- Opowiadanie: DziadLeśny - "Strzygoń"

"Strzygoń"

Witam wszystkich. Chcę podzielić się z Państwem pierwszą częścią opowiadania, które od dłuższego czasu zalega mi na dysku, a na którego dokończenie wróciła mi niedawno ochota. Zapraszam do lektury i wymiany uwag, wszelka krytyka jest jak najbardziej wskazana. Pozdrawiam.

Oceny

"Strzygoń"

 „Za wsią w leśnej dziczy umarł chłop, leśniczy

Nie powiedział żonie, że sam jest strzygoniem

Żona go po zgonie złożyła na słomie

Lico zimne zbladłe przykryła prześcieradłem”

 

Fragment utworu „Za wsią” zespołu Jar

 

 

 

– Ejże, chłopcze! Rusz no się z tym drewnem, ale migiem! Kto to widział, żeby tak się guzdrać z kilkoma badylami, psiakrew.

Chłopiec, posłusznie usłuchawszy polecenia przyspieszył kroku na tyle na ile potrafił aby zaraz znaleźć się przy ognisku, wokół którego siedzieli jego trzej towarzysze. Rzucił na ziemię trzymane oburącz suche gałęzi sosny, leszczyny i dębu, gdzieniegdzie poplątane przez nici wyschniętej trawy. Powoli, oraz wedle reguły zaczął dorzucać drew do dogasającego już paleniska. Wieczór był wyjątkowo chłodny, nawet jak na późną jesień. Słońce, o tej porze roku zachodziło szybko, w niektóre wieczory zdawać by się mogło, że niemal znienacka zapada mrok. Dobrze mieć wówczas rozpalony porządny ogień.

– Nie dorzucaj wszystkiego naraz – powiedział zwalisty osiłek, głęboko wpatrzony w nowo rozżarzający się ogień. – Pozwól mu się trochę rozpalić, młody ogień lubi świeże drwa.

– Ech, prawisz mu te morały, Gniewko – odezwał się chudy mężczyzna, siedzący na prawo od tego zwalistego. – Ktoś, kto usłyszałby cię po raz pierwszy, mógłby odnieść wrażenie, że faktycznie się na tym znasz.

Doprawdy? – spytał Gniewko, wyraźnie wzburzony. – Chcesz mi tedy powiedzieć, żeś w rozpalaniu ognia ode mnie lepszy? Czy nie tak? Gdyby ciebie chłystku zastały okoliczności, w których nie dajcie Bogi, musiałbyś sam sobie poradzić nocą w lesie, to obesrałbyś portki, uprzednio się w nie zeszczawszy.

– A to ciekawe! – odpowiedział chudy, wyraźnie rad, że udało mu się sprowokować kompana do słownych uszczypliwości. – Mam ci może przypomnieć, jak gówniarzem będąc, zabłądziłeś podczas polowania z tatkiem? Jak zasmarkany i zapłakany błąkałeś się po puszczy całkiem sam, nawołując pomocy jak ranny jeleń? Kto wtedy, jak to zdecydowałeś się poetycko określić, miał obesrane portki? No? Słucham.

Chłopiec stał zasłuchany w rozmowę kompanów, co chwilę dorzucając gałęzi do ognia, spoglądając przy tym na Gniewko czy ten, aby surowym spojrzeniem nie daje mu sygnału, że na razie wystarczy.

Trzeci z towarzyszy siedział zasępiony, zdawać by się mogło, iż niewzruszony jest przekomarzaniem się pozostałej dwójki. Chłopiec widział jego oblicze przez unoszące się z ogniska kłęby dymu, był wyraźnie straszy od swoich pobratymców. Długa, siwa, zaniedbana broda opadała mu na wielką pierś. Wydawał się być czymś mocno strapiony. Oderwał wzrok od ognia i spojrzał na chłopaka, który od razu spuścił wzrok na chrust leżący u jego stóp. Wziął do ręki suchą gałąź leszczyny, chwilę poobracał ją w palcach, po czym cisnął w ognisko.

– Różnica jest taka – Gniewko podniósł groźnie ton – że szczać po gaciach ze strachu będąc dzieckiem to nic wstydliwego ani żadna ujma na honorze. Wstydem jest tego strachu nie pokonać, nie stawić mu czoła i żyć w przeświadczeniu, że jest się nie wiadomo kim i robi nie wiadomo co. Tyle mam ci do powiedzenia Ozi, tylko tyle. Bo gdy dzień próby przyjdzie do mnie, zastanie mnie gotowego do walki, do ostatniej kropli krwi i potu. A ty będziesz tylko stał i się przyglądał, skupiając się na tym, by nie zabrudzić świeżo upranych gaci.

– A dajże sobie spokój – machnął ręką Ozi, wzburzając tym samym obłok dymu wydostający się z paleniska. – Strzępić jęzor to potrafi byle praczka, byle pijak i byle półgłówek. Czas pokaże kto, z czego jest ulepiony, Gniewko. Tylko czas.

 

Ogień trzaskał z głębi ogniska, paląc dorzucane gałązki i suchą trawę. Chłopak przebiegł oczami po twarzach swych towarzyszy, twarz tego najstarszego nadal pozostawała niezmieniona, wpatrywał się w buchający już na co najmniej kilka łokci język ognia. Gdyby nie mrugał, chłopiec byłby gotów pomyśleć, iż jest to nie prawdziwa osoba, ale bardzo precyzyjnie wykonana marmurowa rzeźba myśliciela, skupionego nad kolejną trwogą żywota. Jednakże twarze dwóch pozostałych zmieniły się, zdawać by się mogło jakby z ostatnim wypowiedzianym przez tego chudego słowem wszystko to co do siebie mówili ulotniło się razem z duszącym dymem, wysoko do nieba.

Teraz i oni byli zasępieni, strwożeni, pogrążeni w zadumie. Chłopak czuł, że nieuchronne zbliża się wielkimi krokami.

Przez skoczne jęzory ognia z dymem ulatywały skrzące się punkciki żaru, gasnąc po zaledwie chwili w powietrzu. Chłopiec przez chwilę obserwował je, po czym zwrócił wzrok na jezioro, nad którym siedzieli. Było już zupełnie ciemno, a księżyc niemal w kompletnym nowiu odbijał się blado białą poświatą na spokojnej tafli wody. Młodzieniec zastanawiał się, który z nich pierwszy podejmie rękawicę, która wbrew chęci wszystkich została im rzucona tuż pod stopy.

– Jeśli już skończyliście – zaczął ponuro ten siwobrody – to chcę zapytać o jedno. I chciałbym, żeby wasze odpowiedzi były zwięzłe i ostateczne.

Gniewko i Ozi spojrzeli po sobie, chłopiec zaś udawszy, iż nie interesuje go nadciągająca rozmowa, wybierał spośród pozostałego chrustu co większe gałęzie i ciskał je w okazałe już płomienie ogniska.

– Zwięzłe i ostateczne – odparł jakby mimowolnie Ozi.

– Tak – powiedział ochryple starzec, odchrząkując i spluwając w ogień. – Chcę, żebyście wiedzieli, że od podjętych tutaj decyzji zależeć będzie życie wielu osób, naszych braci, córek, matek i ojców. Jesteśmy tutaj w gronie takim, a nie innym, ponieważ tylko my czterej widzieliśmy, co widzieliśmy, to chyba jasne. Jeśli więc nie są to bajędy pokręconych staruchów albo czarnoksięskie sztuczki na zrobienie komuś wątpliwego psikusa, to myślę, że odpowiedź jest jedna i musimy mieć w tym pełną zgodę.

– Strzygoń – powiedział przeciągle Gniewko, twarz miał lekko zaczerwienioną od buchającego z ogniska upału.

– Strzygoń – zawtórował mu Ozi, całkowicie wsłuchany w trzaski spalanego drewna.

– Ano – brodacz utkwił wzrok w palenisku. Spochmurniał jeszcze bardziej, przeniósł wzrok na młodziana, klęczącego przy ognisku. – Chłopcze.

– Odbyłem już postrzyżyny – powiedział młodzian stłumionym, lękliwym szeptem – Mam na imię Bratomir.

– Dobrze, zatem. Bratomir. My wyraziliśmy swe zdanie w tej sprawie, jak mogłeś dostrzec, byliśmy jednogłośni w osądach. Jak wspomniałem, pełna zgoda być musi do popełnienia kolejnych działań. Zostałeś tylko ty, więc mus mi zapytać. Czy zgadzasz się z naszą trójką?

Gniewko spojrzał na chłopca, wzrok jego pozostawał surowy i zimny jak wzrok ojca patrzącego na syna, który po raz pierwszy z właściwą młodzieńczemu wiekowi nieudolnością stara się rąbać drwa na opał. Zdawał sobie sprawę, że to dopiero smark, zdawał sobie sprawę również, że nawet jeśli zgodzi się z nimi i potwierdzi to co wszyscy wiedzą, pojmie z tego niewiele, jeśli cokolwiek.

Ozi otarł swędzące od gorąca czoło, nie patrzył na Bratomira. Sprawiał wrażenie przekonanego tego, co ten powie. Ozi uchodził we wsi za wielce erudytę, kompana, z którym można rozprawiać na wszelkie znane ludzkości zagadnienia. Każdy, kto chciał uchodzić za oczytanego, ucinał sobie z nim w karczmie długie rozmowy, zwykle wiele z nich nie wynosząc. Samym swym wyglądem, wyważonym stylem bycia i wypowiedziami, które ubierał doprawdy kwieciście, wprawiając tym samym rozmówców w zakłopotanie, roztaczał wokoło aurę erudycji i oświecenia. W sferze didaskaliów jednak pozostawało to, iż Ozi nigdy nosa poza granice wsi nie wyściubił, jednak odznaczał się jednak wyjątkowym sprytem i umiejętnością formułowania zdań tak, aby rozmówca zbaraniał bez reszty, a on pławił się w oparach nimbu prominencji. Co też czynił z lubością.

– Lutobor – Gniewko zwrócił się do siwego brodacza. – Istotnie uważasz, że potrzebne jest nam zdanie tego smarkacza?

– Uważam – odparł stanowczo z charakterystyczną dla siebie chrypą. – Ten dzieciak jest przyszłością naszej braci. Zdarzyć się może, że nie raz jeden przyjdzie mu chronić nas, gdy my będziemy już starzy i niezdolni do walki. A gdy nam już przyjdzie czas do piachu, a zważ me słowa, taki czas nadejdzie, on będzie bronił naszych cór i wnucząt. Musi tedy mieć udział w tak ważnych sprawach, musi okrzepnąć, nawet jeśli uraża to twoją zbyt rozdętą dumę.

– Nie będę się z tobą wadził – odpowiedział Gniewko, przenosząc wzrok na Bratomira. Przyjrzał mu się uważnie. Chłopiec jednak zdawał się być niewzruszony kąśliwymi uwagami kompana. Spojrzał raz jeszcze w ogień, po czym cisnął weń pozostałe mu pod stopami gałęzie chrustu, co ogień przyjął ze smakiem, wzbijając w ciemne niebo obfite kłęby szarego dymu.

– I słusznie – powiedział Lutobor. – Bo może i woj z ciebie przedni, siły i krzepy masz co niemiara, jednak jeśli już przyjdzie ruszyć makówką, to żal czasem bierze.

Ozi parsknął pod nosem, wyraźnie starając się, aby nie wybuchnąć śmiechem. Jeśli chodziło o utarczki słowne i sztukę wyrafinowanego ubliżania rozmówcy, nie było we wsi równemu mu w tym miłośnika i admiratora.

– A ty? – Lutobor zwrócił się właśnie do Oziego. – Jakie jest twoje zdanie?

Ozi odchrząknął. Po niedawnej próbie wyśmiania towarzysza nie było już śladu na jego twarzy. Spoważniał i spojrzał na chłopaka w nieudawanej zadumie, jakby Bratomir był nieznanym mu wcześniej gatunkiem ptactwa, które teraz próbował zidentyfikować.

– Cóż – powiedział z ociąganiem – chłopak zdaje się być dość dojrzały, sądząc po wzroście i budowie ciała ma już ze czternaście wiosen. Wiem, z własnego doświadczenia, iż wiek to optymalny i właściwy by ważne, nie tylko dla niego, ale i dla naszej wspólnej sprawy, decyzje mógł podejmować. Wbrew zatem opinii mego brata, mogę z czystą duszą i sumieniem uznać, iż zdanie tego tutaj urwipołcia może pomóc nam w diagnozie problemu. A potem w jego zwalczeniu, rzecz jasna.

– Nadęty jak barani pęcherz – syknął przez zęby Gniewko.

– Przepraszam cię, bracie – odparł Ozi, ceremonialnie odwracając głowę. – Mówiłeś coś, czy od hałasu muzyki karczemnych minstreli zaczyna mi już szwankować słuch?

– Jestem pewien, że nic nie mówił – wtrącił Lutobor, głosem stanowczym i nieznoszącym sprzeciwu. Spojrzał z ukosa na Gniewko, ten jednak pozostawał zasępiony w wielki płomień ogniska.

– Wszystko jedno – uciął większy z braci.

– Dobrze, więc – powiedział Lutobor głosem, który dawał do wyraźny znak, że na kolejne wtrącenia towarzyszy nie ma już ni siły, ni ochoty. – Bratomirze. Czy zgadzasz się z naszą trójką w tym, iż to, co mieliśmy okazję oglądać, że to… to coś, co każdy z nas widział ichnich niecnych uczynkach i działaniach… to w istocie strzygoń?

Gniewko i Ozi utkwili wzrok w młodzianie, wyglądało to tak, jakby samym wzrokiem chcieli wymusić na chłopcu odpowiedź. Lutobor patrzył na niego mniej surowo, swoją posturą i ogólnym wyglądem mógł sprawiać wrażenie, iż należy do osób, które rozwiązania siłowe i pogardę dla wyważonego i przemyślanego działania cenią nader wszystkie inne sposoby. Jednak ci, którzy Lutobora znali, wiedzieli, że to tylko pozory. Był bardzo światłym i rozważnym człowiekiem, cechował go raczej rozum i opanowanie niżli tępa siła i prężone muskuły.

Bratomir powiódł wzrokiem po wpatrującej się w niego trójce kompanów, wzrok ten był pełen strachu i niezdecydowania. Chłopiec ze wszech miar chciał uchodzić za równego swym towarzyszom, jednak nie było ucieczki od faktu, iż był dopiero nieopierzonym chłystkiem.

Nic więc dziwnego, że będąc pod wpływem presji, zwyczajnie zdjął go strach.

– No więc… – zaczął chłopak, łamliwym głosem. – Ja…

– Sam widzisz, Lutobor – przerwał Gniewko. – To ledwie smarkacz, ani on w polu trudu nie zaznał, ani dłonie jego polowaniem żadnym nieskalane. Na Peruna, jakże on ma nam…

– Zamknij wreszcie gębę! – warknął chrapliwie Lutobor, po czym zaniósł się kaszlem. – Żadnemu z nas ani twoja opinia miła, ani potrzebna, więc zamknij w końcu pysk, Gniewko i dajże mu się wysłowić.

Gniewko oburzony z wyraźnym niesmakiem na twarzy, splótł ramiona na piersi. Ozi tym razem powstrzymał parsknięcie, co w jego przypadku było wyczynem ze wszech miar godnym podziwu.

– A zatem, chłopcze – podjął po chwili Lutobor, wyraźnie zmęczony. – Nikt ci już nie wejdzie w paradę, masz moje słowo. Domyślam się, iż przejął cię strach, to zrozumiałe, ale musisz jednocześnie zrozumieć, iż twe zdanie jest dla nas bardzo ważne. Ba, jest nierozerwalnie związane z tym co ze sprawą strzygonia poczniemy. A począć musimy, chyba zdajesz sobie z tego sprawę?

Bratomir kiwnął nieśmiało głową, na znak, że rozumie i zaczął mówić.

– Wydaje mi się – zaczął raz jeszcze, tym samym chłopięcym i niezdecydowanym głosem – że tak. To znaczy… babka kiedyś czytali mi o upiorze, co to z grobu wstaje i jakie złe rzeczy robi po nocy. Mogło być, że to strzygoń był, teraz nie pamiętam. Mówiła „Bratoś, pamiętaj ty, gdy cię wąpierz straszny gdzie w lesie dopadnie, to wiej ty, co sił masz w kulasach, bo marnie skończysz”. Potem babka zwykle opowiadali, co to ten upiór z ludźmi nie robi, że dusić chce, jak kogo z karczmy wychodzącego obaczy, że po kościołach przesiaduje i świece niszczy i klechów do złych rzeczy namawia. Ja, żem myślał, że to takie bajeczki są, coby nieusłuchana dziatwa po lesie się nocą nie włóczyła…

– Dobrześ myślał – odezwał się Gniewko. – Jednak nie wszystkie bajędy są wymysłem starych bab i stukniętych dziadów. W każdej jest jakie ziarno prawdy.

– Prawda – zgodził się Lutobor, który chyba tylko dlatego, że Gniewko powiedział coś sensownego, miast ponownie zganić chłopaka, zdecydował się go nie strofować.

W jeziorze coś chlupnęło, zdaje się jakieś wodne stworzenie nabrało ochoty na nocne swawole. Chłód się wzmagał, wszak słońce zaszło już dobre kilka godzin temu, jednak ogień podtrzymywany w dużej mierze przez Bratomira dawał dostateczną ilość ciepła, by nie odczuwać uroków zimnej nocy.

Chłopiec wyciągnął dłonie w kierunku ognia. Wzrok Gniewko cały czas utkwiony był w czerwono pomarańczowych językach płomieni, wyglądał istotnie, jakby nad czymś intensywnie rozmyślał, co zważywszy na jego posturę i uosobienie mogło budzić lekkie zdziwienie. Ozi i Lutobor patrzyli na chłopaka, on wpatrzony w swe dłonie starał się udawać, że ich nie widzi.

– No dobrze – zaczął Ozi, który do tej pory siedział względnie cicho. – Z tego co powiedziałeś, wywnioskować mogę tyle, iż twoja babka w swych, jak to ująłeś „bajeczkach”, w rzeczy samej opisywała ci poczynania strzygonia. To znaczy upiora, który wstaje z grobu i psoci. Przeważnie zdarzyć się może, iż posty te nie są specjalnie dotkliwe, biorąc za przykład przesiadywanie w kościele, o którym sam powiedziałeś. Jeden klecha się zdenerwuje i nawyklina na czym świat stoi, drugi się skusi – Ozi z uśmiechem machnął ręką. – Dla nas wszystkich to krzywda taka, co żadna. A i śmiechu przy tym nie raz i nie dwa jest tyle, że hej!

– To w takim razie – powiedział chłopiec, wyraźnie zdezorientowany – po co to całe zebranie, co żeście urządzili. Skoro ten wasz upiór to jeno psoty robi. I to takie co nikomu nie wadzą.

Gniewko niezauważalnie dla nikogo przewrócił oczami.

– Ano, właśnie – odparł Ozi, wciąż z lekkim uśmiechem na twarzy. – Nie wadzi. Ba! Strzygonie, wystaw sobie, drogi Bratomirze, nie raz i nie dwa to porządne chłopy za życia byli. W polu od rana do wieczora rodziną się zająć umiał jeden z drugim jak mało kto we wiosce. Tedy nawet po śmierci, gdy taki wraca, to nie raz i nie dwa nie posty mu w głowie. Jeno to, do czego za życia swoją małżonkę i dziatki przyzwyczaił.

Bratomir przybrał minę, która wyraźnie zdradzała, że po kolejnej wypowiedzi swego towarzysza zaczął rozumieć jeszcze mniej.

Lutobor patrzył na chłopaka ciepło, oczy świeciły mu się od dzielącego ich ognia. Jakże to był piękny wiek – pomyślał. Ni to świata rozumieć nie trzeba było, ni się nad nim zastanawiać. Teraz się nad tym wszystkim zastanawiając, to tylko zgłupieć można…

– Jednakże – podjął po chwili Ozi – niechże ci się nie wydaje, iż strzygonie to porządne i pracowite dobre duszki, które wstają z mogiły tylko po to, aby czynić świat lepszym. Otóż drogi chłopcze, w tym co opowiedziała ci babka, a niedawno ty nam, padło kolejne, kilka istotnych słów. Mianowicie, nie raz i nie dwa, nie tylko w naszej wsi, koło karczmy znajdowano chłopa, sztywnego i zimnego jak badyl na zimę. Wiele razy zdarzało się, a jakże, że chłop wychlał tyle piwska i miodu co cała kompania wojów i najzwyczajniej w świecie padł jak długi, uszedłszy dosłownie kilka kroków. Wyziębi się ci taki biedak przez całą noc albo uderzy swoim pijackim łbem, o jaki kamień czy głaz co z krzaków wystaje i masz. Nieszczęście jak malowane. Jednak zważ, że nie raz i nie dwa znajdowano takiego delikwenta z pręgami na szyi i karku, pręgami koloru dojrzałej śliwki. Wtedy nie trzeba ci być znachorem jakim, żeby pomyślunku użyć i wydedukować, że chłopa ktoś najzwyczajniej w świecie wziął i udusił. Strzygoń nie rzadko też bywa nader zachłanny i świadom swej bezkarności opija takiego biedaka ze krwi.

Ozi roześmiał się na krótko, Lutobor również fuknął pod nosem, wprawiając w ruch siwe włosy na wąsach.

– A co w tym śmiesznego? – zapytał Bratomir.

– Ano to – odparł z uśmiechem Ozi – że strzygoń w takich sytuacjach najpewniej groszem nie śmierdzi. A że pijaka dopiero co ci wziął i zadusił to szkoda, aby tak wzbogacona krew się zmarnowała, nie uważasz?

Bratomir nie był pewien, ale wydawało mu się, że na moment nawet na twarzy Gniewko pojawił się cień uśmiechu. Twarzy, nawiasem mówiąc, paskudnie wyglądającej przez blizny po przebytej ospie.

– No… – powiedział chłopiec z zakłopotaniem, właściwym dla osoby, która nie miała jeszcze okazji poznać czarodziejskich właściwości alkoholu – chyba uważam.

W wodzie ponownie coś zachlupotało, zdaje się jakaś wielka ropucha lub sporych rozmiarów sum, bo plusk był tak donośny, iż spłoszył ptaszyska przesiadujące w koronach okolicznych drzew. Czwórka towarzyszy spojrzała za nimi w ciemne niebo, dostrzegając jedynie czarne kształty poruszające szybko skrzydłami w świetle bladego księżyca. Lato ma się ku końcowi, wieczory chłodniejsze i zwierzęta niespokojne. Te, co bardziej lotne zapewne niedługo wyemigrują w poszukiwaniu bardziej dogodnych warunków, by potem znów wrócić do swych gniazd. Niedźwiedzie i wiewiórki, od których w okolicach wsi roiło się doprawdy, pewnikiem już od jakiegoś czasu magazynują pożywienie. Jesień przeminie w mgnieniu oka, nie zdążysz splunąć nawet, a już ci będzie trzeba śnieg sprzed chałupy szpadlem odgarniać.

– Chłopcze – odezwał się Ozi, wybawiwszy Bratomira od zachwytu nad malowniczą sceną odlatującego ptactwa. Chłopak spojrzał na niego, chudszy z braci przybrał poważną minę. – Oczywiście opowieści o strzygoniach i ich zwyczajach każdy z nas mógłby snuć przy tym ognisku do białego rana. Jednak nie w tym rzecz.

Bratomir domyślał się, w czym rzecz.

– Scharakteryzowałem ci naszego strzygonia na podstawie uduszonego pijaka nie bez przyczyny, to chyba oczywiste. Powiedz mi zatem, powiedz nam wszystkim – Ozi pochylił się bliżej Bratomira, twarz jego nabrała demonicznego wyrazu za sprawą tańczącego ognia, który w makabryczny sposób zacienił twarz mężczyzny – czy opis tego jak ów biedny pijaczyna wyglądał, nie skojarzył ci się, aby ze starym Nasiębudem?

Chłopiec patrzył przez chwilę na kompana, po czym jakby mimowolnie spuścił wzrok na swoje stopy. Gniewko z kamienną twarzą przyglądał się całej sytuacji, o dziwo nawet słowem najmniejszym się nie odezwawszy.

Lutobor patrzył z politowaniem na biednego chłopaka, zdawał sobie sprawę, że to może być za dużo na tak młody umysł, zdawał sobie też sprawę, iż charakter nie przychodzi z wiekiem, wiek jedynie charakter uwydatnia. Bratomir nie sprawiał wrażenia młodego mężczyzny, krzepkiego i zdecydowanego, któremu bycie kowalem, płatnerzem czy choćby bednarzem było zapisane gdzieś w gwiazdach. Był kruchy, raczej słabowity, twarz miał nieco dziewczęcą, duże błyszczące oczy i wąskie usta.

– No… – zaczął Bratomir – widzę pewne podobieństwa…

– Krew mnie zaleje! – zakrzyknął Gniewko i wstał z pieńka, na którym do tej pory udało mu się usiedzieć we względnym milczeniu. – Skoro ty, Lutobor, ani ty, w trzy dupy kopany mądralo – zwrócił się do Oziego – nie potraficie dzieciakowi wyjaśnić, to ja to zrobię!

Lutobor już otworzył usta, aby znów utemperować narwanego kompana, ale nim zdołał wypowiedzieć cokolwiek, donośny głos wzburzonego osiłka rozbrzmiał tak, że gdyby w koronach drzew przesiadywały jeszcze jakieś ptaki, to z pewnością wzbiłyby się do lotu.

– Słuchaj no, smarkaczu – Gniewko mówił już tylko do przestraszonego na śmierć Bratomira. – Znalazłeś tego obdartusa Nasiębuda uwalonego na wznak w zaroślach, tak czy nie? Widziałeś, jak wyglądał, jestem pewien, że do dziś dzień śni ci się ten widok i z pewnością posłanie, w którym się budzisz, nie bywa suche. Słyszałeś co ten – niech go biesy pochłoną i wychędożą – mój brat ci opowiedział. Nieszczęście nasze, żeśmy pierwszymi byli, którychś z płaczem biegnąc, na swej drodze spotkał, oj nieszczęście. W innym wypadku kto inny siedziałby tu teraz z tobą, w zimną noc przy jakimś śmiesznym ognisku rozpalonym przez podrostka co to dopiero nauczył się, że to, co ma między nogami, to nie tylko do szczania służy. Zmarnowaliśmy tutaj już i tak za dużo czasu, pojmujesz czy nie? Trup tego ochlej mordy z opowiastki mojego brata to na moje bliźniaczy trup Nasiębuda, sprawa jest jasna dla wszystkich nas tu obecnych, poza tobą. Tedy – Gniewko wykrzywił usta w czymś, co miało chyba przypominać przyjazny uśmiech – potwierdź tylko to co wszyscy już wiemy. Na wszystkie bogi i bimbały przenajświętszej Mokosz, potwierdź, że to, co żeś w krzakach znalazł to w dupę kopany trup! Wyssany z krwi i zaduszony!. Dzieło strzygonia, psiakrew!

Lutobora zdało się, zatkało. Ozi również wyglądał na zaskoczonego, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z porywczości swojego brata. Gniewko stał jeszcze przez chwilę patrząc na Bratomira, oddychają ciężko jakby mowę, którą przed chwilą uraczył swych kompanów, wyłożył na jednym tchnieniu. Bratomir przysiadł na ziemi, zwinął się w kłębek i obejmując nogi ramionami, zasępił się w ognisko. Oczy błyszczały mu od napływających do nich łez.

Po chwili osiłek spoczął na swym pieńku. Otarł czoło, na które pod wpływem przydługiej i naładowanej emocjami przemowy, wystąpił pot.

– Słuchaj, no, chłopcze – odezwał się w końcu Lutobor, wyraźnie zakłopotany. – Nie musisz przejmować się tym, co Gniewko wygaduje. Porywczy to chłop, jeszcze dzieckiem będąc, wyczyniał takie numery, że nam na plecach włosy dęba stawały. Nie ma on obycia z młodzieżą, ale nie obawiaj się. Jesteś bezpieczny, jesteś wśród przyjaciół. Zapewniam cię.

Chłopiec uniósł kryształowe oczy na Lutobora Zła przygoda – pomyślał stary. Bardzo zła przygoda cię dopadała, dziecko.

–Jednak powtórzyć się muszę – ciągnął dalej. – Twoja odpowiedź, jako powiedzmy… świadka z pierwszej ręki jest nam niezbędna. Chociażby dlatego, iż my przybyli na miejsce szanse oglądać mieliśmy tylko truchło tego – niech go Welesowe piekło pochłonie – Nasiębuda. Jednak wszyscyśmy przekonani, że ty widziałeś coś więcej.

Chłopiec, o ile było to możliwe, rozwarł powieki jeszcze bardziej. Jeśli paniczny strach udałoby się w idealnych proporcjach wymieszać ze zdziwieniem przyłapanego na gorącym uczynku złodzieja, wtedy wyraz twarzy Bratomira mógłby uchodzić za podręcznikowy tego przykład.

– Ale ja nic… – wydukał chłopak – ja tylko tego trupa… tego chłopka… co jak żem z lasu do matuli wracał… obaczył, żem, że ino ci leży jak długi, ledwo pianie koguta słyszałem, więc wcześnie musiało być. Ja zawsze wczesnym rankiem do lasu idę na przechadzkę, zawsze tą samą drogą, od ostatnich drzew traktem prosto, mijam ja karczmę i w prawo, potem w lewo…

– Gówno prawda – warknął Gniewko. – Może i żeś wracał z lasu, może i co dzień zwykłeś tak robić, nikogo z nas twoje zwyczaje i upodobania nie obchodzą, smarkaczu. Mów co prędzej, cóżeś widział! No! Mów!

– Przestań na niego warczeć, do stu biesów! – tym razem Lutobor się nie zawahał. – Nie pojąłeś jeszcze, że krzycząc na niego i zastraszając, nic nie wskórasz? Pojmujesz czy masz za daleko do łba? Toż to jeszcze dziecko.

– Dziecko – fuknął Gniewko pod nosem. – Ja w jego wieku…

– Gówno mnie obchodzi, co ty w jego wieku – odparł Lutobor głosem nieznoszącym sprzeciwu i bezdyskusyjnie kończącym dysputę nad tym kto co w jakim wieku. – Tak ci wadzi, że siedzim tu w zimną noc i słuchamy jakiegoś dzieciaka, a tymczasem jakbyś powściągnął osyfioną jadaczkę, już dawno mielibyśmy to za sobą.

Gniewko nie odpowiedział, ale wszyscy dostrzegli, jak na jego skroń wystąpiła pulsująca rytmicznie żyła, wyglądająca jak piorun, którego koniec rozstaje się w dwa. Ozi spojrzał na brata, ale nic nie powiedział. Jednak na twarz wystąpił mu uśmiech taki, jaki ma ktoś, kto przestrzegał drugiego przed konsekwencjami głupio podjętego działania, a podejmujący faktycznie się wywrócił i wybił sobie sześć zębów.

– W jednym Gniewko ma rację – powiedział Lutobor jakby w eter, jednak patrząc na Bratomira. – Siedzimy tutaj już zdecydowanie zbyt długo. Powiedz mi chłopcze, czy jesteś w stanie, patrząc tylko na mnie i ignorując tych dwóch, udzielić mi odpowiedzi na pytanie, które przed tobą postawię?

Bratomir, powiódłszy wzrokiem po wspomnianych „tych dwóch”, utkwił spojrzenie w mądrych oczach Lutobora i nieśmiało skinął głową.

– Dobrze więc – Lutobor westchnął. – Odpowiedź twoja musi zabrzmieć: tak lub nie. Na wypowiedzenie wszelkich innych słów nawet nie trać swojej energii i naszego czasu. Możesz to dla mnie zrobić?

Bratomir skinął głową.

– A zatem – Lutobor spojrzał chłopakowi głęboko w zeszklone oczy. – Strzygoń?

Gdzieś w jeziorze ponownie coś plusnęło, gdzieś z głębi lasu słychać było kraczące stado kruków, wzbijające się do lotu i grające swą conocną melodię świerszcze. Księżyc pięknie rozjaśniał taflę niespokojnego jeziora, mieniąc się srebrzyście na każdej malowniczej fali, co pewnie wszyscy czterej dostrzegliby w zachwycie, gdyby nie zasępili się w wolno dogasające płomienie zmęczonego gawędą ogniska.

– Strzygoń – odparł zdecydowanym głosem Bratomir.

Koniec

Komentarze

Chcę podzielić się z Państwem pierwszą częścią opowiadania…

DziadzieLeśny, skoro to tylko pierwsza część, a nie skończone opowiadanie, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, Dziadzie Leśny! ;p

Przeczytałem. Nie uważam, aby tekst był zły, jest całkiem, całkiem. Stylizacja, gdyby ją dopracować, byłaby nawet przyjemna. Na ten moment, wydaje mi się, trochę przesadzona. Nie współgra mi z treścią tekstu, który dotyczy czwórki chłopów i polowania na upiora. Ale miej na uwadze, że to moje odczucia na podstawie fragmentu, być może, jeślibym miał przed sobą całość, inaczej bym na to spojrzał.

NIe dostrzegłem także większych błędów, które by znacząco utrudniały lekturę, ale jeśli zjawi się tu ktoś mądrzejszy ode mnie, pewno się zdziwisz. ;p

– Wydaje mi się – zaczął raz jeszcze (…) coby nieusłuchana dziatwa po lesie się nocą nie włóczyła…

Według mnie większość tekstu, która znajduje się przed mniej więcej tym fragmentem, jest zbędna. Nie traktuje ona o głównej fabule, jeśli za tą przyjąć tytułowego Strzygonia, dłuży się, a przede wszystkim nudzi. W szczególności, że na tym etapie ja, jako czytelnik, nic nie wiem o postaciach i takie ich rozmawianie o niczym, przekomarzanie się, jest przynajmniej dla mnie mało interesujące.

Ech, prawisz mu te morały, Gniewko – odezwał się chudy mężczyzna, siedzący na prawo od tego zwalistego.

Dlaczego nie odmieniasz imienia? Tak tutaj, jak i w dalszej części tekstu.

 

Ode mnie to tyle, trudno coś więcej powiedzieć, bo w tekście prócz „gadających głów” za bardzo nic więcej nie ma.

Pozdrawiam i życzę powodzenia w dalszym pisaniu. :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Witam, chcę się odnieść do Pana imieniem Atreju.

Zgadzam się z tym, że rozdział trwający niemal 7 stron dokumentu, który w zasadzie cały opiera się tylko na dialogu nieznanym czytelnikowi postaciom jest nużący. W zasadzie jest to powód, dla którego półtorej roku temu porzuciłem to opowiadanie, wydawało się po prostu nudne :) Drugą część mam już w zasadzie gotową do publikacji, jednak chciałem zobaczyć jaka będzie reakcja na ten pierwszy rozdział właśnie. Historia może i nie jest wielce porywająca, ma w zasadzie na celu umiejscowienie Słowiańskiej legendy w krótki i przystępny sposób. Nie ukrywam, że tekst powstał spontanicznie, w zasadzie w dwa dni za sprawą przytoczonej w pierwszych słowach piosenki, po prostu są to moje klimaty. Dziękuję za opinię i zachęcam do zapoznania się z całością, którą postaram się tutaj w miarę możliwości sprawie opublikować.

Pozdrawiam.

DziadLeśny

cool

Nużące i rozwlekłe. To fakt. Ktoś w księgarni, po 2-3 takich fragmentach, odłożyłby szybciutko

książkę i nie wracał do tego autora. Ponad tysiąc (?) znaków poświęconych na opisywanie

zanieczyszczonych gaci i drugie tyle na różne stopnie kontemplacji płomieni to lekka przesada.

Jeśli klimat ma być w konwencji słowiańskiej, to wszelkie współczesne wtrącenia są nie na miejscu…

może pomóc nam w diagnozie problemu.

To nie są starosłowiańskie dialogi. A jest tego więcej…

To znaczy… babka kiedyś czytali mi o upiorze, co to z grobu wstaje

Hmmm… Książka z miejscowej biblioteki?

Są też niestety orto– i grama– …

Kruki nie latają nocą (i nigdy nie latały)… Świerszcze późną jesienią to już tylko wspomnienie…

Trzeba by nad tekstem jeszcze popracować…

Powodzenia.

dum spiro spero

Nowa Fantastyka