- Opowiadanie: Atylda - Szalony

Szalony

Nazywam się Jakub Szaleński, dla znajomych po prostu Szalony.

Oceny

Szalony

Prolog

Nazywam się Jakub Szaleński, dla znajomych po prostu Szalony.

Jakiś czas temu zostałem pozbawiony życia i zesłany do świata cieni. Mrocznej krainy umarłych. Niejaka śmierć, zawładnąwszy ciałem podrzędnego rabusia tępym nożem rozcięła mój brzuch w poprzek. Sprawiając tym samym, że krew z poszarpanych żył i tętnic zaczęła tryskać i zalewać kremowy dywan w salonie. Później, by mieć pewność absolutną, iż jeszcze tego samego wieczora wyzionę ducha poderżnęła mi gardło.

Miałem zaledwie trzydzieści lat. Byłem pisarzem. Wydawałem piątą powieść, która w mojej ocenie miała dać mi chwałę ostateczną. Moja perełka. Duma. Najwybitniejsze dziecko. Wiodłem dostatnie życie niepozbawione zabaw, szaleństw, pięknych kobiet i używek. Szczęśliwy człowiek u progu życia. Szalony.

 

Rozdział 1

Jak się domyślacie po śmierci nie trafiłem prosto do nieba. Już od dzieciaka miałem bowiem na bakier z szeroko pojętą moralnością. Trafiłem pod sąd ostateczny. Posadzili mnie na ławie oskarżonych, zbryzganego świeżą krwią. Przekonany, że wszystko to jest chorym wymysłem mojej wyobraźni, snem, z którego niebawem się przebudzę podparłem rękoma ciążącą mi głowę i ze spokojem obserwowałem.

 

Skrzydlate postacie sfrunęły przez dziurę w sklepieniu budynku i stanęły naprzeciw mnie. Było to pięć srebrzystych aniołów i jeden czarny, znacznie większy od pozostałych.

Może powinienem był wstać, okazać im odpowiedni szacunek. Ale mówię wam, dla mnie była to wówczas iluzja niewarta jakiegokolwiek wysiłku.

 

Ci srebrni oprócz skrzydeł obrośniętych piórami i nieproporcjonalnie długich rąk wyglądali zupełnie jak my.

Czarny natomiast budził większą grozę. Posiadał dwie pary mocno umięśnionych rąk i troje złotych oczu, które obserwowały mnie bacznie.

To tylko sen, to tylko sen. Powtarzałem sobie.

 

Na pierwszego świadka powołano dziadka Edwarda, zmarłego przeszło dziesięć lat temu. Nie uwierzycie, stary grzyb totalnie mnie pogrążył.

– Kradł, oszukiwał i taki pies na baby był.

To ostatnie mnie tak rozbawiło, że zacząłem głośno rechotać. Gdyby on tylko wiedział jakie akcje odprawiałem już po jego śmierci!

Kolejna była pani Gienia. Wychowawczyni ze szkoły średniej.

– Namawiał innych, żeby uciekali z lekcji i nie miał szacunku do starszych.

Gderała jak zawsze. Nawet śmierć jej nie zmieniła. Przesiąknięta spisem zasad, nakazów i reguł nigdy nie zaskarbiła sobie mojej sympatii. Jędza z krwi i kości.

Ława oskarżonych złożona ze skrzydlatych aniołów z dezaprobatą pokiwała głową.

Później był sąsiad spod trójki, kierowca autobusu i jakiś dzieciak, któremu nie dałem autografu.

 

Po niespełna trzydziestu minutach słuchania o tym, jaki to ze mnie zły człowiek był, z ust czarnego anioła padł wyrok – siedemdziesiąt siedem lat w czyśćcu.

Dobra robi się nieciekawie, należałoby się obudzić. Zacząłem się szczypać po zimnych policzkach.

Nie obudziłem się. I pomyślałam wtedy, że kuźwa ja naprawdę nie żyje. W świecie, w którym coś znaczyłem właśnie wkładają moje ciało do grobu. Tu jestem tylko jedną z miliona pokutujących dusz.

Zamknęli mnie w miejscu gdzie panowały smród, półmrok i wilgoć.

 

Trzy, pierwsze dni krzyczałem nieprzerwanie, że mają mnie stamtąd wypuścić i że żądam adwokata. Głupiec. Później, po zaliczeniu porządnej chłosty siedziałem już cicho. W krainie umarłych spędziłem dziewięć dni. Po tym czasie przyszedł do mnie jeden z okutych w zbroje strażników i łamiącą się polszczyzną rzekł:

– Bóg cię wzywa. Idziesz z nami

 

Ja, szarlatan, pokutujący za swoje niecne uczynki, oceany kłamstw, setki pokiereszowanych serc i odziedziczoną po ojcu skłonność do oddawania się lubieżnym uciechom, wezwany do Boga. Po co?

W asyście dwóch strażników wkroczyłem do ogromnej sali. Postać siedząca na wielkim tronie połyskiwała jak diament. Spuściłem wzrok na kamienną posadzkę, by ten blask nie wypalił moich źrenic.

Czarny anioł, ten sam, który mnie usadził wysunął się zza tronu Pana i ukłonił lekko.

– Witaj Szalony. – Przemówił tym razem łagodnie. – pewnie zastanawiasz się dlaczego cię tu wezwano. Otóż zdarzył się pewien błąd, o którym winniśmy cię poinformować. Gdzieś w Stanach istnieje inny Szalony. Lat trzydzieści osiem. Chory na stwardnienie rozsiane. Dziewięć dni temu, na łożu śmierci oddano mu twoje życie. System się pomylił.

Jego twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu. Jakby to, że moja śmierć była pomyłką nic dla niego nie znaczyło.

 

I kiedy myślałem już, że nic gorszego się w tej sali nie wydarzy z sufitu sfrunęła ku mnie koścista śmierć. Stanęła naprzeciw i wysunęła dłoń pozbawioną mięśni, ścięgien i skóry. Jej długie paliczki zacisnęły się na moim prawnym przedramieniu. Nie powiedziała nic. Kaptur przysłaniał jej twarz. Nie widziałem oczu. Czy śmierć ma oczy?

– Ona chce cię przeprosić. – Powiedział czarny anioł. – My również chcemy.

Wzdrygnąłem się i cofnąłem kilka kroków.

– Nie chcę waszych cholernych przeprosin.

Wściekłość wzięła górę nad strachem. Mój głos, mimo że schrypnięty stanowczo rozniósł się echem po olbrzymiej sali.

– Więc czego chcesz Szalony? Masz prawo czegoś od nas żądać. Zastanów się cze…

– Chcę wrócić. – krzyknąłem. – To chyba oczywiste. Chcę odzyskać życie..

Zapadło milczenie. Czarny Anioł zwrócił zdumione oblicze w kierunku Pana.

– Słyszałeś Jahrim, niech wróci. – Rzekł Stwórca. – Skoro taka jest jego wola. I nakazał strażnikom wyprowadzić mnie z sali. Miałem zaczekać na zewnątrz.

Rozdział 2

 

Nie wiem jak długo siedziałem w pustym, białym korytarzu, który ciągnął się w nieskończoność. Nie wiedziałem jego początku ani końca.

Zmęczenie fizyczne dawało mi się mocno we znaki, powieki zaczęły opadać. Przysnąłem. Obudził mnie dopiero głos owego Jahrima.

– Wstań i w milczeniu podążaj za mną.

Wstałem więc posłusznie i zrobiłem co nakazał. Mimo, że to ja byłem ofiarą ich systemu miałem wrażenie, że nadal traktują mnie jak jednego ze swoich więźniów. Szliśmy szerokim korytarzem mijając po kolei drzwi różnych rozmiarów, kolorów, drewniane, metalowe, plastikowe, szklane. Czasami słyszałem zza nich jakieś odgłosy, rozmowy, czasami cichy płacz, a najczęściej krzyki rozpaczy.

Zatrzymaliśmy się gdzieś w połowie drogi, przy żelaznych, nieco pordzewiałych wrotach, przypominających wyglądem wejście na zamkowy dziedziniec. Wrota zaskrzypiały i uchyliły się lekko. Anioł wskazał mi ręką abym wszedł. Na środku niewielkiego pomieszczenia stała duża sofa z poduszkami .

Jesteś zmęczony, połóż się.

Rzeczywiście czułem, że moje siły opadają. Ogarnęła mnie senność. Położyłem się wygodnie i po krótkiej chwili mój umysł odpłynął.

 

Rozdział 3

 

Obudziło mnie muśnięcie świeżego wiatru na lewym policzku. Otworzyłem niemrawo oczy. Nade mną rozciągał się błękit nieba. Uwierzcie mi, płakałem jak dziecko.

Wstałem. Z kieszeni wypadły mi niewielki plik banknotów i telefon. Byłem ubrany w ten sam strój co tamtego feralnego wieczora. Rozejrzałem się. Okolica nie wyglądała znajomo.

W oddali kilku metrów wypatrzyłem małego chłopca. Siedział sam na jednej z drewnianych ławek i spoglądał w niebo. Pomyślałem, że to dziwne, że istota tak niewielkich rozmiarów została pozostawiona sama sobie.

Kiedy byłem jakiś metr od ławki chłopiec spuścił wzrok z nieba i przeniósł go na mnie.. Wielkie, atramentowe oczy wydały mi się otchłanią smutku. Przeszedł mnie zimny dreszcz.

– Pan po mnie? – zapytał cienkim, łamiącym się głosikiem – Pan mnie zabierze do mamy?

– Chciałbym. Ale nie wiem gdzie jest Twoja mama – odrzekłem. – Właściwe to sam nie wiem gdzie jestem.

– Szkoda. Jestem już trochę głodny. – widziałem, że dzielnie próbował powstrzymać łzy napływające do oczu

– Jak długo tu siedzisz?

– Tata zostawił mnie tu wczoraj, po wieczornym spacerze. Powiedział, że teraz trafię do mojej mamy.

Byłem zdumiony. Malec mógł mieć raptem siedem lat.

– Wie Pan, ja nawet nie wiem jak wygląda moja prawdziwa mama. Odeszła zanim skończyłem dwa latka. Wychowywała mnie Pani Jadzia z mieszkania obok. Kiedyś poprosiłem, żeby Tatuś pokazał mi kilka jej zdjęć, ale strasznie przy tym płakał więc nie prosiłem więcej.

Świetnie, pomyślałem. Miało dziecko w życiu szczęście. Najpierw porzuciła go wyrodna matka, a teraz wyrodny ojciec. Nigdy nie przepadałem za dziećmi, ale jako dorosły poczułem się w obowiązku, żeby mu pomóc.

– Mam pomysł. Pójdziemy na komisariat. Tam na pewno nam pomogą. A po drodze zahaczymy o tamtą budkę z hot-dogami. Widzisz, tam za rogiem.

Sam byłem piekielnie głodny.

– Myślisz, że mają frytki? – zapytał malec.

– Na bank – uśmiechnąłem się i objąłem go. Był strasznie zimny. Nic dziwnego, skoro spędził tu całą noc i chłodny poranek.

– Chodź mały.

– Antek. Mam na imię Antek. Na cześć mojego przyszywanego dziadka, męża Pani Jadzi. A Pan?

– Szalony.

– Dziwne imię.

– Dziwne – potwierdziłem.

Gdy wstaliśmy z ławki wsunął swoją drobną dłoń w moją. Sięgał mi zaledwie do pasa.

– Ile masz lat?

– Sześć. A Pan?

– Dużo więcej.

– Jestem głodny. A Pan?

Roześmiałem się słysząc kolejny raz ten sam zwrot.

– Ja też. Pośpieszmy się nim kiszki wygrają mi całego marsza.

Młoda kobieta w środku budki spojrzała na mnie jak na wariata i jakby od niechcenia wskazała ręką drogę do najbliższego komisariatu. Kupiłem Antkowi duża porcję frytek na wynos i sok pomarańczowy. Pochłaniał je w zatrważającym tempie. Przez chwile miałem nawet obawę, że się zakrztusi.

– Poznajesz coś z tej okolicy? Tu mieszkasz? – starałem się wyciągnąć z niego jak najwięcej informacji , wskazując na różne ulice, budynki i stare kamienice. Chłopiec niczego jednak nie poznawał.

Usłyszałem dźwięk dzwonka. Mój telefon. Kto dzwoni po dziewięciu dniach od mojej śmierci? Numer nieznany. Posadziłem malca na najbliższej ławce i niepewnie wcisnąłem zieloną słuchawką.

– Gratuluję – usłyszałem po drugiej stronie głos Czarnego Anioła– masz pierwszego.

– Coooo???

– Chłopiec, sześć lat. Zamordowany wczoraj wieczorem przez własnego ojca. Za mały, żeby cokolwiek zrozumieć, potrzebował Twojej pomocy. Wysyłaj go do nas. Mama tu na niego czeka.

– Zaraz, zaraz jakie wysyłaj? Co tu się dzieje do jasnej cholery?

– Odwróć się.

Spojrzałem za siebie. Widać było w oddali, że frytki, które tak ochoczo pochłaniał Antek tworzył na chodniku długą ścieżkę.

– To była jedyna możliwość, żebyś mógł wrócić.

– Jaka możliwość?

– Zostałeś Przewodnikiem.

– Co to oznacza?

– Że znajdujesz dusze innych i wysyłasz do nas; w zamian za to życie.

Byłem wściekły. Wiedziałem jednak, że dobrowolnie nie wrócę do czyśćca.

– Więc co mam teraz zrobić?

– Połóż rękę na głowie chłopca i powiedz „odejdź”.

Rozłączyłem się i spojrzałem na ławkę. Chłopiec – duch wpatrywał się we mnie.

– Antek, zmiana planów. Zabieram Cię do mamy.

– Hurrraaa!!! – jego buzia się rozpromieniła.

– Ale wcześniej musisz coś zrozumieć. Mama jest teraz w niebie i ty tez tam zaraz pójdziesz.

Nie żyje przez tatusia – zapytał.

Przytaknąłem. Przyjął to nadzwyczaj spokojnie. A przed odejściem powiedział coś, co utkwiło mi w pamięci na lata.

– A czy mój tata też kiedyś do nas dołączy? Będę za nim tęsknić. Ja wiem, że nie wolno zabijać, ale on to zrobił bo był bardzo smutny. Pani Jadzia mówiła, że ma depresję. To taka straszna choroba.

 

To było moje pierwsze "przeprowadzenie". Może dlatego tak emocjonalne. Z czasem szukanie umarlaków weszło mi w krew. Podchodziłem do tego całkowicie obojętnie. Na zasadzie roboty, którą po prostu trzeba wykonać.

 

Z rzeczy ważnych. Nikt tam u góry nie powiedział mi, że dziewięć dni w czyśćcu, to dziewięć lat tu na dole. Niemiłe zaskoczenie.

 

Rozdział 4

 

Minęły trzy lata od powrotu. W tym czasie przeprowadziłem czterysta pięćdziesiąt dziewięć dusz. Zostały czterdzieści dwie, by przekroczyć magiczną barierę pięciuset i zostać zwolnionym ze służby. Na tyle zostało wycenione moje przywrócone życie. Dużo, niedużo. Nie mi to oceniać.

Zakopałem się przed światem w niewielkim, drewnianym domku w pobliżu jeziora. Z jednej i drugiej strony okala mnie las, chroniąc przed niechcianymi intruzami. Kupiłem go za grosze i siłą własnych rąk doprowadziłem do użytku. Miałem sporo wolnego czasu pomiędzy jednym zaleceniem, a drugim. Należało go jakoś spożytkować.

Ściany są może nieco krzywe, podłoga skrzypi, a drzwi wypadają z zawiasów. Wszystko to jednak rekompensuje ten błogi zapach sosen, brzóz i świerków. Wieczorami siadam na niewielkim tarasie porośniętym mchem, spoglądam na zielono-błękitną taflę jeziora i w pamiętniku spisuję swoją historię.

 

Do najbliższego miasteczka, oddalonego o trzydzieści kilometrów jeżdżę średnio raz na dwa tygodnie. Po żywność. Pieniądze kradnę umarlakom. Wiem, mało to moralne. Ale w tym temacie niewiele się u mnie zmieniło. Liczy się tylko to żeby przeżyć. Poza tym nikt nie zatrudni człowieka, który jednego dnia jest w Gdańsku, drugiego w Nowym Sączu, a trzeciego w Lublinie. Do tego bez własnej tożsamości.

Martwi mnie to, że mój telefon milczy od dwudziestu jeden dni. Zdarzały się przerwy pomiędzy jednym zleceniem, a drugim. Nigdy jednak nie były tak długie, średnio sześć, siedem dni.

Wolałbym, żeby licznik przyspieszył. Chciałbym już być wolny, żyć według własnego kalendarza.

 

Tego dni na dworze było ciepło. Bardzo przyjemnie jak na początek wiosny. Wsiadam do starego dżipa. Rocznik 2001. Trochę pordzewiały, maska klepana, powypadkowy, ale idealny na leśne ścieżki i kamienne podłoża. Do tego duży bagażnik. Wziąłem go w spadku po młodym chłopaku, co wyzionął ducha po przedawkowaniu mefedronu. Był tak naćpany, że chyba nawet do niego nie dochodziło, że czekają go czarna dziura i lata pokuty.

Włączyłem radio. Marek Grechuta śpiewał, że piękne są w życiu te dni, których jeszcze nie znamy. W schowku leżało bezpiecznie pięć tysi.

 

Miastowi przywykli już do dzikusa z lasu, który czasem do nich wpada. Trzymają jednak chłodny dystans. Pewnie zakładają, że jestem seryjnym zabójcą, albo świadkiem koronnym.

W niedużym sklepie samoobsługowym, wpakowałem do koszyka kilkanaście konserw, butelki z wodą mineralną, bułki i dużą ilość słodyczy. Wszystko jak zawsze

– Trzysta osiemdziesiąt dwa złote trzydzieści groszy.

Młoda kasjerka uśmiechała się do mnie. Była tu nowa, nie widziałem jej wcześniej. Kilka nadprogramowych kilogramów i burza rudych włosów.

Wyciągnąłem czterysta złotych.

– Reszty nie trzeba.

Z dawnego życia pozostała mi w krwi rozrzutność bogatego pisarza.

 

Właśnie. Moje książki. Tuż po powrocie dowiedziałem się, że ostatnia wcale nie była tak genialna. Nakład się nie sprzedawał. Zalegała na witrynowych półkach księgarni. Zainteresowanie poprzednimi przez lata też się wypaliło

Jestem już zapomnianym autorem. Mimo to maskuję się, żeby nikt mnie nie rozpoznał. To zerwałoby moją niepisaną umowę z Czarnym Aniołem. Umarli nie mogą żyć. Nie mogę zburzyć porządku tego świata. Czy jakoś tak. Muszę stworzyć siebie od nowa, kiedy już będę całkiem wolny.

Upchnąłem siatki do bagażnika. Uporczywe burczenie w brzuchu przypominało mi o braku porządnego śniadania.

– Ktoś tu chyba jest głodny. To by tłumaczyło ten pośpiech w sklepie.

Ruda kasjerka wyszła ze sklepu i stanęła tuż za mną.

– Zapomniał pan portfela.

– Dziękuję.

– Nie jest pan samotny nad tym jeziorem?

Dziewczyna patrzyła na mnie oczekując odpowiedzi. Jej oczy błyszczały. To obcy obraz dla kogoś, kto ostatnio częściej patrzył w oczy umarłych niż żywych.

– Przepraszam, ale spieszę się. Mam jeszcze sporo rzeczy do załatwienia. Do zobaczenia.

Zamknąłem bagażnik i wsiadłem za kierownicę.

– Do zobaczenia Panie Szalony.

Szalony? Chwila. Przeszyły mnie dreszcze. Rozpoznała mnie.

 

Rozdział 5

 

Odjechałem z piskiem opon. Trochę jak tchórz. Myśl o dziewczynie nie dawała mi spokoju przez resztę dnia. Telefon nie zadzwonił. Postanowiłem wieczorem przyczaić się pod sklepem w oczekiwaniu aż rudowłosa skończy swoją zmianę. Bałem się, lecz jednocześnie wiedziałem, że muszę rozwiązać tę zagadkę.

Ubrany w czarny dres siedziałem w samochodzie od godziny 20:00. Zaparkowałem wzdłuż ulicy. Kilka metrów od sklepowego parkingu. Dwie godziny obserwowałem ludzi wchodzących i wychodzących przez duże, szklane drzwi. Ziewając i popijając kawę z termosu wymyślałem różne wersje.

Może kobieta była starą znajomą ze szkoły, może fanką mojego pióra, a może po prostu ktoś kiedyś gdzieś usłyszał jak mówię o sobie per Szalony i wieści szybko się rozniosły.

Ta ostatnia wersja była jedyną, która ratowałaby mój tyłek. Pozostałe dwie mocno skomplikowałyby całą sytuację. Oczywiście zawsze mogłem się wykpić, udawać że ja to nie ja, ale ta pewność w jej głosie, to przekonanie…

Ku mojemu niezadowoleniu zaczął padać lekki deszcz, zamazując pole widzenia. Krople rozpryskiwały się na szybie, by następnie strumieniami zlatywać w dół. Poirytowany przekręciłem kluczyk w stacyjce, aby puścić w ruch wycieraczki.

Wtedy drzwi od strony pasażera otworzyły się i burza rudych włosów wpakowała się na fotel obok mnie. Idiota. Jak mogłem nie zamknąć drzwi!

– Pogoda pod psem. Zimno, mokro. Długo tu czekasz? Przepraszam, nie powinnam była wsiadać bez pytania, ale odpaliłeś silnik, bałam się że odjedziesz. Wiedziałam, że wrócisz. Dobrze, że wróciłeś. Czekałam na ciebie dwa tygodnie. Dwa tygodnie pracowałam w tym durnym sklepiku za grosze. Nieźle się ukryłeś nad tym jeziorem. Mówią, że masz tam porozkładane wnyki i sidła. Przyznam, że gdybyś dziś się nie zjawił w sklepie być może zaryzykowałabym wyprawę tam.

Potok słów wylewał się z jej ust. Mówiła do mnie jak do starego przyjaciela. A ja miałem tylko jedno, podstawowe pytanie. Kim ona do cholery jest.

– Dlaczego mnie szukasz?

– Nie ja. My.

– Jacy my?

– Kojarzysz słowo „odejdź"?

Nie musiała mówić nic więcej. Wiedziałem co to oznacza. Takich jak ja, wracających było więcej. Nie wiedziałem o tym. Przez te lata miałem złudne przekonanie, że jestem jeden, jedyny.

– Chyba zgodzisz się ze mną, że mamy poważny problem. Kiedy ostatnio dostałeś zlecenie?

– Dwadzieścia jeden dni temu.

– Sam widzisz. Ja czekam dwadzieścia pięć dni, Dejv dwadzieścia dziewięć. Coś jest nie tak. Ktoś nas blokuje. Stwierdziliśmy, że musimy trzymać się razem dopóki sprawa się nie rozwiąże. Wchodzisz w to?

– Wchodzę.

Nie miałem bladego pojęcie co tu się dzieje, ale dziewczyna brzmiała na tyle przekonywująco, że postanowiłem jej zaufać.

Rozdział 6

 

Czterdzieści minut później siedzieliśmy już wszyscy razem w moim salonie. Anna, bo tak na imię miała ruda nieznajoma nerwowo zerkała w kierunku okna.

– Uspokój się. Wprowadzasz nerwową atmosferę. I tak wszyscy jesteśmy już mocno zestresowani.

Dawid zwany Dejvem, młody chłopak, wyglądający na około dwadzieścia lat, z czupryną włosów tlenionych na blond zdawał się być wyraźnie poirytowany jej zachowaniem.

– Cieszmy się, że Szalony wziął nas dziś do siebie. Bo od tamtej obskurnej sofy w motelu bolał mnie kręgosłup. Swoją drogą ja czyhałem na ciebie na stacji benzynowej. Zakładałem, że tam też musisz się pojawić. Tyle, że ja nie znałem tak dobrze Twojej twarzy jak Anna. Ona jest twoją fanką, ja nie przeczytałem nic od czasów Pinokia.

– Skąd dowiedzieliście się o mnie i o sobie nawzajem?

– Od niej. – Kiwnął głową w kierunku Marty – Ona była pierwsza. Znalazła najpierw Annę, później mnie a teraz Ciebie.

Szczupła blondynka o której mówił chłopak siedziała w milczeniu na rozkładanej sofie. Od czasu przyjazdu nie odezwała się ani słowem.

Anna ziewnęła. Cała trójka wyglądała jak z krzyża zdjęta. Popatrzyłem na zegar. Dwudziesta trzecia trzydzieści.

– Jak ktoś jest głodny to w lodówce jest żarcie. W łazience powinny być ze dwa ręczniki. Do mycia też coś się znajdzie. Tylko uwaga na kran, czasem odpada pokrętło. Trzeba delikatnie. Ja idę spać. Dejv z racji braku miejsca musisz przekimać ze mną. Jutro skoczymy do miasta i kupimy jakieś leżanki.

Wziąłem szybki prysznic, by nie blokować pozostałych i położyłem się do łóżka. Przekonany, że sprawa milczących telefonów szybko się rozwiąże.

– Śpisz? – chwilę później Dejv wszedł do pokoju i usiadł na skraju łóżka.

– Nie śpię.

Pomimo chęci nie byłem w stanie zasnąć.

– Ja się nie będę kładł. Wydaje mi się, że któreś z nas powinno czuwać.

– Czuwać? Myślisz, że mamy się czego obawiać?

– Marta twierdzi, że tak.

–Ona tak zawsze nic nie mówi, czy tylko w stosunku do mnie jest taka wycofana?

– Ona tak zawsze. Wypowiada trzy, cztery zdania na dzień.

Rozmawialiśmy jeszcze z godzinę. Głównie o Dejvie. Okazało się, że on i Anna są rodzeństwem. Wychowywali się w domu dziecka. Po wyjściu klepali biedę i zbierali kasę na podróż życia. Podróż życia okazała się podróżą śmierci. Zabił ich zardzewiały grot strzały. Nieprawdopodobne.

– Byliśmy już w połowie drogi do Rzymu, kiedy kierowca stracił panowanie nad autokarem. Wjechał na przeciwległy pas. Czołówka z tirem. Siedzieliśmy z przodu. Zrobiło z nas miazgę.  Kiedy wróciłem do życia nie dawało mi to spokoju, szukałem w necie jakichś informacji o wypadku. Okazało się, że w koło coś się wbiło. Stary grot strzały. Duży. Rozszarpał  oponę.

Chłopak na sądzie dostał sto dziesięć lat pokuty za bijatyki i rozboje. Z czego odrobił zaledwie rok.

– A jak do tego doszło, że wróciłeś? – zapytałem na koniec.

– Wezwali mnie, bo okazało się, że kierowca tira przeżył, ale popełnił samobójstwo. Nie mógł pogodzić się z tym, że do końca życia będzie skazany na wózek inwalidzki. Umierając miał powiedzieć, że nie powinno go być wtedy na trasie. Zbadali sprawę. Rzeczywiście powinien mieć wtedy przerwę na sen.

Wzruszył ramionami, wstał i odszedł. A więc kolejne życie odebrane przez błąd systemu, pomyślałem.

 

Rozdział 7

 

Następnego dnia obudziłem się wcześnie rano, zupełnie niewyspany. Czwartą noc pod rząd śnił mi się ten sam sen. Zaświaty. Że nadal tam jestem.

Zarzuciłem na siebie bluzę i przemknąłem cichaczem z sypialni do niewielkiej kuchni, połączonej z salonem. Dziewczyny, wtulone w siebie jeszcze smacznie spały Stwierdziłem, że poczekam ze swoją kawą, żeby ich nie obudzić.

Pomimo okoliczności cieszyłem się , że mnie znaleźli. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie czułem się tak przerażająco samotny. Moim ostatnim, żywym gościem w tym domu był wścibski pan hydraulik. Swoją drogą kiepski.

Z niezadowoleniem stwierdziłem, że Dejv musiał wyjść na zewnątrz. Las dookoła bywa zdradliwy, łatwo zbłądzić, o świcie unosi się mgła gęsta jak mleko. Ubrałem buty i wyszedłem na taras. Intuicja podpowiadał mi, że powinienem chłopaka poszukać. Cofnąłem się jeszcze, żeby zostawić na stole niewielką karteczkę, że wyszedłem i zaraz wrócę.

 

Tego dnia było chłodno. Bardzo chłodno, Mokra mgła zeszła do samej ziemi.

– Dejv! – Krzyczałem obchodząc jezioro dookoła.

Do jasnej cholery. On chyba naprawdę poszedł w las.

– De…

Nie zdążyłem dokończyć. Ktoś zaszedł mnie od tyłu i z impetem powalił na ziemię. Szarpałem się dobrą chwilę, ale napastnik był zwinniejszy i założył mi dźwignię na szyję.

– Puszczę, ale przestań się szarpać i nie wrzeszcz.

– Dejv do jasnej cholery, pogięło Cię? – wychrypiałem.

– Ciszej. Jeszcze mi za to podziękujesz. Prawdopodobnie uratowałem Ci życie.

Całe moje ubranie było przesiąknięte rosą. Chciałem się podnieść na kolana.

– Nie wstawaj. Czołgaj się za mną. Dobrze, że trawa jest wysoka.

Nie miałem wtedy bladego pojęcia o czym on bredzi, jednak otumaniony całą sytuacją czołgałem się za nim w kierunku lasu.

– Dobra. Możesz się podnieść. Jesteśmy już pod drzewami. Teraz musimy się zastanowić jak ich wypłoszyć.

Żyłka na jego szyi mocno pulsowała. Źrenice miał rozszerzone jak po spożyciu amfy. Może rzeczywiście coś brał.

– Idiota. Zostawiłeś kobiety same w domu? – spojrzał na na mnie z nieukrywaną dezaprobatą – Niby masz być najlepszy z nas wszystkich, a tu żadnego fenomenu nie dostrzegam.

– O chuj ci chodzi. To ty nawiałeś z chaty bez słowa, rzuciłeś się na mnie i pierdolisz farmazony. A ja jak ten debil się za Tobą czołgam po trawie.

Najchętniej dałbym mu wtedy w gębę. Wyprowadził mnie z równowagi. Wyciskając z bluzy wodę obserwowałem jak Dejv przeszukuje kieszenie i wyjmuje z nich niewielki scyzoryk wraz z woreczkiem białego proszku. Pomyślałem, miałeś rację Szalony, to zwykły ćpun.

– Kreda. Dzięki temu już nie wrócą.

Poślinił srebrne ostrze noża i natarł pyłem.

– Jesteśmy w większym bagnie niż ci się zdaje. Mery mówiła, że tak może być. Bez niej nas wyrżną jak kaczki.

Masz.– Rzucił mi scyzoryk. – Tnij na oślep.

 

***

Korony drzew zaczęły falować. Spojrzeliśmy w górę. Helikopter. Na nasze szczęście powierzchnia wokół jeziora była zbyt mała i nierówna, by mógł wylądować. Schowany za grubym pniem sosny obserwowałem jak zamaskowane postacie, po długiej linie ześlizgują się na ziemię. Uzbrojone w długie karabiny. Żałowałem, że nie byłem w wojsku. Serce podeszło mi do gardła, tętno zaczęło przyspieszać. Pierwszy poziom paniki. Odwaga i męstwo nigdy nie były moimi mocnymi stronami. Przeraźliwie bałem się, że znów umrę i trafię tam skąd udało mi się wygrzebać.

– Jaki jest plan? – wydukałem z siebie. Moje knykcie w prawej dłoni były już białe od zaciskania scyzoryka. 

– Ja biegnę w prawo, robiąc niezły hałas. Odciągnę ich. Ty odczekaj chwilę i od tyłu zakradnij się do domu. Kumasz?

– Kumam.

– Wyprowadź dziewczyny w głąb lasu, od południa a potem biegnijcie w stronę miasta. Ile sił w nogach. Nie odwracajcie się za siebie. Ludność cywilna powinna ich odstraszyć.

Chciałam wtedy zapytać z kim właściwie przyszło nam się mierzyć, ale zanim zdążyłem Dejv był już daleko. Zostawiając za sobą trzask łamanych gałęzi. Skoro w grę wchodziła jakaś kreda, miałem obawę, że to nie były to istoty ludzkie.

Hałas wywołał popłoch wśród naszych wrogów. Zaczęli machać coś rękami, gestykulować i mówić w nieznanym mi języku. Jakby dialekt rosyjski pomieszany z arabskim. Wreszcie po chwili, która dla mnie trwała wieczność, czterech ruszyło za dźwiękiem w stronę lasu. Jeden został. Cholera. Plan nie do końca się powiódł. Cichutko zacząłem przesuwać się w stronę chaty. Miałem wrażenie, że każdy liść pod moim butem szeleści. Modliłem się w duchu, by Anna i Marta nie wybiegły w panice prosto w ręce obcego. Na czoło zaczęły wypływać kropelki potu.

Kurwa, pomyślałem. Człowiek przeszedł przez własną śmierć, gnił w czyśćcu, musiał łapać umarlaków, a teraz jeszcze sam był na celowniku Bóg jeden wie kogo.

Trzask pękającej gałęzi pod moją stopą wystarczył, by zwrócić na siebie uwagę czatującego zwiadowcy. Odwrócił się, rozejrzał w prawo i w lewo a następnie, trzymając przed sobą pokaźną broń ruszył w moim kierunku.

Oparty plecami o pień drzewa, nasłuchiwałem jak się zbliża. Miałem jedną, jedyną szansę, żeby go zaskoczyć. Gra toczyła się o moje odzyskane życie. Ktoś, kto wie jak wygląda śmierć boi się jej podwójnie. Przypomniałem sobie jak na studiach graliśmy z kumplami we wbijaka. Rzucaliśmy w prowizoryczną tarczę tępym nożem. Ręka z siłą i precyzją musiała wyrzucić nóż tak, by ten był w stanie wbić się w zawieszony kawałek drewna. Pięć, cztery, trzy dwa, jeden… teraz albo nigdy. Wychyliłem się i z zamachem wypuściłem scyzoryk w śmiercionośny lot. Krzyk. Wróg padł i…znikł. Dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Adrenalina pulsująca w żyłach sprawiła, że nie pomyślałem nawet, by zawrócić po broń. Z całych sił, pokonując powalone drzewa, ruszyłem do chaty.

Z buta otworzyłem drzwi, które wraz z zawiasami wpadły do niewielkiego korytarza.

– To ja – Krzyknąłem. – Wyłaźcie, musimy wiać.

Właz na strych otworzył się. Dziewczyny zbiegły jedna po drugiej. Ana wyglądała na przerażoną. Po twarzy płynęły jej łzy. Mery w przeciwieństwie do koleżanki miała zacięty i hardy wyraz twarzy. Złapała ją za rękę i biegnąc za mną krzyknęła.

– Dokąd?

– Na południe, przez las w stronę miasta.

– Dejv?

– Ściągnął pozostałych na siebie.

Moje płuca piekły. Za stary byłem na bieganie. W zasadzie nigdy nie lubiłem biegać. Zawsze uważałem to za zbędny wysiłek. Chodziłem na siłownię i tam rzeźbiłem atletyczną sylwetkę.

Jakieś trzydzieści minut później byliśmy już w centrum miasta. Ze spuszczonymi głowami siedzieliśmy pod ścianą zatłoczonego dworca kolejowego. Bez pieniędzy, bez dokumentów, bez broni, bez planu i bez Dejva. Zmęczenie, strach i wściekłość buzowały w mojej czaszce.

– Czy dowiem się wreszcie co się tu do cholery dzieje?

– Okłamali was Szalony.

Mery nawet na mnie nie spojrzała, uniosła głowę ku górze, jakby w błękicie nieba miała napisane co ma mi przekazać.

– Nie ma granicy pięciuset. Znaczy się jest, ale nie taka jak myślicie. Po przekroczeniu bariery wracacie tam skąd przyszliście. Do czyśćca. Każde z was, bez wyjątku.

– Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześnie? Kłamałaś, mówiąc, że nie wiesz co się dzieje. I mam Ci teraz uwierzyć? – Anna wstała. Była wzburzona i zła.

– Twój brat nie chciał, żebyś się jeszcze bardziej bała. Chciał Cię chronić

– Więc Dejv wiedział?

– Tak. Powiedziałam mu co się może wydarzyć. Przygotowałam go. Dzięki temu jeszcze żyjecie.

– A kim ty jesteś, bo rozumiem, że nie jedną z nas? – zapytałem.

– Przysłał mnie Erin. Brat Jahrima. Podejrzewał, że jego brat od dawna wykorzystuje ludzi. Zwerbował mnie spośród grona mniejszych aniołów, od zawsze mieliśmy dobry kontakt, ufamy sobie. Dostałam to śmiertelne ciało i informację jak do was dotrzeć. Aby dać mi więcej czasu zaczął blokować wasze telefony.

– Zaraz. Nic z tego nie rozumiem. Przecież sam Stwórca nas przywrócił.

– Nikt, nawet anioły nie widziały nigdy oblicza stwórcy. To była jedna, wielka mistyfikacja. Od samego początku do końca. Cały ten Sąd Ostateczny. Naprawdę uważasz, że bycie bawidamkiem rozpustnikiem można otrzymać siedemdziesiąt siedem lat?

– A śmierć? Była tam, widziałem ją i czułem.

– Widziałeś to, co miałeś zobaczyć. Ludzie stworzyli sobie wizerunek śmierci jako zakapturzonej kostuchy. Czarny zadbał o to, żeby go odpowiednio odwzorować. Ma wielu pobocznych.

– Więc śmierć się nie pomyliła, zabierając mnie z tego świata?

– Oczywiście ,że nie. Ona jest nieomylna.

Zapadła cisza. Ja starałem się uporządkować sobie w głowie to co usłyszałem, tymczasem Anna nerwowo przechadzała się w jedną i drugą stronę.

– Ale po co? Po co to wszystko?

– Ciszej Ano, zwracasz na siebie niepotrzebną uwagę. Zastanawiałaś się kiedyś dokąd idą dusze, które odławiasz?

– Do czyśćca, do nieba? Nie wiem. Zależy.

– Podejrzewamy, że wysłałaś je wszystkie do piekła. Bez możliwości odkupienia win, na wieczną niewolę. Każdy z was nieświadomie działał dla szatana.

Te słowa prawie wyrwały mi serce. Stanął mi przed oczami widok roześmianej twarzy sześciolatka, któremu powiedziałem, że za chwilę trafi do mamy. Wysłałem Antka i pozostałych do piekła?

Wsiedliśmy w pociąg do Warszawy. Pierwszy raz podróżowałem na gapę. Głód pomieszany ze zmęczeniem, strachem, stresem plątał mi myśli i język. Anna płakała cicho. Chyba dopiero teraz zaczęła sobie zdawać sprawę, że z jej bratem mogło się stać coś złego.

Skoro czarny anioł zesłał na ziemię swoich strażników, żeby nas odłowili musiał już widzieć, że Erwin odkrył jego nielegalne działania. Potrzebował zlikwidować świadków i zatrzeć ślady, nim dowody zdrady trafią do Stwórcy.

Swoją drogą anioł współpracujący z diabłem, tego nawet ja, doświadczony pisarz bym nie wymyślił.

– Marto, a jakie zyski ma Jahrim, z tego, że wysyłamy dusze do piekła?

–Tego jeszcze nie udało się ustalić. Muszę dostarczyć was do Pana, żebyście zeznali o fałszywych osądach, o ponownym wysyłaniu was na ziemię i opisali cały ten chory proceder. Nie będzie to proste.

– Dlaczego?

– Bo oni wiedzą gdzie jest jedyny portal. Będą nas ścigać.

Koniec

Komentarze

Wydaje mi się, że nasza beta tego tekstu sprzed ponad miesiąca (będącego według Ciebie osobnym opowiadaniem) nadal trwa… Ponownie widzę usterki językowe (np.:

– Ciszej Ano, zwracasz na siebie niepotrzebną uwagę.

– Oczywiście ,że nie.

 Mama jest teraz w niebie i ty tez tam zaraz pójdziesz).

Dialogi także zapisane są błędnie.

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. 

Pecunia non olet

Cześć!

 

Logiczna i wciągająca historia, ze zwrotem akcji. Łatwo się czyta, widać lekkość pisania. Nie wiem, czy fragment może iść do biblioteki. Jeżeli tak, to bym polecił. Jeżeli nie, to chętnie przeczytałbym kolejną część z zakończeniem (mam nadzieję, że szczęśliwym).

 

Wyłapałem kilka literówek, brak spacji (lub o jedna za dużo) bądź fragmentów nieco wątpliwych stylistycznie. Chociażby to:

Chciałam Chciałem wtedy zapytać z kim właściwie przyszło nam się mierzyć, ale zanim zdążyłem Dejv był już daleko. Zostawiając Zostawił za sobą trzask łamanych gałęzi. Skoro w grę wchodziła jakaś kreda, miałem obawę, że to nie były to istoty ludzkie.

 

Kronosie, fragmenty nie mogą być rekomendowane do Biblioteki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jak masz zdania złożone takie jak to:

Niejaka śmierć, zawładnąwszy ciałem podrzędnego rabusia tępym nożem rozcięła mój brzuch w poprzek.

Wydawałem piątą powieść, która w mojej ocenie miała dać mi chwałę ostateczną.

 

To czynności takie jak rozcięła, w tym wypadku czym rozcięła, lub miała oddzielasz przecinkiem.

 

 

Na bakier się jest, chyba że mowa o berecie który się ma na bakier.

 

Jeśli bohater mówi (nawet do siebie) to zapisujesz jak dialog.

 

Zbędne są puste przestrzenie między akapitami.

 

 

– Kradł, oszukiwał i taki pies na baby był.

To ostatnie mnie tak rozbawiło, że zacząłem głośno rechotać. Gdyby on tylko wiedział jakie akcje odprawiałem już po jego śmierci!

 

Czemu anioły siedzą na ławie oskarżonych? zrobiły coś złego?

 

 

zły człowiek był,

 

Wszyscy pamiętamy słynną kwestię Lindy z “Psów”, jednak lepiej był ze mnie zły człowiek.

 

Dobra robi się nieciekawie, należałoby się obudzić.

Jak to wypowiedź, zapisz jak dialog, jak myśli, zapisz jak myśli. Teraz jest nieczytelne.

 

Po tym czasie przyszedł do mnie jeden z okutych w zbroje strażników i łamiącą się polszczyzną rzekł:

Łamiąca się może być drabinka. polszczyzna jest łamana. https://sjp.pl/%C5%82amany

 

Pomyśl o betowaniu tekstów, bo pomysł jest fajny, ale warsztat słaby,

Lożanka bezprenumeratowa

Pomyśl o betowaniu tekstów, bo pomysł jest fajny, ale warsztat słaby,

Ambush, ja napisałam, że tekst jest w trakcie bety, ale jak widać nic to nie dało, bo nieoczekiwanie trafił tutaj z masą błędów (?). 

Pecunia non olet

Prawdopodobnie i tak całość w niedługim czasie będzie musiała być wykasowana z portali, żeby wydawnictwo się nie rzucało. Każdy rozdział musi zostać poszerzony pięciokrotnie i książka gotowa. Wszystko się układa, a wam bardzo dziękuję. Dzięki czytelnikom mam motywację, żeby ukończyć pracę. Pozdrawiam serdecznie!

Autor ma ten przywilej, że świat, który stworzy należy do niego.

Wydaje mi się, że bez sensu korygować pojedyncze fragmenty, jak po ukończeniu można zapłacić profesjonaliście za wyeliminowanie błędów.

Autor ma ten przywilej, że świat, który stworzy należy do niego.

Nowa Fantastyka