- Opowiadanie: Ewelina - Po zmroku

Po zmroku

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Po zmroku

Poruszał się cicho po ścieżce wiedziony obłędną wonią. Zmrok był jego sprzymierzeńcem. W jasnym świetle dnia był kimś zupełnie zwyczajnym, jednak kiedy na świat opadała ciemność, ta zwyczajna warstwa poczynała pękać niczym krucha skorupka, a ze środka wypływała czysta żądza mordu.

Bezszelestnie wspiął się na wzgórze, na którym rzędem stały schludne chatki. A w chatkach…

Pociągnął nosem. Od zapachu zawirowało mu w głowie. Był kimś niezwykłym. Łowcą. Bestią.

Wyciągnął szyję ku smolistemu niebu. Miał ochotę wyć. Jednak jeszcze nie teraz. Teraz powinien być cicho… Przed nim długa noc.

 

 

***

Godzisław otworzył oczy i od razu poczuł ten smród. Wpadał przez okno z bezlitosnym światłem poranka.

– Do licha!

Bo-bo poderwał łeb i popatrzył na niego z zainteresowaniem i nadzieją, być może na coś do jedzenia.

– Co wywalasz ślepia?!

Pies postawił uszy, otworzył szeroko pysk, zupełnie jakby się uśmiechał i kłapnął zębami.

Godek stoczył się z siennika, upadając z łomotem po stronie, po której powinny leżeć buty. Jęknął przeciągle. Butów nie było. Sześć kubków do piwa stało w równiutkim rządku pod ścianą, pieczołowicie osuszonych.

Wciągnął smród zwietrzałego alkoholu i poczuł w żołądku jakby coś żywego – coś, co posuwało się gwałtownie to w górę, to w dół. Przede wszystkim jednak w górę. Zmarszczył nos i szybko odwrócił głowę. Strzała potwornego bólu przeszyła mu czaszkę i stwierdził, że ma naprawdę dosyć.

Do diabła, czy to zawsze musi się tak kończyć?

Daj spokój, Godek, pomyślał. Ból głowy to najmniejszy problem. Wiesz o tym?

– Mam nadzieję, że nie – powiedział głosem niepewnym i lekko zachrypniętym. – Mam nadzieję, że tym razem nie. Proszę, żebym miał rację.

Ale jednocześnie czuł smród wsączający się przez okno i bardziej niż czegokolwiek innego był pewien, że kac i tym razem nie ograniczy się do mdłości.

Pies szczeknął wesoło. W głowie Godka ten dźwięk urósł do jazgotu, jaki mogłoby wydać stado wygłodniałych bestii na widok srebrnego talerza księżyca w pełni.

Bestii… Godek zadrżał, na co Bo-bo ponownie szczeknął.

– Cicho! – sapnął. Podciągnął się na łokciach, po czym, mniej więcej prosto usiadł. – Powinienem cię ukatrupić! Przysięgam, że kiedyś to zrobię. Przywiążę cię do konia i zataszczę do Zielonego Boru. Wiesz, co znajduje się w Zielonym Borze? Duże, otoczone kamieniami ognisko, w którym robi się krzywdę takim beznadziejnym pchlarzom jak ty. Smaży się ich, wiedziałeś o tym?

Pies machnął ogonem i zaszczekał.

Godek wciągnął kalesony. Na bosaka poczłapał do wyjścia. Bo-bo zerwał się z siennika i podreptał za nim radośnie. Z pyska zwisał mu język, z którego cienkimi nitkami skapywała ślina, troszeczkę na boki, ale głównie na klepisko.

– Głupi kundel. – Godek otworzył drzwi i wytoczył się na podwórko. Promienie słońca przywitały go wesoło, na co zmrużył gwałtownie oczy i westchnął. Wydało mu się, że wciąga przez nos roztopione masło. Ludzkości nie ratował najmniejszy nawet wiaterek.

Może to dobrze, pomyślał, niemal trzeźwo. Nie poniesie smrodu dalej. Popatrzył kątem oka na wierzchołek rozciągającego się po prawej wzgórza, gdzie w schludnych chatkach magik Oraf produkował dla króla tordów. Były to włochate, smrodliwe stwory i służyły władcy do wyładowywania złości. Produkowane dość regularnie, zawsze po sztuk dwadzieścia, wywożone były do zamku, z którego wkrótce potem przychodziło nowe zamówienie, ponieważ od wielu tygodni król cierpiał na nerwicę.

Godek bał się spojrzeć na wzgórze wprost. Obawiał się, że ktoś mógłby to zobaczyć. Będzie omijał to miejsce wzrokiem i udawał, że nie wie, o co chodzi.

Usłyszał w oddali gwizd. Wzniósł oczy do nieba i zacisnął szczęki. Poranny apel na wzgórzu rozpoczynał się od skrupulatnego liczenia jednostek. Nie zawsze tak było, ale stało się codziennością, odkąd jednostki zaczęły magikowi regularnie znikać.

Godek nie czuł się winny, ale trochę go to przerażało. Wielokrotnie, leżąc z bólem głowy na zapchlonym sienniku i usiłując przeżyć, próbował wyobrazić sobie, co takiego go spotka, kiedy Orafowi uda się wreszcie znaleźć winnego. Ale tak potwornym obrazom jego skacowany umysł nie potrafił podołać. Nie było to nic miłego, i tyle.

Sapnął i zgarbił się nieco. Oczyma wyobraźni widział magika jak z wyciągniętą ręką, każdego pukając w czubek łba, przesuwa się wzdłuż mocno uszczuplonego w ostatnim czasie szeregu.

Jeden tord, dwa tordy, trzy tordy…

Po dłuższej chwili, co przyjął bez specjalnego zdziwienia, usłyszał kolejny gwizd, ostry, brzmiący niemal jak wrzask wściekłości.

Jednego brakowało. Oczywiście; Godzisława bolała głowa, więc jednego musiało brakować.

Przewrócił oczami i z pewnym ociąganiem ruszył na poszukiwanie zguby.

 

 

 

Wśród mieszkańców krążyła historia, jakoby w Starym Borze czaił się potwór. Jako ofiary upatrzył sobie tordów (póki co – szeptano po karczmach z trwogą) i pomimo straży, a z czasem nawet i zaklęć, zakradał się do chaty magika i porywał biedne smrodliwe stwory. Mówiło się o śladach szponów pozostawionych na ścieżce wiodącej na wzgórze oraz o kępkach czarnej sierści, które po porwaniach Oraf zbierał skrupulatnie z krzaczków, a następnie za pomocą magii usiłował dojść, do kogo należą. Rzecz jasna w dzień magik mógł być spokojny o bezpieczeństwo swego inwentarza, jednak po zmroku…

Kiedy zasłyszał tę opowieść, Godek pogratulował bestii sprytu, a jednocześnie nie mógł się nadziwić, że poluje na tordy, podczas gdy okolicznym powietrzem jędrną piersią oddycha tyle niewiast… Nie… Nie, nie nie! W ogóle nie powinien tak myśleć! Do licha, nie powinien pić! Pewnego dnia, a raczej nocy, coś pójdzie nie tak i będzie miał gorzej niż kłopoty. Musi przestać żłopać, skończyć z tym, zanim będzie za późno! Tak, tak, bo kiedy Godek osuwał się w królestwo piwnej piany, rodziła się bestia, tak jak wilkołak rodzi się o północy, kiedy na niebie radośnie wisi księżyc w pełni.

Popijał z kufla i głęboko zastanawiał się nad swoim postanowieniem. Po trzech kolejkach doszedł do wniosku, że wcale nie jest tak źle. Przynajmniej potwora szuka tylko magik. Potem raz jeszcze wszystko przemyślał i uznał, że słowo „tylko" jednak nie jest odpowiednim wyrażeniem. Westchnął i zamówił kolejny kufel, bo biednemu myśli tak zapętliły się w głowie, że sam już nie był pewien, która z nich jest słuszna, a która nie. A potem obudził się na swoim miejscami powycieranym sienniku, z rzędem osuszonych kubeczków pod ścianą i przeraźliwym smrodem za oknem…

 

 

 

Nad krzakami za chatą unosiło się stado much. Godek ruszył w tamtą stronę, aby zerknąć, co mają na śniadanie. Jakby nie wiedział…

Bo-bo podreptał za nim. Ślina skapywała mu z pyska w obłędnych dawkach.

– To nie dla ciebie, ty pchlarzu – powiedział Godek, przedzierając się przez zarośla i krzywiąc pod wpływem coraz bardziej gęstego smrodu. Tordy rozkładały się szybko, co było sprawką zaklęć. Król nie miał ochoty zajmować się ich zwłokami. W karczmie powiadano, że w pobliżu zamku znajduje się głęboki dół, do którego strażnicy wrzucają tych smrodliwych nieszczęśników zaraz po spotkaniu ze znerwicowanym władcą, a wszelki ślad, włączając zapaszek, znika wraz z nadejściem świtu.

Godek bardzo się z tego ostatniego cieszył. Pochylił się nad resztkami torda i przyjrzał im się uważnie. Na jego oczach kosteczki stwora, których nawet nie zdążyły porządnie obgryźć robaki, zaczęły się kruszyć i czernieć, z każdą chwilą coraz bardziej przypominając ziemię. Naraz muchy poderwały się i poczęły krążyć, nieco zdezorientowane.

Godek ostrożnie pociągnął nosem. W dalszym ciągu nie było wiatru i smród rozkładu unosił się w powietrzu, jednak wydało mu się, że i zapach powoli zaczyna sam z siebie znikać.

– Widzisz, Bo-bo? – powiedział zadowolony. – I po strachu.

Pochylił się, żeby poklepać psa po kościstym ciele, kiedy naraz dojrzał u stóp szklaną żółtą kulkę. Jednocześnie na ścieżce w oddali rozbrzmiał tętent kopyt.

Godek kręcił głową, zerkając raz w kierunku ścieżki, a raz na szkiełko. Niemal kojarzył, co to może oznaczać, jednak otępiały po nocy pełnej przygód w karczmie, nie mógł tego znaczenia uchwycić. Było w tym coś ostatecznego i w końcu by do tego doszedł, jednak tętent kopyt wzmógł się i zza chaty wyjechał magik Oraf w towarzystwie dwóch strażników. Zatrzymał się gwałtownie pośrodku polanki, wyraźnie zdenerwowany.

Nie, pomyślał Godek i cofnął się ostrożnie. Zdenerwowany to nie jest odpowiednie słowo.

Magik wykrzywił twarz w paskudnym grymasie.

– Brać go! – wrzasnął, na co strażnicy nie pozostali głusi. Zeskoczyli z koni, dopadli do Godka i przewrócili, przyciskając mu kolanami klatkę, chociaż w oszołomieniu zdołał zaledwie rozdziawić usta. Związali go sprawnie sznurem i powlekli w stronę Orafa.

– Ty… – Magik pochylił się w siodle, błyskając na Godka białkami. – Ty… – Przełknął głośno ślinę, najwyraźniej dławiąc się przekleństwami, jakie cisnęły mu się na usta. – Ty niedobry! – wyrzucił z siebie w końcu. Sapnął, wyprostował się, przymykając oczy. – Raz. Dwa. Trzy…

Godek w skupieniu obserwował purpurowe policzki magika, raz po raz wydymające się od gwałtownie wciąganego powietrza. Zmarszczył brwi i właśnie rozważał, czy powinien przejąć się tą jawną obrazą, ale kiedy opuścił wzrok, dojrzał wyraz twarzy strażnika i szybko doszedł do wniosku, że ma w tej chwili większe problemy.

Oraf tymczasem doliczył do dziesięciu. Otworzył oczy i, nieco już uspokojony, westchnął przeciągle. Popatrzył na Godka z wysoko uniesioną brodą.

– Ostatnim razem do króla pojechało czternastu tordów – powiedział. – Czternastu! – Rzucił Godkowi wściekłe spojrzenie, ponownie nabrał powietrza i odsapnął. – Król był niepocieszony. Teraz z nim gorzej, a ja mam znowu tylko czternastu. Obawiam się, że ta liczba nie pomoże ulżyć królowi w gniewie. Dlatego pojedziesz z nimi.

Godek stęknął.

– Ale…

– Zamknąć się!

Godek się zamknął. Magik popatrzył na ziemię za jego plecami, skąd dochodziły jeszcze resztki smrodu. Skinął na strażnika. Strażnik na moment zniknął Godkowi z pola widzenia. Po chwili wrócił i podał magikowi szklaną kulkę.

Oraf wziął ją ostrożnie w palce, skrzywił się, po czym, uprzednio wytarłszy ją w połę szaty, schował do kieszeni.

– Tak – mruknął i znów popatrzył na Godka. – Tordy będą wdzięczne. Nienawidziły zżerać tych kulek. Musiałem im… – Przymknął oczy i zadygotał z obrzydzenia.

Godek stwierdził, że to dobry moment.

– Ale…

– Cicho! Tyyyy… – magik wyraźnie szukał odpowiedniego słowa. – Nieważne. Wydaje ci się, że jesteś sprytny. Jednak wielu rzeczy jeszcze powinieneś się nauczyć. Oczywiście gdybyś mógł, ale nie zdążysz, bowiem…

– Jadę do króla – wtrącił Godek.

– Właśnie.

– Ale…

– Cicho! – sapnął magik. – Dobrze wiem, co dzieje się z tobą po zmroku. Wiedziałem, że doczekam dnia, kiedy będę mógł położyć temu kres. – Wyciągnął dłoń w stronę Godka, przymknął w skupieniu oczy i zanim ten zdążył zaprotestować, wyrzucił z siebie formułkę.

Naraz wszystko znikło.

 

 

Godek zamrugał i stwierdził, że nic nie widzi. W oddali słyszał jęki, od czasu do czasu przerywane pochlipywaniem. Znajomy zapach tordów podpowiedział mu, z czyim towarzystwem dzieli smoliście czarną przestrzeń. Po chwili dobiegło go dudnienie i chrobot klucza. Naraz drzwi rozwarły się, wpuszczając światło i Godek zobaczył króla.

Nie wygląda najlepiej, pomyślał, przełykając z wysiłkiem ślinę.

 

 

 

***

Poruszał się cicho po ścieżce wiedziony obłędną wonią. Zmrok był jego sprzymierzeńcem. W jasnym świetle dnia był kimś zupełnie zwyczajnym, jednak kiedy na świat opadała ciemność, ta zwyczajna warstwa poczynała pękać niczym krucha skorupka, a ze środka wypływała czysta żądza mordu.

Bezszelestnie wspiął się na wzgórze, na którym rzędem stały schludne chatki. A w chatkach…

Pociągnął nosem. Od zapachu zawirowało mu we łbie. Był kimś niezwykłym, był bestią.

Bo-bo wyciągnął szyję w kierunku czarnego nieba. Miał ochotę wyć. Jednak jeszcze nie teraz. Teraz musi być cicho… PAN znów stracił nad nim kontrolę, PAN nie zdoła go powstrzymać. To będzie długa noc.

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

"W jasnym świetle dnia był kimś zupełnie zwyczajnym. Jednak kiedy na świat opadała ciemność, a mieszkańcy Starego Boru spływali do karczm, ta zwyczajna warstwa poczynała pękać niczym krucha skorupka. Ze środka zaś wypływała czysta żądza mordu." Zdania nie powinny się tak zaczynać, chyba, że to pasuje do kontekstu. Tutaj nie pasuje, zaburza rytm wypowiedzi.

"Pies postawił uszy, otworzył szeroko pysk, zupełnie jakby się uśmiechał, i kłapnął zębami." Przecinka przed "i" się zazwyczaj nie stawia.

"Sześć kubków od piwa stało w równiutkim rządku pod ścianą, pieczołowicie osuszonych." Chyba ten przyimek nieodpowiedni.

"Zapewne za domowe zapasy zabrał się, kiedy wyszedł z karczmy, czy też raczej - sądząc po tym, jak głęboką czernią osnuł się ten fragment jego życiorysu - kiedy go stamtąd wynieśli." Na jaką cholerę ta inwersja?

"Pies zerwał się z siennika i podreptał za nim radośnie. Z pyska zwisał mu język, z którego cienkimi nitkami skapywała ślina. Troszeczkę na boki, ale głównie na klepisko. Otworzył drzwi i wytoczył się na podwórko." Z kontekstu wynika jakoby zrobił to pies. Problem z podmiotem.

"Nad krzakami na tyłach unosiło się stado much."  Na jakich kurna tyłach?

"Po chwili dobiegło go dudnienie, szczęk przekręcanego klucza i naraz trzeszczenie rozwierających się drzwi, zza których wpadło światło, a wraz z nim zjawiła się sylwetka króla." Proponuję to zdanie przeczytać sobie na głos.

"Nie wygląda najlepiej, pomyślał Godek, i przełknął z wysiłkiem." Co przełknął?

To opowiadanie wygląda na strasznie niedopracowane; pewnie nie "odleżało" przynajmniej kilku dni. Te rzeczy, które wymieniłem odbierały przyjemność z czytania; pomysł był dobry (zakończenie też), tylko forma słaba.

Dziękuję bardzo. Zaraz popoprawiam :) Niestety, nie wszystkie potknięcia jestem w stanie wyłapać sama, dlatego jeszcze raz dziękuję.

Rewelka! Bardzo mi się podobało. Czytało się dobrze, końcówka świetna. Pozdr.

Bardzo przyjemny tekst, klimatyczny, z fajnym pomysłem.

Pozdrawiam.

Dziękuję ślicznie za komentarze :)

Nowa Fantastyka