Zastanawialiście się kiedyś nad tym, kto dzierży palmę pierwszeństwa w dziedzinach, w których nie zwykło się tworzyć rankingów? Pomyślcie tylko: gdyby przyjąć jakieś obiektywne metody miernicze i mieć środki do tego, aby przeprowadzić badania, udałoby się wskazać, na przykład, najgłupszą istotę, jaka kiedykolwiek istniała. Albo najbystrzejszą. Najbardziej zgryźliwą, najmniej samodzielną, najohydniejszą. Można by też sprawdzić, kto był najgłębiej pogrążony w smutku. Tak się składa, że potrafię odpowiedzieć na to ostatnie pytanie. Wierzcie mi na słowo, że najsmutniejszą istotą, jaka kiedykolwiek stąpała po świecie, był – w najciemniejszych dniach swego życia – anioł Szemkel.
Sięgnął dna, przebywając w piekle, więziony tam przez bezgranicznie zakochane w sobie ptaszyska. Jak do tego doszło? Trzeba zacząć od początku. Samego początku.
Kiedy Bóg stworzył już niebo i ziemię oraz oddzielił światło od mroku, z dużym wahaniem i ostrożnością powołał na błękitną planetę życie. Zaczął skromnie, od prymitywnych żyjątek, mogących jednak, wraz z przemijaniem kolejnych pokoleń, zmieniać się i nabierać nowych cech w żmudnym procesie ewolucji. Tak to trwało i trwało, aż w pewnym momencie Bóg doszedł do wniosku, że coś poszło nie tak.
Postanowił zwołać radę dwunastu najmądrzejszych aniołów, z którymi omawiał różne kwestie. W dniu poprzedzającym zebranie ogłosił, że chce podyskutować o życiu na ziemi, i że najchętniej dokonałby tam jakichś zmian.
Anioł Szemkel, który uchodził za mądrego i najbardziej przez Stwórcę lubianego, opracował śmiały plan, który istotnie odmieniłby losy planety oraz jej mieszkańców. Rozłożywszy się z papierami w zakładowej stołówce szlifował jego detale i nawet nie zauważył, że dosiadł się do niego anioł Uriel.
– Wystygnie ci – napomniał kolegę, wskazując talerz z nietknięta zupą. – Nad czym tak ślęczysz?
Szemkel już wyciągnął rękę, by zgarnąć papiery, ale jakiś impuls sprawił, że powściągnął ten gest. Na co dzień skryty i niechętny do wynurzeń, postanowił podzielić się z Urielem swoim planem:
– Wydaje mi się, że wpadłem na coś interesującego…
Przez kolejną godzinę mówił bez przerwy, a jego towarzysz zasłuchał się do tego stopnia, że sam zapomniał o jedzeniu.
Nazajutrz anioły usiadły przy długim stole w sali konferencyjnej. Bóg przybył punktualnie i od razu przeszedł do rzeczy:
– No, moi mili, słucham.
Jako pierwszy głos zabrał Rafael. Nie miał nic sensownego do powiedzenia, chyba że za takie coś uznać pomysł doprawienia dinozaurom dodatkowej pary nóg, żeby mogły szybciej biegać. Następny był Uriel.
– Panie, wydaje mi się, że wpadłem na coś interesującego…
Szemkel aż podskoczył, słysząc zwrot, którym posłużył się wczoraj. Przez chwilę wierzył, że to przypadek, ale kolejne słowa padające z ust kolegi starły tę wiarę.
– Ssaki? – zadziwił się Bóg. – Te pocieszne gryzonie?
– Tak, trzeba w to iść. Nie w tej formie, oczywiście. Raczej dwunożnej.
– Jak to?
– I postawić na co innego. Mózg kosztem siły.
– Po co?
– Żeby dać im duszę.
Po sali poniósł się szmer. Bóg milczał przez dłuższą chwilę.
– Miałyby stać się podobne do was? – zapytał. – Do aniołów?
– W pewnym sensie tak…
Szemkel osłupiał. Podlec skradł mu pomysł i wychodziło na to, że przekonuje Boga do jego wdrożenia.
Głos zabierali kolejni aniołowie, nie proponując niczego równie oryginalnego, czy nawet odrobinę ciekawego. W końcu przyszła pora na Szemkela. Milczał, a myśli w jego głowie galopowały. Chciał oskarżyć Uriela o kradzież, ale wiedział, że gdyby tamten się wyparł, nie będzie żadnych dowodów…
Notatki!
Sięgnął po torbę i zaczął w niej grzebać. Ale po pracowicie zapisanych kartkach nie było śladu.
Anioły z coraz większym zainteresowaniem wgapiały się w kolegę. Pojawiły się pierwsze kpiarskie uśmieszki.
– Słuchamy – zachęcał Bóg.
– Dinozaury – wypalił Szemkel.
– Co, dinozaury?
– Proponuję coś z nimi zrobić…
W obliczu niemożności zaprezentowania swojego genialnego pomysłu, Szemkel sięgnął po inny, nie tak rewolucyjny i dobrze przemyślany, jednak wciąż niezły. Rafael, proponując wykoślawienie ewolucji tak, by zapewniła gadom dodatkowe członki, wykazał się krótkowzrocznością – należało przyznać, że dinozaury, zwłaszcza te wielkie, nie udały się panu Bogu i przyszła pora, by podjąć radykalne kroki.
– Epidemia? – Bóg poskrobał się po głowie. – I potem skompresowanie przetrzebionej populacji? Hmm, no nie wiem. Pomyślę nad tym.
Co dziwne, Stwórca nie odniósł się już słowem do planu, który przywłaszczył sobie Uriel – zakończył spotkanie i pognał od razu do swojej pracowni, nucąc pod nosem "Cwał Walkirii", choć ani Wagner, ani nawet ludzie, jeszcze nie istnieli.
Nie myślcie sobie, że Szemkel napadł złodzieja na osobności, by mu wygarnąć i przy okazji nakopać do czterech liter – w parze z genialnym umysłem i wrażliwością szły u niego chora wręcz niechęć do konfrontowania się z tymi, którzy wyrządzali mu krzywdę oraz odraza do przemocy. Tak już został ulepiony.
Bóg zamknął się w swoim gabinecie i tylko od czasu do czasu wzywał do siebie Uriela; a więc sprawa była przesądzona.
Szemkel całymi dniami leżał na łące i gapił się w gwiazdy, niewiele myśląc, a jedynie trawiąc wypełniający go smutek. Opuścił się w obowiązkach i wiedział, że może mieć z tego powodu nieprzyjemności. Nic dziwnego, że kiedy pewnego popołudnia zjawił się przy nim Bóg, oczekiwał reprymendy. Niesłusznie.
– Co cię trapi, Szemkelu?
Anioł przez dobrą chwilę wahał się, czy nie wyjawić swych zgryzot, ale zrezygnował. Zamiast tego zapytał o postępy prac nad nowym projektem.
– Świetnie, wszystko dopięte – rzekł z uśmiechem Bóg. – A tak przy okazji, myślałem o tych twoich dinozaurach.
– Jakich…? A, o tym.
– Można by pójść w ptaki.
– Jakie ptaki?
– Szemkelu! – roześmiał się Bóg. – Co z tobą?! Nie pamiętasz?
– Przepraszam. Mam rozumieć, że chcesz, Panie, za moją sugestią…
– Tak, tak – wszedł mu w słowo Bóg. – Po kolei: Przekonał mnie pomysł Uriela. Żeby postawić na ssaki. Ale w jaki sposób? Wyobraź sobie, że wymyślił, aby zesłać na ziemię kometę, która przetasuje to i owo, a potem skierować rozwój na takie tory, aby stworzyć dwunożne ssaki z chwytnymi dłońmi i rozwiniętymi umysłami, no i finalnie dać im duszę. Cholerka, bystry chłopak z tego Uriela.
– Pewnie – przyznał Szemkel, wyjąc w duchu pod niebiosa.
– W każdym razie dinosy wypadają z rozgrywki, ale, co przewidywał też twój plan, nie pozbędę się ich zupełnie, tylko pozwolę przetrwać w nowej formie, zbliżonej do tego… no, jak mu było, wypadła mi nazwa.
– Archeopteryks.
– Właśnie. W stronę ptaszków. Sprytnie to wykombinowałeś.
– Dziękuję.
– No nie! A ty ciągle nos na kwintę! Cóż mam zrobić, żebyś mi się w końcu uśmiechnął?
– Nic…
– Słuchaj, smutasie, pójdziemy o krok dalej. Zrobimy eksperyment, specjalnie dla ciebie. Ptakom też damy rozumy, co? I dusze. Zobaczymy, jak to się przyjmie!
Szemkelowi opadła szczęka. Nie uważał tego pomysłu za dobry, sam nigdy nie wpadłby na coś równie karkołomnego i dziwacznego. Chciał zaprotestować, ale rozmowa potwornie go męczyła, pragnął jak najszybciej ją zakończyć. Rzekł więc tylko:
– Dobrze.
Nadszedł czas wielkich zmian, rozpoczęty upadkiem na ziemię komety. Anioły, ciekawe widowiska, zgromadziły się na chmurze z dobrą ekspozycją na miejsce, w które miał uderzyć kawał kosmicznej skały. Kiedy pojawił się wysoko nad nimi, zaczęły wiwatować. Gwizdy i okrzyki urwały się w sekundzie, którą kometa potrzebowała, by pokonać ostatnie kilkaset kilometrów. Wyjąc i płacząc, anioły rozleciały się na wszystkie strony, umykając przed niewyobrażalnym spektaklem zniszczenia.
W końcu, po długim i starannie nadzorowanym przez Boga procesie stopniowych zmian, wyłonił się on. Człowiek. Bóg, z rozrzewnieniem i czułością, budzącą anielską zazdrość, chuchał na niego i dmuchał.
Wkrótce potem zaczęły się spore kłopoty, ale zanim to nastało, zanim jeszcze człowiek zyskał duszę, Stwórca, zgodnie ze słowem danym Szemkelowi, obdarzył nią zwierzęta, które wyrodziły się z dinozaurów. Te nowe ptaki były pięknymi stworzeniami, jednak okazanie im hojności stanowiło błąd.
Zamiast wykorzystywać daną im mądrość do zachwytu nad tym, że zostały wyróżnione, zamiast cieszyć się pięknem otaczającego je świata i rozkoszą płynącą z latania, wreszcie – zamiast pomnażać piękno i dobroć daną im przez Pana, postanowiły żyć według praw chaosu i przemocy; chętnie uległy niskim instynktom i w pogardzie miały Boskie napomnienia. Dręczyły inne zwierzęta i siebie nawzajem dla zabawy, prowadziły między sobą spory i krwawe wojny, parzyły się bez opamiętania i sensu. Bóg wezwał Szemkela, by oznajmić mu, że projekt nie wyszedł, i że musi cofnąć się o krok, a nawet dwa; odjąć ptakom rozum i zabrać dusze. W dodatku nie w procesie ewolucji, ale niestandardowo, od ręki. Anioł wzruszył ramionami. W tamtym momencie, kiedy w niebie fetowano Uriela, a jemu otwarcie śmiano się w twarz, było mu wszystko jedno.
Wkrótce nastały wydarzenia, przy których afera z ptakami okazała się błahostką. Projekt „Człowiek” ruszył z impetem i natychmiast się wykoleił. Wiecie, co zaszło, słyszeliście tę historię wiele razy. Uriel, prawdziwy niebiański celebryta, w ciągu jednego dnia spadł z piedestału. Co na to Szemkel? Choć nie skapnęło mu nic z chwały podłego kolegi, w przypadku jego klęski sam poczuł się przegranym. Taki już był.
Bóg, zamiast zwołać naradę, zamknął się na głucho w gabinecie.
Tymczasem Uriel zaczął coraz częściej zaglądać do otchłani. Kiedy Stwórca przyjął do realizacji „jego” plan, woda sodowa uderzyła mu do głowy, dlatego pozwalał sobie na dużo więcej niż ktokolwiek inny: w niebiańskich kręgach wszyscy wiedzieli, że wymyka się na dół, by grać z diabłami w kości i pokera. Niejednemu chodziło po głowie, by donieść o tym Bogu, ale ostatecznie nikt tego nie zrobił, więc gagatek często wracał do domu nad ranem, opity czarnym bimbrem, cuchnący siarką i perfumami diablic. Jakimś cudem nigdy nie wypadł z roli przykładnego anioła.
Odwrotnie niż w niebie, w piekle zapanowała wielka radość. W centrum stolicy postawiono gigantyczne, karykaturalnie szpetne kukły Adama i Ewy. Były stale oblegane przez tłumy diabłów, które słały w ich stronę ślinę, ekskrementy, obelgi i bluźnierstwa, wyjąc przy tym ze śmiechu.
Kiedy Uriel, jak gdyby nigdy nic, wkroczył do kasyna, powitały go kpiarskie fanfary i brawa. Ktoś założył mu na głowę papierową czapeczkę z napisem „Team Lucyfer”, ale zdarł ją natychmiast i bez słowa usiadł przy stole do pokera.
Uriel był twardogłowym egotykiem, lecz mimo to wyrzuty sumienia dawały mu się we znaki. Nie miał odwagi przyznać przed sobą, że przywłaszczenie pomysłu Szemkela było czymś złym – no, może mało eleganckim, ale od razu złym? – acz od kiedy dopuścił się haniebnego czynu, zaczął więcej pić, gorzej sypiał, zdarzały mu się wybuchy gniewu, no i zaczął wymykać się do piekła. Czyżby nieświadomie czuł, że nie jest godzien niebiańskich wyżyn?
Nie miał ochoty grać, zresztą karta mu nie szła, a diabły nie zamierzały mu odpuszczać, nieustannie szydząc z kłopotów, w które wpędził znienawidzonego przez nie Stwórcę. Bo trzeba wam wiedzieć, że Uriel przechwalał się na dole tym, że obmyślił plan, który zachwycił Boga. Puszył się jak paw.
Tym sprytnym sposobem wróciłem do tematu ptaków. Co się z nimi stało? Bóg, ze względu na to, jak się prowadziły, zesłał ich dusze do piekieł. Diabły to oburzyło i miały jeszcze jeden powód, by nie znosić wszystkich i wszystkiego, co znajdowało się nad nimi, jednak z czasem doceniły nowych, niespecjalnie okrzesanych i rozgarniętych towarzyszy, bo zdołały ich sobie podporządkować. Zaprzęgnięte zostały do różnych ról – najczęściej służyły jako kurierzy, choć nie tylko.
W ulubionym kasynie Uriela usługiwały dwa gołębie; ptaki, z przytroczonymi do nóżek tacami, dostarczały gościom drinki. Przyjął się też zwyczaj, by to właśnie na nich pechowi hazardziści wyładowywali swój gniew.
Niemoralny anioł nieraz sprzedał jednemu i drugiemu skrzydlatemu kelnerowi kuksańca. Nie podejrzewał – bo i skąd – że ptaki pilnie mu się przypatrują, i że tylko czekają na okazję. Do czego?
Lucyfer, który zaprojektował i skutecznie wdrożył plan uwiedzenia pierwszych ludzi, bynajmniej nie spoczął na laurach i nie zarzucił innych swoich projektów. Jednym z nich było oswajanie Uriela – głupiec nie podejrzewał, że w piekle nie okazuje mu się jawnej wrogości tylko dlatego, by nie rezygnował z jak najczęstszych wizyt na dole. Tak na wszelki wypadek. Prędzej czy później mogła nadarzyć się okazja, by jakoś go wykorzystać.
Zamiar sprytnego diabła nie był obcy gołębim kelnerom. Więcej – obiecały mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Równocześnie same chciały osiągnąć własny cel… ale chwila, po kolei. Najprościej będzie opowiedzieć, co się stało.
Uriel, rozeźlony pechem i diablimi przytykami, cisnął karty na stół, dopił drinka i wyszedł z kasyna. Nie czuł się dobrze. Nic dziwnego, zważywszy na to, że gołębie dyskretnie wrzuciły mu do szklanki dwie niewielkie tabletki.
Nawet w piekle trafiały się narkotyki uchodzące za szczególnie niebezpieczne. Bez wątpienia zaliczały się do nich tabletki, które zwano po prostu „wymiotnymi”. Ten, kto miał wystarczająco wiele odwagi albo mało rozumu, by je wziąć, rzygał tak długo, aż, wraz z częściowo strawionym pokarmem i sokami żołądkowymi, nie wylatywała z niego dusza.
Uriel padł na kolana w ciemnej uliczce. Kiedy już miał nadzieję, że to koniec, że wyrzucił z siebie wszystko, co tylko mógł, i jest pusty jak dynia na Halloween, ostatni, potężny skurcz wstrząsnął jego ciałem i trwał tak długo, aż niewielkie, cuchnące zawiniątko nie przecisnęło mu się przez usta.
Dusza anioła pognała przed siebie. Wyglądem przypominała wyjątkowo szpetnego gnoma – skóra w barwie smoły, rzadkie futro porastające połowę ciała, wyłupiaste oczy. Wznosząc piski świadczące o całkowitym przerażeniu, biegła na oślep, aż do wielkiego jeziora siarki.
Gołębie widziały, jak paskuda wpada w ognistą toń. Czym prędzej wróciły do uliczki, w której leżało stygnące ciało Uriela.
Tam czekał już na nie Lucyfer – kazały go wezwać niezwłocznie po tym, jak upadły anioł wyszedł z kasyna.
– Takie rzeczy powinniście najpierw ze mną konsultować – warknął, trącając kopytem zwinięte skrzydło. – Co to ma znaczyć?!
– Nie było czasu! – odrzekł z zapałem jeden z gołębi. – W niebie panuje teraz zupełny chaos. Wiesz, że Bóg, z jakiegoś powodu, ceni sobie zdanie tego głupca.
– Premiowanie półgłówków, kto by pomyślał – prychnął diabeł.
– Może nie namówimy go na nic równie lekkomyślnego jak stworzenie człowieka, ale kto wie?
O ile młodsi bracia Lucyfera zostali przez Boga naznaczeni rozmaitymi skazami i ograniczeniami, tak on, jako pierwszy spośród aniołów, był niemal doskonały. Przeświadczony o własnej mądrości i potędze, Lucyfer nie bał się wchodzić w spory z Bogiem, co w końcu doprowadziło do buntu i wygnania, na które niepokorny anioł udał się wraz ze współbraćmi biorącymi jego stronę.
Lucyfer istotnie był potężny i dysponował mocami niedostępnymi dla innych wyższych istot zamieszkujących niebo i ziemię. Ptaki przekonały go, aby wykorzystał jedną z nich i wlał ich dusze w puste ciało Uriela.
Już chwilę później kroczyły ostrożnie ku windzie do nieba. Ostatnimi laty anioł potężnie się roztył, kierowanie tą masą stanowiło wyzwanie.
Okazało się, że Adam i Ewa, którzy ukrywali się przed Bogiem, zostali w końcu odnalezieni i wygnani, więc mimo późnej pory w niebie nikt nie spał. Anioły, lamentując, krążyły w tę i z powrotem, w powietrzu unosił się smród palonego tytoniu.
– Chcesz fajka? – wychrypiał Aron, zastępując drogę Urielowi. Ten ostrożnie odsunął dłoń z wyciągniętą paczką papierosów i zapytał:
– Dzie óg?
– Hę?
– Gdzie Bóg?
– Coś ty, pijany?
– Gdzie Bóg?
– Na tarasie. Ale nie radzę go teraz denerwować…
Bóg, wsparty na balustradzie, trwał nieruchomo ze spojrzeniem zatopionym w kręcącej się u dołu planecie. Widok Uriela wcale go nie zdziwił.
– Ale się podziało, co? – zapytał.
– Istotnie, panie. Napełnia mnie to wielkim smutkiem.
– Nie martw się, przyjacielu. W żadnym wypadku nie czyń sobie wyrzutów.
– Próbuję.
– Przyszło mi na myśl, że mnie pokarało – westchnął Bóg. – Za ptaki.
Uriel nadstawił uszu. Gołębie chciały sprowadzić rozmowę na temat swojego gatunku i – choć szanse były niewielkie – nakłonić Boga do tego, aby rozważył ponowne obdarzenie ich szczególnymi względami. To był ich prawdziwy cel, tak naprawdę nie zależało im na pomnażaniu chaosu i działaniu na Boską szkodę, taką wersję przedstawiły Lucyferowi, by ten uczynił je swoimi szpiegami.
– Tak sobie teraz myślę, że za szybko z nich zrezygnowałem – kontynuował Bóg.
– Tak, masz rację Panie – podchwycił Uriel. – Myślałeś, żeby…
– Biedny Szemkel! Dobrze wymyślił z tymi dinozaurami…
– Jakimi dinozaurami?
– No, tymi z Kredy. Pamiętasz? Szemkel chciał je wybić epidemią, ale w końcu i tak padły po komecie. No, gady, przodkowie ptaków. Nie wyszły mi one…
Bóg mówił dalej, ale gołębie już nie słuchały. Z trudem wydusiły pytanie przez zaciśnięte gardło:
– Szemkel? Co wymyślił?
– Co?
– Mówiłeś, że Szemkel chciał je wybić epidemią?
– Nie pamiętasz? To było wtedy, kiedy ty wyskoczyłeś z człowiekiem. Zaproponował, żeby je przetrzebić i zamienić w ptaki. Z duszą i całą resztą to był już mój pomysł. Potem i tak wszystko zabrałem… Dobrze się czujesz, Urielu?
Anioł odwrócił się i wyszedł bez słowa. Gołębie w jego wnętrzu miotały się jak wściekłe, pomstując na tego, który odpowiadał za ptasią niedolę.
Spośród rozbieganych aniołów znów wyłonił się szczodry palacz.
– No? Chcesz tego papieroska?
Uriel chwycił go za szatę i przyciągnął do siebie.
– Gdzie jest Szemkel?
– Ej! Jak to gdzie? Tam, gdzie zwykle. Na łące.
Zataczając się, otyły anioł parł przed siebie. Gołębie ciągle wrzały z gniewu, ale nakazały sobie spokój; nie mogły wzbudzać podejrzeń.
Gdyby tylko wiedziały, jaka historia łączyła oba anioły! Wówczas nie odważyłyby się stanąć przed Szmkelem jak gdyby nigdy nic, ukułyby jakąś skomplikowaną intrygę. Niepotrzebnie – choć złodziej i okradziony nie gadali ze sobą, to kiedy ten drugi ujrzał człapiącego po łące grubasa, poczuł względem niego wyłącznie współczucie.
– Możesz ze mną pójść? – zapytał Uriel.
Szemkel zgodził się automatycznie. Nie chciał psuć chwili pytaniami o szczegóły; podejrzewał, że łotr chce w jakiś sposób zadośćuczynić mu za kradzież. Może nawet zaprowadzi kolegę przed oblicze Boga, by wyjawić, że pomysł ze stworzeniem człowieka nie pochodził od niego? Co prawda teraz, w obliczu upadku Edenu, brzmiałoby to raczej jak usprawiedliwienie, a nie przyznanie się do grzechu, ale zawsze…
– Pojedź ze mną na dół.
Szemkel słyszał oczywiście o eskapadach kolegi, od dawna śmiano się z tego, jak nocami zachodzi pod windę i rozgląda się na boki, by, ku uciesze świadków, upewnić się, że nikt go nie widzi. Co chciał osiągnąć, wiodąc skrzywdzonego brata do piekła? Góra co prawda utrzymywała z dołem stosunki dyplomatyczne, ale nie należało się tam zapuszczać, by nie zarobić guza.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie; już po chwili anioły sunęły na dół. Żaden nie przerywał ciszy, podróż dłużyła się Szemkelowi. W końcu zapytał:
– Po co tam jedziemy?
– Zobaczysz.
Kiedy tylko postawił nogę na gorącym żwirze, Uriel rzucił się na niego i powalił, po czym powlókł za sobą jak bezwolną kukłę. Ciągnął go tak aż na szczyt pobliskiego wzgórza, skąd wykrzyczał:
– Ptaki! Piekielni nieszczęśnicy! Wysłuchajcie mnie!
Trzymając w żelaznym uścisku wyrywającego się Szemkela, czekał, aż informacja o jego wezwaniu rozejdzie się po otchłani. Sklepienie prędko zapełniło się skrzydlatymi istotami.
– Słuchajcie! – krzyknął. – Wiem, kto odpowiada za nasze nieszczęście!
Piekielne ptaki były zgodne co do jednego – jako gatunek zostały zdradzone i oszukane, ich nieczyste dusze wypełniał wieczny żal. Słowa dwóch gołębi skrytych w ciele Uriela padły na podatny grunt. Streściły im to, co usłyszał od Boga. Klekot i pisk dobywający się z tysięcy ptasich gardeł narastał, pierzaści potępieńcy krążyli nad wzgórzem coraz szybciej i mniej składnie, wpadając na siebie i raniąc dziobami w gniewnym amoku.
Według legendy, Szemkel został wtrącony do celi natychmiast po tym, jak Uriel skończył swą przemowę. W istocie zamknięto go dopiero następnego dnia, do budki naprędce skleconej z desek, kawałków blachy i prętów. Kiedy znalazł się za kratami, władza w piekle należała już do ptaków.
Dwa niepozorne gołębie wywołały bunt o skali, która nie śniła się diabłom. Nigdy wcześniej nie doszło zresztą do zorganizowanego powstania przeciwko władcom piekieł; potępione ptaki, choć nieustannie wściekłe, przyjmowały swój los i godziły się na męki. Aż do teraz.
Dowiedziawszy się, że są potomkami dinozaurów, ptaki wpadły w samozachwyt. Tak bardzo pragnęły, by wspaniałe dziedzictwo stało się częścią ich tożsamości, że postanowiły przybrać nowe imiona – odtąd nie było już w piekle gołębi, orłów czy sokołów, lecz raporty, albertozaury i deinonychy. Narwane i drapieżne wróble kazały się mienić tyranozaurami, zaś spokojniejsze i obdarzone długimi szyjami bociany chętnie przechrzciły się na diplodoki.
Porządek w piekle został odwrócony – diabły zostały zmuszone do tego, by usługiwać ptakom. Oczywiście zaznały też smaku rozmaitych piekielnych tortur, których skrzydlaci oprawcy, w ramach odwetu, nie zamierzali im szczędzić.
A Szemkel siedział zamknięty w swojej celi i, jak napisałem na początku, nie było i chyba długo nie będzie istoty równie jak on nieszczęśliwej. Cóż za niesprawiedliwość! Czyż Szemkel nie kierował się szlachetnymi względami? Dinozaury i tak były skazane na wyginięcie, a dzięki pomysłowi anioła zagwarantował sobie przetrwanie. Przecież to dzięki niemu ptaki zyskały umysły i dusze, a to, że je straciły, było wyłącznie ich winą! Czy w takim wypadku Szemkel zasłużył sobie na ich gniew? Cóż, zdarza się, że niemożność wskazania powodów, które odpowiadają za to czy inne nieszczęście, prowadzi do przyjmowania symbolicznych (często namacalnych) wytłumaczeń przykrego stanu rzeczy. Domorosłe dinozaury uznały, że za całe zło odpowiada Szemkel. I w takim charakterze – żywego symbolu zła – zamknięto go w klatce.
W końcu nadszedł dzień, który miał wyglądać jak wiele poprzednich dni. Szemkel obudził się o świcie, dziobnięty przez jakąś pliszkę, pardon, allozaura.
– Wstawaj, draniu! Już dzień!
Dźwignął się z posłania i zapatrzył w ognisty horyzont. Zmówił krótką modlitwę. Tak, mimo wszystko wciąż chwalił imię Pana, który najwidoczniej go opuścił.
– Szemkelu!
Anioł z przerażeniem odpełzł pod ścianę celi. Przy kratach stało coś, co wyglądało, ni mniej ni więcej, jak gadająca kupa błota. Czy w końcu zaczął tracić rozum…?
– To ty! Wiem, że to ty! Co za szczęście! Nie widzę cię, ale czuję! Tak!
Więzień, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, głęboko wciągnął powietrze nosem. Zemdliło go od smrodu siarki i spalenizny oraz błota i szlamu, z którego ulepiony był ów dziwny stwór, ale poczuł też coś jeszcze, ledwie nutkę, ale jednak…
– Uriel? Bracie, to ty?!
– Tak!
Szemkel zanurzył dłonie w brudnej masie i kopał tak długo, aż wydobył na wierzch pokurczoną twarz.
– Co ci się stało? – zapytał.
– Odarto mnie z ciała! Patrz tylko, jak żałośnie wyglądam!
Szemkel objął przez kraty Uriela i spojrzał mu głęboko w oczy. Tamten już zbierał się, by za wszystko go przeprosić, ale nie zdołał:
– Ty skurwysynu! – wrzasnął Szemkel. – Łotrze! Bękarcie węża i garbatego osła! Draniu! Śmierdzielu! Złodzieju pierdolony…!
Tak, ciapowaty anioł stracił w piekle nieco swej subtelności. Wykrzykując kolejne inwektywy, walił łbem nieszczęśnika o pręty. Minęła dobra chwila, nim bity anioł runął na ziemię, łapiąc się za pulsujące czoło.
– Ani mi się waż ryczeć! – napomniał go Szemkel. – Musimy mnie stąd wydostać!
– Ale jak…?
– Już ja wiem, jak – warknął Szemkel. – Ostatnio sporo tu ludzi, no nie?
– Nie wiem, bracie. Przez cały czas byłem ślepy, wpadłem do rzeki siarki i wyszedłem na brzeg daleko stąd, przykleiło się do mnie całe to błoto, to chyba symboliczne…
– Dobra, nie pieprz! Ludzie. Ptaki to przy nich niewiniątka. Prawie wszyscy tu lądują, począwszy od Adama i Ewy. Tak się składa, że jest taki jeden…
– Co to znaczy? – wszedł mu w słowo Uriel, wskazując na tabliczkę przywiązaną sznurkiem do krat. – „Pan dentysta”?
Szemkel zdusił między wargami przekleństwo i wyjaśnił:
– Dowcip ptaszków. Wymyśliły sobie, że będę siedział w zamknięciu, póki do piekła nie trafi pierwszy zębaty dinozaur… ptak… cokolwiek się z nich wyrodzi. Wtedy mają mnie oddelegować do ich „leczenia”. Najbardziej szkoda im tych zębów, gardzą dziobami. A więc mam tu siedzieć wiecznie, bo to oczywiste, że Bóg już nigdy nie obdarzy tego przeklętego gatunku ani zębami, ani rozumem, ani duszą. Rozumiesz?
– Nie – przyznał Uriel. – Nie rozumiem.
– Mniejsza z tym, skup się! Ptaki gadają, że taki jeden tutaj sprawia problemy. Nazywa się Kain. Ponoć niezły psychol. Już ze dwa razy próbował wzniecić bunt, ale za każdym razem przywoływano go do porządku. Odszukaj go i powiedz, co ma zrobić…
Szemkel streścił Urielowi przebieg wydarzeń sprzed wielu lat, kiedy to gołębie, skryte w anielskim ciele, wygłosiły płomienne kazanie na wzgórzu, skutkujące obaleniem diabelskich rządów. W ich powrocie do władzy Szemkel upatrywał szans na wyzwolenie – mogły nienawidzić Boga i aniołów, ale nigdy nie ośmieliłyby się więzić któregoś z nich.
Uriel szybko odnalazł Kaina. Stary grzesznik nie potraktował kulawej, odartej z ciała duszy poważnie, acz nadstawił uszu, kiedy ta, zarzekając się, że to prawda, wyjawiła mu, w jaki sposób ptaki objęły władzę w piekle. Kainowi od dawna chodziło po głowie coś podobnego – poderwanie do buntu wszystkich uciskanych ludzi.
W przerwie między siedzeniem w kotle a chłostą, Kain wdrapał się na wzgórze, z którego niegdyś przemawiały gołębie skryte w ciele Uriela. Krzyknął:
– Ludzie! Piekielni nieszczęśnicy! Wysłuchajcie mnie!
Wzywał ludzi, lecz na próżno. Bez większego przekonania zaczął wygłaszać swój manifest – że skończył się czas wyzysku i upokorzeń, że pora wyzwolić się spod tyranii ptaków i tak dalej. Wciąż żaden człowiek nie zwrócił na niego uwagi. W przeciwieństwie do ptaków.
– O, buntownik się znalazł – zaćwierkał pewien tyranozaur. – Ej! Chcesz się bić?!
Nim Kain zdołał zareagować, dwa sokoły, znaczy albertozaury, chwyciły go za fraki i zawlekły prosto na ring, w którym ludzie, ku uciesze ptasiej publiczności, wystawiani byli do walk.
– Tylko go tam nie zabij, Ćwirek – rzucił gigantozaur, który na co dzień był sparingpartnerem owego zaczepnego dinosa. – Garda wysoko, pamiętaj o technice, wal prosto w jaja.
Tłum złożony z ptaków-dinozaurów, diabłów oraz ludzi przystąpił do typowania zwycięzcy i mało kto stawiał na Kaina, który miał opinię mocnego tylko w gębie. Tyranozaur już rozwinął skrzydła, by przystąpić do ataku, ale nie zdążył.
Wielka jasność rozgoniła piekielne ciemności, potępieńcy padli na ziemię, zasłaniając oczy. Tylko do nielicznych dotarło, co właśnie się dzieje. Jednym z nich był Lucyfer.
– Ej! Nie zapominasz się?! – krzyknął. Choć utracił władzę w piekle i został zredukowany do roli ptasiego popychadła, oburzyło go jawne złamanie traktatu o sąsiedztwie, wykluczającego Boskie wizyty w otchłani.
– Nie denerwuj mnie, Lucyferze! Nie dzisiaj! – huknął Bóg. Złapał Uriela i przerzucił go sobie przez ramię, potem rozburzył celę Szemkela kopniakiem i jego również porwał na ręce. A potem zniknął.
Przenieśli się wprost do Boskiego gabinetu w niebie.
– Panie! – zawołał Szemkel, padając do nóg Stwórcy. – Tak długo na ciebie czekałem…
– A pewnie! To twoja wina!
– Co?
– Czemuś się nie postawił?! Czemu dałeś sobie ukraść pomysł?!
Aniołom opadły szczęki.
– Co macie takie miny? Myśleliście, że o niczym nie wiem?
Szemkel poczuł, że wzbiera w nim gniew:
– Czemu na to pozwoliłeś?! Na to wszystko?!
Bóg westchnął i pokręcił głową.
– Musicie uczyć się na błędach, wyciągać lekcje z porażek. Macie szczęście, że nad wami czuwam. Gdybyście postępowali słusznie, nie musiałbym wyskakiwać z tym całym deus ex machina.
– Dziękujemy ci, Panie – zapiszczał Uriel.
– A ty spójrz na siebie! – Bóg zanurzył rękę w błotnistej masie, wyszarpał z niej pokraczną duszę Uriela, po czym ruszył z nią w stronę drzwi. – Mamy do pogadania, łotrze…
– Jak śmiesz!? – krzyknął Szemkel.
Bóg zatrzymał się w pół kroku i obejrzał przez ramię.
– Co?
– Jak śmiesz prawić mi morały, skoro sam jesteś omylny?! Najpierw ptaki, potem ludzie… Jak dla mnie, to nie radzisz sobie z tym, co sam stworzyłeś. Wszystko wypada ci z rąk.
Na twarzy Boga pojawił się uśmiech.
– Jesteś pewien, że to wszystko przypadek? A może właśnie tak miało być?
Po czym wyszedł z gabinetu, ciągnąć za sobą to, co zostało z Uriela.
Szemkel pozostał wierny Bogu, ale już nigdy nie spojrzał na niego tymi samymi oczami. Zmieniał się. Nie przesiadywał już całymi dniami na łące, zaczął bywać na mieście, poszedł na siłkę. Bóg nie usunął go z rady dwunastu, mimo że nie zgłaszał już żadnych nowych projektów. Nie wyleciał nawet wtedy, gdy wytatuował sobie na skrzydle cytat z Epikura. Zmienił też imię. Dzisiaj nazywa się Gabriel.
Co stało się z Urielem? Został przydzielony do arcynudnej pracy w kartotece. Mógł starać się o przeniesienie gdzie indziej, ale brakowało śmiałości, by złożyć podanie. A, no i nie odzyskał swojego ciała. Dostał inne, nie tak piękne jak to pierwsze.
Jego cielesna powłoka ciągle służyła dwóm gołębiom. Dlaczego? Wyobraźcie sobie, że Bóg zwrócił się do nich z propozycją stypendium. Zgodziły się i już dobre paręset lat kiblują w czyśćcu. Ponoć nie wolno im opuszczać anielskiego ciała. Włóczą się po zimnej krainie, rozpamiętując swoje winy. Głupcy.
Aha, a władza w piekle oczywiście się zmieniła, odzyskaliśmy ją przy pomocy ludzi. My, szatani. Historię tę mogłem opowiedzieć wam ze wszystkimi szczegółami dzięki łasce wszechwidzenia, którą obdarzył mnie tamten skąpiec. Nie musicie w nią wierzyć. Pamiętajcie jednak, że ja nigdy nie kłamię.
Lucyfer