwo – nie spotkałem żadnych ludzi, nawet pijaczków. Nic, tylko dymy kominowe i dziwne zapachy snuły się po zabudowanej tarasowo okolicy rynku.
Po godzinie szwendolenia się bez celu wróciłem na nocleg, wskoczyłem w dresik i odpaliłem „Buddymoona” – wyjątkowo badziewne filmidło, które po sekundzie urosło do rangi arcydzieła, kina autorskiego i artystycznego. Ach, ten boski alkohol! I tak siedziałem i zaśmiewałem się do łez z „Buddymoona”. Niebawem, zmęczony podróżą i natłokiem wrażeń, poszedłem spać i śnić. O bystrzyckim pomniku Świętej Trójcy między innymi.
Nazajutrz postanowiłem przejść się do schroniska i z powrotem i poznać nieco okolicę. Na razie zabrałem ze sobą tylko „skrzypy”, by je tam zostawić, a zasadniczy bagażyk miał czekać spokojnie w Bystrzycy na swoją kolej. Do Spalonej biegł szlak zielony. Szedłem nim najpierw ku Wyszkom, a potem ku Autostradzie Sudeckiej. Autostrada Sudecka – jak to dumnie brzmi. Obrana droga wiodła częściowo przez gęsty, wonny, wilgotny las i byłem nią szczerze zauroczony. Nie ma to, jak wejść w taki las i zapomnieć, że się idzie, zatracić się w wędrówce.
Po godzince wyrosło przede mną okazałe schronicho. Dużo tu było drewna i rustykalności. Można powiedzieć, że to jedno z tych klimatycznych miejsc, które zostają z nami w pamięci już na zawsze. Niestety właścicieli nie zastałem, a jedynie jedną z pracownic, z którą zamieniłem dwa zdania może:
– Dobry! Pani tu pracuje? Właściciele są?
Spojrzała na mnie obojętnie i przypomniały mi się od razu te wszystkie szatniarki i portierki rodem z peerelu – pańcie raczej mało sympatyczne, przepraszam za szczerość.
– Ano pracuję, a co? A, tak, no przecież… Ty to ten nowy? ¿Sí?
– Ano sí, nuevo. Nowy. Maciek na mnie wołają. – Uśmiechnąłem się niesłonecznie, choć z hiszpańska. – Mam trochę bagażyku, zostawiłem w Bystrzycy, bo wiadomo… A co, jeszcze nie ma Majki i jej męża? – dopytywałem w imię świętej, a może właśnie nieświętej upierdliwości.
Pani odgarnęła włosy i odsłoniła spocone czoło.
– Nie ma szefowej ani szefa. Mają być jutro dopiero, najdalej pojutrze. Elka jestem. – Podała wilgotną dłoń. – Na razie będziecie spali w pokojach dla gości, a potem was przeniesiemy na prywatną stronę. Trzech was jest, ale na stałe potrzeba nam dwóch. – Podkreśliła tych „dwóch”.
– Jak to trzech? – Zdziwiłem się i totalnie zniesmaczyłem, przy czym wyraz „totalnie” nie oddaje mego zniesmaczenia. – Myślałem, że jadę na pewniaka, a nie na jakiś kasting. O kurde, ale numer! – Nie kryłem wkurzenia, a raczej wkurrrr…
Lecz sprzątaczka nie zwracała dłużej na mnie uwagi. Widocznie wyczerpałem jej limit czasu – cennego czasu sprzątaczki. Odwróciła się tylko na pięcie i zajęła swoimi sprawami. Wtedy nadszedł jej młodszy pomagier, z którym również wymieniłem rytualne uprzejmości:
– Cześć, jestem Jarek. Wszystko w porzo? Ty jesteś pewnie Maciej, tak?
– Cze, tak, zgadza się – potwierdziłem i przytaknąłem.
Jarek był wysoki i szczupły, o wiele młodszy od swej koleżanki i wyglądał na sportowca; zgadywałem, że nie rozstawał się z rowerem i sprzętem do ćwiczeń.
– Zaraz idę ostro grzać. W piecu, się rozumie. Będziecie mieli w pokoju saunę. A wieczorem ma przyjechać ten drugi: Jacuś, Placuś… jakoś tak.
– Chwila! Ja tu jeszcze dzisiaj nie śpię, ale jak co jest do roboty, to mogę pomóc. No nie ma sprawy. Co trza zrobić?
Jarek ostudził zapał spokojnie:
– Spokojnie. Naciesz się wolnością i górami póki możesz. Pojutrze o dziewiątej zapraszam na śniadanie do kuchni, a bezpośrednio po śniadaniu – od razu do roboty. Zobaczymy, co też wy, mieszczuchy, potraficie? Pani Ela zaprowadzi cię teraz do escape roomu i da klucze.
O Boże! Znowu ta pani Ela. – Wyglądała mi na jędzę i alko… pracoholiczkę. Takie rzeczy się wie po prostu…
– Co tak w ogóle się u was robi, panie-Bogdanie? – Zażartowałem bezsensu. Chciałem wiedzieć, na czym stoję. – Ogólnie, to się domyślam, ale… Czy właściciele są w porządku? – wykrztusiłem po fermacie.
– Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie, Macieju drogi (bolą mnie nogi). Mam nadzieję, że się sprawdzisz. I że ci się u nas spodoba. Prace bywają różne, przeróżne: od tych kuchennych poczynając aż na ścince drzewa i paleniu w piecu kończąc. Czasem przez weekend trza posiedzieć trochę dłużej niż normalnie w kuchni, bo wiesz… my stawiamy na dobre żarcie i staramy się przyciągnąć jak najwięcej klientów, w tym także mieszkańców Spalonej. W dni powszednie oraz po sezonie bywa bardzo spokojnie, więc jest czas i na prace porządkowe… prania, malowania, srania, grania… i na zakupy. Jeśli chodzi o zmianę pościeli i odkurzanie, to zgłosisz się pojutrze do Elki po robotę. Ale pamiętaj: zaczynamy od kuchni i od śniadania. Pasuje? Na razie: wsio! – I już wyciągnął rękę, by się pożegnać, ale ja nie miałem zamiaru tego robić, jeszcze nie:
– Mogę zadać ci osobiste pytanie? Od dawna już to robisz? A tak w ogóle, to skąd jesteś?
– Ja? Kolego, ja pochodzę ze Śląska. Kończyłem socjologię, pracowałem wszędzie, w szkołach, poprawczakach, w poradniach zawodowych, a rok temu przyjechałem do Spalonej i tak mi się spodobało, że postanowiłem tu zostać. No, to do zobaczenia jutro wieczorem albo już od razu w robocie, młocie.
He, „w robocie”. Pożegnali my się. Uścisnąłem dłoń Jarka, a skrzypy zostawiłem pod schodami po stronie przeznaczonej dla pracowników. I ruszyłem w drogę powrotną, lecz tym razem już nie przez lasek. Chwilę szedłem asfaltówką, mijałem kolejne serpentyny i nagle jakiś starszy jegomość zaoferował mi podwózkę. I usłyszałem głos Pana… Głos swojsko brzmiący:
– Ej, hola! Gdzie idziesz, bratku? I jak cię zwą? – Ciekawski uśmiechał się zza kółka kierownicy.
– Maciek–sraciek. A idę do miasteczka-piweczka. – Odwzajemniłem rytualne szczerzenie kłami, rytualne szczerzenie zębami.
– Dawaj, podrzucę cię ze starą… za Starą Bystrzycę, bo do Wyszek jadę. Turysta?
– Jaki tam ze mnie turysta, panie! – zaprzeczyłem. – Robotów szukam, jak ten Lem od bajek. He! Żartowałem… Roboty szukam, bom głupi, a głupi ma szczęście do roboty, podobno.
– Ach tak. A to musisz na nich uważać, na tych ze Spalonej, bo to stare cwaniaki, nowobogaccy znaczy się. Ale Spalona jest w przeciwnym kierunku. – I tu wskazał palcem właściwy kierunek.
– Wiem, idę po rzeczy, a wracam jutro – wyjaśniłem.
– Dużo tego masz?
– Czego?
– No tego. – Wskazał palcem. – Chcesz tu żywot przepędzić czy co? Czy przyjechałeś tylko na dwie sekundy?
– Czy dużo? Hm, dużo dobrych chęci, to przede wszystkim. A ile posiedzę? Jeszcze nie wiem. – Odparłem bez upiększeń i udziwnień.
– Uważaj! Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Znałem ja takich jak ty optymistów. Byli wśród nich także i grajkowie. – Nie wiedziałem, jak facet odkrył, że jestem grajkiem? – Ale, kurde, czasy wtenczas też były inne. Ludzie tak nie chlali jak teraz, piwo za piwem, panie, wódka się leje strumieniami i przed, i w trakcie, i po imprezie. Szanowali się bardziej. Muzyka szła na żywo oczywiście, orkiestra rżnęła albo jacyś pojedynczy muzykanci. Można było sobie potańczyć, babę do siebie przyciągnąć, za dupę złapać. Kultura, panie, a nie to, co teraz jest. Upadek moralny i w ogóle. I w imię czego? Się pytam. Zachodu? To stamtąd ten dobrobyt do nas idzie, stamtąd, no! – Rozmowa stawała się nie tyle nostalgiczna, co filozoficzna.
– Ano, idzie – przytaknąłem. – Ale przecież wszędzie jest tak samo, panie, wszędzie trzeba jakoś wiązać koniec z końcem. Czasem jest trochę łatwiej, a czasem trudniej. Ja chciałbym tylko móc znów żyć w Polsce, bo to jest jednak mój kraj, wie pan? Mój kraj, moje góry… – Pewno, że wiedział. Czemu miałby nie wiedzieć? Taki doświadczony gość…
– Coś jest z naszą mentalnością nie tak. Podczas zabawy na ten przykład, to każden tylko myśli, jakby tu się najszybciej najebać, nawalić się tak bezboleśnie. Bezboleśnie to się przecież nie da, no nie da się. A jak pracuje, to od razu chce mieć miliony i być wielki pan, i to najlepiej od razu na swoim, że niby… szlachcic na zagrodzie. Ludzie nie potrafią już ze sobą wspólnie przebywać, egzystować, gadać normalnie, panie, nie potrafią. Ech, szkoda bić pianę! Ale na tych ze Spalonej, to uważaj, bracie. Wcale pierwszy nie jesteś, co się sparzył. Nie pierwszy ani nie ostatni. Dobrze ci radzę. Aha, i jeszcze jedno: za dwa, trzy tygodnie to nie wiem, czy tędy przejdziesz; niedługo ma spaść kopa śniegu, od chuja Wacława śniegu, jak mawiają starożytni Rosjanie; już możesz wyciągać sanki.
– Dziękuję, nie używam. – Pokiwałem w geście negacji i, a rymnę sobie, rezygnacji.
– No, dojechali my. Dalej musisz iść… Sam wiesz, jak musisz iść. Powodzenia i z Panem Bogiem…
– I z JPII.
Przez kolejnych kilka godzin szwendoliłem się po okolicach Starej Bystrzycy, po Zalesiach, Szczawinach i Szklarkach. Łaziłem po tym ślicznym lesie i po tych cudnych górkach tak długo, aż zastała mnie nocka-dobranocka i musiałem wracać na kwaterę. A potem? Był już tylko „Buddymoon”, no oczywiście, że „Buddymoon”. I tak powolutku, pomalutku się ululałem, zalałem.
Nazajutrz walizkę pozostawiłem w budynku Informacji Turystycznej (panie wyświadczyły mi grzeczność, biorąc ją na przechowanie) i wylądowałem ponownie w schronisku, gdzie poznałem barmankę Kaśkę, z którą także – prócz Jarka i Eli – miałem już za niedługo pracować.
– Cześć! Ty ten nowy, tak? – zapytała imienniczka niesławnej carycy, młoda kobieta o przyjemnej aparycji. Wiem, że taki opis – to żaden opis, ale ona była naprawdę przyjemna i nic ponadto; nic, co dane by mi było zapamiętać.
– Nowy i niejedyny tutaj, jak się okazuje. – Na siłę się uśmiechnąłem.
– Możesz się dosiąść do gościa w rogu. – Wskazała palcem. – Od jutra będziecie działać. On też jest świeży.
– Świeży? Fajne określenie.
– No pewnie, że fajne. Jacek się nazywa. Zjesz trochę zupki grzybowej? Jest mega, sam zobaczysz, a co ważniejsze: z naszych grzybów spod Jagodnej.
– A zjem, czemu nie? A dziękuję bardzo! – Odebrałem miseczkę z gorącą strawą i od razu poczułem silny aromat borowików. – Umm, no faktycznie pyszota, no…
Dosiadłem się do chłopaczka, który wyglądał mi na niepoprawnego marzyciela, na wieszcza z wiecznie rozfalowanymi włosami, na szalonego bitelsa z gitarą albo i bez, i rozpoczęliśmy pogaduchy:
– Młody! Widzę, że dopiero co przyjechałeś. A z daleka to? – zagaiłem.
– Czy ja wiem, czy z daleka? Z Wawki. Ty?
– Co ja?
– Czy z daleka i od jak dawna tu jesteś?
– Ja? Ze wsi Londynek, a dokładniej to ze Slough. Kręcę się tu od wczoraj, filmy oglądam, dziewki zaczepiam, tyskie popijam, podziwiam widoki, więc możesz mnie o nic nie pytać, bo jestem tak samo zielony, jak i ty. – Tak, byłem zielony tak samo, jak i on. I nie wstydziłem się tej barwności… zieloności.
– Podobno ma być jeszcze jeden, wiesz? Przemuś, Romuś… no jakoś tak… I też z daleka. Niezły kasting, prawie jak do pornola, nie? Ale ta buda, no kurde! – Jacek westchnął, zabierając mi sprzed nosa powietrze. – Mów, co chcesz. Ma ten swój klimat, ma… W wielu bywałem, pracowałem w różnych tam bacówkach… i na Markowych, i pod Szyndzielnią, i także pod Baranią, no i wiele widziałem, ale ta tu ma styl i jest cała z drewna. – Nowy rozejrzał się po sali z nieskrywanym zachwytem i znowu chciał westchnąć, zachłanny taki, lecz go powstrzymałem.
– To zdaje się będziemy mieli sporo pracy przy niej, skoro cała zrobiona jest z drewna i ma te swoje lata, fiu, fiu. – Zakwiliłem ptasio i dorzuciłem: – Ee, może nie będzie aż tak źle zresztą? – Spojrzałem Jackowi prosto w oczy. – Wiesz, oni naprawdę potrzebują chłopów, silnych facetów. Naprawdę!
– Gości od ciężkiego zapierdolu, chciałeś powiedzieć. Tak, tak, bez wątpienia potrzebują, ale rozegrali to niezbyt elegancko, jeśli wiesz, co mam na myśli. Tak się, kurwa, nie robi. Człowiek rzuca wszystko i z dnia na dzień jedzie w góry, srury, i to w ciemno, a ma do pokonania mniejszy albo większy kawałek. Tak się nie robi, nie!
– Synku, mnie to mówisz?! – spytałem, w pełni się z nim zgadzając (wiadomo, retoryka).
– Ja nie mam wyboru i muszę, po prostu muszę dostać tę robotę. U nas w domu się nie przelewa, wiesz? I parę osób na mnie liczy. Jeśli ich teraz zawiodę, to…
– Coś ci powiem, tylko się nie śmiej, okej? Czasem wyobrażam sobie, kto jest kto? – Zmieniłem kontent rozmowy, lecz tak bez powodu. – Dorabiam historyjkę do człowieka, z którym aktualnie rozmawiam, a którego zupełnie nie znam. To rodzaj zabawy w zgaduj-zgadula. No i usiłuję odgadnąć wszystko… wiesz… czym się zajmuje, co na co dzień robi i z czego żyje?
– Co z tego? Każdy ma przecież jakiegoś bzika, nie? Twój bzik, twoja sprawa. Twoja i już!
– Ty mi wyglądasz na osobę, która coś pisze, no nie wiem, prowadzi dziennik, układa wiersze, pisze zarąbiste opowiadania o górach, creepypasty. Tylko się nie śmiej! Czasem udaje mi się nawet odgadnąć: who is who? Serio! No taka zarąbista intuicja!
– No ja pierdolę! To, że piszę wiersze, bo piszę te cholerne wiersze, nie oznacza jeszcze, że jestem wieszczem ani nawet kolegą poetą. No ale zgadłeś, stary, zgadłeś, coś tam jednak udaje mi się skrobnąć tak na kolanie, na szybko. – Jacek spuścił wzrok, być może chciał być postrzegany jako skromny. Kolega-poeta, ale skromny oczywiście.
– No i widzisz, a nie mówiłem? Intuicja. Ale powiem ci, że powinieneś uważać z tymi przekleństwami: „kurwa, kurwa”! Kurwa, wiesz, nie do każdego one pasują, a ty mi wyglądasz na wrażliwego faceta. – Nie chciałem, by się obraził, ale stawiałem na prawdomówność i od czasu do czasu waliłem. Z grubej rury.
– Ja, wrażliwy? Lepiej chodźmy lulu, bo jutro czeka nas zapierdziel, a ta rozmowa staje się dziwna.
Nim udałem się do wyra, zaczepiłem jeszcze Jarka, którego spotkałem przed wejściem do schroniska, bo miałem do niego interesik:
– O dobrze, że cię widzę… Zajarasz?
– Dzięki, nie palę, rzuciłem w diabły. Wszyscy mówią, że paskudny i na dodatek drogi nałóg. I wiesz? Mają rację.
– No jasne, zdrowie najważniejsze… i sporty. A ja zapalę se, jeśli ci to nie przeszkadza. Przeszkadza?
– A pal se, co mi na tym. A pozwól, że spytam… jak ci się teren podoba? Byłeś już w Wójtowicach? Jezu, jak tam cudnie! – Jarek nie czekał na odpowiedź, był podjarany na maksa. – A jakie wspaniałe szlaki! Na przykład zielony…
– Podoba mi się, z tym, że te góry – to różnią się jednak od Beskidów, zupełnie inaczej się po nich popyla – odkrywałem chyba Amerykę, a nie Sudety. – Teren jest jakby mniej urozmaicony, nie ma oryginalnych, przeoryginalnych nazw, typu Magura, Radziejowa, Łysina, Łysica… i brakuje mi trochę duktów, takich no…
– Wiem, co to dukty.
– No więc brakuje mi ich. Nie ma szlaków, po których tylko piesi mogą się poruszać. Poza tym tutejsze lasy są strasznie pruskie i jednocześnie strasznie zimne, jeśli wiesz, co mam na myśli… – Jarek dobrze wiedział, bo spojrzałem mu prosto w oczy i stało się jasne, że jest takim samym surwiwalowcem jak ja. – A ty? Sporo wędrujesz, nie? Wyglądasz mi na atletę, hi, hi! Aha, jeszcze odnośnie juterka, to mam pytanko… Pożyczysz ciuchy byle jakie? Bo jeśli mamy rąbać drewno, to ja nie mam odpowiedniego stroju i nie jestem na to przygotowany. Dzięki z góry!
– Coś się wykombinuje, spoczko, Macieju drogi.
Przed pójściem spać, usłyszałem jeszcze od nowo poznanego współlokatora, jakim to pieprzniętym pedantem jestem, szurniętym świrem, bo wszystko, dosłownie wszystko – i ołówki, i długopisy, i komórki – układam równiutko jak pod sznurek na stoliku nocnym, a w pokoju mam ordnung taki… jak u Niemców, taki, że hej. Śmiałem się z tego w duchu i z tym uśmiechem udało mi się szybko wpaść w objęcia Morfeusza albo Morfeuszycy. Seksownej oczywiście.
Nazajutrz wstaliśmy i rozpoczęliśmy dzień od prysznica. O matko, ależ było kurewsko zimno! A na dodatek z kranu leciała… no właśnie… lodowata. Masakra jakaś! Po prysznicu pojawiła się na stole gorąca strawa, to znaczy sama się nie pojawiła i trzeba ją było sobie przyrządzić. Jajeczka na twardo, paróweczki i bułeczki. Pyszota! Jacek okazał się być znakomitym kucharzem, na co miał zresztą stosowne papirusy. Wydaliśmy klientom kilka racji (racuchów z jagodami, jajecznic, kiełbasek), bo o dziwo o tej wczesnej godzinie takowi już byli, a potem zaczęliśmy rąbać drewno. Fajna zabawa! U, la, la! Żartowałem. Przez kilka godzin tyraliśmy jak woły. Najtrudniej miałem ja, bo zabrałem do układania klocków, a mój kręgosłup przez to cierpiał, milczał, ale cierpiał (nie tylko ryby głosu nie mają). Nie stękałem, bo się zaciąłem.
W trakcie trwającej jakieś cztery godziny zabawy z polanami, pojawił się ni z tego, ni z owego ostatni z naszej trójki – Przemek. Był młody i wesoły i nie przejmował się zbytnio robotą, za to chętnie bawił nas rozmową. I przez moment wydawało się, że tylko ja na tym dworze orzę. Dobrze chociaż, że Jacuś pożyczył mi wcześniej robocze ubranie. Co prawda o dwa numery za duże, ale nic to. Tak więc miałem buty i spodnie, a i jakaś stara kurka się znalazła. Normalnie Flip i Flap w realu. Ja byłem Flip, rzeczy miałem z Flapa.
Przemuś opowiadał nam, skąd przyjechał i co zamierza. Okazało się, że jak mu się tu nie spodoba, to zawija się do siebie, a miał daleko, daleko jak nie wiem, bo – o ile sobie przypominam – przyjechał z Gdańska… z Gdańska albo ze Szczecina… no z północy w każdym razie.
Po akcji z drewnem, udaliśmy się na obiad i zasłużony odpoczynek, trwający może jakieś dziesięć, piętnaście minut. Wydaliśmy parę posiłków klientom i sami też coś wszamaliśmy, a po południu przyszło nam wyciągać jakieś ławy z jakiejś szopy. Mieliśmy je równiutko poukładać i stworzyć przed schroniskiem coś w rodzaju ogródka piwnego. No tak, była już wiosna, choć panująca aura na to nie wskazywała. Niemniej czas już był na reaktywację wspomnianego ogródka. Praca nie należała do lekkich, ale zacięliśmy się i daliśmy sobie totalnie z wszystkim radę.
W porze przedwieczornej rozsiadłem się przy jednym ze stolików, by dać odpocząć nogom. I wtedy to zobaczyłem. Na stole leżała nowiutka stówka. Już miałem ją buchnąć, gdy wtem Jacek, który ni z tego, ni z owego się napatoczył, odradził mi taki manewr:
– Wiesz, mogą nas sprawdzać, naszą uczciwość i w ogóle…
– Wiem – przytaknąłem i było po temacie, a ja poczułem się biedniejszy o tę stówkę właśnie.
Na kolację podaliśmy znowu kilka porcyjek i w końcu mieliśmy tak zwany czas na relaks. Zagrałem chłopakom na skrzypach „Tango Milonga” oraz kilka harcerskich kawałków, a potem rozmawialiśmy o „Kronikach Jakuba Wędrowycza” Pilipiuka i „Narkotykach” Witkacego. Przemuś był oczytany, a ja – wstyd się przyznać – nie znałem żadnej z wymienionych książek.
Ponieważ roboty w Spalonej było na cały tydzień, a kasting na pracownika trwał w najlepsze, wszyscy trzej czuliśmy się przez właścicieli wykorzystani. Tylko ciemny czeski opat i nocny spacer na Jagodną mogły nas uspokoić i rozchmurzyć. Rozmawialiśmy, podziwialiśmy gwiazdy i snuliśmy plany na przyszłość. Nikt z naszej nieświętej trójcy nie miał tu już nigdy wrócić, bo: ja wolałem ewakuować się z powrotem do Anglii, gdzie nie było mi wcale tak najgorzej, Przemuś – do siebie na północ. A Jacek? Jacek miał wyjechać na tydzień do Warszawy i się zastanowić, czy wraca chociażby na sezon i czy przejmuje, czy nie przejmuje obowiązki kucharza i głównego pomagiera Jarka? Na razie był na nie. Szliśmy więc i gadaliśmy.
Tej nocy miałem niesamowity sen z właścicielami schroniska w roli głównej. Cierpieli, oj, cierpieli:
– Spójrz jaki tłusty kąsek – zwróciłem się do bosa. – Umm, palce lizać. Chciałbyś taki, co? Gówno dostaniesz. Wody też wam nie damy. Nie dziś. Może jutro, a może wcale.
– Co chcesz z nimi zrobić? – rzucił Jacek, spoglądając w moją stronę.
– To samo, co oni zrobili z nami – odburknąłem. – Mam zamiar trzymać ich w niepewności, tak jak oni nas trzymali. W ju-kej rzuciłem wszystko, rzuciłem całą robotę w diabły, by móc tu przyjechać i pracować i żyć jak człowiek i jak Polak. I co? A gówno, tyle ci powiem! Zasrani nowobogaccy, Polaki do sraki!
– To samo ja! – Jacek pokiwał (chyba nie muszę dodawać, że głową). – Też nie miałem wyjścia, wiesz przecież: chora matka, brat sparaliżowany, siostra, śliczna dwulatka… Byłem dla nich jak rodzony ojciec. Liczyli na mnie, na moją kasę, na moją pomoc. Nadal liczą. I co z tego wyszło? Bóg mi świadkiem, że naprawdę się starałem, no ale sam widzisz… A wszystko przez takich bydlaków, jak ci tutaj.
Pod koniec wtrącił się jeszcze do rozmowy Przemek:
– Chłopaki, to co robimy? Grillujemy ich dalej? Można by jakieś dziewczyny zaprosić i… tentego… Mamy przecież dużo czasu… no, teraz już mamy.
– Nie bardzo, a zresztą wcale mi się tu nie podoba – ozwał się Jacek. – Mam propozycję: spalmy tę budę na odchodne. Niechaj się usmażą bydlaki na skwarki. Będzie taka Spalona, że kurwa jego mać!
Pomysł przypadł mi do gustu, więc walnąłem:
– Jestem za. Chuj tam z popaprańcami! Zatrzemy przy okazji ślady naszej obecności w piekle, bo to jest piekło, nie? I tak nikt nie wie, że tu jestem, więc mi zwisa. A nad nimi płakał nie będę, nikt z nas nie będzie.
I taki to miałem koszmarek tuż przed ostateczną poranną rozmową w sprawie pracy z szefową Mają, która wzywała nas po kolei i pytała o refleksje dotyczące funkcjonowania schroniska. Nie wiem, co mówili koledzy, ale mnie nie podobały się różne rzeczy. Nie podobało się w szczególności to, że kuchnia odrywa nas od bieżących zajęć i człowiek musi lecieć z wywalonym jęzorem, spocony, brudny i jeszcze z trocinami we włosach, by na przykład usmażyć placki ziemniaczane albo przyrządzić jajecznicę klientom. Postulowałem, by był większy podział ról i twierdziłem, że bez takiego podziału to ja nie widzę siebie w roli pomocnika Jarka i Eli. Szefowa była jednak nieustępliwa i nie zgadzała się z moją wizją funkcjonowania obiektu, więc nie pozostawało mi nic innego, jak posiedzieć kilka dni w Górach Bystrzyckich, a potem wyjechać stąd i już nie wrócić. Tak to się mówi, nie? Wyjechać i nie wrócić. Amen.
A właśnie zapowiadał się ciepły, słoneczny poniedziałek – czas wolny od zachrzanu. Mogłem więc zostawić skrzypy pod schodami i udać się na dzień albo dwa w teren, pozwiedzać okolicę, zaliczyć Hutę i Polanicę. I tak też zrobiłem. Pożegnałem się z nowymi, z którymi się miałem więcej już nie widzieć, przerzuciłem plecak przez ramię i udałem się przez Wójtowice i Pokrzywno do wspomnianej Polanicy.
Po drodze nie poddawałem się i jeszcze w kilku miejscach pytałem o robotę, mając na uwadze to, by na stałe wrócić jednak do Polski – mojej ojczyzny. Ten spontaniczny górski wyraj z każdą chwilą i z każdym kolejnym piwem stawał się coraz bardziej szalony i coraz bardziej beztroski.
Na drodze łączącej Lasówkę i Piaskowice z Młotami długo rozmawiałem przez komórkę z Adasiem, Krakusem, specjalistą od górskich wypadów. Zazdrościł bystrzyckiej przygody, a zwłaszcza tego konkretnego dnia.
Z Wójtowic doszedłem ulicą Górną do Wójtowskiej Równiny, a następnie do Strażnika Wieczności. Po drodze zatrzymałem się nieopodal Drogi Stanisława. Ludzie tu mieszkający, sołtysowa i jej mąż, radzili mi, bym nie pisał się za nic na ścinkę, jeśli palce i ręce chcę mieć całe. I pewnie mieli rację. Chwilkę razem staliśmy i zastanawialiśmy się, o której dziś będzie burza, bo miała być:
– Do osiemnastej masz czas. Tyle mówi prognoza. Spiesz się więc! – doradził życzliwie nastawiony mąż sołtysowej.
Potem, tuż przy niepozornej górce Barci, rozmówiłem się jeszcze z parą odkrywców (czy jak ich nazwać). Ona – była zajęta pracą poszukiwacza skarbów, on – zajęty niczym, był jej szefem i ją zatrudniał, a w tej sekundzie rozprawiał ze mną… stał i… “ble, ble… ble, ble”. Nie spieszył się. Mówił, że włos w tych górach z głowy mi nie spadnie, że bierze za mnie pełną odpowiedzialność. Nie wiem, co miał na myśli. Jeszcze tak zrobiony nie byłem (w piwnych swych oczach), ale to już wkrótce miało się zmienić. Ech, ten cudny mech, te zapachy leśne i drzewne!
Za Strażnikiem Wieczności dudliłem piwo za piwem i szedłem cały czas prosto i radosno. Cieszyłem się pogodą. Nie cieszyłem się niepogodą, gdy dotarłem do Pokrzywna. To właśnie tam dopadły mnie łapy burzy piorunem. I nie dość, że dopadły i że zmokłem, to jeszcze zastał mnie wieczór, a ja nie miałem się gdzie podziać i nikt na mnie nie czekał. W sumie tak w życiu jest przeważnie, że nikt na nikogo nigdzie nie czeka. Taka to prawda smutna, oczywista, mądrość nad mądrościami, marność nad…, ale dość już tego marudzenia, ślepa Genia!
I tu przyszedł z pomocą przypadkowo napotkany piesek z weteranem… to znaczy piesek przyszedł z weteranem, a weteran – z pomocą. Mówił ten dzielny wojak, że po Afganistanie wszystko w jego marnym żywocie się zmieniło, w żywocie pieska też, a on popadł w alkoholizm i piesek też popadł. Poradził, bym na nocleg udał się do OSiR-u. I tak też zrobiłem, tylko że problem ujawnił się taki, że w Ośrodku Sportu i Rekreacji wszyscy już spali i specjalnie, na okoliczność mego przybycia, trzeba było budzić recepcjonistkę. Nie była z tego faktu zadowolona. Już miała odesłać mnie z kwitkiem i kwiatkiem, ale gdy stwierdziłem, że recepcjonistki w Polanicy są niegościnne, zmieniła śpiewkę i przyjęła moją skromną osobę na dwie noce. Położyłem się i nie zdążyłem nawet podziękować byłemu żołnierzowi, a przecież było za co. No ale nic to, trudno się mówi, dobra karma z pewnością do niego wróci i przestanie pić. I tak barwny dzień dobiegł końca, a jutro też miał być dzień i też barwny.
Nazajutrz wstałem i udałem się szlakiem żółtym do Zamku Leśnego pod Szczytną. Po drodze nadziałem się (choć bezkrwawo) na garstkę osób, takich jak ja samotników. Zapytana o godzinę krasavica powiedziała, że rozumie tylko w języku Bandery, że dopiero co przyjechała do Polszy. Byłem szczerze zdziwiony tak znaczną na Dolnym Śląsku ilością przybyszów zza wschodniej granicy. Już przypominałem sobie w myślach rosyjski, powtarzałem słówka, job twoju mać.
Pod zamkiem napatoczył się pulchny pięknie księżulo, którego spytałem o drogę. Poradził, bym zainwestował w mapę. Na co ja stwierdziłem, że mapy odmagiczniają świat. Dokładnie tak się wyraziłem: „odmagiczniają”. Potem jednak wróciłem do miasteczka i w kiosku sprawiłem sobie śliczną nową terenową…
Jehowy świadkowie zaprosić na spotkanie chcieli mnie, lecz skorzystać nie chciałem. Stwierdziłem, że nie mam odpowiedniego stroju, a ci zaczęli się zastanawiać, czy aby nie mają do czynienia z bezdomnym. Widocznie nie wyglądałem za ciekawie, a przecież – żeby chodzić po górach, lasach – trzeba jakoś wyglądać. I podkreślam to „jakoś”!
Potem przygodnie napotkana dziewczynka – taka stara-maleńka – zamieniła ze mną kilka zdań, nie pamiętam wszelako, o czym była mowa. Sprawiała wrażenie bardzo rezolutnej i bystrej i żałuję, że niczego z tej – jakby nie patrzeć – międzypokoleniowej rozmowy nie zarejestrowałem. A nazywała się Greta Thunberg… Żartowałem!
W Biedrze odniosłem wrażenie, że ludzie w ferworze przedświątecznych zakupów chcą mnie stratować i walcem przejechać. Pamiętam, że bardzo mnie to zirytowało i szybko stamtąd wyszedłem, idąc do kasy i kupując rzeczy tylko najważniejsze, czyli naleśniki i coś do naleśników: chmiel oczywiście. No tak, jogurt byłby lepszy, ale kupiłem, co kupiłem (ech, i znów rym do „piłem”).
Po kilku godzinach łażenia po cudnej zonie udałem się czarnym z Pokrzywna ku Szczytnej, a do Polanicy wróciłem pod wieczór asfaltówką. I tu z jednym starszym jegomościem wdałem się w pogawędkę na temat ogólnej przydatności map i kompasów. Przydatność przydatnością, ale trzeba jeszcze znać się na nawigacji. Nie omieszkałem także zahaczyć o posterunek policji, a zrobiłem to tylko po to, by dowiedzieć się (z braku smartfona), że prognoza na jutro jest mocno pesymistyczna. „A więc wojna, a więc niepogoda, zresztą będę się martwił jutro” – pomyślałem i olałem pogodę, która pewno mnie oleje.
Na drugi dzień ruszyłem w drogę powrotną do schroniska „Jagoda”. Aura rzeczywiście nie dopisała i trzeba było w pierwszej kolejności uważać na kałuże oraz nieuważnych kierowców. A choć od rana lało, to i tak spotkałem w górach górskich wariatów – niemieckich turystów, którzy poruszali się po trosze autem, a po trosze pieszo, choć buty mieli zdecydowanie nie na deszcz, na co zwróciłem im uwagę, no tak, zwróciłem, a oni się tylko śmiali. Ciekawe, po co tu przyjechali, i to w taką pompę? Czyżby szukać skarbów niesławnych przodków?
Po kilku godzinach przestało lać i na odcinku Huta – Młoty – Spalona mogłem cieszyć się urokami wędrowania. Boże, jak ja lubię takie zapomniane przez Boga miejscówki! Niby są zapomniane i zaniedbane, a jednak pełne uroku i magii lat minionych. Widzi się takie miejsca i myśli się o dawnych koloniach, o harcerstwie, o zaginionej prehistorii życia. Popękany gdzieniegdzie asfalt i charakterystyczne płyty chodnikowe przywodzą na myśl głęboki peerel. Nie – ten wystudiowany i wyczytany, przyswojony za pomocą encyklopedii albo jakiegoś kanału historycznego, ale ten przeżyty, kolorowy i zupełnie, zupełnie bezbłędny (takiego oczywiście nie było). Doprawdy trudno to słowem wyrazić.
W PTTK-u – tym cichym porcie na brzegu zielonej szumiącej wszechrzeczy – spędziłem ostatnią nockę-dobranockę i zielonym… – a jakże – zielonym wróciłem do Bystrzycy, gdzie odebrałem bagażyk i poszedłem na pociąg do Breslau. W ten sposób górska przygoda dobiegła końca, a pozostały zakapiorskie wspomnienia.
Maćku, dlaczego tylko fragment??? Chyba wiesz, jak na tym portalu traktowane są fragmenty. :(
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Maćku, podzieliłeś się przeżyciami kilku dni, kiedy to doświadczałeś pracy w schronisku, ale nie mam pojęcia, co z tego wynika i czego „Spalona” jest fragmentem.
Szkoda też, że – poza magią gór – nie znalazłam tu fantastyki.
…praca w schronisku peteteka… → …praca w schronisku PTTK…
…po obcym mieście-widmo… → …po obcym mieście-widmie…
– Cześć, zgadza się. – Pokiwałem twierdząco. → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy mógł pokiwać przecząco?
Proponuję: – Cześć, zgadza się – potwierdziłem.
…za niedługo ma spaść kopa śniegu… → …niedługo ma spaść kopa śniegu… Lub: …za parę dni ma spaść kopa śniegu…
– Cześć młody! Widzę, że dopiero co przyjechałeś. A z daleka to? – Zagaiłem. → Didaskalia małą literą.
Przypomnij sobie jak-zapisywac-dialogi.
To rodzaj zabawy w zgaduj zgadula. → To rodzaj zabawy w zgaduj-zgadula.
Nim udałem się do wyrka, zagaiłem jeszcze Jarka… → Można zagaić zebranie, obrady, rozmowę, ale nie można zagaić osoby.
Proponuję: Nim udałem się do wyrka, zaczepiłem jeszcze Jarka… Lub: Nim udałem się do wyrka, zagadałem jeszcze do Jarka…
Najciężej miałem ja, bo zabrałem się za układanie klocków… → Najtrudniej miałem ja, bo zabrałem się do układania klocków…
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html
http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html
…z Gdańska albo ze Szczecina… no z Północy w każdym razie. → …z Gdańska albo ze Szczecina… no z północy w każdym razie.
…mogły nas uspokoić i poprawić nam nasze humory. → Nadmiar zaimków.
Proponuję: …mogły nas uspokoić i poprawić humory.
…Przemuś – do siebie na Północ. → …Przemuś – do siebie na północ.
…bym na nocleg udał się do osiru. → …bym na nocleg udał się do OSiR-u.
Problem polegał na tym, że w „Ośrodku Sportu i Rekreacji” → Zbędny cudzysłów.
W biedronce odniosłem wrażenie… → W Biedronce odniosłem wrażenie…
W tym przypadku to nazwa własna.
…jogurt byłby lepszy, ale kopiłem, co kupiłem… → Literówka.
Doprawdy ciężko to słowem wyrazić. → Doprawdy trudno to słowem wyrazić.
W peteteku – tym cichym porcie… → W PTTK-u – tym cichym porcie…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Pięknie Ci dziękuję, Reg. I zabieram się za poprawianie usterek. :)
Bardzo proszę, Maćku. Cieszę się, że to nie fragment. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Witaj. :)
Zawsze podoba mi się u Ciebie, Maćku, swojskość i luźny styl każdej opowieści, a dodatkowo miłość do gór, którą się dosłownie czuje. :)
Pozdrawiam serdecznie, klik. :)
Pecunia non olet
No fajne bardzo. Taki wstęp do Siekierezady 2 jakby bardziej. Tyle że faktycznie bez fantastyki. Szkoda, bo klimatyczne wielce.
Już tylko spokój może nas uratować
Jeśli nie ma fantastyki, a Ty nie zachęcasz, to chyba sobie odpuszczę.
Babska logika rządzi!
Trochę się rozczarowałam, bo tu się aż prosi o coś niesamowitego. I kolejni ludzie, których spotykasz, zdają się tę nesamowitość zwiastować. A tu nic. Ani niesamowitości, ani fantastyki, ani czegoś, co zostałoby ze mną na dłużej.
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Trochę się rozczarowałam, bo tu się aż prosi o coś niesamowitego.
Dzięki, Irka! To prawda, prosi się, ale zabrakło weny, a może za dużo naczytało się gonzo Szczereka, którego tu polecam (może znasz?): www.asymptotejournal.com/nonfiction/ziemowit-szczerek-mordors-coming-to-eat-us-a-secret-history-of-the-slavs/polish/ .
chyba sobie odpuszczę.
No to może innym razem. ;)
Rybaku, porównanie tego tu gonzo do “Siekierezady” jest dla mnie komplementem, albowiem (po Schulzu) Stachura jest dla mnie mistrzem i wzorem do naśladowania wielkim. Tak więc dziękuję!
Cześć Bruce, pozdrawiam równie serdecznie i dziękuję za ciepłe, pewnie nie do końca zasłużone słowa! Obiecuję poprawę – że tak powiem – fantastyczną, bo to w końcu portal fantastyczny, nie? :) A że można łączyć historię i realizm ze sprawami całkiem zmyślonymi, to nam ostatnio nasz portalowy kolega Radek Rak pokazał w "Baśni o wężowym sercu albo wtórnym słowie o Jakóbie Szeli".
Maćku, ja tam doszukuję się wszędzie fantastyki, zatem w górach jest jej mnóstwo. :)
Pozdrawiam serdecznie i także dziękuję. :)
Pecunia non olet
O tak, to prawda. Taka jedne dziewczyna pisze tylko o tym. Wychodzi jej całkiem, całkiem dobrze. Warto sprawdzić. Fantastyka też tam jest, no ba! :) www.piszeogorach.pl/