Otacza mnie wszechogarniająca ciemność. Przez dłuższą chwilę brodzę w niej. Niespodziewanie wokoło jaśnieje, cały świat jest biały.
Przed sobą dostrzegam kształt, coś jakby koryto rzeki. Jest niebieska zupełnie jak woda. Nachylam się, mogę usłyszeć jej kolor. Woła, żebym ją nasycił, nadał jej sens. Stoję na samym brzegu, woda delikatnie muska moje stopy.
Przede mną pojawia się postać o zielonej twarzy, jej głowę przyozdabia królewska korona. W jednej dłoni dzierży berło, w drugiej bicz. Ogarnia mnie przerażenie. Mimo tego podchodzę i przyglądam się postaci, poznaję w niej Ozyrysa, boga plonów. Przemawia do mnie spokojnie, lecz stanowczo. Już wiem, co tutaj robię. Jestem faraonem, a moim obowiązkiem jest własnoręcznie wypełnić nasieniem wody Nilu.
Pragnę odejść, ale Ozyrys mnie zatrzymuje. Spogląda mi głęboko w oczy i półszeptem przemawia w przedziwnym języku. Prawdopodobnie posługują się nim współczesne korporacje, ale nie mam pewności. Moich uszu dobiega garść informacji, ale jak się wydaje, najważniejsza pojawia się na sam koniec. Najwyraźniej nie mogę dopuścić do "fakapu na dedlajnie". Cokolwiek to znaczy.
Bóstwo dostrzega moją konsternację, więc zwraca się do mnie ponownie. Tym razem normalnie, tak żebym zrozumiał. Dociera do mnie w pełni powaga sytuacji. Teraz rozumiem, że jeżeli przed upływem dnia nie wypełnię wód Nilu nasieniem to na ziemi już zawsze będzie panował nieurodzaj. Ilość przyswojonych naprędce informacji mnie przytłacza, ale chyba podołam zadaniu. Spoglądam na zegarek. Mam jeszcze kilka godzin.
***
Mam w sobie duszę muzyka. I oto przede mną pojawiają się złote organy. Kolor szlachetnego kruszcu wydaje przyjemny, kojący dźwięk. Napawam się nim. Pozwalam mu się unieść. Siadam przy instrumencie, naciskam klawisz. Z początku delikatnie, muszę przecież rozgrzać palce. Z czasem stukam odważniej, szybciej. Jestem już prawie gotów, wybrzmiewa niemalże prawidłowa melodia. Jestem dosłownie na finiszu, ale zaczynam gubić nuty. Nie osiągam harmonii, spełnienie nie nadchodzi. Ozyrys nie jest zadowolony.
Rozlega się dziwny, niepokojący dźwięk. Rozglądam się dookoła, nie ma już rzeki, nie ma boga. Co gorsza, nie ma także organów. Jestem sam, w pustym, smutnym pomieszczeniu. Znajdują się w nim jedynie białe ściany, zabezpieczone przed ubrudzeniem bezbarwną taśmą malarską. Nie wydają żadnego dźwięku, jest mi wyjątkowo przykro. Rozumiem, że nie chcę już tu być. Z oddali słyszę jak Nil domaga się spełnienia, ja z kolei domagam się właściwej melodii. Najwyraźniej jedno nie może nastąpić bez drugiego.
Odruchowo sprawdzam czas, okazuje się, że grałem prawie przez godzinę. Postanawiam uciec z pomieszczenia. Biegnę ulicą, jest szara i wydaje krzykliwe, niepasujące do siebie dźwięki. Nieznośna kakofonia trwa w najlepsze. Desperacko wypatruję kolorów, z nadzieją szukam właściwych dźwięków. Nie odnajduję ich.
Skracam drogę, wbiegam na czyjąś posesję. Trawnik jest zielony, ale kolor jakby lekko przybladł. Padam na kolana i przystawiam ucho do ziemi. Nie słyszę żadnej melodii, trawa jest sztuczna i bezdźwięczna. Kieruję się w stronę ogrodu, może tam spotka mnie szczęście. Ostatecznie ogarnia mnie zdumienie. Moim oczom ukazuje się okrąg utworzony z automatów do gry – jednorękich bandytów. Pośrodku tej osobliwej instalacji artystycznej znajduje się śnieżnobiały posąg przedstawiający fallusa we wzwodzie. Wykonany najpewniej z gipsu. Przechodzę pomiędzy automatami, muszę mieć pewność. Energicznymi ruchami pocieram monument i uśmiecham się, moja dłoń jest cała biała. Nie myliłem się.
Wybiegam z podwórza i ponownie wpadam na ulicę. Instynktownie wiem, że dotarłem na Easy Street. Momentalnie spostrzegam wściekle czerwony szyld z żółtym napisem. Nie mogę go odczytać, wstrząsa mną delirium. Czy to z nadmiaru, czy może niedoboru alkoholu? Nie mam pojęcia. Desperacko biegnę w stronę drzwi. Przytulam się do nich, ich melodia rozpala mnie niemal do czerwoności. Gdybym tylko miał więcej czasu to może pomogłaby mi wypełnić przeznaczenie faraona. A tak…

Przekraczam próg. Wstęp jest tylko dla członków, ale ja muszę dostać się do środka. Mam pewność, że wewnątrz znajduje się właściwy kolor, a wraz z nim odpowiedni dźwięk. Jestem niezwykle dumny, popadam w samozachwyt. A może bardziej w samogwałt?
Właściciela lokalu nie ma, chwilę wcześniej wyszedł na lunch. Podchodzę do półki i sięgam po maskotkę tygrysa. Wygląda pokracznie, nieprawdziwie. Ma zielone paski, to nie jest właściwy kolor. W desperackim poszukiwaniu dźwięków przykładam pluszaka do ucha. Nikłe pojękiwania nijak nie przypominają melodii. Jednak nie ma muzycznego spełnienia. Osiągam najwyżej smutny, bezdźwięczny onanizm pozbawiony konkluzji. Jestem w kropce. Niebieski Nil czeka, czasu wciąż ubywa.
Coś przykuwa mój wzrok. Na podłodze leży stara, pożółkła już gazeta. Podchodzę i biorę ją do rąk. Otwieram periodyk, mniej więcej na środku, w oczy uderza mnie zdjęcie przedstawiające niebieski gmach. Wydaje cichą melodię, początkowo jej nie rozpoznaję. Tym razem słyszę inny dźwięk. Czy to możliwe? Czy to… właściwe spełnienie? Fotografia przedstawia bank nasienia. W jednej chwili doznaję oświecenia. Dociera do mnie, że nie muszę wcale szukać właściwych melodii. Mogę nasycić Nil własnoręcznie i nie zostać ofiarą samogwałtu.
Wychodzę z lokalu i biegnę ile sił. Nie przeszkadzają mi już smętne melodie ulicy, ignoruję je. Wreszcie docieram do drzwi banku. Sięgam ręką po mosiężną klamkę. Jest zabrudzona, więc pocieram ją intensywnie dłonią. Pod warstwą kurzu kryje się purpurowa farba. Przysuwam ucho, słyszę dźwięk galopującego konia. Fala ciepła przechodzi przez moje policzki. Jestem gotowy, otwieram drzwi i wchodzę na korytarz.
Idę przed siebie, droga niemiłosiernie się dłuży. Przede mną, niczym grzyby po deszczu, wyrastają cztery potężnie zbudowane zakonnice.
– Oślepniesz! Oślepniesz! – skandują w moim kierunku. Są uzbrojone po zęby. Nie jest dobrze, rozumiem, że tą drogą się nie przedostanę.
Odwracam się i biegnę szaleńczo w kierunku drzwi. Z czułością naciskam purpurową klamkę i znowu jestem na ulicy. Mam coraz mniej czasu. Rozglądam się nerwowo. Nieopodal dostrzegam kontener na śmieci. Cały emanuje wyraźną, złotą poświatą. Zupełnie jak moje organy, ale czy to możliwe?
Podchodzę bliżej. Rzeczywiście, do środka ktoś wyrzucił najświętszy z instrumentów. Na Ozyrysa, co za bestialstwo! Prawą rękę mam niezwykle silną. Odkąd skończyłem trzynaście lat, nieustannie ją ćwiczę. Bez najmniejszego wysiłku wyciągam instrument z kontenera.
Zerkam na zegarek, do północy zostały niecałe dwie godziny. Ja jednak zaczynam grać, czuję natchnienie zesłane przez samą Hathor. Z wnętrza banku nasienia dobiegają mnie niespokojne dźwięki. Zagłuszają melodię. W tym momencie drzwi gwałtownie się otwierają. Biegną zakonnice, wyposażone w pałki, noże i kastety. Podążają w moim kierunku. Ich celem jest walka z herezją i bluźnierstwem.
Służebnice boże atakują właśnie źródło zepsucia, za które biorą złote organy. Nie ronię ani jednej łzy. Jestem muzykiem, owszem. Ale mam także obowiązki jako faraon. Wbiegam do banku i ruszam przed siebie, na oślep. Wreszcie docieram do magazynu, który wygląda jak mleczarnia. Na regałach dostrzegam srebrne baniaki. Podchodzę bliżej i nachylam się. Słyszę melodię przypominającą marsza. Z wnętrza usiłuje się jednak przebić inny dźwięk. Moją twarz ozdabia szeroki uśmiech. Opakowanie nie jest w stanie całkowicie stłumić rytmicznych nut śnieżnobiałego nawozu.
W kącie pomieszczenia stoi zaparkowany samochód dostawczy marki ford transit. Jego lakier to szary metalik, wydaje pokrzepiający dźwięk. W tym momencie jestem pewien, że mój napad na bank zakończy się sukcesem. Ponownie zaczynam wpadać w samozachwyt, ale wiem, że nie czas teraz na figle.
Kończę ładować dostawczaka, teraz muszę jeszcze tylko wyjechać z banku. Z plecaka wyciągam czerwony dynamit. Odruchowo przystawiam go do ucha, chociaż tym razem nie muszę. Dźwięk jest bardzo wyraźny i charakterystyczny. Rozpoznaję w nim motyw przewodni z serialu Bonanza. Jednocześnie z oddali słyszę, że zakonnice odkryły włamanie. Sytuacja robi się napięta. Przykładam materiały wybuchowe do ściany i uruchamiam zapalnik. W tym momencie do pomieszczenia wbiegają służebnice boże. Biegną w stronę dynamitu, ale nie udaje im się rozbroić ładunku. Eksplozja wstrząsa budynkiem. Powstaje jeden wielki chaos. Set byłby uradowany.
Otrzepuję się z kurzu i otwieram oczy. W ścianie powstała ogromna dziura, w sam raz, żebym mógł przejechać fordem. Na podłodze walają się poszarpane zwłoki zakonnic, ich krew ma kolor różowych landrynek. Podchodzę bliżej i nachylam się. Tak jak podejrzewałem. Do moich uszu dociera znajoma melodia, Joe Cocker w swoim szlagierze – „You can leave your hat on”. Jednak służebnice boże nie były takie całkiem święte. Któż mógłby się spodziewać?
***
Jest dwudziesta trzecia piętnaście. Wsiadam do samochodu, odpalam zapłon i wydostaję się z banku nasienia. Jadę ulicą. Przekraczam dozwoloną prędkość i to znacznie. Mimo tego czuję się pewnie, kierownicę trzymam jedną ręką, drugą mam zajętą. Wnętrze kabiny jest koloru różowego, adekwatnie do mojego nastroju. Trudno jest zapanować nad żądzą w takich warunkach, nie udaje mi się ta sztuka. Po chwili słyszę sygnał policji, dostrzegam także migające światła. Na zmianę niebieskie i czerwone, wyborne. Zjeżdżam na pobocze, policjanci nakazują mi wyciągnąć dokumenty.
Nie oponuję i podaję najbliższej funkcjonariuszce legitymację faraona. Przyglądam się fotografii na dokumencie. Przyznaję, że naprawdę dobrze na niej wyszedłem. Tak, fotografowi udało się ująć mnie w pełnej okazałości. W tym momencie dostrzegam, że twarz policjantki przybiera fioletowy kolor, taki wydający niepokojące dźwięki.
– Precz z patriarchatem! – krzyczy.
Kobieta bez ostrzeżenia wyciąga służbową kuszę, wszystko rozgrywa się w zawrotnym tempie. Jeszcze niedawno ratowałem Nil, obecnie żegnam się z życiem. Nie na wszystko mam wpływ, zamykam oczy. Czekam w napięciu, ale śmierć nie nadchodzi. Słyszę wystrzał i dźwięk ciała bezwładnie upadającego na ziemię. Otwieram oczy. W lot pojmuję, że funkcjonariusze pozbyli się koleżanki. Teraz mnie przepraszają. Twierdzą, że nie wiedzieli, że do służby dopuszczono feministkę. To straszne niedopatrzenie, ale nie wnoszę skargi. Czerwona kałuża krwi na ziemi odgrywa przyjemną i ciepłą melodię. Chciałbym zagrać razem z nią, ale brakuje mi czasu. Nigdzie nie widzę także organów.
Policjanci odjeżdżają, ja nerwowo spoglądam na zegarek. Do północy pozostał już tylko kwadrans. Odpalam zapłon i ruszam z piskiem opon. Z zawrotną prędkością przemierzam ulice.
Wreszcie docieram do celu. Przed sobą ponownie dostrzegam niebieskie koryto rzeki. Wybiegam z forda i w biegu otwieram pakę. Energicznymi ruchami wyciągam kanistry z nasieniem i rzutem na taśmę wlewam je do wody. Zegarek wskazuje równo północ. Nil zmienia kolor. Przybiera łagodny, błękitny odcień. Zdążyłem, Ozyrys jest zadowolony, a ja słyszę znajomą melodię.
Odnajduję złote organy, zaczynam intonować „We are the champions”. Obok mnie staje Freddie Mercury. Także i on jest wyraźnie zadowolony. Jest ubrany w żółtą, skórzaną kurtkę i białe spodnie. Wyglądają wspaniale, brzmią jeszcze lepiej. Wokalista kładzie mi rękę na ramieniu i zaczyna śpiewać. Wszystkie kolory i dźwięki wreszcie scalają się. Panuje pełna harmonia, nic już nie stoi na drodze do samospełnienia. Nil jest już wprawdzie wypełniony nasieniem, ale przecież i mnie się coś od życia należy.
Uśmiecham się, w tym roku plony będą wyjątkowo obfite. Jestem dobrym i spełnionym faraonem.