- Opowiadanie: exturio - Łowca talentów

Łowca talentów

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Łowca talentów

Tłum gęstniał i rozrastał się, kolejne postaci wchodziły na plac, dołączały do wielkiego cielska, falującej masy. Zbiorowisko wyglądało spokojnie. Co jakiś czas ktoś krzyknął "przecz z oligarchią!", albo "wolne media!" i tym podobne idiotyzmy, jednak okrzyki nie robiły na nikim większego wrażenia. Scena, rozstawiona pod błękitnym i niezwykle słonecznym niebem, była pusta. Już za kilkanaście minut miało się to zmienić.

 

Wiec prezydencki. Cykliczna demonstracja wyuczonych uśmiechów, powtarzanych od lat sloganów i wymuszonych uprzejmości. Okraszona beznadziejnymi pioseneczkami o wielkości i zasługach kandydata. Królestwo politycznego i pijarowskiego kiczu, silnie reprezentowanego przez niezliczone baloniki, przypinki, kolorowe tasiemki… Już na sam widok odechciewało się głosować na takiego showmana. Szczególnie, że show przemawiało tylko do jego zwolenników i ludzi o niezbyt wyrafinowanych gustach.

 

Robert spokojnie dopił kawę z niewielkiej, ciemnej filiżanki. Włożył pod nią banknot, wstał i nie czekając na resztę, wyszedł z kawiarnianego ogródka. Ludzi było już całkiem sporo. Nigdy ich nie rozumiał: aktywistów i fanatyków. Potrafili ściągać na ten festiwal populizmu całe swoje rodziny, koczować godzinami, czekając na ulubionego polityka. Człowieka, który wcześniej był tylko nudnym, nic nie znaczącym facetem w średnim wieku, chodzącym w workowatym, szarym garniturze. Taki szarak, pewnego dnia, doznawał olśnienia. Nie było ważne, czy akurat jadł śniadanie, przygotowywał się do pracy, surfował po internecie, czy może siedział na kanapie, udając że jest niezmiernie zainteresowany debilnym teleturniejem. Po prostu – orientował się, że w swoim życiu nie osiągnął nic znaczącego i postanawiał zostać politykiem. Tak samo wyglądały początki Słubińskiego. Człowiek znikąd, który, jakimś dziwnym zrządzeniem losu, przekonał do siebie tłumy i po kilku latach osiągnął szczyt popularności. Ten szczyt właśnie dawał mu szansę zostania prezydentem.

 

Robert Achermann polityki nie znosił. Daleko mu było do wzorowego obywatela: nie interesował się działaniami rządu, był obojętny na sprawy socjalne, nie obchodziło go, co robią władze jego miasta. Nigdy nie brał udziału w wyborach. Dlatego niezmiernie się zdziwił, kiedy zadzwoniła do niego Anita, szefowa sztabu Słubińskiego, i zaproponowała współpracę. Zdziwienie szybko przeszło w zrozumienie: Anita słyszała o niezwykłych zdolnościach Roberta i chciała, żeby wykorzystał je podczas wiecu. Z początku Achermann nie był przekonany co do pomocy politykowi. Brak przekonania brał się z kilku powodów: po pierwsze, nie chciał mieszać się w działania jakiejkolwiek organizacji związanej z tym bagnem, szczególnie zaś w działania sztabu wyborczego. Po drugie, był łowcą, a nie hyclem czy, tym bardziej, policjantem. Po trzecie… Właściwie były tylko dwa powody. Mieszanina niechęci i zrozumienia szybko zmieniła się w akceptację, wystarczyła odpowiednia wartość kontraktu. Sto pięćdziesiąt tysięcy. Za jeden wiec. Cholernie. Dużo. Forsy.

 

Robert obchodził tłum wokoło. Spokojnie, niespiesznie, przyglądając się ludziom. Normalnym zadaniem łowcy było wyszukiwanie jednostek szczególnie uzdolnionych. Chodziło o wszystkie rodzaje predyspozycji: mogli to być dobrze zapowiadający się pianiści, poeci, malarze, genialni ale nieodkryci matematycy, przyszli konstruktorzy wynalazków, finansiści… Ludzie wszystkich talentów i zawodów. Łowca przyjmował zlecenie na konkretne stanowisko i wyruszał na polowanie. To była najprzyjemniejsza część pracy Roberta. Podczas łowów spacerował po parkach, przechadzał się tłumnymi uliczkami, jeździł komunikacją publiczną, odwiedzał kawiarnie, restauracje… Był wszędzie tam, gdzie byli ludzie. I obserwował. Znalezienie zleconego obiektu rzadko zajmowało mu więcej, niż tydzień. Kiedyś nawet udało mu się znaleźć kompozytora – geniusza w czasie poniżej dwudziestu minut. Łowca wyszedł z filharmonii, przeszedł kawałek ulicą i zobaczył go, świecącego w tłumie. Od razu wiedział, że to ten człowiek, nie mogło być mowy o pomyłce. Nieco ponad dwa miesiące później tamten mężczyzna miał swój pierwszy koncert. Podobno stworzył poruszające i głębokie dzieło, rozpisane na całą orkiestrę symfoniczną. Okrzyknięto go odkryciem roku. Dwa lata później został zastrzelony przez jakiegoś zazdrosnego porąbańca.

 

Tym razem nie chodziło jednak o znajdowanie talentów. Pani Anita bardzo dokładnie określiła wszystkie cele, które miały zostać zrealizowane. Dużo do określania nie było, właściwie tylko jedna pozycja: kandydat na prezydenta nie może zginąć.

 

Achermann postawił kołnierz czarnego płaszcza, poprawił kaszkiet. Mimo słonecznego dnia, było chłodno. Dokuczliwy, jesienny wiatr hulał po placu, rozganiając po bruku liście z kopców, których porządkowi nie zdążyli jeszcze pozbierać. Delikatnie kulejąc, wybijał twardymi podeszwami charakterystyczny rytm, nie do pomylenia z żadnym innym. Łowca lubił wsłuchiwać się w ten odgłos podczas poszukiwań. To uspokajało i paradoksalnie pozwalało mu się skupić na zadaniu.

 

Nie do końca rozumiał, dlaczego sztab wyborczy nie chciał poinformować odpowiednich służb o prawdopodobieństwie zamachu. I skąd w ogóle decyzja o organizowaniu wiecu, skoro życie Słubińskiego mogło być zagrożone. Z drugiej jednak strony, z tego co zrozumiał wynikało, że o możliwej śmierci kandydata dowiedziano się od jasnowidza, do tego zaocznie, bez obecności samego zainteresowanego. Wróżbita nie określił precyzyjnie, o jaki rodzaj śmierci miałoby chodzić. W grę wchodziło więc wszystko: od zwyczajnego pchnięcia nożem, przez różne rodzaje postrzału, aż do wysadzenia całego placu w cholerę. Po długich rozmowach sztab postanowił wynająć drugiego człowieka o paranormalnych zdolnościach, żeby nie dopuścić do spełnienia słów pierwszego. Genialne.

 

Do tej pory nie zauważył nikogo podejrzanego. Zwykły tłum pełen zwykłych ludzi, którzy przyszli tutaj w zwykłym, dla takich okazji, celu: obejrzeć swojego idola lub wykrzykiwać niezbyt przychylne hasła. Gdyby kogokolwiek przyprowadził tutaj inny, bardziej morderczy zamiar, Robert by to wiedział. Taki człowiek byłby jak płonąca w mroku pochodnia. Jak żarówka w nocy. Nie do przeoczenia.

 

Talentu łowców nikt nie potrafił rozszyfrować. Wielu badaczy starało się znaleźć naukowe wyjaśnienie dla fenomenu umiejętności ludzi takich jak Achermann, jednak, mimo licznych prób, nigdy nie zaproponowano satysfakcjonującej odpowiedzi. To było jak boska cząstka – zdawano sobie sprawę, że gdzieś w ciałach łowców znajdowało się źródło niesamowitych zdolności, jednak nikt nie mógł określić konkretnego miejsca.

 

Achermann przystanął, wygrzebał z kieszeni paczkę papierosów, zgrabiałymi palcami wyciągnął fajkę. Nie umiał znaleźć zapalniczki.

– Pomóc? – jasnooka blondynka podsunęła mu ogień. Zapalił.

– Dziękuję – odpowiedział, wypuszczając dym. Dziewczyna uśmiechnęła się. Tłum zafalował, wybuchła euforyczna wrzawa, oklaski. Robert, zaciągając się ze świstem, oglądał ludzi. Żadnych charakterystycznych kropek. Na scenę wyszedł łysy konferansjer, zaczął mowę rozgrzewającą tłum.

– Szuka pan znajomych twarzy? – zainteresowała się blondynka. Wpatrywała się w niego dziwnymi, zbyt jasnymi oczami.

– Można tak powiedzieć. – Przytknął papierosa do ust. Wyczuwał u niej coś niesamowitego, nieuchwytnego jak drugorzędne nuty smakowe w whisky. Czasami zdarzało się, że nawet łowca nie potrafił rozszyfrować konkretnego człowieka. Takich ludzi nazywali cieniami. Nie mieli żadnej aury, po której mogliby zostać zidentyfikowani i zaszufladkowani, dlatego podczas łowów praktycznie nie istnieli. Na szczęście, cienie stanowiły nikły ułamek społeczeństwa.

 

Dziewczyna zamilkła, próbując nadążyć za spojrzeniem Achermanna. Konferansjer wywołał na scenę jakiegoś znanego polityka, udzielającego swojego poparcia Słubińskiemu. Polityk, starszy koleś w czarnym garniturze, z miną właściciela zakładu pogrzebowego rzucał anegdotkami, które chyba były śmieszne, bo gwar stawał się na krótką chwilę weselszy, po czym następowały entuzjastyczne oklaski.

– Nie wydaje się pan być zainteresowany – stwierdziła z lekkim ociąganiem. Robert nie lubił, zbyt nachalnych ludzi. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że złapała tę myśl, speszyła się. Zaraz porzucił przypuszczenia. To mógł być przypadkowy grymas na, całkiem ładnej, twarzy. Albo odblask flesza w oku. Równie dobrze mogło to też być nieuzasadnione podejrzenie. Łowcy byli mistrzami kontaktów międzyludzkich, bo perfekcyjnie odczytywali znaki, którymi emanowała aura rozmówcy. Kiedy jednak dochodziło do spotkania z osobą, której nie można było czytać jak otwartej księgi, cała iluzja idealnego kontaktu rozpraszała się, a łowca zostawał bezbronny, nie wiedząc, jak się zachować. Bez słowa wzruszył ramionami.

 

Na scenę wszedł kolejny mężczyzna. Szczupły, wysoki, charyzmatyczny. Achermann widział kilka razy w swoim życiu podobnych ludzi: z silną osobowością, porywających tłumy. To on powinien kandydować, pomyślał. Mężczyzna przypominał mu Ryglewicza, łowcę, który Roberta odkrył. Zwyczajnie podszedł do niego na ulicy i dał swoją wizytówkę. Powiedział zdanie, które później Achermann powtarzał wielokrotnie: chodź ze mną, pokażę ci ludzi wartych poznania. To było standardowe wyzwanie, które obydwaj, mistrz i uczeń, rzucali swoim ofiarom. Czasami skutkowało. Często wypatrzony obiekt potrzebował kilku dni na zastanowienie się nad propozycją, jednak rzadko się zdarzało, żeby nie odpowiadał w ogóle. Achermann posłuchał od razu. Ryglewiczowi nie można było odmówić. Starszy łowca przekazał swojemu uczniowi całą wiedzę na temat jego daru, nauczył go korzystania z niecodziennej umiejętności, pokazał jak polować. I zniknął, bez pożegnania, czy słowa wyjaśnienia.

 

Na plac weszła orkiestra grająca skoczne melodyjki, za nią wjechał autobus wyborczy Słubińskiego. Kandydat był w środku, przygotowywał się do wyjścia. To było oczywiste i nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Pytanie nadal brzmiało: gdzie jest zamachowiec?

Naprzeciw autobusu wyrósł nagle tłumek ludzi z transparentami. Ewidentnie nie zgadzali się z lansowaną tutaj tezą, że Słubiński jest najlepszym kandydatem na prezydenta. Krzyczeli coś, machali krzywo wymalowanymi na białym płótnie napisami. Mimo całej ich waleczności Robert nie widział wśród nich nikogo, kto mógłby spełnić rolę zamachowca. Raz jeszcze przeleciał wzrokiem po całym tłumie. Widocznie jasnowidz nie był pierwszej klasy.

Nagle zdał sobie sprawę z przeoczenia, jakiego się dopuścił. Najciemniej, pomyślał, zawsze pod latarnią. Zaklął pod nosem, rzucił na ziemię niedopalonego peta i, utykając na prawą nogę, ruszył w stronę tłumu, wypatrując pustej plamy w morzu aury. Cholernie trudne zadanie.

 

Drzwi autobusu otworzyły się, tłum ryknął radośnie, rozległy się oklaski, gdzieniegdzie również gwizdy. Słubiński wyszedł z uniesioną w pozdrowieniu ręką, ze sztucznym uśmiechem wybielanych zębów, machał do tłumu. Ludzie skandowali jakieś hasła.

 

Achermann wbił się w tłum, wszedł między oburzonych ludzi, roztrącając ich na boki. Kiedy już przedarł się kawałek zwolnił, wtopił się w otoczenie. Nie chciał się za bardzo wyróżniać, źle by było, gdyby cień zorientowała się, że jest śledzona. Problem w tym, że na razie nie wiedział jeszcze, gdzie blondynka się znajduje. Kierunek obrał dość przypadkowo, sądząc, że właśnie gdzieś tutaj powinna być dziewczyna. W tym tłumie z pewnością nie zaszła zbyt daleko. Wytężył wzrok.

 

Nagle Słubiński zbladł, zachwiał się. Chwilę próbował walczyć ze słabością, ktoś ze sztabu podbiegł, próbował mu pomóc, złapać, przytrzymać. Jednak mężczyzna nie był na tyle silny, kandydat osunął się na kolana.

Tłum zamilkł na moment. Zaszumiał niebezpiecznie.

– Zawał. – Głos za uchem Achermanna wydawał się dziwnie znajomy. Miał w sobie coś nieuchwytnego. Łowca odwrócił się, spojrzał w zbyt jasne oczy.

– Jak masz na imię?

– Michalina. – Uśmiechnęła się niepewnie.

– Chodź ze mną, Michalino – powiedział, wyciągając rękę. – Jest tylu ludzi wartych poznania.

 

 

***

 

 

 

– Nie będzie żadnych pieniędzy – powiedziała Aneta. Wyglądała na spokojną, ale łowca wiedział, że w środku się gotowała. Gdyby miał określić, co poczuł w jej aurze, kiedy go zobaczyła, byłyby to słowa: bezczelny skurwysyn.

– Według tej umowy – wyciągnął z teczki kilka zadrukowanych stron – wywiązałem się ze swojego zadania. Jak pani widzi, o tutaj, stoi napisane, że niezależnie od tego czy zamachowiec jest realnym zagrożeniem, czy urojeniem dostaję pieniądze, jeśli pan Słubiński nie zginie. Według lekarzy nie zginął, tylko zmarł, co czyni istotną różnicę.

Achermann czuł, jak szefowa sztabu wyborczego próbuje znaleźć jak najbardziej okrężne wyjście z sytuacji. Ukłuła go myśl, podesłana przez Michalinę. Dziewczyna miała niebywałe zdolności psioniczne, czytanie w myślach i telepatia były tylko małą częścią całości.

Szefowa sztabu milczała.

– Skoro tak się sprawa przedstawia – powiedział Robert, chowając umowę do teczki i idąc za tropem podrzuconym przez blondynkę – to zobaczymy się w sądzie, pani Aneto.

Uśmiechnął się. Czuł, że zadziałało.

– Pieniądze będą na pana koncie do końca tygodnia – odpowiedziała, a minę miała tak kwaśną, że od samego patrzenia robiło się nieprzyjemnie w ustach. – Mogę wiedzieć – dodała po chwili – kim jest ta milcząca pani?

– Michalina? – spytał, udając zaskoczonego. – Michalina to mój cień.

Koniec

Komentarze

Masz dziwną manierę stawiania po "i" przecinka. W wielu miejscach nie brzmi to naturalnie. Proponuję przeczytać tekst na głos, albo wrzucić do syntezatora mowy.

Poprawnie napisane, poprawna fabuła, poprawne opowiadanie. Bez błysku; po prostu dobra robota.

Poprawiłem. Jeszcze gdzieś mi jeden taki przecinek został, ale nie widzę tego zdania bez niego. :) 

Ciekawe, mądre i fajne. Dobry język, niezły pomysł i w ogóle. Błędów jakoś nie zauważyłem.
Pozdrawiam.

Interesujący, rozwojowy moim zdaniem, pomysł.

Na kolana raczej się osuwa, gdy ktoś tracącego siły podtrzymuje, niż upada.

Dzięki, zmienione.

Podobało mi się, niezły styl, a opowiadanie pomysłowe. Pozdr.

Podobało mnie sie bardzo. :)

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dzięki za komentarze. :) 

Podobało się, a jak. Pomysł,wykonanie (zwłaszcza fragment z wiecem prezydenckim, ale nie tylko) . Super :)

Niezłe, choć wcale nie podobała mi się cała masa zbieżności z filmem Push. Nawet niektóre nazwy i rozwiązania sytuacji.

Cóż, to mógł być w końcu tylko przypadek.

Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

@Snow:
Filmu "Push" nie widziałem, dlatego nie mam pojęcia, cóż to za zbieżności. Ubolewam nad faktem, że moje opowiadanie wygląda na podobne do niego. 

Pozdrawiam,
exturio 

Ciekawe z nutką tajemniczości. Rzec by się chciało: czy to naprawdę wszystko?
Takie, a nie inne zakończenie daje otwiera Ci furtkę do kontunuacji bądź rozwinięcia. A ja takowe z chęcią bym przeczytala.

słowo "daje" jest zbędne. Wkradło się :/

Pomysł ciekawy, bardzo przypadł mi do gustu. Napisane też dobrze. Krótko mówiąc, podobało mi się.

Pozdrawiam.

Super. Pomysł i wykonanie są świetne. A co do filmu ,,Push'' - rzeczywiście, coś tam z niego było. Ale powiedziałbym, że przypadkowa zbierzność, a nie zgapianie, ani nawet naśladownictwo.

I popieram agezgagę. Kontynuacja mogłaby być niezła.

Pozdrawiam.

Dziękuję.

Kiedyś pewnie pokuszę się o popełnienie kontynuacji, ale ten moment pewnie nie nadejdzie zbyt prędko. :)

Pozdrawiam 

Tak w ogóle, Horn, Ty to już kiedyś komentowałeś. :)

Nowa Fantastyka