- Opowiadanie: MarekAdam - Ostatnia gwiazda

Ostatnia gwiazda

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy, Użytkownicy V, Użytkownicy III

Oceny

Ostatnia gwiazda

– O Boże…

Przez nieskończenie krótką chwilę nie czuł zupełnie nic. Absolutnie nic. A gdy tylko czas ruszył z miejsca, lodowata fala cicho przerwała tamy wytrenowanego spokoju i wolno rozlała się po całym ciele. Niczym obrzydliwy paraliż, spłynęła w dół odbierając całkowicie władzę w członkach. Przez mgnienie oka jeszcze się łudził, że za chwilę obudzi się z krzykiem, że to niemożliwe, tylko na chwilę stracił przytomność, a może po prostu nie żyje…

Ale nic się nie działo. Idealnej ciszy oraz zupełnej ciemności, która panowała wokół, nie zakłócał nawet szmer jego oddechu. Nieświadomie wstrzymany jakby wieki temu zamarł razem z całym światem. Ostatni obraz jaki pulsował mu w głowie to szarozielone konsole Trekstara i mrowienie całej maszyny w trakcie kolejnych serii pulsarów mknących przed dziobem myśliwca. Prosto w kierunku śmiertelnego zagrożenia, przeciwnika, którego miał unieszkodliwić, zlikwidować. Za wszelką cenę. W sposób perfekcyjnie ekscytujący, opanowany i skuteczny. Lecz za wszelką cenę.

Czuł jeszcze na ustach słony smak zaciętej determinacji i stan ekstatycznego uniesienia, gdy w szaleństwie walki kładł na szalę cały swój świat. Przeciągły wizg mijanych smug, oślepiający blask wyładowań i trafień, a przede wszystkim wściekłe szarpnięcia całego ciała i zmiany przeciążenia w trakcie ostrych zwrotów i uników.

Coś jednak poszło nie tak. Ostrożnie wypuścił z płuc długo wstrzymywane powietrze i trzęsącymi się dłońmi sięgnął w kierunku skroni. Gdy poczuł jedynie lekki wstrząs w okolicach karku najwolniej jak potrafił otworzył oczy. Chwilę trwało, zanim kolejna fala grozy jak samonapędzający się mechanizm powróciła do rozdygotanego umysłu. Oczy jednak już same, bez udziału woli rozszerzały się coraz bardziej i bardziej, i nie mógł zrobić nic, aby temu zapobiec. Przytłaczający widok, który z niemym krzykiem chłonął każdą cząstką umysłu, ten nieziemski pejzaż odbierający dech w piersiach, sprawił że włosy stanęły mu dęba, a on zdołał tylko bezgłośnie wyszeptać:

– Ja pierdolę…

W powolnym obrocie wokół własnej osi, zafascynowany wpatrywał się w szarożółtawą poświatę odległego Saturiona, ostatniej planety w układzie Minerwy, w pobliżu której toczyły się walki. Jeszcze niedawno mknął obok niej z zawrotną prędkością w bezpiecznym kokpicie swojego statku, a teraz płynąc bezradnie, otulony kosmicznym skafandrem, jak rozbitek na oceanie gwiazd, widział jedynie pustą głębię wokół i siny blask tej ostatniej w jego życiu imitacji żywego świata.

Dlaczego ja, Chryste? – pomyślał, gdy na chwilę wróciła kontrolowana część świadomości. W jakiś kosmicznie absurdalny sposób uniknął unicestwienia tuż po trafieniu, które musiało rozbić w drzazgi jego maszynę. Nie widział wokół żadnych jej śladów. Wprawdzie nie było w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę prędkość z jaką musiał przemierzać pustkę przestrzeni, ale najgorsze było to, że nerwowo obracając oczami nie dostrzegał nigdzie oznak walk, żadnych rozbłysków, smug akceleracyjnych. Żadnych oznak życia. A raczej żadnego śladu piekła, które przyczyniło się do jego rychłej śmierci. Oznaczało to, że oddalił się już o tysiące mil od obszaru działań jednostek jego eskadry.

Czy ktokolwiek oprócz mnie przeżył? – Przemknęło mu przez głowę.

Gdy znaczenie tego pytania wybrzmiało, coś jakby drżący półuśmiech wykrzywił mu wargi. Zdecydowanie nie było to trafne określenie. Właśnie tego rodzaju „przeżycia” obawiali się najbardziej. Wszyscy bez wyjątku, jego przyjaciele i inni członkowie załóg jednoosobowych Trekstarów, które choć słynęły z prędkości i siły ognia, nie były szczytem techniki w zakresie ratowania życia pilotów.

Jakimś cudem, zamiast w niewielkim module bezpieczeństwa, uzbrojony w systemy podtrzymywania i sygnalizację awaryjną, dryfował jedynie w hermetycznym skafandrze, który zapewniał przetrwanie maksymalnie na kilkanaście godzin. A może już tylko kilka. Zupełnie sam. Oddychający trup w stanie nieważkości, w drodze donikąd.

Mimo odrętwiałych członków poczuł, jak ręce zaczynają mu drżeć w niekontrolowanym tańcu, a zimny pot tężeje na plecach. W ostatniej sekundzie trzeźwości, jak automat zabłysła jeszcze myśl, aby za wszelką cenę zachować spokój, oszczędzać tlen, ale paniczna fala wściekłości i rozgoryczenia nie zważała już na nic. Zaczął krzyczeć, kląć i wyć, wymachując jednocześnie rękami w rytmie konwulsji całego ciała. Zaciekle przewiercał próżnię ślepymi ciosami i zdzierał struny głosowe w zupełnej i absolutnej ciszy, która wsysała łakomie każdy dźwięk i każdą myśl.

Przeleciał wiele setek mil zanim w końcu opadł z sił i bezradnie zwiesił głowę, czując łzy, które uparcie nie chciały spływać w dół po policzkach i rozmywały czarny obraz tego przerażającego świata. Zacisnął oczy, najmocniej jak potrafił i spróbował jeszcze raz wybudzić się z tego fatalnego snu. I gdy łapczywie czekał wsłuchany w szalony rytm własnego serca, zastygły w niewidomym bezruchu, gdy miliony zmyślonych obrazów niczym fotony przenikały z nadświetlną przez jego umysł, nagle ją ujrzał.

Najpierw z oddali, jak przez mgłę, potem coraz wyraźniej i jaśniej. Stała na stopniach werandy przed ich domem. W jasnej kwiecistej sukience z rozpuszczonymi czarnymi włosami, które spływały na jej czoło i ocieniały łagodne rysy twarzy. Dotarł do miejsca, gdzie po raz ostatni stali razem, patrząc sobie w oczy. Gdzie trwali w milczeniu, po tym jak wszystko już zostało powiedziane.

Przez moment jeszcze buntował się, nie wiedząc co się z nim dzieje i spróbował rozchylić powieki. Jednak po chwili słabych prób, odurzony obrazami minionego świata, zanurzył się całą świadomością w nierealną już, choć tak bliską wizję.

Opleciona winoroślą jasna balustrada, pęki czerwonych kwiatów zwisające z rozkołysanych donic i szarobury kot, rozciągnięty leniwie na siedzisku jego bujanego fotela. Doskonale zapamiętał ten piątkowy słoneczny poranek, gdy żegnał ją chmurnym spojrzeniem, pełnym tłumionego gniewu i zniecierpliwienia. Pamiętał sąsiada tuż za ogrodzeniem, który zawzięcie hałasował kosiarką do trawy, nieudolnie ukrywając swoje wścibskie zainteresowanie. Czarny samochód z kierowcą czekający przed domem, huk odrzutowca przelatującego ponad nimi i jej zielone oczy.

Skrępowany obecnością obcych zaciekawionych spojrzeń wpatrywał się w jej źrenice, targany emocjami po długiej i zapalczywej dyskusji oraz niemej bezsilnej walce jaką toczyli od wielu dni i nocy. A gdy nieruchoma chwila milczenia zdawała się rozciągać w całą wieczność, gdy ból oczekiwania na nierealny cud był już nie do zniesienia, pogładził niezgrabnie jej policzek, musnął drobne palce jej otwartej dłoni, po czym odwrócił się energicznie i odszedł sztywnym krokiem w kierunku wojskowej limuzyny.

– Duncan – usłyszał jej głośny szept tuż przed samochodem. W ostatnim ruchu przystanął, odwrócił się i gdy znowu przykuła go swoim cichym wzrokiem, spuścił oczy, nie mogąc wytrzymać wymownych łez płynących po jej policzkach. Siadając obok kierowcy poczuł ciężkie ukłucie i stalowy uścisk gdzieś pomiędzy żebrami, ale gdy ruszyli, nie spojrzał więcej w jej kierunku.

Dopiero teraz, oddalony miliardy mil od Ziemi, unosząc się nieruchomo ponad sceną, której nie dopuszczał do swoich wspomnień, ujrzał jak Sylvia do końca patrzy z nadzieją w kierunku malejącego auta. A gdy znikają za zakrętem, znużonym ruchem siada na schodach i kryje twarz w splątanych włosami drżących dłoniach.

 

Wieczorem tamtego dnia spił się do nieprzytomności w gronie pilotów i personelu technicznego oddziału Delta. Ostatnia noc przed zaokrętowaniem zwyczajowo już przemieniała się w żałobno-weselną stypę, w trakcie której liczne wiwaty mieszały się z dyskretnymi toastami za wszystkich, którzy po raz ostatni przebywali w tym gronie. Były to rzadkie chwile, kiedy zacierała się hierarchia wojskowa. Oficerowie wraz z szeregowym personelem, we wspólnym bezgranicznym znoju, usiłowali utopić wszelkie obawy, tęsknoty czy wyrzuty sumienia w podłym rumie lub czymkolwiek, co działa wystarczająco szybko.

Duncan siedział przy barze od wielu godzin, zerkając z nerwową regularnością w stronę barmana, a czasem również w kierunku staroświeckiego telefonu zawieszonego w drugim końcu wojskowej kantyny. Ten zabytek myśli technicznej z każdą kolejną wychyloną w milczeniu kolejką, coraz bardziej przyciągał jego wzrok. Połyskujący tandetnym skansenem aparat milczał jak zaklęty mimo, że przecież nie miał prawa się odezwać. Nigdy jeszcze nie zadzwonił w jego obecności. Czarny cyferblat pokryty srebrnymi przyciskami i opalizująca masywna słuchawka pamiętały czasy dzieciństwa jego rodziców, ale niewątpliwie aparat był sprawny i podłączony do sieci. Mimo to, od kiedy sięgał pamięcią ani razu nie widział, aby ktokolwiek zdjął czarną słuchawkę z widełek i wykonał połączenie ze światem zewnętrznym. Może jednak wcale nie działał? Z pewnych głęboko przemilczanych względów takie oczywiste udogodnienia techniczne jak videolinia, czy połączenia bezprzewodowe nigdy nie przyjęły się w tym miejscu. Teraz już domyślał się dlaczego.

– Stary pieprzony grat – warknął znad kieliszka.

Tego dnia po raz pierwszy przyciągał go niczym fascynujące rozwiązanie największej zagadki wszechświata. Jego prywatnej, osobistej, nierozwiązywalnej zagadki. Co gorsza, czuł ciężar pewności, że jej rozwiązanie jest na wyciągnięcie ręki. Tkwiąc wytrwale i chwiejnie na barowym stołku, wciąż walczył ze sobą, czując pulsowanie w skroniach i coraz większy ucisk w piersi. Mimo to bezlitosny przymus, aby wlewać w siebie kolejne dawki przeźroczystego zapomnienia wciąż wyprzedzał go o krok.

W gęstym dymie cygar, wśród zgiełku wrzaskliwych rozmów i nachalnej muzyki barczysty barman oszczędnymi ruchami głowy przyjmował kolejne zamówienia, nieznacznie tylko zerkając w stronę dziwnego gościa, który z zaciętą pilnością pochłaniał odmierzone porcje tequili. Tacy zazwyczaj oznaczali kłopoty. Przez chwilę spojrzeli sobie w oczy, po czym obaj je spuścili w porozumiewawczym uśmiechu.

– Duncan, ty podły łajdaku! – znienacka rozległ się z tyłu irytujący głos pijanego Kamira, starego znajomego z akademii. – Co tu siedzisz sam z kieliszkiem jak jakiś cholerny wykolejeniec?

Duncan milczał cały usztywniony, czując ciężar kolegi na prawym barku.

– No co żeś się zaciął – grzmiał coraz bardziej ochoczo Kamir – żonka ci nie dała przed wyjazdem na wojnę? – wypalił jeszcze gromkim basem, ale nie zdążył się już roześmiać, gdyż w tej samej chwili Duncan z rykiem rzucił go na ścianę, a następnie zaczął wściekle okładać ciosami pięści i ciężkich wojskowych butów. Gdy oderwali go wreszcie od cicho jęczącego pilota, uparcie usiłował powrócić za bar, opędzając się od licznych pretensji i poszturchiwań. W końcu po długich bełkotliwych pertraktacjach i przy wsparciu dwóch wyższych rangą znajomych udało mu się zająć stare miejsce z widokiem na przeciwległy narożnik pomieszczenia. Lecz magnetyzujący telefon na ścianie wciąż milczał i nie odezwał się aż do momentu, w którym stracił świadomość.

 

Kolejne dni na pokładzie lotniskowca upływały mu w błyskawicznym tempie wśród ciągłych spotkań operacyjnych i niekończących się symulacji przyszłych bitew. Czas w przestrzeni kosmicznej podzielony na ośmiogodzinne wachty rządzi się zupełnie innymi prawami, dlatego też rzadko pozwalał sobie na chwilę ponurej zadumy i powoli włączał się w rytm sprawnej machiny wojennej, której był udziałem. Tylko tuż przed snem, w ciemności swojej kajuty, minuty rozciągały się w bezsenne godziny i mąciły pozorny spokój jego służbowego oblicza. Niezależnie od tego jak bardzo się bronił, obrazy i wspomnienia wciskały się każdą niedomkniętą furtką. I w czasie każdej udawanej, sztucznej nocy wciąż otwierały się nowe.

Ostatnie tygodnie przed odlotem spędził na próbach porozumienia z Sylvią, w trakcie których cierpliwie tłumaczył jej oczywiste prawdy. Tak mu się wydawało. Bo czyż trudno zrozumieć, że dowódca elitarnej eskadry myśliwskiej, żołnierz odznaczony Purpurową Gwiazdą, ceniony przez podwładnych i przełożonych, pieprzony wzór do naśladowania ma psi obowiązek wystąpić w pierwszym rzędzie ochotników? Że absurdalne powody wybuchu wojny i niepewne szanse na jej wygraną nie mają tu nic do rzeczy? Nie mógł postąpić inaczej. To się nazywa odpowiedzialność. Za siebie, ale przede wszystkim za swoich ludzi.

Z niewiadomych przyczyn Sylvia uparcie nie przyjmowała do wiadomości jego klarownych argumentów i łagodnie, acz zdecydowanie wałkowała kobiece hasła w stylu: miłość, rodzina, ryzyko i wspólna przyszłość. Męczyły go te rozmowy i mimo, że nawet się starał aby było inaczej, każda kolejna dyskusja przybierała formę coraz ostrzejszej potyczki.

Najgorsze było to, że ognisko konfliktu krążyło wokół tysięcy nierealnych tematów, nieuchwytnych szczegółów, które go przytłaczały swoją zmiennością. Jednym z nich były dzieci. Od dawna starali się o powiększenie rodziny, ale po latach nieudanych prób i rosnącego rozgoryczenia, kilka miesięcy temu w końcu dali spokój. Sam temat nie zniknął z ich życia, mimo to po cichu zaczął odczuwać ulgę. W głębi ducha nie wyobrażał sobie rytuału codziennych czułości, obowiązków i uczuć, które nierozłącznie towarzyszyły wizji ojcostwa. Pieluch, spacerów, szkolnych problemów, odpowiedzialności za wychowanie małego, bezradnego człowieczka.

Kompletnie nie rozumiał idyllicznych opowieści i zachwytów dotyczących „małych bobasków, słodkich latorośli” i innych podobnie cukierkowych potworków.

W największej tajemnicy, którą wyjawił tylko sobie, wyznał, że perspektywa ojcostwa przeraża go znacznie bardziej niż wizja wojny, której miał być udziałem. Nigdy otwarcie nie przyznał się do tego, ale okazja w postaci konfliktu zbrojnego na odległych peryferiach układu Minerwy wydała mu się chwilowym wybawieniem od wszystkich problemów. Tak właśnie myślał.

Mimo to, już pierwszy wieczór poza domem uświadomił mu, że coś jest nie tak. Jakby nic nie zyskując, tracił bardzo ważną cząstkę siebie. Każda następna wachta i odprawa nieuchronnie oddalały go od ciężkich myśli, ale szarpiące sumienie ciągle mu przypominało, że to wciąż nie jest wystarczająco daleko. I gdy w czwartym tygodniu lotu już wydawało mu się, że zaczyna pokonywać tę dziwną niemoc, podczas spotkania w gronie wyższego dowództwa z wewnętrznego interkomu rozległ się krótki komunikat:

– Pilne połączenie zewnętrzne do porucznika Duncana Abramowa w sali protokolarnej.

Przeprosił wszystkich zgromadzonych lekko speszonym głosem i szybkim krokiem podążył w kierunku miejsca, gdzie przy zachowaniu pełnej dyskrecji mógł odebrać rozmowę. Czując gwałtowne pulsowanie w skroniach, przez całą drogę był zupełnie pewien kogo zobaczy na ekranie transmitera. A przynajmniej miał ogromną nadzieję.

Mimo pewnej tremy i wstydu, że po starcie nie wykonał żadnej próby kontaktu, podskórnie czuł ekscytującą radość i ulgę. A gdy ujrzał jej twarz, nagły ścisk w gardle pozwolił mu jedynie wyszeptać:

– Sylvia…

Ona zaś uśmiechnęła się do niego szklistymi oczami i po dłuższej chwili wyczekiwania, bez słowa podniosła na wysokość kamery mikroskopijny wieszak, na którym zawieszone były dwie absurdalnie maleńkie, kolorowe dziecięce skarpetki…

 

Duncan w pierwszej chwili kompletnie zaskoczony zdołał jedynie wydobyć nieartykułowany dźwięk, jakby chciał o coś zapytać, następnie zamilkł, podczas gdy oczy zaczęły wychodzić mu z orbit, a on doznawał największego zdumienia w życiu.

I gdy w końcu zrozumiał, łzy z nieznaną mu dotąd siłą napłynęły do oczu, a on sam wybuchnął głośnym płaczem, śmiejąc się jednocześnie jak nigdy wcześniej. W nagłym, niepohamowanym geście chciał objąć obraz monitora, przytulić się do jej twarzy, zatopić w jej włosach. Wszystko naprawić…

 

Zastygłymi źrenicami długo wpatrywał się w ten mistyczny obraz, gdzieś w głębi duszy, a smugi bladego światła odbite od malejącego Saturiona, jak drogowskaz wytyczały jego samotną żeglugę, poza czas i moc pojmowania. Gwiazdy, galaktyki utkane w mlecznych ścieżkach otulały go swoją ciszą i spokojnie towarzyszyły jego wędrówce.

Teraz, gdy zabrakło już łez, a strach zastąpiła pewność, bezmiar przerażenia rozciągnięty w przestrzeni wydał mu się odległym wspomnieniem. Bezkresna pustka powoli przeobrażała się w aksamitny ocean rozkołysany w ławicach migoczących iskier. Coraz wyraźniej słyszał szum przewalających się fal, czuł zapach słonej bryzy i wilgotnej plaży budzonej pierwszymi promieniami brzasku.

Wytężając wzrok w rosnącym oczekiwaniu, wyłuskał daleki punkt pomiędzy nieistniejącymi horyzontami, bijący wyjątkowo silnym blaskiem i ku niemu skierował swe żarliwe myśli, nieme modlitwy, których nie potrafił wyartykułować. Bezimienna gwiazda ciepłym strumieniem przyciągała go do siebie i miękkim melodyjnym szeptem koiła jego żal. Poczuł ciepły piasek pod stopami i postanowił przyspieszyć moment spotkania. Ostatnie metry świetlne pokonać o własnych siłach. Przebiec tę drogę najszybciej jak potrafił.

Jak szaleniec przed finalnym skokiem w przepaść spojrzał w dół, na drżące nogi, stopy, kolana. I zastygł wpatrzony, cały w zdumieniu.

Tam niczego nie było.

 

Z kwaśnym zdziwieniem otrzeźwienia, a następnie przykrością stwierdził, że brakuje mu połowy ciała, a biały skafander kończy się poszarpanym zygzakiem tuż poniżej tułowia.

– To znaczy, że ja…

– Od samego początku…

 

W zaskoczonym umyśle znowu rozbrzmiały tysiące głosów, ale już na krótko. Odpowiedź była zbyt blisko, aby dalej się wahać. Fotony światła i myśli pędziły strumieniami coraz szybciej, rozmywały się w nieskończonych liniach, mknąc w oślepiającym tunelu jaźni.

A gdy wreszcie zdołał przeniknąć ostatnie zasłony niepojętego, gdy już wiedział, rozumiał i poczuł, zmrużył pogodnie oczy i rozłożył ramiona w geście powitania…

 

– Jak ci na imię? 

Koniec

Komentarze

Wrzuć sobie tekst np. do interpunkcja.pl, bo masz zdecydowanie za mało przecinków;)

 

– Czy ktokolwiek oprócz mnie przeżył? – przemknęło mu przez głowę.

Przemknęło z dużej. O zapisie dialogów przeczytasz tu: https://www.fantastyka.pl/loza/14

 

W największej tajemnicy, którą wyjawił tylko sobie wyznał, że perspektywa ojcostwa przeraża go znacznie bardziej niż wizja wojny, której miał być udziałem.

To raczej ona miała być jego udziałem.

 

Znakomite opko. Super opisujesz targające bohaterem emocje. Podobały mi się również technikalia i cały ten SF sztafaż. Nie umiem takiego pisać, ale lubię poczytać.

Bobasem w moim odczuciu już trochę przedobrza, bo robi się łzawo jak w harlequinie;), ale całośc jak najbardziej się broni.

Tylko wyłap te przecinki, bo ci co przyjdą po mnie, wyrwą Ci serce;)

Lożanka bezprenumeratowa

Ale nic się nie działo. Idealnej ciszy oraz zupełnej ciemności, która panowała wokół [,] nie zakłócał nawet szmer jego oddechu.

Mimo odrętwiałych członków poczuł [,] jak ręce zaczynają mu drżeć w niekontrolowanym tańcu, a zimny pot tężeje na plecach

czując łzy [,] które uparcie nie chciały spływać

W największej tajemnicy, którą wyjawił tylko sobie [,] wyznał, że perspektywa ojcostwa przeraża go znacznie bardziej niż wizja wojny, której miał być udziałem.

To były przecinki. Chyba jeszcze zostały.

 

Świetne opowiadanie, język perfekcyjnie dopracowany, wewnętrzny świat bohatera i zewnętrzny świat gwiazd przedstawiłeś w doskonałej harmonii.

Uczuciowy, głęboki i piękny obraz.

Zgłaszam do biblioteki i pozdrawiam!

 

 

 

 

 

Interesujące przedstawienie szczególnej sytuacji, w której znalazł się bohater, tudzież jego przemyśleń i wspomnień. Nie mam pewności, czy dobrze zrozumiałam finał historii.

Wykonanie, co stwierdzam ze smutkiem, pozostawia bardzo wiele do życzenia.

 

Chwi­lę mu za­ję­ło zanim ko­lej­na fala grozy… → Chwi­lę trwało, zanim ko­lej­na fala grozy

 

Oczy jed­nak już same, bez udzia­łu jego woli roz­sze­rza­ły się coraz bar­dziej i bar­dziej, a on nie mógł zro­bić nic… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

wpa­try­wał się w sza­ro-żół­ta­wą po­świa­tę… → …wpa­try­wał się w sza­rożół­ta­wą po­świa­tę

 

– Dla­cze­go ja, Chry­ste? – po­my­ślał gdy na chwi­lę wró­ci­ła kon­tro­lo­wa­na część świa­do­mo­ści. → Dla­cze­go ja, Chry­ste? – po­my­ślał, gdy na chwi­lę wró­ci­ła kon­tro­lo­wa­na część świa­do­mo­ści. Lub: „Dla­cze­go ja, Chry­ste?” – po­my­ślał, gdy na chwi­lę wró­ci­ła kon­tro­lo­wa­na część świa­do­mo­ści.

Przed myśleniem nie stawiamy półpauzy.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

– Czy kto­kol­wiek oprócz mnie prze­żył? – prze­mknę­ło mu przez głowę. → Skoro przemknęło mu przez głowę, to nie jest to wypowiedź dialogowa, a myślenie, więc bez półpauzy na początku.

 

Gdy do­tar­ło do niego zna­cze­nie tego py­ta­nia, coś jakby drżą­cy pół­u­śmiech wy­krzy­wił jego wargi. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

ale pa­nicz­na fala wście­kło­ści i roz­go­ry­cze­nia nie zwa­ża­ła już na nic. → Człowiek ogarnięty falą wściekłości może nie zważać na nic, ale nie może tego czynić ogarniająca go fala.

 

za­sty­gły w nie­wi­do­mym bez­ru­chu… → Co to znaczy, że bezruch był niewidomy?

 

Ople­cio­na wi­no­gro­nem jasna ba­lu­stra­da… → Ople­cio­na winoroślą jasna ba­lu­stra­da

Winogrono jest owocem winorośli.

 

Stary pie­przo­ny grat – wark­nął znad kie­lisz­ka. → Skoro warknął, to wypowiedź powinna rozpocząć półpauza: Stary pie­przo­ny grat – wark­nął znad kie­lisz­ka.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

czu­ją pul­so­wa­nie w skro­niach i coraz więk­szy uścisk w pier­si. → …czu­ją pul­so­wa­nie w skro­niach i coraz więk­szy ucisk w pier­si.

 

– Dun­can, ty podły łaj­da­ku! – znie­nac­ka roz­legł się z tyłu pi­ja­ny głos Ka­mi­ra, sta­re­go zna­jo­me­go z aka­de­mii – Co tu sie­dzisz sam z kie­lisz­kiem jak jakiś cho­ler­ny wy­ko­le­je­niec? Dun­can mil­czał cały usztyw­nio­ny, czu­jąc cię­żar ko­le­gi na pra­wym barku. → Nie wydaje mi się, aby głos mógł się upić. Didaskalia wielką literą. Brak kropki po didaskaliach. Narracji nie zapisujemy z dialogiem.

Winno być: – Dun­can, ty podły łaj­da­ku! – Znie­nac­ka roz­legł się z tyłu głos pijanego Ka­mi­ra, sta­re­go zna­jo­me­go z aka­de­mii. – Co tu sie­dzisz sam z kie­lisz­kiem jak jakiś cho­ler­ny wy­ko­le­je­niec?

Dun­can mil­czał cały usztyw­nio­ny, czu­jąc cię­żar ko­le­gi na pra­wym barku.

 

mimo to Dun­cun po cichu za­czął od­czu­wać ulgę. → Literówka.

 

od­po­wie­dzial­no­ści za wy­cho­wa­nie ma­łe­go, bez­rad­ne­go czło­wiecz­ka. → Zbędne dookreślenie – człowieczek jest mały z definicji.

 

niż wizja wojny, któ­rej miał być udzia­łem. → …niż wizja wojny, w któ­rej miał uczestniczyć.

 

za­czy­na po­ko­ny­wać dziw­ną nie­moc… → …za­czy­na po­ko­ny­wać dziw­ną nie­moc

 

Prze­pro­sił wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych lekko spe­szo­nym gło­sem… → Głos się nie peszy.

Proponuję: Lekko speszony prze­pro­sił wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych

 

Gwiaz­dy, ga­lak­ty­ki utka­ne w mlecz­nych ścież­kach otu­la­ły go swoją ciszą i spo­koj­nie to­wa­rzy­szy­ły jego wę­drów­ce. → Czy wszystkie zaimki są konieczne? Czy gwiazdy i galaktyki mogły otulać cudzą ciszą?

 

wil­got­nej plaży omy­wa­nej pierw­szy­mi pro­mie­nia­mi brza­sku. → Nie wydaje mi się, aby promienie brzasku mogły coś omywać.

Proponuję: …wil­got­nej plaży omiatanej/ muskanej pierw­szy­mi pro­mie­nia­mi brza­sku.

 

– to zna­czy, że ja…

– od sa­me­go po­cząt­ku… → Jeśli to wypowiedzi, powinny rozpoczynać się wielkimi literami.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo Wam dziękuję za komentarze i cenne wskazówki.

Być może opowiadanie momentami wydaje się zbyt tkliwe, ale to dlatego, że ta historia (w pewnym sensie) wydarzyła się naprawdę i jej prawdziwym bohaterem, finalnym podmiotem (przynajmniej w moich odległych wspomnieniach) – nie jest Duncan.

Ta krótka opowieść powstała wiele lat temu, ale wierzę, iż każdy kolejny odbiorca może ją rozumieć, na swój własny, osobisty sposób.

 

Pozdrawiam

Uczucia, uczucia pięknie przedstawione. Wciągające, mimo, a może na skutek wiedzy co czeka bohatera. Zakończenie jest ostatnim akordem. Czyta się i towarzyszy bohaterowi w jego rozważaniach.

Za wszelką cenę. W sposób perfekcyjnie ekscytujący, opanowany i skuteczny.

“Ekscytujący” to już jest mocne określenie. To “perfekcyjnie” wydaje mi się przesadą.

Czuł jeszcze na ustach słony smak zaciętej determinacji i stan ekstatycznego uniesienia, gdy w szaleństwie walki kładł na szalę cały swój świat.

Pedał gazu dociśnięty do podłogi, wszystkie doznania w stanie krańcowym. Robi się to nieco męczące i nieco trąci egzaltacją. Mimo tego, że czyta się płynnie i jestem ciekaw, o co chodzi i co się stanie.

 

Przytłaczający widok, który z niemym krzykiem chłonął każdą cząstką umysłu, ten nieziemski pejzaż odbierający dech w piersiach, sprawił że włosy stanęły mu dęba, a on zdołał tylko bezgłośnie wyszeptać:

Egzaltacja, nawet przełamanie wulgaryzmem tego nie ratuje. Dajesz mi opis wrażeń, a nie samo wrażenie.

W powolnym obrocie wokół własnej osi, zafascynowany wpatrywał się w szarożółtawą poświatę odległego Saturiona, ostatniej planety w układzie Minerwy, w pobliżu której toczyły się walki.

Prawie każdy rzeczownik dostaje u ciebie określenie, czasem nawet kilka.

Wprawdzie nie było w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę prędkość z jaką musiał przemierzać pustkę przestrzeni, ale najgorsze było to, że nerwowo obracając oczami nie dostrzegał nigdzie oznak walk, żadnych rozbłysków, smug akceleracyjnych.

Dość zawiłe konstrukcyjne zdanie.

 

Nie będę już się powtarzał z tymi zarzutami, ale zwracam uwagę, że tekst jest bardzo gęsty – długie zdania, naładowanie imiesłowami i przymiotnikami, dramatyzm i skrajne emocje. Mimo tego, że ogólnie wydaje mi się napisany sprawnie i płynnie, nie zatrzymywałem się na żadnych prostych błędach (poza interpunkcją). Uczciwie mówiąc, ten styl pisania chyba nie pozwoliłby mi przeczytać dłuższej formy.

 

Mimo powyższych tekst przenosi nas na chwilę w kosmos, pośród błyskających laserów i pejzaży planetarnych. Zza walki prześwituje groza kosmosu, spotęgowana opisem dryfu. Bohater, mimo krótkiego tekstu, nie jest jednowymiarowy. Bardzo starannie oddane stany psychologiczne i reakcje ciała. Wciągnąłeś mnie w klimat, który nie jest moim konikiem. Ogólnie mam wrażenie sprawnego pióra i szerokiej palety językowej, natomiast maniera pisania utrudniła mi docenienie tekstu.

 

D-d-dyżurny

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Koala75 – cieszę się, że losy bohatera przyciągnęły Twoją uwagę i towarzyszyłeś jego zmaganiom do samego finału. Jak trafnie zauważyłeś, uczucia są głównym elementem tej historii, więc emocje po stronie czytelnika są również mile widziane :)  

GreasySmooth – dzięki za szczerą opinię i konkretne wskazówki. Rzeczywiście, momentami tekst może wydawać się dość gęsty i niełatwy w odbiorze. Tak bywa u nowicjuszy – nadmiar emocji, kosztem warsztatu i przejrzystości ;) To jest moje pierwsze i póki co, jedyne skończone opowiadanie, ale z pewnością wezmę pod uwagę Twoje podpowiedzi przy pisaniu kolejnego :) 

Witam.

Czapki z głów, klikam do biblioteki.

Opowiadanie dobrze oddaje samotność, jak się domyślam żołnierza, który otoczony ,,kolegami’’ tęskni za bliskimi. Znam to uczucie, chociaż nie z wojska. Jak się domyślam, nie piszesz o sobie, co oznacza, że nie jesteś ,,naturszczykiem’’, ale twórcą, że nie opisujesz własnych uczuć. A jeżeli piszesz o sobie, to też w sposób, który może zachwycić ( przynajmniej mnie :)). Opowiadanie nie kończy się jednoznacznie, co uważam za do przyjęcia, jeżeli nie za plus. Samotność pogłębia się, gdy pilot pozostaje rozbitkiem z trafionego myśliwca, czeka na śmierć. W obliczu nadchodzącej śmierci każdy jest sam. Inne motywy, jak walka i ojcostwo również są zaletami opowiadania.

Opowiadanie jest sprawdzone, mam nadzieję że poprawiłeś błędy i Twój teks dostanie się do biblioteki. Poza tym masz już dwa punkty :)

Pozdrawiam.

Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Nowa Fantastyka