- Opowiadanie: DziadLeśny - "Strzygoń" cz.2

"Strzygoń" cz.2

Oceny

"Strzygoń" cz.2

Huniemir krzątał się po swojej izbie z kąta w kąt, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Zatrzymał się przy uchylonych drzwiach i wygładzając siwe wąsiska, powiódł wzrokiem po wiosce. Wiatr niestrudzenie i z ochotą wzbijał w powietrze piękne, jesienne wizytówki. Prawdziwą kaskadę czerwonych, brązowych i pomarańczowych liści wszelkiego rodzaju, które w bajkowy sposób rozwiewał wokół stojącej na samym środku skweru, wyciosanej w drewnie postaci Świętowita. Na Peruna – pomyślał. Jeszcze ze trzy nocki i mus nam dziady odprawić. Jakże to wszystko rychło przemija, na psa urok…

Sędziwy wąsacz ponownie wygładził zaniedbany zarost, gdy wtem piskliwy dźwięk, dochodzący zza pleców, wyrwał go z zadumy. Za stołem po przeciwległej stronie izby, na drewnianym krześle siedziała Mira, szary, czarno pręgowany kot. Wpatrywała się chwilę w twarz spłoszonego starca, po czym jęła wylizywać sobie futro na brzuchu.

– Ech, ty stara złośnico – powiedział Huniemir z wyraźną ulgą w głosie. – Kiedyś doprawdy wyprawisz mnie do krainy przodków swoimi odgłosami…

Kotka przestała się wylizywać, wzrok utkwiła w powoli zbliżającym się do stołu mężczyźnie. Zwierzę było doprawdy osobliwe, wiekiem liczonym odpowiednią miarą wiele nie ustępowało swojemu właścicielowi. A jednak Mira odznaczała się niesamowitą żwawością. I żołądkiem, rozmiarem odpowiadającym studni bez dna. Jednak bardziej niźli jej akrobacje i apetyt, ludzi z osady zastanawiał jej ogon, wyglądający raczej na lisi niż koci. Huniemira nie dziwiło to wcale, albowiem z harców dzikich kotów z ich jeszcze dzikszymi krewnymi z głębin lasów, sprawę zdał sobie już bardzo dawno temu.

– Masz, weredo – rzekł starzec, biorąc ze stojącej na stole misy spory kawałek dziczyzny i rzucając go na ziemię. – Mój brzuch pełny, a twój, zdaje się, nigdy taki nie będzie, ale próbę zawsze warto podjąć.

Zwierzak migiem zeskoczył z krzesła, usiadł przy swojej zdobyczy, i uprzednio dokładnie ją obwąchawszy, zaczął łapczywie rozgryzać. Wiatr zadął mocniej, wprawiając drzwi chaty w donośne skrzypnięcie.

Huniemir oderwał wzrok od Miry i ponownie podszedł do drzwi, by wyjrzeć na zewnątrz. Ani żywego ducha – powiedział sam do siebie. Niebo było w całości zachmurzone, tak jak przewidywali, toteż starzec nie mógł określić czy nastała już pora. Co prawda, dzień wstał niedawno, to wiedział na pewno bowiem gdy się obudził, świat był jeszcze spowity w mroku. Stojąca obok misy z jedzeniem świeca nie zdążyła się jeszcze w całości wypalić, przypomniawszy sobie o tym, podszedł do stołu i śliniąc koniuszki placów, zgasił knot.

Umówionym znakiem było pierwsze pianie kura, tak jak nakazywał dziadowy obyczaj.

Obchodząc kotkę, która powoli kończyła swoje śniadanie, Huniemir podszedł do krzesła i opadł na nie z głośnym sapnięciem. Światła było już na tyle, by mógł ponownie obejrzeć kawałek wygarbowanej świńskiej skóry, na której atramentem niedbale wymalowano runy. Nie lubił wytężać niedomagającego już wzroku, jednak bardziej nie w smak mu było niepotrzebne trwonienie wosku.

– Nieciekawie – zachrypiał pod nosem. – Absolutnie nieciekawie…

Obracał w dłoni skrawek skóry, dokładnie go oglądając, jakby próbował orzec, czy ten ma przed nim jakieś sekrety. Huniemir był najstarszym mieszkańcem osady, toteż według zwyczaju pełnił w niej rolę opiekuna, dzierżąc w dłoniach namiastkę władzy i bezwzględne zaufanie swych pobratymców. Zwyczaj, który skrycie w duchu uznawał za bezsensowny i wymagający ponownego rozważenia, uważał bowiem, że taką funkcję powinien pełnić ktoś pełen wigoru, siły ducha oraz ciała, a nie starzec, któremu do Nawii jest już bardziej po drodze niż nie.

– Ludkowie pewnikiem już zaszli na żalnik – rzekł wpół do siebie, wpół do Miry, która leżąc, oblizywała się po sowitym posiłku. – Stąd te pustki. Ech, Mirka, tobie się poszczęściło, sierściuchu.

Zwierzę spojrzało na swego pana wzrokiem, który zdradzał, że wie, iż to do niej się mówi, jednak ni w ząb nie rozumie co takiego.

– Żreć ci dadzą, a jak nie dadzą, to po lesie błąka się istna jadłodajnia. Napitku w rzece masz tyle, że jej stado takich jak ty nie wypije. A jak ci droga nad rzekę niemiła to z byle kałuży możesz chłeptać… – obejrzał ponownie runy na świńskiej skórze. – A los człowieczy to istne utrapienie i rozpacz, niech mnie Bogi… Istne utrapienie i…

Przerwał, słysząc dobywające się z zewnątrz głosy. Nasłuchując przez chwilę, doszedł do wniosku, iż stają się coraz donioślejsze. Zatem ktoś zbliżał się do jego chaty.

– Ależ jakże to – powiedział na wpół do siebie, na wpół do kotki. – W nocy koguty podusili czy mnie zmory jakieś słuch mącą?

Mira żwawo podreptała do uchylonych drzwi izby i spojrzała w stronę, z której dobywały się tajemnicze głosy. Po chwili wahania dała susa przez próg i pognała w stronę upstrzonego jesiennym listowiem skweru. Huniemir patrzył na oddalającego się zwierzaka, jednocześnie nadal nasłuchując. Trzy różne – skonstatował w myślach. Trzech chłopa.

Powoli dźwignął się z krzesła, w miarę, gdy podchodził do drzwi, głosy zaczęły się klarować. Jeden chrapliwy, podobny tonem do jego własnego, drugi zdecydowanie donośniejszy, mocnym basem wykłócał się z trzecim, zupełnie zwyczajnym i mało charakterystycznym. I nagle posłyszał czwarty… Młokos jaki?

– Do czorta… – syknął pod nosem, otwierając drzwi izby i wychodząc na rześki, jesienny poranek.

Oczom Huniemira ukazała się grupa czworga mężczyzn, dyskutująca o czymś nieopodal jego chaty. A w zasadzie trojga mężczyzn i jakiegoś gryzipiórka. Głosy, dotychczas tak donośne i wyraźnie słyszalne, umilkły, gdy tylko ciszę poranka przerwało przeraźliwe skrzypienie otwieranych drzwi. Czwórka kompanów wpatrywała się w starca, jak gdyby byli zaskoczeni, że w chacie, przy której rozmawiali, ktokolwiek zamieszkiwał.

– Lutobor? – rzekł Huniemir, z wyraźnym zmieszaniem w głosie. – Cóż to ma znaczyć? Nie macie gdzie dysput prowadzić, tylko pod moją chałupą? Z samego rana?

– Wybaczcie, bylim pewni, że jeszcze nie wstaliście – odparł niemniej zmieszany, brodaty mężczyzna. – Wybaczenia, Huniemirze.

– Wybaczenia nie wybaczenia, zmykajcie stąd, jeśli łaska – machnął ręką starzec zadowolony, że intruzami okazali się dobrze mu znani mężczyźni. – Czas już wam chyba na żalnik, zdaje mi się, że wszyscy już tam naszli.

– My – powiedział ten wysoki, z mało charakterystycznym głosem, kładąc temu najmłodszemu rękę na ramieniu. – My w zasadzie w tej sprawie.

Huniemir spojrzał na bladą jak mleko twarz chłopca i już otwierał usta, by zadać pytanie. Jednak ubiegło go przeszywające ciszę pianie koguta.

Koniec

Komentarze

Huniemir krzątał się po swojej izbie z kąta w kąt, nie mogąc sobie znaleźć miejsca.

Wywaliłabym swojej.

 

Wizytówki za współczesne i pretensjonalne nieco.

 

Myśli wydziel, na przykład kursywą, albo cudzysłowiem.

 

Kiedyś doprawdy wyprawisz mnie do krainy przodków swoimi odgłosami…

Wolałabym inny szyk zdania. “Kiedyś swoimi odgłosami wyprawisz mnie do krainy przodków”.

 

 

Stylizacja zdań na starodawne, czy średniowieczne na dłuższa metę jest uciążliwa dla czytelnika.

 

Wiatr zadął mocniej, wprawiając drzwi chaty w donośne skrzypnięcie.

Można w drżenie wprawić, ale w skrzypniecie nie.

 

Na wpół jest ok, ale wpół już nie. I trochę tego nadużywasz.

 

Czworga i trojga oznacza, że byli różnej płci. Czterech mężczyzn.

 

Gryzipiórek to według SJP pogardliwa nazwa urzędnika, lub pisarza.

 

Wybaczenia, Huniemirze.

Nie rozumiem tej wypowiedzi.

 

– Czas już wam chyba na żalnik, zdaje mi się, że wszyscy już tam naszli.

Nachodzić to przychodzić bez zapowiedzi i wbrew woli gospodarza.

 

 

Zakończenia nie zrozumiałam.

Lożanka bezprenumeratowa

Nowa Fantastyka