Obudziłem się nigdzie i nigdy, z głową lekką od niewspomnień, z duszą ciężką od oczekiwań. Niebo nade mną było idealnie błękitne, pozbawione puchatych plam chmur, niepoprzecinane kondensacyjnymi smugami odrzutowych pędzli. Nie było również słońca, choć dzień był jasny, jak lipcowe popołudnie.
Podniosłem się, wspierając o wysuszoną ziemię, otaczającą mnie okręgiem trzymetrowej średnicy, za którym zieleniły się równo zasadzone, ledwo odrosłe od ziemi pędy. Rozejrzałem się w nadziei, że którykolwiek z otaczających mnie horyzontów zmącony zostanie przez coś innego, charakterystycznego, niepasującego do morza roślin, ale niczego takiego nie dostrzegłem – najwyraźniej tylko mnie przypadł zaszczyt bycia Strachem Na Wróble w tej trawiastej Krainie Oz.
Ruszyłem przed siebie, depcząc rośliny, nie patrząc wstecz, zdeterminowany by dotrzeć do jakiegoś końca. Zadowoliłby mnie jakikolwiek. Nie wiem jak długo parłem naprzód – może godziny, a może dni, miesiące, całe lata – zanim dotarłem do początku, na powrót do kręgu z odbitą w suchej ziemi sylwetką mnie samego.
Coś się jednak zmieniło we wszechobecnej zielono-błękitnej monotonii. Od miejsca mojego przebudzenia ciągnęła się prosta linia wysokich, złotych łanów pszenicy, po obu stronach której nadal zieleniły się młode rośliny. Spojrzałem za siebie i spostrzegłem, że zdeptane dopiero co pędy dojrzewają, złocą się i wystrzeliwują ku niebu ciężkimi od nasion kłosami. Czy one nakarmiły się mną, moją obecnością, i dojrzały?
Uśmiechnąłem się i pobiegłem, kreśląc złote linie, łuki, kręgi oraz spirale, z lotu ptaka wszystkie zapewne koślawe i poszarpane, jednak nie było żadnego ptaka, który mógłby ocenić ich nieudolność. Miałem swój płaskowyż Nazca, na którym kangurzymi skokami nadawałem alfabetem morse’a euforyczny, skierowany ku niebiosom, zaklęty w zbożach bełkot. Wreszcie przystanąłem, podziwiając złoty labirynt mojej radości, a najbliższe pędy urosły wyżej, bogatsze w ukryte w wybujałych kłosach ziarna.
Zerwałem jeden i z łodygi natychmiast buchnął czarny miazmat o woni gnijącego mięsa, zaś kłos w mojej ręce sczerniał, po czym uwolnił nasiona. Próbowałem go odrzucić, lecz przylgnął do wnętrza dłoni, zaś czarne kulki zadrżały i wykształciły maleńkie włoski, upodabniając się do owocostanów łopianu. Złapałem ziarno, szarpnąłem, lecz trzymało zbyt mocno, jakby było częścią mnie, bolesnym pieprzykiem na gładkiej dotąd skórze. Panika kazała mi biec, lecz nie miałem gdzie – zboża wokół nie przestały rosnąć, ich łodygi miały teraz grubość kciuka, a pochylające się z wysokości ponad dwóch metrów pszeniczne kwiatostany celowały we mnie włoskowatymi szczoteczkami bródek.
I wtedy ktoś złapał mnie za rękę.
Płomień w opakowaniu od Armaniego. Ludzka sylwetka obleczona w ciemny, jednorzędowy garnitur, z trupiobladymi dłońmi wystającymi spod mankietów i płomieniem buchającym ponad białym kołnierzykiem. Dotyk przybysza palił, kiedy przesunął szponiastymi palcami po mojej ręce, zgarniając zarówno nasiona, jak i pusty kwiatostan. Ogień jego głowy rozgorzał mocniej i kłos eksplodował żarem, w mgnieniu oka zamieniając się w popiół.
– Kim jesteś? – zapytałem, przezwyciężając strach.
– Krocz i pozwól im wzrastać. – Jego odpowiedź była iskrą, która wypaliła się powidokiem na siatkówce mojej świadomości.
– Komu? Co to za miejsce?
Z jakiegoś powodu wcześniej nie zastanawiałem się, gdzie i kiedy jest to nigdy i nigdzie. Nie łamałem sobie tym głowy, po prostu byłem – to wystarczało. Może dlatego, że nie miałem nadziei odnalezienia kogoś, kto udzieli odpowiedzi? Albo z powodu przeświadczenia, że tak ma być? Skąd bierze się pewność, nakazująca myśleć o otaczającym nas świecie jako realnym? A może jednak zastanawiałem się nad tym, tylko zapomniałem? Nie potrafiłem wrócić do początku. Kiedy i gdzie był początek?
– Krocz i karm je, a czeka cię nagroda. – Słowa przybysza ponownie zapiekły, a potem jego kościsty palec dotknął mojej piersi.
Obudziłem się w kręgu suchej ziemi, z głową ciężką od oczekiwań, z duszą lekką od nadziei. Krocz i pozwól im wzrastać, a czeka cię nagroda – ruszyłem więc krok obok ścieżki wybujałych kłosów, znaczących trasę mojej poprzedniej wędrówki. W trakcie marszu dojrzałem w oddali wyrośnięte, ponad dwumetrowe łany. Przystanąłem, chcąc przekonać się, czy zdołam powtórzyć tamto zjawisko. Pozwoliłem roślinom wokół unieść się wyżej, a potem znów złapałem w palce jedną z łodyg. W ciągu paru chwil pod moim dotykiem pszeniczny kłos osiągnął wysokość drzewa i piął się dalej, ku niebu. Zostawiłem go i odszedłem, lecz przez kolejne dni, miesiące czy lata stworzyłem wiele podobnych. Kroczyłem i karmiłem, aż wreszcie nadszedł czas, w którym ostatnie źdźbło dojrzało.
Nadeszła pora żniw. Czas zbiorów i nagrody.
Kiedy przybysz pojawił się po raz drugi, stałem w znajomym kręgu, podziwiając złote owoce mozolnych wędrówek. Jego płomień tym razem pulsował, rozpalał się, sięgał ku uprawom i obejmował coraz większe połacie zbóż, zaś wokół mnie zwijał się spiralami, nie czyniąc mi krzywdy. Kiedy wreszcie zniknął, odsłonił przed moim wzrokiem dymiące zgliszcza, wśród których niespodziewanie zauważyłem ruch. To nasiona – nie spłonęły, lecz drgały teraz, strącając z siebie resztki miękkiego pyłu. Gramoliły się jedne po drugich, by rozłożyć czarne skrzydła łusek i wzlecieć ku niebu, na którym otwarła się hebanowa paszcza żarłocznej otchłani. Całymi chmarami roiły się wokół, ocierały, a każdemu przypadkowemu kontaktowi towarzyszyły targające mną emocje. Czułem gniew, zazdrość, nienawiść, beztroską głupotę, bezrefleksyjną ciekawość, fascynację cudzym bólem, egoizm, pozbawioną empatii obojętność. Jedno z największych ziaren, będące niemalże rozmiaru człowieka, musnęło mnie skrzydłem i poczułem wszechogarniającą, niepohamowaną pogardę, od której zakręciło mi się w głowie. Nie wiem jak długo trwał ten spektakl, jak wiele uczuć władało mną w jego trakcie, lecz kiedy niebo na powrót przybrało błękitną barwę, płomienista istota zniknęła, a w jej miejsce pojawił się portal. Świetlisty trójkąt, przez który przeszedłem.
Znalazłem się wewnątrz bańki, nieco większego ode mnie bąbla o półprzezroczystej, czarnej powierzchni. Przyłożyłem czoło do otaczającej mnie gładkiej bariery, chcąc przyjrzeć się temu, co znajduje się na zewnątrz.
Wokół mojej bańki unosiło się wiele podobnych, lecz nie byłem w stanie dostrzec, czy w nich również znajdują się ludzie. Wszystkie otaczały pierścieniem wielobarwny stożek, odwrócony wulkan, zwieszający się z ołowianego nieba, na którym błyskawice splatały ze sobą zygzakowate ramiona. Z leja nieprzerwanym strumieniem spływały białe iskry, a wokół nich uwijały się setki, a może tysiące płomiennogłowych istot, podobnych do przybysza, który obiecał mi nagrodę. Czy to była nagroda? Możliwość oglądania, jak jego pobratymcy spalają większość jaśniejących drobin, tylko nielicznym pozwalając opadać niżej? Spojrzałem w dół.
Bezkresny złoty ocean. Ogniki osiadały na nim, dryfowały na łagodnych falach, nie gasnąc i nie zanurzając się w odmętach. Nagle spokojną powierzchnię zmącił jakiś kształt – wychylająca się z głębin kolumna, monstrualny, tnący złote wody filar. Za nim pojawiły się dwa kolejne, po jednym z obu stron pierwszego, potem jeszcze jeden, a wraz z piątym, ostatnim, zrozumiałem czego jestem świadkiem. I oto z oceanicznej toni wyłoniła się gargantuicznych rozmiarów dłoń, która zagarnęła kilkaset iskier, zacisnęła się w pięść i na powrót zniknęła pod powierzchnią. Rozedrganie zawładnęło moim ciałem, a otaczająca mnie bańka zaczęła się zmniejszać, ściskać mnie coraz mocniej, przylegać gumowatą warstwą do skóry. Zanim moja świadomość zgasła, zobaczyłem jednego z płomiennogłowych, pikującego ku oceanowi w pogoni za czarną skrą, która najwyraźniej uniknęła jego ognia. Dogonił ją, złapał i wraz z nią zniknął.
Obudziłem się pod błękitnym niebem, w kręgu suchej ziemi. Leżałem tak przez chwilę, myśląc, że przybysz mnie oszukał i wszystko zacznie się od nowa, kiedy usłyszałem nawoływanie:
– Hej! Wstawaj! Zaraz otworzą przejścia!
Uniosłem głowę i zobaczyłem krzykacza – stał w kręgu podobnym do mojego. Obcy strzepnął z ubrania resztki pyłu i zbiegł po trawie w dół łagodnego zbocza, na którym obaj się pojawiliśmy. Usiadłem i dopiero wówczas usłyszałem gwar odległych głosów. Kilkadziesiąt metrów niżej, w dolinie pomiędzy zielonymi pagórkami, płócienne baldachimy rozpościerały się ponad obficie zastawionymi stołami. Na ławach siedzieli ludzie – a były ich setki, jeśli nie tysiące – zaabsorbowani w głównej mierze rozmowami. Wstałem i ruszyłem ku biesiadzie. Kiedy byłem na tyle blisko, by zacząć wyławiać ze zgiełku pojedyncze słowa, zauważyłem, że niemal wszystkim nie zamykały się usta – ucztujący paplali, jakby chcieli się nagadać na zapas, przekrzykiwali się w setkach języków, mało który rzeczywiście słuchał tego, co drugi ma do powiedzenia. Wtem jeden z biesiadników skinął na mnie zapraszająco i zrobił miejsce na krawędzi ławy. Skorzystałem z jego uprzejmości.
– Jesteś nowy, prawda? – zagaił jegomość. Na oko nie miał więcej lat niż ja, chociaż pobrużdżona bliznami twarz mogła sugerować co innego. – Od razu widać. Jak dziecko we mgle. Pewnie chciałbyś wiedzieć gdzie jesteś?
Przytaknąłem.
– To miejsce dożynek i rozdziału nagród. Na szczęście zbóż tutaj nie uświadczysz.
– Też je uprawiasz?
– Jak wszyscy. – Mężczyzna odwrócił się i głową wskazał pozostałych ucztujących.
– Nadal nie rozumiem – przyznałem. – Co uprawiamy? Gdzie byłem potem, to znaczy: zanim trafiłem tutaj?
– Uprawiamy grzechy, przyjacielu. A miejsce, w którym byłeś jest jedyną odpowiedzią, której możesz oczekiwać ze strony naszych dozorców i więcej tam nie trafisz. Opowiesz mi, co widziałeś?
– Widziałem… iskry spadające z chmur do oceanu… I płomiennogłowe istoty, które niszczyły większość z nich. A potem te ocalałe, które opadły, zabrała ręka. Wciągnęła je pod powierzchnię.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
– Większość iskier była niszczona? Dobrze, bo to oznacza, że koniec naszej pracy jest bliski, jeszcze może kilkadziesiąt cykli i wszystkie dusze będą obarczone grzechami, a ludzie staną się naprawdę wolni. Wreszcie zagłodzimy stwórcę.
– To znaczy… Boga?
– Nie nazywaj go bogiem, bo nie zasługuje na to miano. Tak jak my uprawiamy zboża, tak stwórca uprawia Ziemię, hoduje dusze w łuskach ludzkich ciał. Zaś anioły, które nie godzą się na odgrywanie przypisanej im roli, uprawiają grzechy, dojrzewające dzięki takim jak ty, ja, jak wszyscy tu zebrani. Nasza pogarda dla samego pomysłu istnienia bytu wyższego powoduje, że nasze dusze są dla niego trujące. A to z kolei sprawia, że dla uprawianych grzechów jesteśmy najlepszym nawozem. Jesteśmy zwykłym gnojem wielokrotnego użytku, niczym więcej. Teraz rozumiesz, co to za miejsce?
Nie rozumiałem. Nadal miałem w głowie mętlik. Stwórca, anioły, dusze, grzechy, zbyt wiele informacji, za dużo obrazów i tylko mętne pojęcie jak wszystko połączyć w całość. Próbowałem to jakoś poukładać, a w tym czasie mój towarzysz popijał piwo z glinianego kufla i cierpliwie przyglądał się wymalowanej na mojej twarzy konsternacji.
– Widziałem też… Anioła, który ścigał czarną iskrę, złapał ją i zniknął.
– Możliwe, że widziałeś ratunek duszy jednego z naszych przyszłych kompanów… Ale dość tego paplania. Spójrz! Przybywają anioły.
Mój rozmówca wstał, a w jego ślady poszli niemal wszyscy pozostali biesiadnicy. Za ostatnim szpalerem ław materializowali się właśnie płomiennogłowi, a obok każdego z nich pojawiał się owalny portal. Ludzie ustawiali się w kolejki i po chwili czekania znikali wewnątrz przejść. Razem z towarzyszem ustawiliśmy się jeden za drugim.
– Stwórca nie wie, co się dzieje?
– Jest już tylko gotująca się w garnku żabą.
Zamilkłem, trawiąc kolejną informację i podążając za posuwającą się szybko kolejką. Kiedy byliśmy już niemal przy aniele, zadałem ostatnie pytanie:
– Co jest nagrodą?
– Krótkotrwała rzeczywistość, w której przez kilka dni będziesz kim chcesz. Możesz w niej robić co ci się żywnie podoba.
Kobieta stojąca przed moim towarzyszem znikała właśnie w portalu. Gorączkowo myślałem, czego mógłbym chcieć, jaki fałszywy świat uczynić sobie poddanym na kilka krótkich dni. Miliony możliwości i pragnień plątały się ze sobą, nie pozwalając wyklarować się jednej wizji.
Kiedy nadeszła moja kolej, jedynym o czym mogłem myśleć było to, czy anioł wie, co ma stworzyć, skoro ja sam tego nie wiem. A jeśli nie stworzy niczego z chaosu moich myśli? Co zastanę po drugiej stronie? Pustkę? A co, jeśli stworzy właśnie chaos? Blokowałem kolejkę, i choć nikt mnie nie poganiał, to odczuwałem z tego powodu narastający dyskomfort. Doszedłem do wniosku, że muszę się odezwać, że wypowiedziane głośno słowa pomogą mi wyodrębnić z oceanu nieograniczonych możliwości jakiś konkret. Mogłem powiedzieć wszystko; wymyślić wszystko; zapragnąć wszystkiego. A zamiast tego palnąłem:
– Zawsze chciałem nauczyć się jeździć na deskorolce.
***
Drop In, na dole Backside Pop Shove It, potem Rock’n’roll, rozpęd i Kickflip McTwist.
Jeżdżę od krawędzi niekończącej się rynny do krawędzi, bawię się, robię tricki. Nie jestem tutaj sam, są też inni, mają dziecięce ciała, ale dorosłe twarze. Jeżdżą ze mną, obok. Często przewracają się, zderzają, podnoszą i znów upadają. Pozwalam im się uczyć.
Pilnuję tylko, żeby dzieci nie wypadały na zewnątrz po nieudanych próbach bardziej skomplikowanych sztuczek. Łapię je wtedy w locie, sprowadzam na dno, napominam i wracam do zabawy. Jestem czujny, nie chcę, żeby któremuś stała się krzywda; żeby zniknęło za krawędzią i spadało przez pustkę, ku złotemu oceanowi, pod którego powierzchnią majaczy złowrogi, ciemny kształt. Jak dotąd złapałem wszystkie.
Frontside Blunt Stall, na dole Heelflip i prosty Aerial 360.