- Opowiadanie: demi - Procesja…

Procesja…

Czy sny na jawie są częste... Oto jest pytanie!

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Procesja…

 

 Zwykły, powszedni dzień tygodnia. Wtorek, godzina szósta rano, kiedy zazwyczaj na ruchliwej Kalwaryjskiej powoli zaczyna się ruch. Czerwiec, upał zaczyna się na dobre. Budzę się wcześniej, należąc do rannych ptaszków. Podchodzę do okna, które wychodzi na ulicę Stromą, biegnącą lekko w dół do głównej arterii tej części miasta, Podgórza. Przez umyte przez mamę szyby widzę idący tłum. Wszyscy odświętnie ubrani, a w rękach niektórzy niosą jakieś proporce, podobne do tych z dawna, pod którymi maszerowano w święta. 

Widzę również niby transparenty, lecz z tej odległości nie widać na nich żadnych haseł ani napisów czy obrazów. Idą średnio szybkim krokiem, w perspektywie ulicy przesuwają się z prawej do lewej. Stoję i patrzę. Słyszę z oddali śpiewy, jestem słuchowcem. Kim oni są? I na dokładkę w dzień powszedni? I na dobitkę nie ma teraz żadnych jeżdżących tam normalnie codziennie za szybko samochodów ani tramwajów, które około 6 rano kursują co najmniej co dziesięć minut. 

 Niewiele myśląc, szybciutko zakładam w przedpokoju mocno schodzone adidasy, biorę lekki polar, wychodzę z mieszkania numer trzy, zbiegam z pierwszego piętra i zaraz jestem na ulicy Zamojskiego, która krzyżuje się ze Stromą. Uczyłem tam kiedyś w szkole, ale teraz tamte wspomnienia, gdy przechodzę mimo, nie mają znaczenia. Chcę sprawdzić, co to za ludzie. Idę lewym chodnikiem, mijam szkołę i zauważam, że ostatni uczestnicy tej przypominającą procesję czy pielgrzymkę już zniknęli za rogiem. “Muszę ich dogonić” – pojawia się nagła myśl. Nie mam pracy, jestem na rencie, mieszkam z rodzicami, a wszystko dzieje się w tym bardzo dziwnym roku, kiedy następowały afery jedna po drugiej, jedna goniąca kolejną, kiedy w hotelach spotykali się podejrzani biznesmeni, a jeśli ktoś wierzył w szczęśliwą siódemkę, to ślub planował na 7 lipca….

Zbliżam się dość szybkim krokiem, zawsze tak chodzę po mieście, do rogu kamienicy, która pamięta pewnie jeszcze czasy Piłsudskiego, a może nawet fin de siecle, wieńczącej powszechną melancholią wspaniałą belle epoque…

 

***

Kiedy mijam róg i wchodzę na główną Kalwaryjską, za komuny nazwaną Pstrowskiego na cześć tego socjalistycznego bohatera i przodownika pracy, który wyrobiwszy 300 procent normy zmarł, niby Japończyk, z wyczerpania. Taki “święty” komunistów. W momencie, gdy skręcam za róg i patrzę w kierunku, dokąd szli ludzie – doznaję rzadkiego w mym życiu uczucia potężnego zdziwienia. Na pustej ulicy nie ma nikogo…

 Żadnego tłumu, a nawet żadnej małej grupki. “To niemożliwe – myślę – może poszli dalej”. Lecz wiem, że to nieprawda. Ulica Kalwaryjska na odcinku od rogu kamienicy przy prostopadłej Stromej biegnie prosto jak strzała Zenona z Kition, więc choćby chcieli, nie mogli się nigdzie schować. Wszak wszystko się działo w ciągu kilku minut od mego wyjścia z kamienicy. Może poszli w którąś boczną ulicę? Nie, nie poszli. – Może są już blisko ronda Matecznego? – próbuję użyć rozumu, który czasem wszak nawala. 

 Przyspieszam. Pojawiają się pierwsze samochody. Idę szybko, mijam bank Reiffeisena, pralnię, “Żabkę”, aptekę – po barwnie ubranych ludziach, idących kilka minut wcześniej Kalwaryjską ani śladu. Żadnych wysypanych płatków róż, nic z tych rzeczy. Mam jeszcze nadzieję, że doszli jakimś cudem do Matecznego, tego inżyniera, który zbudował ciągi wód i ujęcia wody pitnej w epoce fin de siecle. Nic…

Mijam rondo, idąc coraz szybciej, nie biegnę, ale stosuję technikę szybkiego marszu Korzeniowskiego. Pielgrzymka najwyraźniej szła w stronę sanktuarium łagiewnickiego. Idę obok pętli tramwajowej, mijam biurowce przy Wadowickiej, która zaraz przechodzi w słynną “zakopiankę”, wiodącą do południowego wylotu z miasta w kierunku Tatr. Nadal ani śladu. “To nie może być prawda” – myśli mi się rutynowo. Lecz niestety, dobrze wiem w głębi jaźni, że to jest prawda. 

 Byli. Szli. Śpiewali. Na sto procent. Czuć było jakąś odświętność, wzniosłość i fascinosum. Gdy jestem już kilometr od Łagiewnik, największego sanktuarium zaraz po Jasnej Górze, wiem już na sto procent, że i tam nikogo nie ujrzę. Mimo to kontynuuję improwizowaną, spontaniczną pielgrzymkę i wreszcie przechodzę koło małej stacyjki kolejowej w tym charakterystycznym, starym stylu, przechodzę przez tory, mijam rampę i zamknięte semafory. Kieruję się obok muru sanktuarium do głównego wejścia. Na murze słynny ten obraz. W tych błękitnych oczach jest współczucie i miłosierdzie. Ale i jakby wyraz wielkiej powagi, bo sprawa ostatecznego zbawienia całej ludzkości to bardzo skomplikowana i trudna sprawa. Nawet chyba dla Boga…

 

***

 Tylko pro forma wchodzę przez otwartą koło szóstej rano – pewnie gdy wychodziłem z mieszkania – bramę, jest pusto, tylko jakieś dwie siostry zakonne są w jakiejś komitywie, nie zwracają na mnie uwagi, ale coś szepczą tajemniczo do siebie, a może tylko to mi się wydaje. Nie idę do świątyni, ani do kaplicy. Po pielgrzymce rzecz jasna ani widu… 

Zmęczony nieco swoim maratonem – od mieszkania do Łagiewnik jest około 5 kilometrów, które pokonałem w jakieś dwadzieścia minut – siadam na polowej ławce, jak zawsze zajmuję miejsce w tyle, naprzeciw widzę słynny obraz w skali nawet większej niż 1:1. Patrzę na wprost i mam wrażenie, że obraz ożywa, a świetlista postać z bladymi i czerwonymi promieniami, wychodzącymi z niewidocznego, ukrytego serca – zdaje się być rzeczywiście jakoś obecna w tym obrazie. Przez chwilę widzę jakoby promienie wychodziły stamtąd. Moment później mam wrażenie, że święta postać niemal schodzi z obrazu i kieruje się w moją stronę. Jakiś portal, albo wrota do innego świata…

 

***

 I wtedy zaczynam coś rozumieć. Może nie wszystko. Ale i tak sporo. Domyślam się z wolna, co to byli za wielobarwnie, ale świątecznie odziani ludzie. W głębi jestestwa czuję, że musiałem właśnie tu przyjść. Właśnie samotnie, nie w tłumie. Rozumiem też, skąd wrażenie, że z obrazów kościelnych zawsze postaci na mnie patrzą. W ich spojrzeniach kryje się zwykle coś więcej niż powaga, udawana bądź szczera. Często kryje się tam też jakby niemy wyrzut sumienia, jakieś źle skrywane oskarżenie, eschatologiczny smutek. 

 Rozumiem, czemu widziałem coś, czego nie było. Zdaję sobie sprawę, że to nie dzieje się naprawdę, a zarazem jest prawdziwe. Widziałem. Słyszałem. Czy trzeba coś więcej? Mojemu terapeucie nie mówię ani słowa. Na to i podobne dictum przeważnie reagują drwiącym uśmieszkiem i jedyne, co robią, to podnoszą dawkę neuroleptyków. Których mam już szczerze dość. A zarazem bez nich niepodobna się ostać. Zwłaszcza w tym świecie, jaki mamy za szybą okna mego pokoju, którą w pocie czoła umyła mama…

Chwilę jeszcze siedzę, ale czuję, że muszę iść. Zanurzyć się z powrotem na jawie, obudzić się, otrzeźwieć, wszak muszę szukać lepszej pracy, a niedokończony doktorat spędza sen z powiek, wciąż czai się strachem gdzieś tam z tyłu czaszki.

 Wychodzę z terenu sacrum, jest dziwnie cicho, ptaki jakby zrobiły sobie przerwę. Mijam znowu stację, tory, biurowce, pętlę, dyskont, pralnię. Wracam. Ale jakby odmieniony jakby za dotknięciem zanurzonej wcześniej w wodzie z opiłkami żelaza różdżki, którą sam Charcot próbował w XIX stuleciu leczyć histerię. To nic, że to było dawno. Czasem prawda jest za nami, daleko w przeszłości, zostaje zapomniana, dopóki ktoś jej nie przypomni. Siostra zakonna drugiego chóru to doskonale zrozumiała. Może i mnie dane będzie kiedyś zrozumienie. Może nie tylko mnie…

Nie trzeba nigdzie jeździć daleko. Gnani wichrami strachu, przed czymś uciekający i za czymś stale goniący ludzie jeżdżą od rekolekcji na kolejne, od jednego sanktuarium do następnego. Szukają uzdrowienia. Mają święte prawo. Tyle, że chyba nie wiedzą, że zawsze najpierw jest odpuszczenie wszystkich win. Że ważniejsze od najlepszego zdrowia doczesnego jest po prostu ostateczne zbawienie swego ducha. Przecież to się stanie. Wcześniej czy później. Czy będziesz gotowa…

 

***

Koniec

Komentarze

Witam krajanina. Podobało mi się to opko, skłaniajace do refleksji, nieśpieszne i miejscami zabawne.

 

Lożanka bezprenumeratowa

Bardzo się cieszę, tym bardziej, że nie jest to konwencja całkiem fantastyczna. :-)

Cześć,

 

czytało się nawet gładko, jest w tym jakiś potencjał – te nawiązania historyczne, te porównania. Podoba mi się ten klimat szaleństwa, opatrzonego mistycyzmem.

Niestety nie zrozumiałem o czym to jest, wydarzenia nie układają mi się w jakikolwiek sens. Może tak miało być, ale ja mimo lubię rozumieć. Bo o czym jest ten tekst?

 

Jeszcze kilka uwag:

 

Na początku pojawia się takie info:

Nie mam pracy, jestem na rencie, mieszkam z rodzicami,

A potem:

Zanurzyć się z powrotem na jawie, obudzić się, otrzeźwieć, wszak muszę szukać lepszej pracy, a niedokończony doktorat spędza sen z powiek, wciąż czai się strachem gdzieś tam z tyłu czaszki.

“Szukać lepszej pracy” sugeruje, że jakąś pracę jednak bohater ma (bo szuka lepszej). Pisanie doktoratu też zapewne odbywa się w ramach jakiegoś “zajęcia”. Nie spina mi się to zatem ze stwierdzeniem o rencie i bezrobotności na początku tekstu.

 

 

Zmęczony nieco swoim maratonem – od mieszkania do Łagiewnik jest około 5 kilometrów, które pokonałem w jakieś dwadzieścia minut

Moim skromnym zdaniem jest to niemożliwe – proponuję spróbować przebiec pięć kilometrów w dwadzieścia minut, prędkość 15 km/h, to chyba rowerem ;) A bohater zasadniczo nawet nie biegł, tylko szybko szedł.

Dodatkowo liczebniki zasadniczo zapisujemy słownie – więc “pięć kilometrów”.

 

Kolejna kwestia:

Zbliżam się dość szybkim krokiem, zawsze tak chodzę po mieście, do rogu kamienicy, która pamięta pewnie jeszcze czasy Piłsudskiego, a może nawet fin de siecle

Mam jeszcze nadzieję, że doszli jakimś cudem do Matecznego, tego inżyniera, który zbudował ciągi wód i ujęcia wody pitnej w epoce fin de siecle.

W tak krótkim tekście użycie dwa razy nawiązania do “fin de siecle” mnie osobiście razi. Jest dużo innych epok, okresów do których można się odwołać, żeby nie robić tego rodzaju powtórzeń.

Co więcej zapis tego wyrażenia jest błędny, poprawny to: “fin de siècle” (e z kreseczką).

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Zawsze chętnie przeczytam coś zawierającego elementy Krakowa i nie będącego horrorem. Zgadzam się też z przedpiścami. Podobało mi się. :)

Kraków? 10 lat tam mieszkałem o gdybym miał zrobić taki kawał na pieszo (na polu) co narrator, to bym podeszwy i łydki ze zmęczenia zgubił, szczególnie w tempie nieprzerwanego marszu 250 metrów na minutę (to jakieś 4 metry na sekundę). Czepiam się, bo nie lubię takich leniwych skrótów w fabule – przestaje ufać, że ma ona jakiś cel i sens. Bo i fantastyki tutaj nie ma, ot zwidy i wyobraźnia narratora, który najwyraźniej po prostu potrzebuje porządnej spowiedzi i szczerego żalu za grzechy, a potem zadumy nad sobą:)

Nowa Fantastyka