- Opowiadanie: Hakoręki - Śmierć odwiedziła nas dawno

Śmierć odwiedziła nas dawno

Zapraszam do historii załogi stacji kosmicznej, nad którą od dawna wisi kosa ponurego żniwiarza. Kubek kawy do lektury mile widziany. :)

 

Serdecznie dziękuję betującym: Ambush oraz HollyHell91

 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

Śmierć odwiedziła nas dawno

Z po­mo­cą Mal­col­ma i Na­ta­shy założyłem ska­fan­der. Zgod­nie z pro­ce­du­rą po­win­ni za­ło­żyć mi awa­ryj­ny ple­cak od­rzu­to­wy, ale tego nie zro­bi­li. Było jasne, co zaraz się wy­da­rzy, a ja i tak po­ru­sza­łem się jak w tran­sie. Wy­sze­dłem z ma­ga­zy­nu i krót­kim ko­ry­ta­rzem prze­sze­dłem do śluzy. Całą drogę od­pro­wa­dza­ły mnie spoj­rze­nia. Przez war­stwy ska­fan­dra czułem po­kle­py­wa­nia pełne współ­czu­cia, choć nie było ich wiele. Bali się. Przez żół­ta­wy wi­zjer nie­mal wi­dzia­łem jak gęsty jest ich strach, jak skra­pla się na ścia­nach i spły­wa przez osło­ny wen­ty­la­cji. Z ner­wów prze­je­cha­łem ję­zy­kiem po zę­bach. Cierp­ki smak porwał moje myśli, na krótką sekundę.

 

– – –

 

Dzień na sta­cji za­wsze za­czy­nał się od kawy. Taki już był zwy­czaj, ale też prze­pis i ko­niecz­ność każ­de­go, kto pra­co­wał dla Zjed­no­czo­nej Agen­cji. Poza po­bu­dze­niem i wy­li­czo­ną co do pro­mi­la po­pra­wą w wy­daj­no­ści, po­ran­na kawa sta­no­wi­ła chwi­lę na to­wa­rzy­skie spo­tka­nie za­ło­gi. Było to bar­dzo ważne, bio­rąc pod uwagę na­pię­ty gra­fik zadań. Oczy­wi­stym cen­trum spo­tkań był eks­pres do kawy. Biała ma­szy­na zo­sta­ła wbu­do­wa­na w ścia­nę, jak wszyst­kie urzą­dze­nia na sta­cji. Była zdol­na wydać do­wol­ny, znany ludz­ko­ści, napój na bazie kawy. Lu­bi­łem te po­ran­ne spo­tka­nia, które po­zwa­la­ły za­mie­nić z każ­dym dwa słowa, zanim ro­ze­szli­śmy się do swo­ich obo­wiąz­ków.

– Gdzie znowu scho­wa­łeś cy­na­mon Mo­di­ger? – Z wy­rzu­tem za­py­ta­ła mnie Na­ta­sha. – Wpusz­czę ci wszy do ska­fan­dra, jak jesz­cze raz go tkniesz.

Groź­ba, choć ko­micz­na, była prze­siąk­nię­ta szcze­rą iry­ta­cją. Wśród pra­cow­ni­ków Agen­cji od lat krą­ży­ła le­gen­da, o astro­nau­cie po­żar­tym przez wszy, pod­czas spa­ce­ru ko­smicz­ne­go.

– Ni­cze­go nie ru­sza­łem, prze­cież wiesz, że nie zno­szę tej two­jej przy­pra­wy – od­par­łem.

Ko­bie­ta zmie­rzy­ła mnie wzro­kiem, po czym wró­ci­ła do prze­trzą­sa­nia szaf­ki. Przy­ła­pa­łem się na tym, że coraz czę­ściej się jej przy­glą­dam. Była po­cią­ga­ją­ca. Włosy za­wsze no­si­ła upię­te w zgrab­ny kok, trzy­ma­ny przez dużą spin­kę. Jak resz­ta na­szej czwór­ki, miała na sobie stan­dar­do­wy kom­bi­ne­zon do dzia­łań we­wnątrz sta­cji, który bar­dzo do­brze pod­kre­ślał jej fi­gu­rę.

– Jak tam twoje oczy, sze­fie? Wpad­niesz dzi­siaj na ba­da­nie? – Z za­my­śle­nia wy­rwał mnie Mal­colm.

– Pew­nie, wie­czo­rem. Czuję się le­piej, ale dalej nie mogę czy­tać bez oku­la­rów.

– To nor­mal­ne po pracy w ob­ni­żo­nej gra­wi­ta­cji. Dziw­ne, że od razu nie po­gor­szył ci się wzrok, zwy­kle ob­ja­wy VIIP po­ja­wia­ją się szyb­ciej – stwier­dził Ame­ry­ka­nin. – Nie ma co się przej­mo­wać na zapas. Poza tym, odkąd oku­la­ry za­sła­nia­ją ci pół buźki wy­glą­dasz dużo le­piej.

– A jak tam twoja ły­si­na Mal­colm, ostat­nio wy­cią­gną­łem pęk czar­nych kła­ków z fil­tra po­wie­trza – od­pa­ro­wa­łem, wska­zu­jąc na za­ko­la wyż­sze­go ode mnie le­ka­rza.

– Daj­cie spo­kój, zanim się po­za­gry­za­cie – wtrą­ci­ła Na­ta­sha. – Zrób­cie sobie kawę i bierz­cie się do ro­bo­ty. Sły­sza­łam, że Holtz wy­grze­bał z ma­ga­zy­nu jakąś nową prób­kę do badań, ostat­nio nie mógł prze­stać o niej mówić.

– Tak, dzi­siaj mam mu z nią pomóc – od­par­łem. – A gdzie on się tak wła­ści­wie po­dzie­wa? Już dawno po­wi­nien tu być.

– Sie­dzi w la­bo­ra­to­rium – po­wie­dział Mal­colm wy­cho­dząc. – Nie za­po­mnij znowu o tym ba­da­niu, nie mamy już grub­szych oku­la­rów. Bę­dzie­my ci mu­sie­li wy­ciąć denka od sło­ików.

Przy­ja­znym ge­stem po­ma­cha­łem mu na po­że­gna­nie i wy­sze­dłem do la­bo­ra­to­rium z kub­kiem czar­nej kawy. Ten akt bar­ba­rzyń­stwa był nie­zro­zu­mia­ły dla za­ło­gi. Brak mleka, czy ja­kie­go­kol­wiek sło­dzi­ka w kawie. Stan rze­czy gra­ni­czą­cy ze zła­ma­niem prze­pi­sów Agen­cji, która za­le­ca­ła kawę ze ści­śle okre­ślo­ną za­war­to­ścią sa­cha­ro­zy. Ja jed­nak lu­bi­łem nie­stłu­mio­ny smak gorz­kie­go na­po­ju. Prze­sze­dłem ste­ryl­nym ko­ry­ta­rzem i zza za­krę­tu, przez uchy­lo­ne drzwi usły­sza­łem Niem­ca, który jak zwy­kle mówił do sie­bie.

– Nie­sły­cha­ne. To po pro­stu niemoż­li­we – mam­ro­tał, gdy wcho­dzi­łem do la­bo­ra­to­rium.

– Co jest ta­kie­go nie­moż­li­we­go, Holtz?

– Ten ar­te­fakt! Zna­la­złem go w ła­dow­ni pod­czas ka­ta­lo­go­wa­nia. Jesz­cze cze­goś ta­kie­go nie wi­dzia­łem. – Nie­miec eks­cy­to­wał się coraz bar­dziej. Mo­głem nie­mal zo­ba­czyć jak pod­ska­ku­je, ni­czym dziec­ko ma­ją­ce roz­pa­ko­wać świą­tecz­ny pre­zent.

Pod­sze­dłem do zwi­sa­ją­ce­go na środ­ku la­bo­ra­to­rium ro­bo­tycz­ne­go ra­mie­nia, które trzy­ma­ło nie­wiel­ki przed­miot. Był on nieco mniej­szy niż moja pięść i miał na środ­ku nie­wiel­ki otwór. Z kształ­tu przy­po­mi­nał grubą roz­gwiaz­dę o trzech, nie­wiel­kich, od­nó­żach i czwar­tym, wy­glą­da­ją­cym jak cy­lin­drycz­ny od­włok. Dziw­ny ar­te­fakt miał żółtobe­żo­wy kolor i czer­wo­ne za­bar­wie­nia w kilku miej­scach.

– Holtz, nie wiem czym się tak eks­cy­tu­jesz. Nic cie­ka­we­go tu nie widzę, ot dziw­nie ukształ­to­wa­na ko­smicz­na skała ja­kich prze­ba­da­li­śmy setki. – Mimo że sta­ra­łem się za­cho­wać po­wa­gę, z mo­je­go głosu prze­bi­jał scep­ty­cyzm.

Na­uko­wiec jakby nie wy­ła­pał mo­je­go kpią­ce­go tonu i podał mi plik kar­tek.

– Prze­pro­wa­dzi­łem pod­sta­wo­we ba­da­nia, ten ma­te­riał jest nie­zwy­kły. Jest lekki i ma ażu­ro­wą struk­tu­rę. A przy tym bar­dziej wy­trzy­ma­ły, niż co­kol­wiek o po­dob­nych pa­ra­me­trach – opo­wia­dał mi z eks­cy­ta­cją.

Wy­mie­niał ko­lej­ne fan­ta­stycz­ne cechy i po­ten­cjal­ne za­sto­so­wa­nia. Z każ­dym jego sło­wem ro­zu­mia­łem coraz mniej. Mówił szyb­ko, a jego wzrok prze­ska­ki­wał to na mnie, to na ar­te­fakt. Po chwi­li zła­pa­łem się na tym, że słu­cham, jak opo­wia­da mi o ja­kichś ma­gicz­nych wła­ści­wo­ściach. Czy wspo­mniał coś o szep­tach?

– Chyba wy­star­czy tej teo­rii, Holtz – prze­rwa­łem mu. Byłem pewny, że znów za­czął opo­wia­dać o jed­nym ze swo­ich ulu­bio­nych se­ria­li z wcze­sne­go dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go wieku. – W czym mam ci dzi­siaj pomóc?

– Już cię wdro­żę. Muszę prze­pro­wa­dzić ana­li­zę spek­tro­sko­po­wą, ale prób­ka jest za duża i nie zmie­ści się do ma­szy­ny. – Za­czął tłu­ma­czyć już dużo spo­koj­niej­szym gło­sem. – Przy­go­tu­ję roz­two­ry, a ty w tym cza­sie po­bierz wy­ci­nek z ar­te­fak­tu.

Wszy­scy prze­szli­śmy po­dob­ne szko­le­nia. Holtz był głów­nym geo­lo­giem i to on prze­pro­wa­dzał ba­da­nia, ale każdy z nas wie­dział, jak po­bie­rać prób­ki. Za­ło­ży­łem rę­ka­wicz­ki, wzią­łem przed­miot i przyj­rza­łem mu się. Rze­czy­wi­ście był lekki. Nawet przez la­teks czu­łem jego po­ro­wa­tą po­wierzch­nię, nie­zwy­kle drob­ną, która gład­ko prze­cho­dzi­ła w nie­mal wy­po­le­ro­wa­ną płasz­czy­znę. Zwró­ci­łem uwagę na czer­wo­ne od­bar­wie­nia, ale nie za­uwa­ży­łem zmia­ny struk­tu­ry w oko­li­cy wtrą­ce­nia.

Prze­szedł mnie dreszcz. Zwy­kła ko­smicz­na skała wy­da­ła mi się nagle nie­po­ko­ją­ca. Jesz­cze kilka razy ob­ró­ci­łem ją w dłoni nawet na nią nie pa­trząc, zanim umie­ści­łem ją w uchwy­cie piły. Gdzieś pod­świa­do­mie czu­łem, że ten nie­zwy­kły przed­miot nie po­wi­nien zo­stać prze­cię­ty, ale szyb­ko od­go­ni­łem od sie­bie te bez­sen­sow­ne myśli. Wkle­pa­łem w kom­pu­ter pa­ra­me­try. Za­mkną­łem pla­sti­ko­wą osło­nę, przez którą można było ob­ser­wo­wać pro­ces cię­cia i po­wie­dzia­łem Holt­zo­wi, że uru­cha­miam piłę. Gdy wci­sną­łem przy­cisk, dia­men­to­we ostrze po­wo­li do­je­cha­ło do prób­ki. Wy­da­wa­ło mi się, że sły­szę szept. Holtz stał kilka kro­ków ode mnie, ale był po­chło­nię­ty mie­sza­niem od­czyn­ni­ków. Szep­ty na­ra­sta­ły, wy­peł­nia­jąc moją głowę. Cią­gle zle­wa­ły się w jedno. Im bar­dziej pró­bo­wa­łem wy­ła­pać cho­ciaż po­je­dyn­cze słowa, tym bar­dziej nie­zro­zu­mia­łym szu­mem się sta­wa­ły. Piła wgry­zła się w prób­kę. Wtedy coś mną szarp­nę­ło. Pod­ło­ga ucie­kła mi spod stóp i na­sta­ła ciem­ność.

 

– – –

 

Nie wie­dzia­łem, ile mi­nę­ło czasu, gdy obu­dzi­łem się w mojej ka­ju­cie. Ból głowy roz­sa­dzał mi czasz­kę, przez co myśli upo­rczy­wie nie da­wa­ły się po­zbie­rać. Usia­dłem na łóżku. Z peł­nym sku­pie­niem pró­bo­wa­łem przy­po­mnieć sobie dziw­ny sen, który spra­wił, że obu­dzi­łem się cały spo­co­ny. Pa­mię­ta­łem uczu­cie trwo­gi. Ta­kie­go bez­sil­ne­go prze­ra­że­nia, kiedy wiesz, że już po tobie, ale śmierć czeka jesz­cze z ostat­nim cio­sem. Czai się gdzieś poza polem wi­dze­nia. Roz­ma­so­wa­łem skro­nie i ostroż­nie wsta­łem z łóżka. Moja klit­ka dwa na dwa metry za­wi­ro­wa­ła. Kilka minut za­ję­ło mi zła­pa­nie od­de­chu i doj­ście do sie­bie. Do­tkną­łem skro­ni i po­czu­łem za­schnię­tą krew. Po­my­śla­łem, że mu­sia­łem ude­rzyć w stół, gdy ze­mdla­łem. Mal­colm po­wi­nien spraw­dzić, czy nie po­trze­bu­ję szwów. Wy­sze­dłem na ko­ry­tarz i za­mar­łem: oczy mu­sia­ły pła­tać mi figle. Białe ścia­ny po­kry­te były czer­wo­ny­mi sym­bo­la­mi. Wstę­gi liter wi­ro­wa­ły po su­fi­cie, kilka scho­dzi­ło na zie­mię i koń­czy­ło się pod drzwia­mi mo­je­go po­ko­ju. Spoj­rza­łem w głąb ko­ry­ta­rza. Wiąz­ki kabli wi­sia­ły z su­fi­tu, owi­nię­te wokół cze­goś na pod­ło­dze. Ster­ta rur i frag­men­tów ma­te­ra­ca for­mo­wa­ła szpi­cza­sto za­koń­czo­ny kop­czyk, a w samym jego środ­ku pło­nę­ła olej­na lamp­ka, która utwo­rzy­ła już smo­li­sty ślad na su­fi­cie. Wszyst­ko to było nie­re­al­ne, jak sen. Pod­sze­dłem do sku­pi­ska sym­bo­li na ścia­nie. Przed­sta­wia­ły czar­ną dziu­rę i krą­żą­ce wokół niej po­two­ry. Jeden z nich, przy­po­mi­na­ją­cy orła, wła­śnie zo­stał prze­bi­ty włócz­nią. Do­pie­ro teraz do­tarł do mnie smród. Słod­ki i lepki.

– O, Mo­di­ger. Do­brze, że się obu­dzi­łeś. Cze­ka­li­śmy, aż wsta­niesz. – Usły­sza­łem za ple­ca­mi głos.

– Na­ta­sha, co wy tu do cięż­kiej cho­le­ry… – Od­wró­ci­łem się i głos uwiązł mi w gar­dle. Ko­bie­ta stała w drzwiach mesy, dłu­gie włosy le­pi­ły się do kom­bi­ne­zo­nu, czar­no-czer­wo­na maź prze­sią­kła je na wskroś. Z wy­ma­lo­wa­nej twa­rzy szcze­rzy­ła do mnie zęby, z któ­rych też ka­pa­ła czer­wo­na ciecz. Po­czu­łem me­ta­licz­ny za­pach i do­tar­ło do mnie, że to krew. Świat za­wi­ro­wał, a mnie znów po­chło­nę­ła ciem­ność.

– – –

Otwo­rzy­łem oczy, wy­rwa­ny z ciem­no­ści ja­kimś ha­ła­sem. Le­ża­łem na pod­ło­dze w ko­ry­ta­rzu. Przede mną trzy dziw­ne isto­ty krzą­ta­ły się wokół kon­struk­cji owi­nię­tej w prze­wo­dy. Jesz­cze wię­cej sym­bo­li po­kry­wa­ło ścia­ny, tylko gdzie­nie­gdzie prze­zie­ra­ła jesz­cze ste­ryl­na biel.

– Mal­colm. Co tu się do cho­le­ry dzie­je – za­py­ta­łem, gdy do­tar­ło do mnie na kogo pa­trzę.

– O! W końcu się zbu­dzi­łeś. Mu­sisz nam pomóc – od­parł i wska­zał dziw­ną kon­struk­cję. – Bu­du­je­my oł­tarz ku czci tego, który przy­bę­dzie.

– Co wy ro­bi­cie! Co to za na­pi­sy na ścia­nach? – za­py­ta­łem. Czu­łem, że nie je­stem w sta­nie przy­jąć tego wszyst­kie­go naraz. Głowa nadal pul­so­wa­ła tępym bólem.

– Oto są psal­my ku czci tego, który przy­bę­dzie zza ho­ry­zon­tu. On roz­świe­tli przej­ście i za­bie­rze nas do świa­ta ży­wych. – Na­ta­sha nadal po­kry­ta była czer­wo­ną mazią. Mó­wi­ła spo­koj­nym gło­sem, jak gdyby tłu­ma­czy­ła mi to setny raz.

– Po­wa­rio­wa­li­ście! – wrza­sną­łem z wy­rzu­tem. – Jaki ho­ry­zont? Czy wy je­ste­ście wy­sma­ro­wa­ni krwią? Do cięż­kiej cho­le­ry, czyja to krew?

Pod­sze­dłem do tej ich ka­plicz­ki i w przy­pły­wie emo­cji chcia­łem wy­rwać z niej nogę od krze­sła, po­ka­zać ko­bie­cie, że to tylko ster­ta śmie­ci. Kon­struk­cja była cen­trum tego sza­leń­stwa, które wy­wo­ła­ło we mnie strach i obrzy­dze­nie. Jed­nak zanim się do niej zbli­ży­łem, Holtz zła­pał mnie za ra­mio­na i ode­pchnął na ścia­nę.

– Za­wsze nie zga­dza­łeś się z nami, nawet jeśli ro­bi­li­śmy wszyst­ko dla na­sze­go wspól­ne­go dobra. Zbli­żasz się do nie­bez­piecz­nej gra­ni­cy, którą wielu bez­pow­rot­nie prze­kro­czy­ło. – Jego głos od­bi­jał się od pu­stych ścian i po­wra­cał z głębi ko­ry­ta­rza, jak w an­tycz­nej ka­te­drze. Do­pie­ro teraz zo­ba­czy­łem, że na szyi nosi za­wie­szo­ny na kablu ar­te­fakt, który mia­łem razem z nim zba­dać. – Zejdź nam z drogi, albo do­łącz do nas.

Od­sko­czy­łem od nich i scho­wa­łem się w mesie. Tutaj wszyst­ko po­zo­sta­ło nie­tknię­te. Ła­piąc się ostat­ka nor­mal­no­ści, zro­bi­łem kawę. Usia­dłem z nią na podłodze i chło­nąc cierp­ki za­pach, za­czą­łem z ca­łych sił my­śleć. 

Trze­ba po­wia­do­mić Agen­cję. Trze­ba jak naj­szyb­ciej we­zwać jakąś pomoc. 

Chwi­lę jesz­cze zbie­ra­łem się w sobie, w końcu wy­sze­dłem na ko­ry­tarz i czu­jąc ich spoj­rze­nia na ple­cach, prze­sze­dłem do cen­tral­ne­go kom­pu­te­ra ob­słu­gu­ją­ce­go wiąz­kę elek­tro­no­wą, do łącz­no­ści awa­ryj­nej. Wpi­sa­łem kod do­stę­pu i roz­trzę­sio­ny­mi dłoń­mi wy­pi­sa­łem krót­ki ra­port. Po­jem­ność wia­do­mo­ści była bar­dzo ogra­ni­czo­na, więc za­war­łem ją w dwóch zda­niach.

Za­ło­ga po­pa­dła w stan głę­bo­kie­go sza­leń­stwa. Nie­zwłocz­nie przy­ślij­cie pomoc me­dycz­ną i środ­ki ewa­ku­acji”.

Kom­pu­ter au­to­ma­tycz­nie przy­piął do wia­do­mo­ści sy­gna­tu­rę sta­cji i naszą ak­tu­al­ną po­zy­cję. Za­twier­dzi­łem wia­do­mość i na kilka se­kund na sta­cji za­pa­no­wa­ła cał­ko­wi­ta ciem­ność. Tylko mały, chy­bo­tli­wy pło­myk oświe­tlał ich strasz­ne twa­rze. Pobór ener­gii był ogrom­ny, ale po chwi­li, gdy wia­do­mość zo­sta­ła wy­sła­na, pa­ne­le so­lar­ne wy­peł­ni­ły braki w mocy. To była je­dy­na szan­sa. Na mo­ment przed zga­śnię­ciem kom­pu­te­ra zo­ba­czy­łem długą listę hi­sto­rii wy­sła­nych sy­gna­łów. Po­my­śla­łem, że to mu­siał być błąd prze­cią­żo­ne­go sys­te­mu. Prze­cież kon­den­sa­to­ry ra­do­no­we ła­du­je się przez rok.

– Nie po­kła­daj na­dziei w złud­nej tech­no­lo­gii, Mo­di­ge­rze. Al­bo­wiem ona do­pro­wa­dzi­ła nas na skraj upad­ku. To od niej wy­ba­wi nas na­dej­ście tego, który po­ko­na ho­ry­zont. – Holtz pra­wił sza­leń­cze słowa jak ra­so­wy pa­stor.

Po­zo­sta­ło mi tylko cze­kać, aż wia­do­mość do­trze do Agen­cji. Za kilka ty­go­dni po­win­no być po wszyst­kim. Tym­cza­sem muszę na nich uwa­żać, lu­dzie w takim sta­nie są zdol­ni do wszyst­kie­go.

Pierw­szy dzień spę­dzi­łem w moim po­ko­ju próbując przyswoić całą tą sytuację. Z ko­ry­ta­rza cią­gle do­cho­dzi­ły mnie ka­za­nia Holt­za, który mówił o tym, jak ry­chłe jest zba­wie­nie i jak wiel­ka bę­dzie jego po­tę­ga. Mia­łem ciar­ki sły­sząc, z jaką pew­no­ścią to mówi. Dru­gie­go dnia cie­ka­wość mnie pokonała. Usia­dłem na ko­ry­ta­rzu, opar­ty o drzwi wła­snej ka­ju­ty i ob­ser­wo­wa­łem troje sza­leń­ców.

– Do­łącz do nas. Zbu­duj z nami wiel­ki oł­tarz – na­ma­wiał mnie Mal­colm.

Zno­si­li do ko­ry­ta­rza coraz to nowe czę­ści maszyn, narzędzi, a nawet nielicznych mebli znajdujących się na stacji. Bałem się pytać skąd je wy­cią­ga­ją. Z dnia na dzień ich bu­dow­la rosła. Ile­kroć pró­bo­wa­łem do niej po­dejść lub do­tknąć sym­bo­li na ścia­nie, krzy­cze­li na mnie, ła­pa­li za ręce. Byłem sam. Co rano Na­ta­sha uro­czy­ście uzu­peł­nia­ła pa­li­wo w lamp­ce, któ­rej dym gryzł mnie w oczy, zdaje się, że pa­li­li tam ja­kimś or­ga­nicz­nym sma­rem ma­szy­no­wym. Do­tar­ło do mnie, że mu­sie­li wy­łą­czyć sys­tem prze­ciw­po­ża­ro­wy. Jed­nak po ostat­niej kon­fron­ta­cji z Holt­zem bałem się wcho­dzić im w drogę.

 Za­uwa­ży­łem, że nie piją już kawy, co świad­czy­ło, że po­stra­da­li zmy­sły do resz­ty. Za­wsze, nie­mal re­li­gij­nie prze­strze­ga­li tej jed­nej za­sa­dy, nawet jeśli zda­rza­ło im się na­gi­nać inne. Co­dzien­nie sia­da­łem pod drzwia­mi z kub­kiem kawy i pa­trzy­łem jak oł­tarz ro­śnie. Do póź­ne­go wie­czo­ra po­kry­wa­li ścia­ny no­wy­mi ma­lun­ka­mi. Co noc sły­sza­łem jak śpie­wa­ją. Pomoc nie przy­by­wa­ła przez dłu­gie ty­go­dnie i wy­klu­cze­nie za­czę­ło mi po­waż­nie do­skwie­rać. W końcu i ja do nich do­łą­czy­łem.

 Sam przy­sze­dłem do Na­ta­shy. Ko­bie­ta bez chwi­li za­wa­ha­nia się­gnę­ła po nóż i roz­cię­ła sobie kciuk. Na­zna­czy­ła moje czoło krwa­wą krop­ką, sym­bo­lem czar­nej dziu­ry. Przez pierw­sze dni nie wie­rzy­łem. Ocho­czo uczest­ni­czy­łem w ich ob­rzę­dach, żeby tylko po­czuć, że znów je­stem wśród swo­ich. Nie chcia­łem bu­do­wać z nimi oł­ta­rza, ale zgo­dzi­łem się śpie­wać z nimi ich pie­śni, ma­lo­wa­łem ścia­ny. Ko­lej­ne po­miesz­cze­nia za­mie­nia­ły się w ka­pli­ce wy­peł­nio­ne sce­na­mi z Jego przy­by­cia. Dni za­czę­ły zle­wać się w jedno.

– Oto nad­cho­dzi dzień, kiedy jego długo zwia­sto­wa­ne przy­by­cie się ziści – rzekł ka­płan Holtz, któ­re­goś wie­czo­ra. – Oto na­dej­dzie dzień na­sze­go zba­wie­nia.

– Kiedy, o wiel­ki mi­strzu – za­py­ta­łem, a po­zo­sta­li przy­tak­nę­li, jakby dołączali do mojego zniecierpliwienia. 

– Za pięć dni ho­ry­zont pęk­nie, jego przy­by­cie prze­sło­ni gwiaz­dy, głos jego pie­śni od­bi­je się echem od pust­ki ko­smo­su. Jutro za­cznie­my przy­go­to­wa­nie Daru. – Ka­płan Holtz długo opo­wia­dał. W końcu za­czę­li­śmy śpie­wać. Gdy zła­pa­li­śmy się za ręce, po­czu­łem, że to znów jest moja za­ło­ga. Po­czu­łem, że są ze mną, jak ja je­stem z nimi.

 

– – –

 

Dar bu­do­wa­li­śmy w ślu­zie. Mal­colm po na­ra­dzie z ka­pła­nem kie­ro­wał na­szy­mi pra­ca­mi. Zno­si­li­śmy wszyst­ko co chciał, a on łą­czył to we­dług świę­te­go planu. Ro­ze­bra­li­śmy eks­pres do kawy, aby jego czę­ści uświet­ni­ły nasz Dar. Wraz z Na­ta­shą na­zna­czy­łem go świę­ty­mi sym­bo­la­mi. Mal­colm przy­no­sił z ła­dow­ni świę­ty atra­ment, barwy szkarłatu, który utwo­rzył obraz Jego na­dej­ścia oraz na­kre­ślił naszą wdzięcz­ność. Pra­co­wa­łem w pocie czoła, wie­dząc, że wy­ba­wie­nie jest bli­skie.

– Zbierz­cie się przy oł­ta­rzu. To czas, aby po raz ostat­ni we­zwać jego przy­by­cie. – Ka­płan Holtz ze­brał nas wszyst­kich i rzekł tak: – Jego ob­li­cze jest wiel­kie, więk­sze niż nasze wy­obra­że­nie. Jego czy­stość jest nie­skoń­czo­na. W przeded­niu jego przy­by­cia i my okaż­my naszą czy­stość i god­ność.

Po tych sło­wach zdjął kom­bi­ne­zon i ob­na­żył przed nami ciało. Po­szli­śmy w jego ślady. Gdy na­de­szła kolej Na­ta­shy, zo­ba­czy­łem na jej ciele wy­ry­ty obraz Tego Który Na­dej­dzie. Od­wró­ci­łem wzrok. Wie­dzia­łem, że nie je­stem godny tego wi­do­ku. Od­śpie­wa­li­śmy ostat­nią pieśń. Uda­li­śmy się na spo­czy­nek, od­zy­skać siły przed wy­cze­ki­wa­nym dniem. Tej nocy ka­płan po­siadł Na­ta­shę, w imię Tego Który Na­dej­dzie.

O świ­cie ka­płan Holtz za­pu­kał do mych drzwi.

– Mo­di­ge­rze. Czy­stość two­jej myśli nie uszła nie­zau­wa­żo­na. Jego świę­ty plan uwzględ­nił cie­bie. Spo­tka cię za­szczyt uświet­nie­nia Daru.

I tak ze śpie­wem na ustach przy­wdzia­łem kom­bi­ne­zon. Na­ta­sha po­da­ła mi rę­ka­wi­ce. Raz jesz­cze spoj­rza­łem na twa­rze moich to­wa­rzy­szy po­dró­ży. Były spo­koj­ne. Pod­nio­sły na­strój wy­brzmiał echem umilkłych pieśni. Ka­płan po­bło­go­sła­wił moją po­dróż. Krót­kim ko­ry­ta­rzem prze­sze­dłem do śluzy. Od­pro­wa­dza­li mnie. Z osłon wen­ty­la­cji zda­wa­ły się wy­pły­wać dzięk­czyn­ne pie­śni, chwa­lą­ce ten dzień. Do­tar­łem do Daru i spoj­rza­łem na niego przez żółte szkło wi­zje­ra. Był pięk­ny, ide­al­ny. Spoj­rza­łem przez nie­wiel­kie okien­ko śluzy, je­dy­ne na sta­cji i zo­ba­czy­łem świa­tło. Tam, gdzie nie po­win­no go być. Ni­czym młot spadł na mnie cię­żar tej chwi­li. Z pręd­ko­ścią ko­me­ty do­tarł do mnie strasz­ny fakt. Tego Który Przy­bę­dzie nie ma, jest tylko wy­ba­wie­nie.

– Ka­pła­nie Holtz, spójrz przez okno. Je­ste­śmy ura­to­wa­ni! – wy­krzyk­ną­łem.

– Tak, mój chłop­cze – od­parł. – Za spra­wą na­sze­go zbaw­cy bę­dzie­my ura­to­wa­ni. Za spra­wą Daru On bę­dzie szczę­śli­wy. Za­praw­dę godny jest to Dar.

– To nie tak! Nie ma żad­ne­go Jego! – wy­krzyk­ną­łem za­le­wa­ny falą eu­fo­rii. – Nasze wy­ba­wie­nie jest o tutaj, nie za żad­nym ho­ry­zon­tem. Jesz­cze kilka go­dzin i bę­dzie po wszyst­kim!

– Mo­di­ger, uspo­kój się – po­wie­dział Mal­colm i po­stą­pił krok w moją stro­nę. – Mó­wisz do ka­pła­na, a jego słowo jest świę­te.

– Zo­sta­łeś na­zna­czo­ny – do­da­ła Na­ta­sha, przy­su­wa­jąc się bli­żej. – Oto świet­ny bę­dzie Dar z twoim czy­stym ser­cem i umy­słem. Nie kalaj tak wiel­kiej chwi­li swym bluź­nier­stwem.

Za­la­ła mnie fala emo­cji. Ra­tu­nek był tak bli­sko. Nad­cho­dzi­ła pomoc, a ci sza­leń­cy chcie­li wy­pchnąć mnie ze śluzy. Krzy­cza­łem, gdy mnie zła­pa­li. Wal­czy­łem, ale cięż­ki ska­fan­der tłu­mił każdy mój ruch. W końcu Mal­colm pchnął mnie na Dar. Nim udało mi się wstać, przy­wią­zał do niego moją nogę. Drzwi śluzy za­mknę­ły się i znów zo­sta­łem sam. Za­bły­sło czer­wo­ne świa­tło i usły­sza­łem świst po­wie­trza ucie­ka­ją­ce­go w próż­nię.

– – –

 

Dry­fu­ję, od­da­la­jąc się od je­dy­ne­go domu w tej mrocz­nej pu­st­ce. Teraz widzę ze­psu­cie, jakim się po­krył. Po­ło­wa pa­ne­li so­lar­nych jest znisz­czo­na. Cudem oca­la­łe po­szy­cie nosi ślady wielu ude­rzeń. Do­oko­ła sta­cji uno­szą się mar­twe drony, które od lat jej nie na­pra­wia­ją. Po­wo­li ob­ra­cam się nie­sio­ny bez­wład­no­ścią. Ska­fan­der jest spuch­nię­ty od po­wie­trza. Bez zbior­ni­ków i apa­ra­tu­ry re­gu­lu­ją­cej je­stem jak balon, któ­re­mu po­wo­li koń­czy się tlen. Po chwili w polu wi­dze­nia po­ja­wia się he­rold na­szej zguby. Pier­ścień sko­ko­wy. Znisz­czo­ny kolos też po­wo­li się ob­ra­ca. Ogrom­na ko­me­ta prze­le­cia­ła przez jego łuki i na za­wsze od­cię­ła go od łań­cu­cha, który ni­czym neu­ro­ny w mózgu łączy znany ludz­ko­ści świat w pul­su­ją­cą tkan­kę. Nasza sta­cja, za­wie­szo­na na ru­bie­żach wszech­świa­ta, stała się nie­zna­na. Nie pa­mię­tam kiedy to się stało. Dzie­sięć, może dwa­dzie­ścia lat temu. Dla mo­je­go umy­słu, za­mknię­te­go w cia­snej sta­cji, były to czasy za­mierz­chłe. Już nie pa­mię­tam imion całej za­ło­gi która wi­dzia­ła jak ko­me­ta przy­no­si naszą śmierć. Ile lat mu­sia­ło upły­nąć nim kosa śmier­ci, od tak dawna wi­szą­ca nad moją głową, w końcu spa­dła. Szyba wi­zje­ra za­czy­na pa­ro­wać. Po­zba­wio­ny elek­tro­ni­ki od­da­ję cie­pło ko­smicz­nej pu­st­ce. Ob­ra­cam się dalej i widzę parę gi­gan­tów za­klę­tych w nie­koń­czą­cym się spek­ta­klu. Gwiaz­da i czar­na dziu­ra, po­ru­sza­ją­ce się w ukła­dzie po­dwój­nym. Złoty war­kocz, wy­rwa­ny z objęć ga­zo­we­go gi­gan­ta, wy­la­tu­je na spo­tka­nie mroku. Przez stu­le­cia blask gwiaz­dy zbled­nie, aż w końcu znik­nie pod ho­ry­zon­tem zda­rzeń. Na tle naj­czar­niej­szej ciem­no­ści widzę błę­kit­ne świa­tło, które pul­su­je re­gu­lar­nym kodem Morse’a.  Świa­tło na­dziei. Nie dla mnie, lecz dla moich to­wa­rzy­szy. Oto ich Bóg. Ten Który Na­dej­dzie, z lo­giem Zjed­no­czo­nej Agen­cji na ka­dłu­bie. Oto wy­strze­lił z ho­ry­zon­tu zda­rzeń okręt ra­tun­ko­wy, który od­po­wie­dział za­pew­ne na moje pierw­sze we­zwa­nie. Czuję żal. W ja­ło­wym po­wie­trzu skoń­czył się tlen. Ciem­ność spo­tka­ła mnie spo­koj­ne­go.

 

 

Koniec

Komentarze

Hej Hakoręki!

 

Przeczytałem opowiadanie i generalnie mi się podobało, od pewnego momentu się naprawdę wciągnąłem, poniżej kilka subiektywnych uwag:

 

Nie wiedziałem, ile minęło czasu, gdy obudziłem się w mojej kajucie. Ból głowy rozsadzał mi czaszkę, przez co myśli uporczywie nie dawały się pozbierać. Usiadłem na łóżku.

Skoro obudził się w kajucie, to czemu siada na łóżku, a nie na koi? :)

 

[…] w samym jego środku płonęła olejna lampka […]

Wiem, że to drobiazg, ale mi to trochę zgrzyta – przynajmniej obecnie, na statkach kosmicznych panuje ścisły rygor jeżeli chodzi o materiały palne.

 

Świat zawirował, a mnie znów pochłonęła ciemność.

– – –

Otworzyłem oczy, wyrwany z ciemności jakimś hałasem.

Leżałem na podłodze w korytarzau.

Odskoczyłem od nich i schowałem się w mesie. Tutaj wszystko pozostało nietknięte. Łapiąc się ostatka normalności, zrobiłem kawę. Usiadłem z nią na ziemi i chłonąc cierpki zapach, zacząłem z całych sił myśleć. 

On to musi jaja na taczce wozić :)

Raz jeszcze spojrzałem na twarze moich towarzyszy podróży. Były spokojne. Podniosły nastrój wybrzmiał, gdy kapłan pobłogosławił moją podróż.

 

Mam wrażenie, że główny bohater jest tu strasznie bierny, jest trochę jakby pasażerem, obserwatorem, którego wydarzenia na stacji nie dotyczą. Nie pasjonuje go ten artefakt, kiedy budzi się i widzi kapliczkę po prostu rozgląda się dalej, a kiedy ustala, że jego, jak rozumiem, podwładna jest uwalana ludzką krwią – idzie na kawę. Trochę jak dziennikarz patrzący na chłopca pożeranego przez węża, jakby go to nie dotyczyło. Samo działanie mające naprawić sytuację też jest jakby mechaniczne.

 

Brakuje mi wyjaśnienia kto jest kim – z jednej strony bohater jest przedstawiony jako przełożony Natashy, nawet zwraca się do niej w sposób sugerujący polecenie służbowe, ale z drugiej wcale nie widać tej zależności, a sam bohater, jako osoba zarządzająca, który w pewnym momencie czuje że “to znów jest jego załoga” (jest kapitanem?), zajmuje się czymś, co jest przedstawione jako prosta czynność laboratoryjna, trochę mi to nie gra.

 

Nie rozumiem też po co powstała ta stacja i czym ma się ona zajmować, może warto by to wyjaśnić? Nie rozumiem też ile tam faktycznie jest postaci, przez dłuższą chwilę myślałem że maksymalnie 3-4, ale w końcówce zastanawiam się, czy nie ma tych osób o wiele więcej.

 

W świetle końcówki, początek trochę nie ma dla mnie sensu – czego bali się pozostali, jak strach może skraplać się na ścianach? Początek, ogólnie, wydaje mi się w całym opowiadaniu najsłabszy i w sumie nie wiem czemu ma służyć.

 

Jeżeli dobrze rozumiem, to stacja uległa awarii wiele lat temu, a ludzie powoli pogrążyli się w obłędzie, tak? Ale jeżeli tak, to te dwadzieścia lat, to jest czas akcji opowiadania? Czy opowiadanie dzieje się w końcówce tego czasu? Jeżeli to pierwsze, to nie jest to wcale wspomniane, jeżeli drugie, to nie czuć upływu tego czasu w tekście. Dlaczego wcześniej nikt nie wysłał SOS, czy jego kosmicznego odpowiednika? Bohaterowi przyszło to całkiem łatwo.

 

Mam wrażenie, że to opowiadanie trochę miało wpisywać się w weird fiction i w takim razie udało Ci się osiągnąć całkiem ciekawy klimat niesamowitości. Ogółem koncepcja jest ciekawa, trochę Lovecraft w kosmosie, nawet oczekiwałem pojawienia się Wielkich Przedwiecznych (Cthulhu fhtagn!) ;)

 

Na pewno na plus oceniłbym zarówno pomysł, jak i twist, obrócenie całej absurdalnej sytuacji w faktycznie uratowanych rozbitków, chociaż współczuję ekipie ratowniczej, która tę stację znalazła.

 

Żegnaj! Życzę Ci powodzenia, dokądkolwiek zaniesie Cię los!

Dzięki BosmanMat za wiele cennych uwag. Do kilku z nich chciałbym się odnieść:

 

Wiem, że to drobiazg, ale mi to trochę zgrzyta – przynajmniej obecnie, na statkach kosmicznych panuje ścisły rygor jeżeli chodzi o materiały palne.

Celowo jest to jedynie lampka oliwna a nie na przykład ognisko. Olej lub tłuszcz można pozyskać z jedzenia. Również część smarów maszynowych może być palnych. Fakt, że na takiej stacji kosmicznej rygor pożarowy był by bardzo wysoki, jednak myślę że zdolnego piromana nic nie jest w stanie powstrzymać. :)

 

(jest kapitanem?), zajmuje się czymś, co jest przedstawione jako prosta czynność laboratoryjna, trochę mi to nie gra.

Nie jest na pewno kapitanem Picardem. Wyszedłem z założenia że na misji kosmicznej rąk do pracy jest zawsze za mało a pracy zawsze za dużo. Nie widzę problemu żeby dowódca stacji wykonywał różne prace badawcze. 

 

Dlaczego wcześniej nikt nie wysłał SOS, czy jego kosmicznego odpowiednika? Bohaterowi przyszło to całkiem łatwo.

Sygnały SOS były wysyłane wcześniej. Wielokrotnie przez lata od awarii ale bez skutku.

 

Na moment przed zgaśnięciem komputera zobaczyłem długą listę historii wysłanych sygnałów. Pomyślałem, że to musiał być błąd przeciążonego systemu. Przecież kondensatory radonowe ładuje się przez rok.

Tutaj starałem się to zawrzeć, choć nie do końca wprost.

 

Zgadzam się, że lepiej można było przedstawić upływ czasu jak i poszczególnych bohaterów. Starałem się osiągnąć pewną mgiełkę tajemniczości co do losu całej załogi stacji ( pozostała ich opisywana czwórka ). Finalnie mgła przykryła nieco zbyt gęsto wydarzenia które wydarzyły się przed opisywanymi w tekście. Zawiódł warsztat.

Nie widzę problemu żeby dowódca stacji wykonywał różne prace badawcze. 

Nie przeszkadzało mi w lekturze, że je wykonuje, a bardziej że nie rozumiałem kim on na tej stacji jest, a to sprzeczny sygnał, chociaż słowo wyjaśnienia mogłoby być tu na miejscu :)

 

Sygnały SOS były wysyłane wcześniej. Wielokrotnie przez lata od awarii ale bez skutku.

Ja myślałem że kultyści wysyłali bzdurne wiadomości, żeby zapchać łączność xD

 

Zgadzam się, że lepiej można było przedstawić upływ czasu jak i poszczególnych bohaterów. Starałem się osiągnąć pewną mgiełkę tajemniczości co do losu całej załogi stacji ( pozostała ich opisywana czwórka ). Finalnie mgła przykryła nieco zbyt gęsto wydarzenia które wydarzyły się przed opisywanymi w tekście.

Może wartoby rozrzucić trochę więcej okruszków po drodze.

 

Poczekaj jeszcze na inne opinie, ja z natury jestem malkontentem ;) ale też nie odbieraj mojego komentarza przesadnie krytycznie – miałeś fajny i ciekawy pomysł, opowiadanie przeczytałem z zainteresowaniem.

Żegnaj! Życzę Ci powodzenia, dokądkolwiek zaniesie Cię los!

Bardzo podobały mi się opisy postępującej destrukcji statku i załogi. I narrator, który zachowywał dystans dokąd mógł. Ponoć potrzeba wspólnoty jest najsilniejszą potrzebą, po tej dotyczącej przeżycia. I u Ciebie to widać.

Zakończenie smutne, ale tego należało się spodziewać.

Lożanka bezprenumeratowa

W sumie nieźle się czytało. Można mieć jednak pewne zastrzeżenia. Brakuje napięcia, bo to niby taki horror sf miałby być. Począwszy od artefaktu, tu już powinno się pojawić uczucie zagrożenia. niestety, artefaktem okazał się chyba…pumeks, tylko o dziwnym kształcie. Żartuję wprawdzie, ale mogłoby to być coś bardziej niepokojącego. Potem przechodzisz zbyt szybko do owładnięcia przez to coś załogi. Nie ma zaskoczenia ani po prostu czegoś niespodziewanego. Bo sam pomysł do nowych ani odkrywczych nie należy. I zbyt mglista końcówka.

Pierwsze zdanie lepiej by brzmiało:

Z pomocą Malcolma i Natashy udało mi się wcisnąć w skafander.

Skafandra się nie ubiera, bo to już jest swego rodzaju “ubranie”.

Zaczyna się ciekawie : "… ubrałem skafander …". Ciekawe W CO ten skafander ubrał nasz bohater. Bo np. choinkę ubiera się w łańcuchy, bombki itd. A skafander ? A może po prostu włożył skafander ?

"Jak reszta Z naszej czwórki …" – "… Jak reszta naszej czwórki …" ( reszta "z" to np. reszta z pięciu złotych).

W pewien sposób byłam zaintrygowana tym, co działo się na statku, ale jednocześnie żałuję, że nie mam pojęcia, co było przyczyną opisanych wydarzeń, skutkiem czego nie mogę powiedzieć, że to była satysfakcjonująca lektura.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Z po­mo­cą Mal­col­ma i Na­ta­shy ubra­łem ska­fan­der. → W co ubrał skafander???

Skafander można włożyć, można go przywdziać, można ubrać się weń, ale skafandra nie można ubrać.

Proponuję: Z po­mo­cą Mal­col­ma i Na­ta­shy włożyłem ska­fan­der.

Za ubieranie ubrań grozi sroga kara – trzy godziny klęczenia na grochu, w kącie, z twarzą zwróconą ku ścianie i z rękami w górze!!!

 

Dziw­ny ar­te­fakt miał żółto be­żo­wy kolor… → Dziw­ny ar­te­fakt miał żółtobe­żo­wy kolor

 

z mo­je­go głosu prze­bi­jał scep­ty­cyzm.

Na­uko­wiec jakby nie wy­ła­pał mo­je­go kpią­ce­go tonu i podał mi plik kar­tek.Sceptycyzmkpina to dwa różne pojęcia.

 

ale Śmierć czeka jesz­cze z ostat­nim cio­sem. → Dlaczego wielka litera?

 

dłu­gie włosy le­pi­ły się do jej kom­bi­ne­zo­nu… → Zbędny zaimek – czy włosy mogły lepić się do cudzego kombinezonu?

 

od­parł i wska­zał na dziw­ną kon­struk­cję. → …od­parł i wska­zał dziw­ną kon­struk­cję.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

Usia­dłem z nią na ziemi… → Rzecz dzieje się w pomieszczeniu, więc: Usia­dłem z nią na podłodze

 

Nie­zwłocz­nie przy­ślij­cie pomoc me­dycz­ną i środ­ki ewa­ku­acji.” → Nie­zwłocz­nie przy­ślij­cie pomoc me­dycz­ną i środ­ki ewa­ku­acji”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

w moim po­ko­ju do­cho­dząc do sie­bie. Z ko­ry­ta­rza cią­gle do­cho­dzi­ły… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Dru­gie­go dnia cie­ka­wość zwy­cię­ży­ła nade mną. → Można zwyciężyć kogoś, nie można zwyciężyć nad kimś.

Proponuję: Dru­gie­go dnia cie­ka­wość zwy­cię­ży­ła. Lub: Dru­gie­go dnia cie­ka­wość mnie pokonała.

 

Zno­si­li do ko­ry­ta­rza coraz to nowe czę­ści. → Części czego?

 

Za­uwa­ży­łem, że nie piją już kawy. Co świad­czy­ło, że po­stra­da­li zmy­sły do resz­ty. → A może: Za­uwa­ży­łem, że nie piją już kawy, co świad­czy­ło, że po­stra­da­li zmy­sły do resz­ty.

 

ka­pli­ce wy­peł­nio­ne sce­na­mi z Jego przy­by­cia. → Dlaczego wielka litera?

 

za­py­ta­łem, a po­zo­sta­li przy­tak­nę­li mi w mojej nie­cier­pli­wo­ści. → Nie bardzo wiem, jak można przytakiwać komuś w jego niecierpliwości.

 

Po tych sło­wach zdjął swój kom­bi­ne­zon i ob­na­żył przed nami swoje ciało. → Zbędne zaimki – czy mógł zdjąć cudzy kombinezon i obnażyć kogoś innego?

 

Ko­lej­no po­szli­śmy w jego ślady. Gdy na­de­szła kolej Na­ta­shy… → Nie brzmi to najlepiej.

 

przy­wdzia­łem mój kom­bi­ne­zon. → Zbędny zaimek.

 

Pod­nio­sły na­strój wy­brzmiał… → W jaki sposób nastrój wybrzmiewa?

 

– Nasze wy­ba­wie­nie jest o tutaj, nie za żad­nym ho­ry­zon­tem. → Literówka.

 

Nad­cho­dzi­ła pomoc, a Ci sza­leń­cy… → Nad­cho­dzi­ła pomoc, a ci sza­leń­cy

 

cięż­ki ska­fan­der tłu­mił każdy mój ruch. → Nie wydaje mi się, aby można tłumić ruchy.

Proponuję: …cięż­ki ska­fan­der ograniczał/ hamował każdy mój ruch.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję wszystkim za pomoc i cenne uwagi. Poprawki już wprowadzone :)

Hej! Przeczytałem opowiadanie I generalnie podobalo mi się podobało. Taki lekki dreszczowiec Sci-Fi okraszony elementami mistyczno-religijnymi. Ładnie udało Ci się zaprezentować stopniowy rozpad załogi.

 

Jedynie zakończenie mnie lekko rozczarowało. Było lekko kliszowe ;)

 

– O! W końcu się zbudziłeś. Musisz nam pomóc – odparł i wskazał dziwną konstrukcję. – Budujemy ołtarz ku czci tego, który przybędzie

Aż zapachniało mackami… czuję się prześladowany;)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Witaj.

Opowiadanie przeciętne, szczególnie początek. To musiała być jakaś cywilizacja kawoszy, jak im się kawa nie skończyła przez dwadzieścia lat. Pewnie bardziej niż ratunku oczekiwali na nową dostawę :) Czy to z tego powodu (paniki, że zabraknie im tego napoju) wymyślili wierzenie okultystyczne? No i smutny koniec trochę przygnębia, ale może to z powodu jesieni.

Pozdrawiam.

Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Po przeczytaniu opowiadania czuję, że po pierwsze – chciałbym zobaczyć na własne oczy, jak finalnie wyglądał ten rozpadający się Dar, towarzyszący głównemu bohaterowi w ostatniej wędrówce ku ciemności. Po drugie, mam wrażenie, że doskonale rozumiem odczucia i rozterki Modigera, które spokojnie można by przenieść do wspólczesnych, codziennych realiów ziemskich ;)

Zauważyłem, że nie piją już kawy… – natomiast ten fragment, uderzający w swej oburzającej sprzeczności z obecnymi standardami normalności, nadaje się na miniserial w Netflix :)

Nowa Fantastyka