
Serdeczne podziękowania dla Folana, Radka, Edwarda Pitowskiego i BosmanMata.
Zeitklauer – niem. złodziej czasu
Serdeczne podziękowania dla Folana, Radka, Edwarda Pitowskiego i BosmanMata.
Zeitklauer – niem. złodziej czasu
Przemykali bocznymi uliczkami, stale się rozglądając. Nie mówili przy tym ani słowa. Bezksiężycowa noc, przyjaciółka ludzi fachu, czuwała nad swoimi, bo ani policjant, ani nawet stróż nie napatoczyli się po drodze.
Ernest, jako ostatni z czwórki, zamykał pochód. Takie było jego miejsce w grupie, wyznaczone doświadczeniem, a raczej jego brakiem. Choć nie był już młody, to po raz pierwszy szedł w sztafecie na włamanie.
Po drodze do dzielnicy willowej złodzieje minęli witrynę warsztatu zegarmistrzowskiego. Ernest dostrzegł kątem oka sporych rozmiarów zegarki kieszonkowe, ustawione w równym rzędzie. Przystanął na chwilę i obrzucił aparaty wzrokiem. Pod jednym z nich widniało hasło reklamowe:
Zeitklauer, jeśli czasu wciąż za mało.
Uwagę Ernesta zwrócił odstający od prawej górnej części koperty przycisk, inkrustowany drogocennymi kamieniami. Nigdy wcześniej nie widział zegarka z czymś takim…
Cios „z liścia” był tak mocny, że aż zadźwięczał, a normalnie Kosmaty bił lekko, by tylko dać odczuć.
– Czego się zatrzymujesz? – syknął.
Ernest podreptał posłusznie, chyląc głowę. Uderzenie nie było przyjemne, ale rozumiał swojego przewodnika po fachu złodziejskim. Kto wprowadzał nowicjusza do sztafety, ten ryzykował też swoim honorem. A idący przodem Czarny i Kręty to były nie lada machciki, cieszące się na mieście znacznym respektem.
Niebawem dotarli przed okazałą willę. Kompani po rozeznaniu terenu i zajęciu się okolicznymi latarniami, przesadzali się kolejno przez ogrodzenie. Ernest ślęczał na rogu ulicy, marznąc i wypatrując patroli. Nie mógł przestać myśleć o haśle reklamowym zegarka. Przecież czas dla każdego płynął tak samo…
Sztafetowcy wrócili po trzech kwadransach, z tobołkami w rękach. Byli wyraźnie zadowoleni. Czarny po zeskoczeniu na chodnik poklepał kieszenie – najpierw spodni, potem płaszcza, jakby w podzięce. Ernest przyjął to z radością – nie tylko ich nie złapano, ale jeszcze wracali z fantami. Udany skok dobrze wróżył na resztę nocy.
Wracali inną trasą, więc nowicjusz nie zobaczył sklepu po raz drugi. Mimo tego nie mógł się otrząsnąć z myśli o nim. Miał wrażenie, jakby widział go kiedyś i na długo o tym zapomniał. Gdy kompani z przodu nieco się wysforowali, szepnął do Kosmatego:
– Tamte zegarki…
– Nie! – syknął jego mistrz, choć zwykle dość cierpliwie tłumaczył zasady fachu. Po czym zerknął z ukosa i szepnął:
– Dziwne, że w ogóle je widziałeś.
Jego głos i wzrok zdradzały irytację, choć jeszcze przed chwilą cieszył się z udanego skoku.
– Jak to? – szepnął Ernest, trochę za głośno.
Czarny, przywódca grupy, obrócił się i zamachał gniewnie ręką, nakazując ciszę. Była to trudna sztuka, bo każdy już obracał w głowie trunki, pęta kiełbasy, miłe panie z wiadomych przybytków. Nawet Ernest mógł się rozmarzyć, choć jego udział w łupie jako jedyny wydany został w monetach.
Szli szybkim krokiem, bo musieli zdążyć przed świtem, kiedy wschodziło czujne oko słońca.
W mieszkaniu wiało chłodem, a w powietrzu czuć było wilgoć. Kosmaty od razu wziął się do zasłaniania okna kocem. Dobra melina była jak skarb i należało być ostrożnym, by jej nie wydać. Zapalanie świeczek przypadło Ernestowi, a pozostali dwaj rozstawiali kieliszki i prowiant – czerstwy chleb, ser, tłustą szynkę, nieco kiełbasy, kawałek słoniny, ogórki kwaszone. Ucztę dopełniał prawdziwy rarytas jak z hrabiowskiego stołu – słoik w połowie pełen musztardy.
Kręty przysiadł na wyrku, sięgnął po bandżolę i zaczął brzdękać. Zanucił, celowo fałszując, piosenkę znaną wszystkim:
Nie czekaj mnie, kochana
W bezksiężycową noc
Dopiero wrócę z rana
A skarbów będzie moc.
– Siadaj kamrat, potem będzie śpiewanie! – rzucił Czarny, grożąc przy tym żartobliwie palcem.
Usiedli wokół zastawionego stołu. Ernest siedział naprzeciw Czarnego i Krętego. W migoczącym świetle ich twarze zdawały się Ernestowi przerażające. Czarnego, niemal kwadratowa, ze szramą biegnącą przez policzek. Krętego, pociągła i arystokratyczna przypominała maskę, bo nigdy nie drgał na niej żaden mięsień.
Jednak gdy Czarny chwycił butelkę gorzałki i z szerokim uśmiechem zaczął nalewać do kieliszków, stał się jakby mniej groźny.
– Zarobiliśmy, a jak! – krzyknął triumfalnie. Potem podniósł kieliszek i wbił wzrok w Ernesta:
– Zobaczysz, młody, trochę postoisz, to w końcu ciebie wezmą do środka… – Ton Czarnego był przyjazny, niemal przepraszający.
– Potem cię ochrzczą, nie będziesz już miał frajerskiego imienia, tylko fachowe – dodał poważnie Kręty. – E-Ernest… – wypowiedział imię powoli, z nutą drwiny.
– A potem pójdę siedzieć? – spytał Ernest, siląc się na cwaniacki ton. Czarny zarechotał, klepiąc się po udach.
– Pójdziesz, a jak! I to nie raz! – odparł szczerząc wybrakowane zęby. – Zdrowie! Za tych, co za kratkami.
Wypili. Przy wychylaniu gorzałki Ernest zerknął kątem oka na Kosmatego. Ten wydawał się zadowolony z podopiecznego. Po chwili starszy złodziej wtrącił się, jakby chcąc uwolnić Ernesta od ciężaru rozmowy ze sztamiakami:
– A ty mów, Czarny, jak w mamrze tym razem było, bo nie pogadaliśmy dobrze, odkąd wyszedłeś.
– Rok nie wyrok – rzucił Czarny, polewając znowu. – Już wszystko mówię. Gorsze czasy, niestety, nadeszły. Strażnicy pilni, zjeżeni, brać nie chcą, dawno nikt nie uciekł.
– Co za czasy! – jęknął Kosmaty.
Gdy Czarny snuł swoją opowieść, Ernest spojrzał na zasłonięte okno. Znowu wrócił myślami do zegarków. Wyglądały na solidne i zarazem misternie wykonane. Przy tym leżały na wyciągnięcie ręki, za szkłem, bez kraty. Zupełnie, jakby ktoś nie bał się kradzieży…
– A ty co? – spytał Kręty, wytrącając nowicjusza z zamyślenia. – Rozmarzył się?
– A nic. – Ernest miał nadzieję, że to skończy temat.
– Coś miałeś zamiar powiedzieć, a my chętnie posłuchamy – w głosie sztamiaka wybrzmiało ni to dowcipem, ni to groźbą. Kręty mówił cicho i mało, ale jak otwierał usta, to jakimś sposobem inni złodzieje milknęli.
– Zegarki… – zaczął cicho Ernest. Kosmaty skrzywił się, a Czarny bez pardonu wszedł mu w słowo:
– Nie dla każdego! – zawyrokował.
Powiedziawszy to, weteran fachu złodziejskiego spojrzał Ernestowi prosto w oczy i chwilę milczał. Potem odezwał się tonem mędrca:
– Słuchaj uważnie, szczawik, bo będzie ważne. Każdy ma ambicje, jak zaczyna. Ale trzeba się trzymać swoich i znać swoje miejsce. Ja sam wiele domów obrobiłem, zanim mnie w ogóle ochrzczono. Ja wiem, że wchodzisz późno do sztamy, bo robiłeś sam na siebie. Ale musisz odczekać swoje, jak każdy.
Ernest nie wiedział, co na to odpowiedzieć, ale rozmowa zaraz wróciła do opowieści więziennych. Stukały kieliszki, wybrzmiewał śmiech, a nowicjusz nie mógł przestać myśleć o tym osobliwym zakładzie zegarmistrzowskim.
Ernest obudził się wcześnie rano i zlustrował pomieszczenie. Jego kompani chrapali w najlepsze. Melina, widziana rano, wzbudziła w nim odrazę. Powietrze było gęste od zapachu brudu, dymu i resztek jedzenia. Nagle uderzyła go myśl, że jest nie tam, gdzie trzeba. Naszło go wspomnienie z dzieciństwa:
Babcia wyszarpnęła mu drewnianego konika z rąk, tak mocno, że zabolało. Pogroziła palcem i odezwała się, głosem, na dźwięk którego Ernest zawsze stawał jak wryty:
– Nie wolno kraść!
Oddała zabawkę młodszemu bratu i pogładziła go czule po głowie. Ernest poczuł, jak oblewa go wstyd.
Zadrżał, a potem chwilę szarpał się z myślami. Korciło go, by po prostu obrócić się na pięcie i wyjść. Za drzwiami czekał szeroki świat.
Nie, nie czekał, poprawił samego siebie Ernest. Czekał chłód, głód i pogarda, żebranie o pracę i kromkę chleba, o nocleg przy piecu albo pod schodami.
Kim będzie, jeśli porzuci braci po fachu? Bez Kosmatego byłby nikim. Sierotą, niedoszłym grawernikiem, potem złodziejem dworcowym i targowym, raz już więzionym.
Nie, nie tędy droga, pomyślał. Musiał tylko udowodnić kamratom, że jest kimś więcej, niż tylko gapą, nadającym się do stania na czujce. Ernest wiedział, że groźny ani silny w żadnej mierze nie był. Mógł się jednak pochwalić sprytem, do tego był metodyczny i spostrzegawczy. Musiał to tylko wykazać. Nie miał ochoty czekać latami na chrzest i przyjęcie do kompanii na równych prawach. Jak przyniesie w ręku złoty albo chociaż srebrny zegarek, to tylko na tym zyska.
Powiedział sobie, że wróci za godzinę. Wyciągnął też z kamizelki Kosmatego zegarek kieszonkowy – oczywiście zamierzał tylko go pożyczyć.
Oporządził się, jak mógł najlepiej, czyli strzepał okruchy chleba z wyświechtanej kamizelki, zagryzł ogórkiem dla zabicia smaku gorzałki, wytarł błoto z butów o strzępy gazety, która walała się po podłodze, i wyszedł.
Poszedł wczorajszymi śladami, ale nie był tak zorientowany w mieście, jak Kręty, i kilka razy gubił drogę. Po drodze szczekały na niego psy, a ludzie zerkali nieufnie. Mijany dozorca zaprzestał sprzątania ulicy i długo patrzył za Ernestem podejrzliwie, opierając się na miotle.
Gdy dotarł na miejsce, najpierw stanął za węgłem, obserwując warsztat. Dopiero w świetle dnia zobaczył go w całej okazałości. Nad potężnym, kamiennym gzymsem pięła się licha, drewniana nadbudówka. Na rogu budynku szczerzył zęby kamienny gargulec – Ernesta zdziwiło, że wieczorem nie zwrócił na niego uwagi. Częściowo wypukłe imitacje greckich kolumn okalały mosiężne drzwi z płaskorzeźbą pyska niedźwiedzia. Złodziej nie znał się na architekturze, ale nawet bez fachowej wiedzy dostrzegał, że elementy budowli w żaden sposób nie pasowały do siebie.
W środku paliło się światło. Ernest zbliżył się wolnym krokiem, cały czas wypatrując właściciela. Dojrzał go na tle gabloty pełnej zegarków. Wąsaty, łysy mężczyzna ślęczał przy stole i dłubał w czasomierzu, zupełnie pochłonięty pracą.
Ernest stał tak dłuższą chwilę, ważąc sprawę w głowie. Ulicą nikt nie szedł, ale było też prawie popołudnie, frajerska godzina, niesprzyjająca ludziom fachu. Skok na warsztat, którego właściciel siedział w środku, zakrawał na głupotę. Co gorsza, wąsacz mógł być uzbrojony.
Z drugiej strony, mistrz był całkowicie pochłonięty pracą. A przy rogu budynku rósł wysoki jawor, który zakrywał część ściany przy rynnie.
Złodziej postanowił działać, choćby nawet po to, by się rozejrzeć po poddaszu. Musiał w końcu wrócić do kamratów, a nie chciał wracać z pustymi rękami.
Przeszedł na drugą stronę ulicy, minął warsztat szybkim krokiem i zawrócił tuż za nim. Przycupnął za drzewem i rozejrzał się – nie widział ani przechodniów, ani twarzy w oknach. Z warsztatu słyszał piłowanie – a więc właściciel cały czas siedział przy blacie.
Wziął głęboki wdech, usiłując opanować strach. Lewą nogą zaparł się o ścianę, a lewą ręką chwycił rynnę i podciągnął się. Prawą nogę oparł na pniu drzewa. Wyczuł gzyms prawą ręką, ale był śliski od deszczu i zbyt krótki. Złapał rynnę drugą ręką, ale ta zaskrzypiała przeciągle. Piłowanie, dochodzące ze środka warsztatu, ustało.
– Ktoś tam jest? – usłyszał Ernest. Jego serce zaczęło bić jak młot. Przeniósł wzrok na gargulca, i przez chwilę zamarł, wpatrując się w starannie wyrzeźbione żebra, wyraźnie zarysowane przeguby rąk, kolana z wystającymi rzepkami. Kto, do kata, tak się starał dla głupiej ozdóbki?
Złapał skrzydło gargulca. Już miał się podciągnąć, gdy ręką ześlizgnęła i spadł w krzaki obok budynku. Przez chwilę myślał, że skrzydło odłamało się, ale gargulec wisiał nad nim, cały i zdrowy. Ernest przyrzekłby, że przed upadkiem poczuł, jak skrzydło się porusza…
Drzwi warsztatu zaskrzypiały, a Ernest skoczył do schodków piwnicznych. Krzak zasłaniał go od strony drzwi – modlił się, żeby to wystarczyło. Zobaczył w otwartych drzwiach sylwetkę właściciela.
Nagle zauważył, że do drzwi warsztatu podbiega jegomość w rozchełstanej koszuli i niedopiętym surducie. Sznurowadła latały luźno wokół butów. Trzymał też w ręku zegarek z charakterystycznym przyciskiem.
– Panie Stadziński, witam serdecznie – powiedział właściciel z progu, obracając głowę w stronę klienta. Ernest odetchnął z ulgą.
– Mistrzu, przepraszam za pośpiech, ale mam ważne spotkanie, a zegarek nie działa – wyrzucił z siebie klient, ciężko dysząc.
– Kiedy spotkanie?
– Cztery godziny temu – jęknął klient.
– Czyli świeża sprawa, nic trudnego.
Drzwi zamknęły się za klientem, a na karku złodzieja zjeżył się włos. Przez chwilę trawił w sobie te słowa. Doszło do niego, albo właściciel jest wariatem, albo hasło reklamowe zegarka, który widział poprzedniego wieczoru, nie było tylko grą słów.
Stadziński wyszedł po niecałym kwadransie i bez chwili wahania ruszył ku głównej ulicy. Cały czas patrzył na aparat, nie obrzucając Ernesta nawet przelotnym spojrzeniem. Złodziej podążał krok w krok za nim.
Wyszli na szeroką aleję, która o tej porze była już mocno zatłoczona. Stadziński, przechodząc obok dwóch rosłych młodzieńców, trącił jednego z nich ramieniem.
– Ty, uważaj lepiej – warknął potrącony. Wtedy zauważył aparat w ręku i zrobił krok w kierunku Stadzińskiego. Właściciel zbladł jak płótno.
Ernest doskoczył do drugiego młodziaka, złapał go od tyłu za ramię i szepnął do ucha:
– Kolego, ten z zegarkiem to nie byle frajer, to kuzyn szwagra Tuszki…
Imię jednego z bardziej okrutnych zakapiorów nie zrobiło odpowiedniego wrażenia. Cwaniak spojrzał Ernestowi prosto w oczy, wyciągając ręce z kieszeni.
– A ja znam Tuszkę – odparł, a jego oblicze wykrzywił uśmieszek. Drugi cwaniak zostawił Stadzińskiego w spokoju i stanął obok dysputantów.
– Należy się trzy złote za zawracanie głowy – zawyrokował. – A zaraz będzie więcej.
Było ich dwóch, zapewne mieli noże po kieszeniach. Trzy jednozłotówki zaraz zmieniły właściciela. Ernest ruszył szybkim krokiem, słysząc jeszcze, jak cwaniaki szepczą między sobą:
– Patrz, i jeszcze zarobiliśmy.
– A czemu nie mogliśmy go bić?
Nie zwrócił na to uwagi, spiesząc się, by nadrobić dystans do właściciela zegarka. Ten podszedł do przejścia dla pieszych, nie rozejrzał się i już miał wejść prosto pod koła nadjeżdżającego samochodu.
Ernest rzucił się i w ostatniej chwili chwycił poczciwca za ramię. Samochód przejechał tuż przed jego nosem. Stadziński wzdrygnął się, a zegarek wyleciał z ręki. Złodziej ledwo zdołał go złapać, ratując przed uderzeniem o zabłocony bruk.
– Och, dziękuję panu – wyrzucił z siebie mężczyzna, zupełnie już skołowany.
– Piękny – powiedział powoli i z namaszczeniem Ernest.
Przełożył go do drugiej ręki, trzymając pod światło. Nagle spojrzał Stadzińskiemu prosto w oczy, i zapytał głośno i natarczywie:
– To prezent? Dla kobiety?
– Nie… nie, to mój – odparł przerażony Stadziński. Ernest podał mu zegarek w zamkniętej dłoni.
Ten schował zegarek Kosmatego do kieszeni, przez podobną wielkość i wagę nie zauważając podmiany, podziękował wylewnie i ruszył na przegapione spotkanie.
– Miłego – szepnął zadowolony Ernest za roztargnionym jegomościem. Odszedł przecznicę dalej i usiadł na ławce pośrodku skwerku. Powoli, jakby bojąc się go, wyciągnął zegarek z kieszeni. Srebrny korpus czasomierza skrzył się w promieniach słońca.
Ernest odwrócił go w rękach i spojrzał na tył koperty. Ozdobnym grawerunkiem wyryta była nazwa:
Zwinkelmeyer
Niżej widniał licznik z podpisem „dług”. Wskazówka skierowana była na cyfrę jeden.
Ernest rozejrzał się wokół siebie. Na ławce obok siedziała para staruszków – kobieta sypała okruszki stadu gołębi, skupionej przy jej butach. Przez skwer przechodziła grupka roześmianych studentów, dalej straganiarka zachwalała szynki i półtuszki.
Poczuł się dziwnie obco, jakby nowy nabytek stawiał go dalej od spraw zwykłych ludzi – dalej nawet, niż fach złodziejski.
Wrócił na skrzyżowanie nieopodal osobliwego zakładu. Wyjął Zwinkelmeyera i zaczął ważyć w dłoni. Aparat przyjemnie ciążył, dawał poczucie solidności i pewności. Kto wie, może poszczęści mu się drugi raz?
Wtedy ktoś zagwizdał za jego plecami. Odwrócił się i zobaczył Kosmatego.
– Ładny sikor – Mistrz silił się na humor, ale widać było, że tak naprawdę nie jest mu do śmiechu.
Ernest poczuł się nagle niewymownie głupio, jak uczeń, który dał się przyłapać na wagarach. Cała sprawa wydawała mu się teraz głupim mirażem, dla którego zostawił kompanów…
Sztamiak podszedł do niego i zbladł, widząc przycisk na kopercie.
– Żeż ty, cholera… – warknął. – Ty naprawdę go zwędziłeś… – Zawiesił głos, patrząc z mieszaniną grozy i zdziwienia na aparat.
Ernest milczał, czekając na reprymendę. Ale Kosmaty spojrzał mu prosto w oczy:
– Nie wiesz, co robisz. Jeden z nas się spalił na tym – Przez agresję w głosie przebijało coś na rodzaj troski.
– Wpadł? – spytał Ernest, zastanawiając się, czy kompan nie zmyśla na poczekaniu.
Kosmaty zaśmiał się i pokręcił głową.
– Daj mi czas do jutra – jęknął nowicjusz. – Potem wrócę.
– Głupi jesteś, a głupiemu nic nie pomoże – powiedziawszy to, Kosmaty obrócił się na pięcie i odszedł.
Ernest poczuł, że zegarek drży. Obejrzał tył koperty – licznik długu wskazywał na zero.
Uśmiechnął się kącikiem ust. Czy skoro zegarek pozwalał zmienić przeszłość i dotrzeć na przeoczone spotkanie, to ceną było spotkanie dla właściciela niekorzystne? Przysiadł na bruku, wyjął z kieszeni kawałek wymiętej kartki i ogryzek ołówka i zapisał:
Aparat: Zwinkelmeyer; Moc: Dotarcie na przeoczone spotkanie; Dług: Spotkanie nieprzyjemne albo niekorzystne.
Zwinął karteczkę i drżącą ręką schował z powrotem do kieszeni. Nie było mowy o żadnym dowcipie ani halucynacjach. Licznik długu cofnął się po spotkaniu z Kosmatym, i jeszcze to drżenie… Nagle zapragnął poznać tajemnice tych aparatów, o których istnieniu jeszcze wczoraj nie wiedział.
Zaśmiał się pod nosem na myśl o nowym bohaterze podwórkowych ballad – o złodzieju, który potrafił oszukiwać czas.
Zaczął szukać w bardziej ekskluzywnych częściach miasta. Rozglądał się za zegarkami, mijając ogródki modnych restauracji. Przyglądał się damom spacerującym po parku i elegantom w kabrioletach. Nie widział jednak żadnych zegarków podobnych do zdobytego.
W tramwaju usłyszał, jak starsza pani mówi, że wszystko, co się zdarzyło, zdarzy się jeszcze drugi raz. Na bulwarach o czasie nie rozmawiano wcale. Mijana na targu przekupka handlująca warzywami tłumaczyła koleżance, że czasem ma wrażenie, że wraca do przeszłości. W niczym mu to nie pomogło, a wręcz odczuwał w tym jakiś żart losu.
Wokół miasto huczało, tętniło, parło naprzód. Każdy miał jakiś cel, każdy był na swoim miejscu albo do niego podążał. Ernesta za to ogarniało powoli uczucie bezsilności. Zastanawiał się nawet, czy nie padł ofiarą żartu albo nie trafił na jedno jedyne kuriozum świata zegarków. Już prawie zaczął godzić się z tym, że wróci do kompanów z jednym tylko zegarkiem.
Usiadł w kawiarni i zamówił kawę z lodami. Gdy raczył się napojem, usłyszał fragment rozmowy grupki studentów:
– To co, na wykład?
– E, po co? Jakiś ciekawy?
– Wyjdź na ulicę, to się przekonasz.
Choć Ernest nie przepadał za dyscypliną, o której kompani mawiali, że była „kantem i niczem”, to teraz się zaciekawił. Zostawił monetę na blacie i wyszedł na ulicę. Na słupie ogłoszeniowym widniała reklama:
Filozofia czasu, a może czasów? Wykład profesora T. Bigackiego.
Zaraz za nim wyszli studenci, Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że wykład zaczynał się za dwadzieścia minut. Pomysł, by o samym czasie się nieco dowiedzieć, przypadł mu do gustu.
Gdy podążał za grupą studentów, minął gromadkę dzieci, bawiących się w piaskownicy. Obrzucił je wzrokiem i z przerażeniem zobaczył, jak rozsypywany przez dziewczynkę piasek zastyga w powietrzu niczym mgła. Mały chłopiec obok niej zatrzymał się w pół ruchu.
Ernest obrócił się i dostrzegł tramwaj, stojący tuż przed przystankiem, kobietę zastygłą w pół kroku. Wokół niego wszystko się zatrzymało.
Mały chłopiec wstał i podszedł do Ernesta. Odezwał się bez cienia wstydu czy strachu przed obcym:
– Babcia powiedziała, że nie wolno kraść, nie pamiętasz?
Dopiero po chwili Ernest zrozumiał, że mówi głosem jego młodszego brata. Patrzył na dziecko z rozdziawionymi ustami. A chłopiec, jakby nigdy nic, wrócił do piaskownicy.
Rozległ się zgrzyt hamulców, ryk silnika, śmiech dzieci. Świat ruszył z miejsca, a Ernest przysiadł, ciężko dysząc.
– Gdzie siada? – warknął ktoś, omijając Ernesta. Ten wstał i podszedł do grupki dzieci.
– Czemu mi to powiedziałeś? – zapytał chłopca.
Dzieci spojrzały na niego, zdziwione i przestraszone. Ernest przeklął pod nosem i rzucił się biegiem za studentami.
W sali było tłoczno, tak, że niektórzy słuchacze siedzieli w przejściach. Po wykładzie przyszedł czas na pytania. Wiele osób podniosło ręce. Profesor wskazał dziewczynę w jednym z pierwszych rzędów.
– Panie profesorze – zapytała studentka – co sądzi pan o pojęciu „wiecznego powrotu” u Nietzschego?
Profesor odchrząknął i poprawił kołnierzyk.
– To bardzo ciekawe pytanie – odpowiedział. – Koncepcja wiecznego powrotu, ekhm, zakłada…
Sięgnął do kieszeni palta, które wisiało na pulpicie. Gdyby Ernest nie był na to przygotowany, nie zdołałby zauważyć przeskoku.
Po chwili wykładowca zaczął mówić pewnie i bez zająknięcia:
– Podobnych koncepcji można się doszukiwać w różnych religiach, w tym chrześcijańskiej, albo też na przykład u Heinego. Nie da się stwierdzić tego na pewno, ale uważam to za prawdopodobne źródło tej koncepcji. Tak więc według Heinego czas był nieskończony, a przestrzeń skończona, stąd każdy układ materii musiał się w końcu powtórzyć – i tak w nieskończoność…
Profesor kontynuował wywód, a złodziejowi przyszło na myśl, że oto marnuje się wielki talent, który w zdolności konfabulacji przewyższał niejednego kolegę po fachu.
Po wykładzie Ernest podszedł do profesora z ukradzionym wcześniej indeksem. Ukłonił się przesadnie, i wręczył go do podpisania. Profesor mruknął coś z irytacją i nagle zastygł w bezruchu.
– On tak czasem ma – szepnął student, stojący w kolejce za Ernestem. Ktoś inny się zaśmiał.
Minęła dłuższa chwila, zanim profesor nagle poruszył się, poprawiając okulary. Nachylił się nad kradzionym indeksem, a wtedy Ernest łokciem trącił kałamarz, obryzgując atramentem książki i notatki na blacie.
– Niedojdo! – krzyknął profesor.
– Przepraszam! – jęknął złodziej teatralnie. – Wszystko wysprzątam. – Zaczął wycierać blat i okładki książek.
Sala powoli pustoszała, a profesor wdał się w dyskusję z dwoma studentami. Wokół nich skupiła się grupka słuchaczy. Nikt nie zauważył, jak Ernest sięga do kieszeni palta i zaraz potem się ulatnia.
Ernest wyszedł z bramy uniwersytetu, usiadł na ławce i wyjął z kieszeni kartkę i ołówek. Nowo nabyty zegarek tkwił w kieszeni i złodziej bał się na razie z nim zdradzać. Nurtowało go za to, że tajemnicze zegarki mieli przy sobie tak zupełnie różni ludzie. Jaki tu był klucz? Właściciel Zwinkelmeyera sprawiał wrażenie dzianego ananasa. Tego samego nie można było powiedzieć o profesorze. Palto uczonego miało łatę na łokciu…
Kiedy ludzie podróżują w czasie? – zadał sobie pytanie Ernest. Kartka szybko zaczęła zapełniać się słowami. W końcu powstał plan na resztę dnia, zaczynający się od wizyty w biurze matrymonialnym.
Plan był ambitny, ale Ernest szanował swój czas.
Po drodze do biura przystanął w zaułku, upewnił się, że nikt na niego nie patrzy, i wyjął z kieszeni zegarek profesora. Aparat nie błyszczał ani złotem, ani srebrem, za to zdobiony był misterną siatką cienkich żyłek niebieskiej barwy na szarym tle. Na odwrocie widniał napis:
Chronodiakos
Ernest wyszedł z zaułka na wąską uliczkę i w jej głębi zauważył kuglarza, żonglującego kolorowymi piłeczkami. Zwolnił kroku i poczekał, aż wokół nich zrobi się pusto. Nacisnął spust zegarka. Piłeczki zawisły w powietrzu, a kuglarz zastygł w bezruchu. Patrzył przed siebie, nawet nie mrugając, jak posąg.
Ernest rozejrzał się i zauważył, że ludzie niedaleko poruszali się wolno, ale już w oddali ruch uliczny tętnił zwykłym życiem. Zamienił miejscami piłeczkę zieloną i żółtą i odszedł kilka kroków. Chronodiakos zaczął drżeć, najpierw delikatnie, potem coraz mocniej, aż zabrzęczał. Nagle piłeczki pospadały na bruk, odprowadzane wzrokiem przez zdziwionego kuglarza.
Ernest obejrzał tył zegarka – wskazówka długu przeskoczyła na jeden. Zanotował na karteczce:
Aparat: Zwinkelmeyer; Moc: Dotarcie na przeoczone spotkanie; Dług: Spotkanie nieprzyjemne albo niekorzystne.
Aparat: Chronodiakos; Moc: Zatrzymanie czasu na chwilę; Dług: Przeoczenie tak samo długiej chwili.
Znalazł dwa zegarki, ale nie mógł przestać myśleć o tym, ile jeszcze sztuczek miały w zanadrzu czasomierze z tajemniczego warsztatu. Możliwości zdawały się być niewyczerpane…
Zwinął kartkę, włożył do kieszeni i ruszył do biura matrymonialnego.
W biurze “Amor” polecono mu Bertę, określaną mianem “solidnej”. O zegarki nie miał odwagi spytać. W biurze “Ostoja” zapytał właścicielkę o klientów z drogimi zegarkami, przez co musiał zaraz uciekać. Dlatego postanowił, że w kolejnym biurze, “We dwoje”, zwyczajnie przekupi kogoś z obsługi.
Spodziewał się kwiatów i rzeźb Amora, ale biuro wyglądało w środku dość zwyczajnie, niemal jak biuro rachunkowe. Przy stoliku siedział jegomość w towarzystwie starszej kobiety. Żadnej pomocniczki ani posługaczki nie dostrzegł. Czyli znowu nic…
Właścicielka wstała na widok Ernesta i spytała:
– Dzień dobry, pan umówiony?
Złodziej łypnął na siedzącego mężczyznę, który przeglądał album ze zdjęciami i biogramami kobiet. Jedną rękę trzymał w kieszeni marynarki.
– Dzień dobry, na trzynastą – odparł pewnie, wciąż patrząc na siedzącego.
– Proszę pana – odparła grzecznie właścicielka – to pomyłka, jest dwunasta, więc proszę wybaczyć, bo mam klienta.
Klient zerknął kątem oka, nieco podirytowany. Ernest wyjął zegarek z kieszeni, udając zdziwienie. Po czym wykrzyknął do jegomościa, wskazując na jedno ze zdjęć:
– Ta kobieta, znam ją! Proszę na nią uważać.
Klient mało nie podskoczył. Wbił wzrok w Ernesta.
– Tak, tak – ciągnął złodziej – służyła u mojego znajomego, uciekła z biżuterią. Zapewne podaje się za kogoś innego…
Klient zwrócił się do właścicielki:
– Szanowna pani, proszę nas na chwilę zostawić samych.
Kobieta dygnęła i zniknęła za kontuarem.
– To ciekawe, co pan mówi, ale chyba nieprawdziwe. – Mimo uprzejmego tonu w głosie mężczyzny nie było cienia wątpliwości.
– Mogłem się pomylić… – wyjąkał Ernest, robiąc krok do tyłu.
– Ale to nieistotne – skwitował klient. Wstał i wyciągnął rękę. – Zaświerzyński, do usług. Pan wybaczy, ale widziałem w pana kieszeni drugi zegarek, z aparatem chronomantycznym. – To ostatnie słowo wymówił powoli i pedantycznie.
– Nic się przed panem nie ukryje! – powiedział wesoło Ernest, wyciągając Zwinkelmeyera.
– Można spytać, na jaką okoliczność wypożyczony? – spytał Zaświerzyński ciekawie.
– Przegapione spotkanie. Mam go tylko na chwilę.
– W rzeczy samej, proszę pana, mistrz Zygmunt bardzo dba o zegarki – zaśmiał się mężczyzna. – I, że tak powiem, o tych, którym je powierza.
– Jak rozumiem, pana aparat pozwala dokonać dobrego wyboru? – spytał Ernest, nie bezinteresownie.
– Nie do końca. On ostrzega przed złymi wyborami. Niestety dług jest kłopotliwy. Trzeba przystać na pierwszą ofertę, którą się dostanie po użyciu zegarka, jaka by ona nie była.
– Chętnie bym go obejrzał, jeśli łaskawy pan pozwoli – odezwał się Ernest, wyciągając dłoń. Czasem najbardziej bezczelne działanie popłacało. Szlachcic jednak uśmiechnął się:
– Chce pan spłacać dług za mnie?
– Ach, prawda – Ernest udawał zapominalskiego. Zaświerzyński chwilę podumał, podkręcając wąsa.
– A mogę prosić o przysługę? – spytał w końcu.
– Służę panu – odparł przymilnie Ernest.
– Niech pan mi w swojej łaskawości każe oddać sobie, to znaczy panu, pieniądze.
Ernest nie potrafiłby sobie wyobrazić prośby bardziej bliskiej swojemu sercu. Z szerokim uśmiechem i bez chwili zawahania wypalił:
– Proszę oddać mi pięć złotych.
Zaświerzyński wyjął monetę i wręczył Ernestowi. Po chwili zerknął z satysfakcją na odwrót zegarka.
– Tak, jak myślałem, po długu nie ma śladu.
Nagle Zaświerzyński spoważniał i spojrzał złodziejowi prosto w oczy.
– A teraz niech mi pan w swojej łaskawości powie, jak trafił na mistrza. Bo ten uśmiech znam dobrze, i to nie z salonów, a raczej z targowisk i melin. A ta pani, którą mi pan wskazał, żadną służącą nie była, bo to córka dyrektora szkoły.
Ernest poczuł, że się czerwieni. Zaświerzyński zmarszczył brwi, wciąż świdrując go wzrokiem.
– Ależ pan żeś jest złodziej! – wykrzyknął szlachcic po chwili.
Ernest kopnął go w piszczel, na co szlachcic wydał jęk bólu. Złodziej poprawił ciosem w twarz, wyszarpnął aparat z dłoni Zaświerzyńskiego i rzucił się biegiem do drzwi.
Wybiegł na ulicę akurat, gdy zza pleców rozległ się strzał. Ernest przeklął pod nosem, przyspieszając. Minął straganiarkę, rzucił się przez ulicę, ledwo uskakując przed nadjeżdżającym samochodem.
– Złodziej! – usłyszał krzyk Zaświerzyńskiego.
– Łapać go! – krzyknął ktoś z boku. – Policja!
Na szczęście przechodnie rozpierzchali się, ani myśląc się narażać. Na skrzyżowaniu Ernest zobaczył policjanta z bronią w ręku. Rzucił się biegiem obok jadącego tramwaju. Chwilę później zauważył mundurowego, który go gonił. Ernest wbiegł w zaułek. Znowu rozległ się strzał, a kula świsnęła mu obok głowy. Rzucił się w bramę, przebiegł podwórko, wspiął się na murek, zrywając linę z praniem.
– Brać złodzieja! – krzyczał policjant już w bramie.
Ernest przebiegł przez drugie podwórko i wybiegł na chodnik. Od razu skręcił w ulicę prostopadłą i wmieszał się w tłum.
Parę kroków dalej schował się w szalecie i od razu sięgnął po nowy nabytek. Na odwrocie, ozdobnymi literami, wygrawerowano nazwę – „Jaromin”. Na dole koperty, drobnym drukiem, widniała dalsza część napisu:
Należy uważnie kontrolować przyrost długu czasowego.
Przeczytał dla pewności jeszcze raz. Nie rozumiał tego do końca – przecież zawsze należało tak robić. Zanotował na karteczce:
Aparat: Zwinkelmeyer; Moc: Dotarcie na przeoczone spotkanie; Dług: Spotkanie nieprzyjemne albo niekorzystne.
Aparat: Chronodiakos; Moc: Zatrzymanie czasu; Dług: Przeoczenie chwili.
Aparat: Jaromin; Moc: Ostrzega przez niebezpiecznymi wyborami; Dług: Przyjęcie pierwszej oferty po skończeniu działania mocy.
Za pozostałe monety Ernest postanowił wynająć pokój w „Excelsiorze”. Potrzebował to wszystko przemyśleć, obejrzeć zegarki i zaplanować dalsze działania.
Gdy wchodził przez drzwi, odruchowo się rozejrzał i zauważył grupkę wyrostków, którzy stali na rogu ulicy i czujnie obserwowali wejście. Złodziej pomyślał z satysfakcją, że kto jak kto, ale on na pewno nie da się okraść.
Czuł się obco w bogato zdobionym wnętrzu, pośród dam i elegantów. Nie dość, że miał nocować w hotelu, to jeszcze nie zamierzał niczego ukraść. Nie mógł też nie zauważyć, że inni goście i obsługa łypią na niego raz po raz, wyraźnie nieufnie. Pozwolił się poprowadzić bojowi hotelowemu na piętro.
Pokój, po latach spędzonych w melinach i przytułkach, porażał schludnością i wygodą. Ernest z wyraźną ulgą położył na blacie biurka trzy zegarki osobliwe, do tego kilka zwykłych, podwędzonych po drodze.
Rozsiadł się w skórzanym fotelu – to też było coś nowego. Cisza pokoju mącona była tylko przez tykanie zegarków. Zaczął je oglądać i ważyć w dłoni jeden po drugim i układać w równych odstępach na blacie. Miał przed sobą dużo pracy.
Po głowie kołatała mu myśl, która nie dawała mu spokoju. Dlaczego tak wiele czasu minęło, zanim się do tego wszystkiego zabrał? Patrząc na stojące w równym szyku zegarki, miał wrażenie, że nie tyle zaczyna coś nowego, co wraca do czegoś, co już kiedyś dobrze znał.
Już miał wziąć się za rozkładanie i składanie, gdy usłyszał natarczywe, kilkukrotne pukanie do drzwi. Potem rozległo się znowu, głośniej. To zmartwiło Ernesta – obsługa pukała dwa razy, potem pytała, czy można wejść.
– Otwierasz czy nie? – spytał ponury głos. Ernest otworzył drzwi i zobaczył Krętego. Włamywacz wszedł powoli, rozglądając się, jakby bojąc się pułapki. Omiótł pokój hotelowy wzrokiem, a na jego obliczu gościły na przemian pogarda i zazdrość.
– Te mebelki dla ananasów to ładne – rzucił pod nosem.
Potem zerknął na blat i przez chwilę widać było, że szuka słów.
– Ernest – powiedział z ociąganiem. – Zaczynają gadać.
Nowicjusz pokiwał tylko głową. Spodziewał się tego. Zawsze gadali.
– Planujemy skok – ciągnął z wyrzutem Kręty – i już mieliśmy ciebie skreślić. Zaufaliśmy ci, a ty nas tak potraktowałeś. To się nie godzi.
– Tak… – odparł nieprzytomnie nowicjusz. Spieszyło mu się, by wrócić do nauki. – Jak skończę, to opijemy, że wam w pięty wejdzie, obiecuję.
Kompan wyraźnie tego nie kupił.
– Tere-fere. Dzisiaj pójdziemy sztafetą. Kosmaty spił pomocnika ślusarza. Mamy kopię zamka do magazynu domu handlowego. Będzie trzeba sprytnie wejść i wyjść. I potem opijemy, a dla ciebie będą karne, sam rozumiesz.
Po czym obrzucił wzrokiem leżące na blacie zegarki i dodał, mniej pewnie:
– Te cebule to ładne, ale zwariować można od tykania.
Ernest poczuł rozbawienie na myśl, że ten osobnik, którego bali się nawet przyjaciele po fachu, wzdrygał się od tykania zegarków. Kręty musiał dostrzec, że jego ostrzeżenia nie robią odpowiedniego wrażenia. Obrócił się na pięcie, rzucając przez zęby:
– Uważaj, ptaszku. Źle kończą ci, co nie poważają kamratów.
Wytarł zabłocone buty w dywan perski i już miał wyjść, gdy Ernest wypalił:
– Uważaj, bo co? Bo znowu przyjdziesz mi grozić?
Kręty popatrzył na niego badawczo, jakby oczekując przeprosin albo ukorzenia się, ale młodszy ze złodziei patrzył prosto w oczy, hardo i dumnie.
– Bo przyjdzie Czarny, i już nie będzie nic mówił – odparł sztamiak grobowym, jednostajnym głosem.
Wyszedł, trzaskając drzwiami. Ernest westchnął przeciągle i wrócił do pracy. Póki mówili „uważaj”, a nie bili, to miał jeszcze czas.
Pięć godzin później Ernest z satysfakcją zamknął kopertę zegarka – na razie zwykłego. Rozłożył i złożył mechanizm już siedem razy pod rząd, za każdym razem sprawniej. W głowie zaczął krystalizować się plan obrobienia mistrza od osobliwych zegarków. Za coś takiego będzie należał mu się nie tylko chrzest, ale długo wyczekiwany szacunek od kompanów. A potem…
Puścił wodze wyobraźni. Będzie mógł obejść zamrożonych w czasie strażników bankowych, wybrać odpowiednią kombinację zamka kasy w czasie poza czasem, zabrać pistolet strażnikowi, zanim ten pomyśli, by po niego sięgnąć. Będzie złodziejem złodziei. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie Czarnego i Krętego, którzy niczym służący zastawiali przed nim stół.
Spojrzał przez okno na pogrążone w ciemności miasto. Dopiero teraz doszło do niego, jak bardzo czuł się senny i zmęczony. Wstał i podszedł do wysokiego zegara hotelowego – wskazywał pięć po drugiej w nocy. Odruchowo zaczął szukać przycisku czasowego, za co też siebie zganił. Doszło do niego, że chyba przesadził i że nadszedł czas na odpoczynek.
Postanowił wyjść na krótki spacer. Wyszedł z hotelu i skierował kroki ulicą przy nabrzeżu rzeki.
Szedł powoli, omijając kałuże rozlewające się pośród kostki brukowej. Zerkał raz po raz na barki węglowe, sunące rzeką. Był na ulicy sam, i bardzo mu to odpowiadało. Nagle latarnie na ulicy zamrugały, a po chwili zgasły – wszystkie w tym samym momencie.
Poczuł jak stopy zapadają się w błoto – po kamieniach brukowych nie było śladu. Spojrzał na drugi brzeg rzeki – nie płynął nią żaden statek. Budynki na drugim brzegu spowijała ciemność – tylko w kilku oknach tliły się punkciki światła.
Obrócił się i zobaczył za sobą dwie postacie w długich płaszczach, oświetlone przez niesioną pochodnię.
Minęły go, nie odzywając się, ani nawet nie obrzucając Ernesta wzrokiem.
– Co on kradł? – spytała jedna z postaci.
– To, co nie jego – odparła druga.
– To i dobrze mu.
– Dobrze, mój dobry Tycze, zawsze dobrze. Szkoda tylko, że do zmroku psubrata kroili, a do tego nam wypadło na najdalszej bramie członki zawieszać.
Wtedy Ernest zorientował się, że jedna z postaci dzierżyła nie kij, ale odciętą ludzką rękę, obficie skrwawioną.
Światło zamrugało. Znów stał pośród latarni, znów barki sunęły po rzece, stopy znów znalazły oparcie na kamieniach brukowych. Strach ścisnął mu płuca, tak, że ledwie zaczerpnął powietrza. Pomyślał, że Czarny miał rację, że trzeba znać swoje miejsce. Nie dla niego były koszmary na jawie.
Wyjął trzy zegarki z kieszeni i ruszył ku rzece. Stanął na nabrzeżu, chwycił za pierwszy z nich i już miał cisnąć go w toń, gdy nagle ręka zacisnęła się na jego przegubie – twarda, zimna, jak z kamienia.
Obrócił twarz powoli, jakby bojąc się zobaczyć swojego oprawcę. Jego wzrok napotkał mętne oczy i kamienną twarz gargulca. Tego samego, którego widział nad witryną zakładu zegarmistrza.
Rozległ się odgłos, który przypominał chrobotanie. Dopiero po chwili Ernest zaczął rozumieć słowa:
– …wystarczy oddać.
Ernest zaśmiał się nerwowo. Zrozumiał, że trzeba było słuchać Kosmatego. To były sprawy nie dla niego.
Poczuł na dłoni gęsty smar, który widać zapomniał wyczyścić z rozbieranego w hotelu zegarka. Przyszło mu do głowy, że jeśli posmaruje unieruchomioną dłoń, to może zdoła ją wyszarpnąć z uścisku. A potem… Nie miał pomysłu, co potem.
Gargulec zachrobotał znowu i potrząsnął jego dłonią.
Ernest nacisnął kciukiem spust Jaromina.
Czas nie tyle zwolnił, co jego myśli zdawały się nagle biec szybciej. Zobaczył przed sobą dwie ścieżki. Mógł poddać się stworowi, oddać łup, wreszcie wrócić do dawnych kompanów i ukorzyć się przed nimi.
Mógł też wyrwać się z jego objęć i spróbować swoich sił w napadzie na warsztat.
Przed oczyma mignęła mu wizja, w której siedział na pryczy za kratkami. Albo też zostawał więźniem tajemniczego warsztatu. Zegarek zdawał się ostrzegać go przed oboma wyborami. Wreszcie czasomierz zadrgał, a rozwidlające się ścieżki przyszłości zniknęły mu sprzed oczu.
Ernest westchnął, wyciągnął zegarek Jaromina z kieszeni i podał gargulcowi.
– Dziękuję – wyrzęził stwór. – To rozsądne jak na człowieka.
Ernest spojrzał w oczy zatopione w kamiennej twarzy.
– A w zamian odstawisz mnie do warsztatu i poczekasz na zewnątrz – dodał z uśmiechem Ernest.
Stwór spojrzał na niego czujnie, a potem odwrócił czasomierz i obrzucił wzrokiem kopertę. Miernik długu pokazywał jeden. Gargulec zaskrzeczał gniewnie, ale nie mógł odmówić niekorzystnej propozycji. Opadł na cztery łapy przed Ernestem jak posłuszny rumak.
Lot na plecach gargulca zapamiętał tylko jako jednostajny świst i napór zimnego powietrza. Cały czas miał zamknięte oczy. Nie był nigdy specjalnie wierzący, ale na wszelki wypadek zmówił modlitwę.
Nagle świst ustał, a po chwili gargulec uderzył ciężko o ziemię. Ernest odetchnął z ulgą i zeskoczył na bruk przed warsztatem. Na drzwiach zakładu wisiał napis „Przerwa”.
Złodziej nacisnął klamkę – nic. Obrócił się na pięcie, nacisnął spust czasowy Zwinkelmyera i szepnął:
– Chcę trafić na spotkanie, które przeoczyłem…
Nie był pewien tego pomysłu na użycie mocy czasomierza. Czym innym było się spóźnić na umówione spotkanie, czym innym było spotkanie z kimś obcym, kto pilnował swoich spraw. Ale lepszego pomysłu nie miał.
Wtedy usłyszał, jak ktoś na ulicy krzyczy. To Czarny zbliżał się szybkim krokiem w jego kierunku. Mina herszta nie zostawiała wątpliwości co do intencji.
Ernest nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Usłyszał tykanie setek zegarków.
Mistrz nie zaszczycił go nawet przelotnym spojrzeniem, bo właśnie rozmawiał z klientem.
– Ja wiem, mistrzu, że macie swoje zasady… – zaczął ten nieśmiało.
Mistrz spojrzał nieco spode łba, podkręcając sumiasty wąs.
– Ale możecie mi choć uchylić rąbka tajemnicy? Jaki los czeka… – zaczął niemal błagalnym tonem klient, ale mistrz wszedł mu w słowo:
– Różnie to będzie, panie Ćwikliński.
Klient musiał zrozumieć, że popełnił nietakt, bo uiścił zapłatę, ukłonił się nisko i wyszedł, dzierżąc w dłoni zegarek. Dopiero wtedy mistrz zwrócił uwagę na Ernesta. Złodziej miał wrażenie, że właściciel świdruje go wzrokiem.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – zapytał mistrz Zygmunt.
– Cały czas mam wrażenie, że już się widzieliśmy – odparł złodziej. Mistrz uśmiechnął się, ale nie zdołał nic więcej powiedzieć, bo Ernest nacisnął na spust zegarka profesora. Między jednym a drugim biciem serca pojawiła się szczelina, dająca mu czas na szybką decyzję.
Następnie Ernest nacisnął spust zegarka matrymonialnego. Zamiast gabloty pełnej zegarków widział teraz rozwidlające się ścieżki. Mógł chwycić jeden z setek zegarków, użyć jego mocy i zastawić pułapkę na Mistrza. Zanurkował w morze możliwości. Były tu zegarki zwalniające czas, zmieniające wspomnienia, przeskakujące i zapętlające.
Zegarmistrz odchrząknął, o mało nie przyprawiając Ernesta o zawał.
– Proszę tego nie robić – powiedział cicho, niemal błagalnie właściciel. – Może pan dokonać wielkich szkód. Ściegi czasu rozejdą się i już nigdy nie uda się ich zebrać razem. Skaże pan ludzkość na bezmiar cierpienia i szaleństwa. A ja nie mogę na to pozwolić. Szanowny panie, niniejszym poddaję się.
Wyciągnął na dłoni niepozorny zegarek kieszonkowy z ledwie widocznym spustem czasowym.
– Ten czasomierz może zatrzymać wszystkich poza panem. Będzie pan mógł brać, co pan chce. Co więcej, on nie zaciąga długu, wymaga tylko dłuższej pauzy między użyciami.
Ernest złapał zegarek, obrócił się na pięcie i ruszył ku drzwiom. Wtedy zegarek profesorski zadrgał – szczelina w czasie zamykała się. Otworzył drzwi, stanął w futrynie i wyciągnął łup przed rozgniewanego Czarnego.
– Co to ma być? – warknął herszt.
Ernest chciał nacisnąć spust zegarka, ale zamiast przycisku poczuł ukłucie czegoś ostrego. Spojrzał na swoją dłoń i poczuł chłód w brzuchu na widok kawałka zardzewiałej koperty, z której wystawał pokręcony drut. Po zegarku od mistrza nie było śladu.
– To… – zaczął, ale nie dokończył, bo nagle świat zaczął wirować.
Mistrz nie zaszczycił go nawet przelotnym spojrzeniem, bo właśnie rozmawiał z klientem.
– Ja wiem, mistrzu, że macie swoje zasady… – zaczął ten nieśmiało.
Mistrz spojrzał nieco spode łba, podkręcając sumiasty wąs.
– Ale możecie mi choć uchylić rąbka tajemnicy? Jaki los czeka… – zaczął niemal błagalnym tonem klient, ale mistrz wszedł mu w słowo:
– Różnie to będzie, panie Ćwikliński.
Klient musiał zrozumieć, że popełnił nietakt, bo uiścił zapłatę, ukłonił się nisko i wyszedł, dzierżąc w dłoni zegarek. Dopiero wtedy mistrz zwrócił uwagę na Ernesta. Złodziej miał wrażenie, że właściciel świdruje go wzrokiem.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – zapytał mistrz Zygmunt.
– C-co… – wydukał złodziej.
Mistrz zaczął tłumaczyć tonem wykładowcy:
– Stworzyłem bąbel fałszywego czasu. Droga i skomplikowana sztuczka. Niech pan sobie nie myśli, pana skok był sprytnie zaplanowany. Dawno nie musiałem się tak wysilić, żeby powstrzymać kradzież.
Do Ernesta doszło, że coś nie pasuje. Mistrz patrzył na niego z rozbawieniem, drapiąc się po policzku. Ich wzrok spotkał się znowu, a wtedy Ernest zrozumiał, że to cisza go drażni.
Zegarki w gablocie nie tykały.
Spojrzał przez drzwi, próbując uspokoić gonitwę myśli. Przez przeszkolone drzwi dostrzegł zastygłą w gniewie twarz Czarnego. Spojrzał ponuro na zegarmistrza.
– Wziął pan pod uwagę, że aparat Jaromina zaciąga tym większy dług, im szerszy jest wybór? – spytał grzecznie pan Zygmunt.
Ernest poczuł włos jeżący się na głowie. Zerknął na wymieniony zegarek – czerwone wskazówki licznika długu wirowały jak oszalałe. Tak, użył mocy zegarka Jaromina do oceny ryzyka setek możliwych wyborów. Przeraziła go wizja długu bez końca. O trefnych propozycjach, które musiałby przyjmować do końca życia.
Usiadł ciężko na środku podłogi, patrząc przed siebie błędnym wzrokiem. Czy przegrał? Zaczął obracać swoje dzieło w głowie. Doszło do niego, jak prymitywny i pozbawiony widoków był jego plan. Motyka na słońce to mało – porwał się z kawałkiem drutu na Betelguzę.
– To mnie każcie aresztować – powiedział ledwie słyszalnym głosem. Już widział policjantów, przetrząsanie, areszt, nagłówki w gazetach, sąd…
– Od dawna marzyłem o wakacjach – rzucił nagle mistrz. – Ale nie miałem z kim zostawić warsztatu.
– Co mnie to obchodzi… – warknął złodziej. Nagle poczuł ciarki na plecach, bo zrozumiał, dlaczego mistrz to powiedział. Doszło do niego, jak gruntownie został pokonany. Kto inny w całym mieście tak dobrze czuł te aparaty? I miał dla nich tyle miłości?
– Dług Jaromina wymaga przyjęcia niekorzystnej oferty – odezwał się znowu Ernest. Mistrz pokiwał głową z aprobatą.
– To znaczy, że nie mogę odrzucić propozycji – ciągnął złodziej. – Jak długo? – spytał w końcu z rezygnacją.
– Dwie albo trzy epoki, nic wielkiego – odparł mistrz Zygmunt.
– Skąd wiesz, że ciebie nie okradnę? – spytał Ernest, siląc się na szelmowski ton. Na mistrzu nie zrobiło to żadnego wrażenia.
– Gargulec ciebie przypilnuje, nie myśl sobie – odparł beznamiętnie. Na te słowa z dworu słychać było kamienny zgrzyt. Mistrz zabębnił palcami o blat, westchnął i spojrzał złodziejowi prosto w oczy.
– Jeśli nie ma więcej pytań, to witam w zakładzie, Erneście Szczelino.
Ernest spojrzał na Zygmunta nieufnie. Nie lubił, gdy z niego żartowano.
– Tylko złodziej może nadawać fachowe imiona – powiedział ostrożnie. – Zwyklaki i frajery nie mają prawa do chrztu.
Mistrz szybkim ruchem zdarł z twarzy doklejane wąsy, a potem brwi. Nad ustami widniała blizna jak od noża. Ernest dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że patrzy na twarz kobiety.
– A myślisz, ptaszku, że jak ja się tutaj dostałam? – odparła mistrzyni. Wstała i z uśmiechem pełnym satysfakcji, zapraszającym gestem wskazała swoje miejsce.
Ernest nic nie odpowiedział. Usiadł tylko na fotelu i oparł ramiona na podłokietnikach. Tykanie, dochodzące z każdego kąta sali, uspokajało go. Nie mógł się doczekać, by poznać każdy z aparatów po kolei.
– No, żegnaj i powodzenia – rzuciła mistrzyni na odchodnym. Gdy wychodziła, Ernest usłyszał jeszcze, jak mruczy pod nosem:
– Ciekawe, co u Kosmatego…
Spodobała mi się koncepcja dziwacznych zegarków. Bardzo fajna i w miarę rozbudowana – różne zegarki dają różne opcje. I zabierają coś w zamian, a ja lubię sprawiedliwe wymiany. Do tego miodnie połączyłeś pomysł z wymaganiami konkursowymi.
Fabuła interesująca, ciekawa byłam, co stanie się dalej. Twist na końcu należycie zaskoczył.
Bohater nietuzinkowy. Niby łotrzyk, ale nie końca. Nawet na wykład pójdzie…
No i wreszcie konkursowe opowiadanie, które nie wykorzystuje limitu do ostatniej kropelki. Po kilku przeczytanych to nabiera znaczenia.
Babska logika rządzi!
Finklo, pięknie dziękuję. Bardzo miły komentarz – cały czas czekałem na jakąś krytykę, a tu same plusy, jak się okazuje.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Witaj
Fajnie, że tak różnorodnie podeszliście (Wy autorzy) do tematu. Bałam się, że będę brnąć przez karczmy i smocze jaskinie, a tu takie różne smaczki…;)
Bardzo podobała mi się idea zegarków, a chyba jeszcze bardziej, że miały one nie tylko plusy dodatnie;) Ha, nie zaspoilerowalam!
Starannie przedstawiłeś świat i sytuację samego bohatera. To co się zdarza, jest wiarygodne i interesujące. Do tego kolejne opadające welony, odsłaniają więcej i więcej.
Niemniej jednak był moment, kiedy poczułam się nieco znużona.
Za to zakończenie… zaskoczyło mnie i wprawiło w doskonały nastrój.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Niemniej jednak był moment, kiedy poczułam się nieco znużona.
O, ciekawe, kiedy? Na becie też to padło.
Dziękuję za przeczytanie i miłą mojemu sercu recenzję.
Tak, jestem dumny z zakończenia.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Mniej więcej przy matrymonialnym. Doceniam ten pomysł, ale już mi się trochę przejadło.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
A, to miał być red herring, że się znali albo wręcz byli kochankami. Hmm, przemyślę, chyba faktycznie można się pozbyć bez straty.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Cześć, GS!
cały czas czekałem na jakąś krytykę
Czytało się dobrze.
Protagonista realnie naiwny, aczkolwiek przejawia wybitny złodziejski talent, dziwnie rozbieżny z jego chłopskim rozumowaniem. Dość łatwo uwierzył w manipulacje czasem, ale im słabszy umysł, tym chłonniejszy… Podobno.
Wygodny zbieg okoliczności przy zamianie zegarków – ot, wpadł na dżentelmena na ulicy i zwinął magiczny artefakt. Akcja rodem z rpg, przy dobrym rzucie kostkami. Nie twierdzę, że to minus; twierdzę natomiast, że protagoniście przychodzi to wybitnie łatwo, jak na obarczonego niedolą i tragedią życiową ofermę. Dlaczego do tej pory wiódł życie menela, skoro jest tak znakomitym złodziejem i absolutnie nie potrzebuje do swoich skoków szajki doświadczonych kolegów po fachu?
Kosmaty łagodnie przyjął fakt, że Ernest podle okradł go podczas snu. Tak się chyba nie robi kolegom.
Kant i nicz mnie rozbawił ;)
Trochę filmowa, pocięta kadrami narracja, choć jako całość wypada w porządku – jedynie końcówka wydawała mi się przyspieszona, aczkolwiek następujące w niej dosłowne odsłonięcie maski chyba rzeczywiście nie potrzebowało niczego więcej.
W momencie gdy Ernest odkrył zaburzenia czasoprzestrzenne – pękniecie w iluzji doczesnego świata – zaczął wszędzie widzieć podobne zjawiska. Odrobinę łatwowierne, a zarazem wcale nie, gdyż konieczne dla fabuły. Trochę tak, jak zaczyna się uczyć jazdy samochodem, po czym wszędzie widuje się samochody szkół nauki jazdy. Wydaje mi się jednak, że dało się okazać to subtelniej – nie odcinkowo, od zegarka do zegarka, a bardziej obyczajowo, choćby rozbudowując wątek Ernesta z dzieciństwa.
Kuglarza żonglującego kolorowymi piłeczkami
Moja siatka szpiegowska powiększa się. To cieszy.
Klasyczny złodziejski pościg („Łapać złodzieja!”) jest przyjemnym motywem w tym złodziejskim konkursie – chyba jeszcze żadnego nie było?
Ciekawa rola gargulca-ochroniarza. Gdy pojawił się po raz pierwszy zastanawiałam się, kiedy pojawi się ponownie, i czy będzie to rola mówiona, czy wyłącznie element dekoracyjny.
Liczba zegarków sugerowała, że istnieje jeden zegarek, by wszystkie spętać. Nie zaskoczyło, ale też nie zawiodło.
Końcówka dość teatralna, być może nawet przerysowana. Interpretuję nadmierną ciekawość bohatera jako wstęp do jego rychłego upadku, chociaż nie życzę mu źle. Ale z taką ksywą musi zostać antagonistą ;)
Pozdrawiam!
Dzięki, Żongler – bardzo ciekawa ocena tekst, dająca do myślenia. Zapewne trochę zmienię. Cieszę się, że ogólnie czytało się dobrze.
Z innych spraw, wywaliłem scenę z rozwodnikiem, bo rozwadnia i nadmiernie przedłuża fazę zbieractwa.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Bohater z jednej strony ciut naiwny, z drugiej niegłupi, ambitny i ofermowaty – taki trochę zlepek cech, który okazał się całkiem wiarygodny :) Sporo mu się udaje przypadkiem, aż zaczęłam się zastanawiać, czy to rzeczywiście przypadki, czy może przeznaczenie ;) Idea z zegarkami bardzo fajna, świeże spojrzenie na złodziejski fach. Twist na zakończenie mnie zaskoczył i wiele w sumie wyjaśnił, także w kwestii zachowania kompanów bohatera.
Dobrze się czatało, wciągnęło mnie. Fajne opko :)
Zeitklauer, jeśli czasu wciąż za mało.
Osobiście powiedziałabym raczej: Zeitdieb. Jeśli to oczywiście po niemiecku, bo: Zwinkelmeyer w ogóle nie rozumiem.
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Dobrze się czatało, wciągnęło mnie. Fajne opko :)
Dziękuję serdecznie, miło mi się czytało Twoją recenzję. Cieszę się, że wciągnęło i że uznałaś za świeże.
“Klauen” znaczy w języku potocznym przynajmniej w części Niemiec “kraść”. Użycie w formie rzeczownikowej jest chyba lekkim nagięciem, ale np. było coś takiego:
https://www.polizei-beratung.de/medienangebot/detail/213-sei-schlauer-als-der-klauer/
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Sprawnie napisane, czyta się lekko, a akcja cały czas pędzi do przodu.
Pomysły z manipulacją czasem zawsze na plus, ładnie je wykorzystujesz w budowaniu fabuły. Trafiło się kilka fajnych akcentów, jak np. z wstawka z Nietzsche czy pomysł z oddaniem 5 zeta (przyznam, że mimowolnie się uśmiechnąłem).
Końcówka nawet satysfakcjonująca, szczególnie wykorzystanie pętli przypadło mi do gustu.
Opisy w mojej ocenie są nieco nierówne – w większości plastyczne i ciekawe, ale czasami musiałem przeczytać zdanie jeszcze raz, żeby je zrozumieć, jak na przykład poniższy fragment (kto zauważył aparat, potrącony? / w czyim ręku? / co znaczy „właściciel”?):
– Ty, uważaj lepiej – warknął potrącony. Wtedy zauważył aparat w ręku i zrobił krok w kierunku Stadzińskiego. Właściciel zbladł jak płótno.
Największy problem miałem z tymi nieszczęsnymi przypadkami i zbiegami okoliczności. Na początku klient podbiegł w idealnym momencie do zegarmistrza, ratując bohatera, później przypadek z wejściem pod samochód (idealnie też się złożyło, że przed wyjściem Ernest wziął od kolegi zegarek o podobnym kształcie i wadze), szczęśliwie w kawiarni przy stoliku obok rozmawiali o filozofii czasu, pierwsza osoba wychodząca z urzędu używa zegarka, w biurze też pierwsza osoba z brzegu wykorzystuje moc zegarka.
Czytając tekst, można odnieść wrażenie, że w mieście wszyscy ciągle tych mocy używają (albo o nich mówią), dlatego było dla mnie zupełnie niezrozumiałe, dlaczego bohater wcześniej o nich nie wiedział.
Językowo OK, ale masz dość sporo powtórzeń. Polecam zwrócić na nie większą uwagę przy kolejnym opowiadaniu.
Lewą nogą zaparł się o ścianę, a lewą ręką chwycił za rynnę i podciągnął się do góry. Prawą nogę oparł na pniu drzewa. Wyczuł gzyms prawą ręką, ale był śliski od deszczu i zbyt krótki. Złapał rynnę drugą ręką, ale ta zaskrzypiała przeciągle.
Przykład powtórzeń: w jednym opisie 2 x lewa, 2 x prawa, 2 x noga, 3 x ręka.
porwał się z kawałkiem drutu na Betelguzę
Betelgezę?
Podsumowując – widzę tutaj dużą kreatywność (i “lekkie” pióro), ale chyba przydałoby się ją nieco bardziej okiełznać :D
Ahoj Perrux, dziękuję za przeczytanie i za recenzję. Tak, fabularnie jest tu nieco wygodnych skrótów – ale też chciałem zachować dynamikę i skupić się na przemianie bohatera, który znajduje w sobie coraz większe ambicje, ale też zderza się z lepszymi od siebie (szlachcic, kompani, w końcu mistrz). Dawanie bohaterowi śledztwa w moim odczuciu zabiłoby urok i dynamikę opowieści. Ale też nie jestem mistrzem fabuł…
Co do powszechności mocy – zwróć uwagę, że jest skrócony moment snucia się po mieście i szukania wskazówek.
Dzięki, racja, Betelgezę.
Te powtórzenia kończyn miały trochę kojarzyć się ze wspinaczką górską :) Powtórzenia ogólnie mnie przesladują.
ale chyba przydałoby się ją nieco bardziej okiełznać :D
Just you wait!
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Khaire!
Przyjemne opowiadanie, lekkostrawne, powiedziałbym nawet relaksujące. Pomysł wciąga, różne modele zegarków robią świetną robotę rekwizytów, które samemu chciałoby się kolekcjonować, wyszukiwać kolejne i kolejne. Świetny haczyk! W kategoriach fabularnych nie wydarzyło się znowu aż tak wiele, a mimo wszystko ma się poczucie satysfakcji po lekturze, wszystko się ładnie domknęło.
Z ewentualnych wad – nie do końca mogłem zgrać się z tokiem myślenia Ernesta (wspomniałem o tym niżej w czepiance) i wciąż wydawało mi się, że wie o czymś, o czym ja nie wiem. Jego posunięcia były dla mnie zupełnie nieprzewidywalne. Z jednej strony – dobrze!, a z drugiej to on miał być przecież zielony… ;)
Taka mała subiektywna czepianka:
Uderzenie nie było przyjemne, ale rozumiał swojego przewodnika po fachu złodziejskim. Kto wprowadzał nowicjusza do sztafety, ten ryzykował też swoim honorem.
Według mnie trochę wydumane. Czemu nie mentor? Wiemy przecież, że chodzi o szajkę złodziejską.
Licznik długu cofnął się po spotkania z Kosmatym, i jeszcze to drżenie…
Literówka, ale w zasadzie mam wątpliwość do tego miejsca w tekście. Ernest nie wydawał się do tej pory szczególnie lotny, ale działanie zegarka (również kolejnego modelu) rozgryza błyskawicznie. Gdyby trafił mi w ręce pierwszy sikor, w życiu po znikającej cyferce nie powiązałbym „długu” ze spotkaniem z Kosmatym. No, ale może z Ernesta jest lepszy Sherlock ode mnie ;)
Zostawił monetę na blacie i ruszył za studentami.
Gdy podążał za grupą studentów, minął grupkę dzieci, bawiących się w piaskownicy.
Jest tam wprawdzie pusty wiersz po drodze, ale mimo wszystko zwraca to uwagę jak niepotrzebne powtórzenie.
Ernest kopnął go w piszczel, na co szlachcic wydał z siebie jęk bólu.
A tu jakoś tak nienaturalnie, prościej byłoby jęknął z bólu.
Będzie złodziejem złodziei.
Może lepiej złodziejem nad złodzieje?
Pozdrawiam,
D_D
Twój głos jest miodem... dla uszu
Nieźle wymyślona historia pełna osobliwych zegarków „zdobywanych” przez równie szczególnego bohatera. Co prawda wpada w tarapaty, naraża się kumplom i doświadcza specyficznych przeżyć, ale całą rzecz czyta się nieźle, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby wykonanie nie pozostawiało tak wiele do życzenia. Sugeruję też powtórkę z zapisu dialogów.
…Czarny i Kręty to były nie lada machciki, cieszące się na mieście znacznym rezonem. → Rezon to pewność siebie – nie wydaje mi się, aby ktoś mógł się cieszyć rezonem na mieście.
A może miało być: …Czarny i Kręty to były nie lada machciki, cieszące się na mieście znacznym respektem.
Kosmaty od razu wziął się za zasłanianie okna kocem. → Kosmaty od razu wziął się do zasłaniania okna kocem.
http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html
Ucztę dopełniał prawdziwy rarytas… → Uczty dopełniał prawdziwy rarytas…
…ich twarze zdawały się Ernestowi przerażające. Kwadratowa niemal twarz Czarnego ozdobiona była szramą przez policzek. Pociągła, arystokratyczna twarz Krętego przypominała maskę… → Czy to celowe powtórzenia? Szrama nie jest ozdobą.
Proponuję: …ich twarze zdawały się Ernestowi przerażające. Czarnego, niemal kwadratowa, ze szramą biegnącą przez policzek. Krętego, pociągła i arystokratyczna przypominała maskę…
Potem podniósł kieliszek na toast… → Za SJP PWN: toast «krótka przemowa wygłoszona w czasie przyjęcia dla uczczenia kogoś lub czegoś, po której następuje wypicie kieliszka alkoholu»
Podniesienie kieliszka nie jest toastem.
– Zobaczysz, młody, trochę postoisz, to w końcu ciebie wezmą do środka … – ton Czarnego był przyjazny, niemal przepraszający. → Zbędna spacja przed wielokropkiem. Didaskalia wielką literą.
– E-Ernest… – Wypowiedział imię powoli, z nutą drwiny. → Didaskalia małą literą.
– A nic – chciał wykręcić się Ernest, ale kompan nie dawał za wygraną. → Brak kropki po wypowiedzi. Didaskalia wielką literą.
…drzwi z płaskorzeźbą pysku niedźwiedzia. → …drzwi z płaskorzeźbą pyska niedźwiedzia.
…a lewą ręką chwycił za rynnę… → …a lewą ręką chwycił rynnę…
…i podciągnął się do góry. → Masło maślane – czy mógł podciągnąć się do dołu?
Złapał się za skrzydło gargulca. → Złapał skrzydło gargulca.
…poczuł, jak skrzydło się porusza.. → Jeśli zdanie miała kończyć kropka, jest o jedną kropkę za dużo, a jeśli wielokropek, brakuje jednej kropki.
Zobaczył w otwartych drzwiach sylwetkę właściciel… → Literówka. Czemu tu służy wielokropek?
…przez podobną wielkości i wagę nie zauważając podmiany… → Literówka.
Pod napisem widniał licznik z podpisem dług. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: Niżej widniał licznik z podpisem dług.
Wskazówka wskazywała na cyfrę jeden. → Brzmi to nie najlepiej.
Proponuję: Wskazówka skierowana była na cyfrę jeden.
…kobieta sypała okruszki sforze gołębi… → …kobieta sypała okruszki stadu gołębi…
Sprawdź znaczenie słowa sfora.
– Żesz ty cholera… – warknął. → – Żeż ty, cholera… – warknął.
– Ty naprawdę go zwędziłeś… – zawiesił głos, patrząc z mieszaniną grozy i zdziwienia na aparat. → Skoro zawiesił głos, to przestał mówić, więc didaskalia wielką literą.
Ernest milczał, czekając na dalsze reprymendy. → Do tej pory nikt nie udzielił Ernestowi reprymendy, więc ten nie mógł czekać na dalsze.
Proponuje: Ernest milczał, czekając na reprymendę.
– Daj mi do jutra – jęknął nowicjusz. → Co Ernest chciał dostać do jutra?
– Głupi jesteś, a głupiemu nic nie pomoże. – Powiedziawszy to… → Zbędna kropka po wypowiedzi. Didaskalia małą literą.
Zwinął karteczkę i schował z powrotem do kieszeni drżącymi rękami. → Co to jest kieszeń drżącymi rękami?
A może miało być: Zwinął karteczkę i drżącą ręką schował z powrotem do kieszeni.
Myślę, że chował karteczkę jedną ręką.
Mijana na targu przekupka warzywna tłumaczyła koleżance… → Warzywny może być np. ogródek, ale nie przekupka.
Proponuję: Mijana na targu przekupka handlująca warzywami tłumaczyła koleżance…
Wokół niego miasto huczało, tętniło, parło naprzód. → Czy zaimek jest konieczny?
Gdy podążał za grupą studentów, minął grupkę dzieci… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: Gdy podążał za grupą studentów, minął gromadkę dzieci…
Ernest obrócił się i dostrzegł tramwaj, stojący zaraz przed przystankiem… → Ernest obrócił się i dostrzegł tramwaj, stojący tuż przed przystankiem…
Profesor wskazał na dziewczynę w jednym z pierwszych rzędów. → Profesor wskazał dziewczynę w jednym z pierwszych rzędów.
Profesor ciągnął dalej… → Masło maślane – czy profesor mógł ciągnąć od początku?
…trącił kałamarz, obryzgując książki i notatki na blacie atramentem. → …trącił kałamarz, obryzgując atramentem książki i notatki na blacie.
Ernest wyszedł z bramy Uniwersytetu… → Ernest wyszedł z bramy uniwersytetu…
W końcu powstał plan na resztę dnia, zaczynając od urzędu stanu cywilnego. → A może: W końcu powstał plan na resztę dnia, zaczynający się od wizyty w urzędzie stanu cywilnego.
…i wyjął zegarek profesorski z kieszeni. → …i wyjął z kieszeni zegarek profesora.
…i ruszył do biura matrymonialnego. → Jeśli się nie mylę, Ernest miał zamiar udać się do urzędu stanu cywilnego ->…powstał plan na resztę dnia, zaczynając od urzędu stanu cywilnego.
Urząd stanu cywilnego i biuro matrymonialne to nie to samo.
Biuro wyglądało w środku jak dość zwyczajna oficyna. → Nie wiem, co miałeś na myśli, ale ciekawi mnie, co to znaczy, że biuro wyglądało w środku jak dość zwyczajna oficyna?
…przeglądał rozkład ze zdjęciami i biogramami kobiet. → A może: …przeglądał katalog / folder/ album ze zdjęciami i biogramami kobiet.
– Szanowna pani, proszę nas na chwilę przeprosić. → A może: – Szanowna pani, proszę nas na chwilę zostawić.
– W rzeczy samej, proszę pana, mistrz Zygmunt bardzo dba o zegarki. – Zaśmiał się mężczyzna. → Zbędna kropka po wypowiedzi. Didaskalia małą literą.
…na co szlachcic wydał z siebie jęk bólu. → Zbędny zaimek – czy mógł wydać jęk z kogoś innego?
…i rzucił się biegiem do drzwi.
Wybiegł na ulicę akurat, gdy zza pleców rozległ się strzał. Ernest przeklął pod nosem, przyspieszając. Minął straganiarkę, rzucił się przez ulicę… → Powtórzenia.
…zauważył mundurowego, który za nim biegł. Ernest wbiegł w zaułek. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję w pierwszym zdaniu: …zauważył mundurowego, który go gonił.
Ernest przebiegł przez drugie podwórko i wybiegł na chodnik. → Nie brzmi to najlepiej.
…położył na blacie hotelowego biurka… → Czy dookreślenie jest konieczne, skoro wiemy, że Ernest jest w hotelu?
…zanim się za to wszystko zabrał? → …zanim się do tego wszystkiego zabrał?
Ernest otworzył drzwi i zobaczył Krętego. → Skąd Kręty wiedział, gdzie znajdzie Ernesta?
…odparł sztamiak swoim grobowym, jednostajnym głosem. → Zbędny zaimek.
…zastawiajacych przed nim stół jak słudzy. → Literówka.
Wyszedł z hotelu i skierował swoje kroki ulicą przy nabrzeżu rzeki. → Zbędny zaimek.
A może: Wyszedł z hotelu i ruszył ulicą przy nabrzeżu rzeki.
Poczuł jak jego stopy zapadają się w błoto… → Zbędny zaimek.
Obrócił się i zobaczył za sobą dwie postacie w długich płaszczach, oświetlone przez niesioną pochodnię.
Minęli go, nie odzywając się… → Piszesz o postaciach, które są rodzaju żeńskiego, więc ostatnie zdanie winno brzmieć: Minęły go, nie odzywając się…
…złapał pierwszy z nich w prawą rękę i wziął zamach. Nagle ręka zacisnęła… → Powtórzenie.
Wyczuł gęsty smar na dłoni, którego widać zapomniał wyczyścić… → Wyczuł na dłoni gęsty smar, który widać zapomniał wyczyścić…
Miernik długu wskazywał na jeden. → A może: Miernik długu pokazywał jeden.
Mógł chwycić za jeden z setek zegarków… → Mógł chwycić jeden z setek zegarków…
Dopiero wtedy wzrok mistrza przeniósł się na Ernesta. Złodziej miał wrażenie, że właściciel świdruje go wzrokiem. → Nie brzmi to najlepiej.
– C-co… – wydukał z siebie złodziej. → – C-co… – wydukał złodziej.
Przeraziła go długu bez końca. → Nie rozumiem zdania. Co go przeraziło?
Usiadł ciężko na środku podłogi i utkwił wzrok w podłodze. → Nie brzmi to najlepiej.
Wstała i wskazała na swoje miejsce zapraszającym gestem, z uśmiechem pełnym satysfakcji. → A może: Wstała i z uśmiechem pełnym satysfakcji, zapraszającym gestem wskazała swoje miejsce.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Ale dużo (czerwieni się).
Serdecznie dziękuję, reg! Bardzo cenne uwagi. Będę wprowadzał dziś i ew. jutro. Cieszę się, że się podobało!
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Istotnie, trochę tego jest. Mam nadzieję, że kolejne opowiadania będą napisane lepiej. No i cieszę się, że mogłam się przydać. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję, reg, poprawione. Tylko scenę pogoni muszę ogólnie przerobić.
Kosmaty wiedział, bo wyrostki stojące przed hotelem mu podpowiedziały.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Greasy, dziękuję za wyjaśnienie. A skoro dokonałeś poprawek, moge iść do klikarni. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hej!
Bardzo dobry tytuł. Od razu przyciąga.
jeśli czasu wciąż za mało.
Poproszę, też chcę.
Cios „z liścia”
Dziwne wyrażenie, bo mocno potoczne, a wyżej mamy słowo „inkrustrowany”, więc to mi się gryzie.
Udany skok dobrze wróżył, nawet jeśli on sam
Uciekł podmiot
Wracając z występu trzeba było trzymać język na kłódkę
To zrozumiałe, można domyślić się, dlaczego go uciszają, nie ma potrzeby tłumaczyć.
Trzymać język na kłódkę
Albo język za zębami, albo gębę na kłódkę. :)
Językowo ta wymieszana narracja momentami wybija mnie z rytmu. Tu dodajesz „nie podłapał”, a zaraz poetycko „na pohybel ludziom cienia”.
Fabularnie – skok jak skok, ale zegarki bardzo intrygujące. :)
I to nieraz
nie raz
Podoba mi się, że mamy tu szajkę złodziei, zazwyczaj w złodziejskich było to wszystko tak dość wyrafinowane, więc fajna taka odmiana. :)
wydawał się z niego zadowolony
Czegoś brakuje
rzewnie
Nie pasuje to słowo do sytuacji.
Spojrzał na chwilę na zasłonięte okno
Po co wstawka, że na chwilę?
Chciał wykręcić się Ernest, ale kompan nie dawał za wygraną.
Zbędne. Skoro Ernest odpowiada, że nic – wiemy, że chciał się wykręcić, skoro Kręty dalej gada – wiemy, że nie dał za wygraną.
wybrzmiało ni to dowcipem, ni to groźbą.
Dziwna konstrukcja.
Za bardzo opisujesz, że Ernest taki sprytny i spostrzegawczy… A wiedzie takie menelskie życie.
Wspominanie o prawej i lewej ręce, nodze, trochę tak topornie to wyszło.
Za to akcja z Ernestem spadającym w krzaki – fajnie się to wszystko potoczyło i już wiemy, że zegarki cofają czas. Ciekawe, czy Ernest, który wspominał dzieciństwo, cofnie czas do momentu bycia dzieckiem? Hm…
Przypomniał mi się film „Wyścig z czasem” i „Efekt motyla”. ;)
Hm, akcja na ulicy jest… No ten Stadziński albo ma pecha albo nie wiem – tu chcą go napaść, tu prawie wpada pod auto… No i Ernest, który przed wszystkim ratuje, a na koniec podmienia zegarek, coś za łatwo to wszystko idzie.
Wtedy ktoś zagwizdał za jego plecami. Odwrócił się i zobaczył Kosmatego.
– Ładny sikor – Mistrz silił się na humor, ale widać było, że tak naprawdę nie jest mu do śmiechu.
Ernest poczuł się nagle niewymownie głupio, jak uczeń, który dał się przyłapać na wagarach. Cała sprawa wydawała mu się teraz
Siękoza.
nas się spalił na tym – Przez agresję w głosie przebijało coś na rodzaj troski.
– Wpadł? – spytał Ernest, zastanawiając się, czy kompan nie zmyśla na poczekaniu.
Kosmaty zaśmiał się i pokręcił głową.
Tu też, trochę tego jest.
Poza tym – ostrzeżenia o spaleniu na tym dość standardowe, mając zegarek, akcja niepotrzebnie spowalnia na rzecz pogaduszek. Wiemy, że cofa w czasie, więc trudno o napięcie i czekanie na scenę, w której zobaczymy jak działa.
cofnął się po spotkania
po spotkaniu
Za to bardzo ciekawy licznik długu, fajna zapłata.
droczył się student. W końcu jednak dał za wygraną.
Zbędne.
Czasami masz takie zbędne zdania, które coś tłumaczą bez sensu.
Za to ciekawe z tymi dziećmi. Hm… Zegarek działa na różne sposoby.
Podsłuchanie grupy studentów, żeby iść na wykład – wybrzmiało jak imperatyw narracyjny, bo akurat poszedł i profesor miał zegarek w palce, który Ernest skradł. Naciągane – kto trzyma tak cenny zegarek w palcie?
Za to na plus szukanie różnych zegarków. To taka świeżość: nie znalezienie jednego zegarka i poznanie go, ale szukanie różnych, okradanie właścicieli dla samego okradania i z fascynacji.
Wejście do biura matrymonialnego, kolejny zegarek i kradzież, tym razem tak jawna – no w końcu go odkryli, musi uciekać. Choć zegarek zabrał.
Tutaj wszystko idzie liniowo i trochę jestem zmęczona. Mam nadzieję, że coś ciekawego się wydarzy, bo napięcie spada.
Za to świat – że do złodzieja strzelają, hm…
Na plus, że bohater jest ze światka przestępczego, a teraz nocuje w hotelu, ma zegarki i nie wiem, jak to się skończy.
nie tyle zaczyna coś nowego, co wraca do czegoś, co już kiedyś dobrze znał.
Czyżby to zdanie było wskazówką?
Może Ernest jest tym, który już kiedyś wpadł przez te zegarki, mówili o tym jego kumple.
usłyszał natarczywe, kilkukrotne pukanie do drzwi. Potem rozległo się znowu, głośniej i bardziej natarczywie
Słabo to wygląda.
rozglądając się, jakby bojąc się pułapki
bali się nawet przyjaciele po fachu, wzdrygał się od tykania zegarków. Kręty musiał dostrzec, że jego ostrzeżenia nie robią odpowiedniego wrażenia. Obrócił się na pięcie,
Nie tylko tutaj, sporo tego jest i wybija z rytmu w trakcie lektury.
Ach, na plus jeszcze te określenia: ananasy na bogaczy, cebule na zegarki, no i wszystkie inne, fajnie oddajesz klimat tego półświatka. Przypomniał mi się taki film „Kieszonkowiec”, akurat nie był za dobry całościowo, ale miał bardzo fajne ujęcia kradzieży. Tego mi tutaj trochę brakuje, bo kradzieże idą dość łatwo.
ścisnął mu płuca, tak, że ledwie zaczerpnął powietrza. Pomyślał
Podmiot uciekł
Poza tym – świetna scena! Mroczna, niepokojąca, pokroili złodzieja i będą go rozwieszać, a Ernest wszystko słyszy i widzi. Brr…
– …wystarczy
Brak spacji.
Ernest zaśmiał się nerwowo. Zrozumiał, że trzeba było słuchać Kosmatego. To były sprawy nie dla niego. Nadszedł czas się poddać.
Dużo, oj dużo tłumaczysz. Aż momentami to jest męczące.
Wyczuł gęsty na dłoni gęsty smar
Zdanie się zepsuło.
Poza tym – pomysł bez sensu. XD
Ale dalej już robi się ciekawie, no złodziejstwo we krwi, co zrobić, warsztat kusi. Gargulec jako żywa (tzn. poruszające się) istota – na plus, trochę jak w Dzwonnik, trochę też jak w opowiadaniu Shanti. ;)
Pod koniec zagęszczasz, mieszasz, jest napięcie, jest przeskok w czasie, jest sprytna odpowiedź zegarmistrza.
No tak – na co się porwałeś, nieochrzczony złodzieju? Miałeś stać na czujce, a nie próbować rabować zegarki, których przeznaczenie przyprawia o zawrót głowy.
Haha, łaaał! Końcówka rozwala. Super. Naprawdę zaskoczyłeś. Złodziejka, która musiała pilnować warsztatu, bo chciała go okraść – a teraz Ernesta czeka to samo.
Jedyny problem mam z Kosmatym, którego kobieta chce spotkać – skoro ona była tym, o którym Kosmaty opowiadał, to jak wrobiła Ernesta na kilka epok? Chyba że sama miała szczęście i dostała się tu na kilka lat? A Ernest ma pecha i dostał epoki, zamiast lat. XD
Poza tym – naprawdę świetnie rozegrana intryga na koniec. Chciał kraść – a to jego ukradli do pomocy przy warsztacie i nic nie może zrobić, bo gargulec go przypilnuje. Chyba że postanowi coś wykombinować z zegarkami. :)
Klikam i pozdrawiam,
Ananke
Hej Ananke, dzięki, większość uwag naniosłem, siękozę muszę jeszcze poprawić. Cieszę się, że końcówka przypadła do gustu.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Cześć,
fajny pomysł na opowiadanie i nietypowe złodziejstwo; bardzo przyjemnie się czytało. Nie było dłużyzn, co się chwali ;) Zakończenie też przypadło mi do gustu – myślałam, że go zapętlisz w czasie, a tu proszę – orka do końca życia, no albo przynajmniej na kilka set lat. A kobiety to się tam w ogóle nie spodziewałam.
Z mikro minusów to faktycznie dość sporo tam było tych przypadkowych spotkań i zbiegów okoliczności, no i bohater czasem wyciągał wnioski z dość dziwnych miejsc ;) (przynajmniej w moim odczuciu).
Zastanawia mnie tylko dlaczego mistrz Ernesta tak dziwnie zareagował, na to że chłopak zobaczył na wystawie zegarki. Wiedział, że z nimi jest cos nie tak czy co?
Dobre… Bardzo dobre. Trochę mi się skojarzyły ,,Sklepy cynamonowe”, pewnie przez sztafaż. :) Nieoczywisty, i tu duży plus. Biblioteka jak najbardziej zasłużona. Ale…
Konkluzja mnie trochę rozczarowała, bo liczyłem na coś bardziej ,,przedwiecznego”, zwłaszcza po strasznym gargulcu i tych dwóch gościach nad rzeką, ale w sumie złodzieje więzieni w warsztacie jako zegarmistrze też pasują. Takie subiektywne odczucie – ja bym raczej z takim pomysłem skierował się w stronę horroru (,,czas” jest na tyle specyficzną koncepcją, że wokół majstrowania przy nim rodzą się dobre, naprawdę przerażające opowieści grozy). Dlatego to ,,spuszczenie napięcia” z przebraną panią i rozwiązanie całej sprawy w gruncie rzeczy polubownie średnio mi się podobało.
I jeszcze jedna rzecz, w sumie pierdoła – trochę mnie irytowały konsekwentnie przymiotnikowe ksywki złodziei z szajki Ernesta. Trudno ich było przez to rozróżnić, zwłaszcza, że dwóch jest na ,,K”. (Przypomniałem sobie też wypowiedź Jacka Sparrowa na temat pirackiej kreatywności. ;))
Tykanie, dochodzące z każdego kąta sali, uspokajało go.
Pff… Chyba by mnie szlag trafił w takim miejscu. ;P
Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...
Trochę mi się skojarzyły ,,Sklepy cynamonowe”, pewnie przez sztafaż. :)
A to miłe skojarzenie :)
Konkluzja mnie trochę rozczarowała, bo liczyłem na coś bardziej ,,przedwiecznego”,
Potrafię pisać rzeczy nieco mroczne i nieco psychopatyczne. Przedwiecznych w ogóle nie umiem. Ale jednak tutaj chciałem postawić na cwancyk i lekkość.
Mówiąc nawiasem, wydaje mi się to dobrą decyzją, bo na razie w konkursie przeważają teksty poważne i dośc gęste językowo. Więc przynajmniej się odróżniam.
Jeśli masz pomysł, to możesz te zegarki pożyczyć :)
I jeszcze jedna rzecz, w sumie pierdoła – trochę mnie irytowały konsekwentnie przymiotnikowe ksywki złodziei z szajki Ernesta. Trudno ich było przez to rozróżnić, zwłaszcza, że dwóch jest na ,,K”.
Ok, do przemyślenia, dzięki.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Z innych rzeczy:
Nieco utrudniłem bohaterowi życie, przez sprzeczkę z cwaniakami o zegarek i przez napomknięcie, że zwiedził kilka biur matryminialnych, bez skutku. Postarałem się też złagodzić zbieg okoliczności ze studentami – oni wspominają o wykładzie, bohater wychodzi i widzi plakat, i ma powód, by tam iść.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Porządnie wymyślone i zrealizowane. Historia niczym o przedwojennych warszawskich doliniarzach. Opowiadanie w bibliotece, więc nie będę uzasadniał, dlaczego powinno się tam znaleźć.
Pozdrawiam.
Dziękuję za przeczytanie i cieszę się, że klimat jest :) Czytałem i słuchałem podczas pisania trochę pokrewnych:
Kryminalne XX-lecie – jak wyglądał przestępczy półświatek II Rzeczypospolitej? Radio Naukowe x prof. Mateusz Rodak:
https://www.youtube.com/watch?v=kNVws6LW7iU
Do tego “Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy” Stanisława Milewskiego.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Przeczytałem. Powodzenia. :)
Dziękuję!
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Cześć!
Jestem. Tekst zdecydowanie pomysłowy i klimatyczny. Niemłody już “nowy” w gronie wyjadaczy, całkiem nieźle oddałeś klimat grupy kusicieli losu. Musztarda jako rarytas wiele mówi o świecie, albo przynajmniej o miejscu bohatera w tym świecie. W ogóle klimat jest mocnym aspektem opowiadania, zwłaszcza w dialogach oraz podczas wizyty w hotelu. Udane pokazanie spełnienia marzeń.
Bardzo podobał mi się akcent z zegarkami, natomiast miałem pewnie problem z nadążeniem za bohaterem, który w mig pojmował jak to wszystko działa i potrafił wykorzystywać do swoich celów, działo się to – imho – trochę zbyt prędko, na granicy zawieszenia niewiary, zabrakło, zwłaszcza przy pierwszym zegarku pokazania, by czytelnik sam mógł cośkolwiek odkryć. Najlepiej wypadła tu chyba scena na uczelni, ale tutaj też zadanie było najłatwiejsze.
Końcówka… ok, jakoś tak naprowadzałeś na ten sklep, więc kołatała się po klatce możliwych rozwiązań. Motyw z nadaniem imienia na pewno robi tu robotę, chociaż zabrakło – imho – nieco więcej emocji i przeciwności (albo wywrócenia stołu). Tyle póki co.
2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Powodzenia w konkursie!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
three goblins in a trench coat pretending to be a human
krarze, dzięki!
gravel: uuu, to zaszczyt Ciebie gościć. Dalej jestem ciekaw, czy mój tekst piórkowy dostałby od Ciebie głoś, ale też z drugiej strony, boję się trochę pytać, bo może powiesz, że nie :) Pozdrawiam i dziękuję za organizację bardzo udanego konkursu.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Dalej jestem ciekaw, czy mój tekst piórkowy dostałby od Ciebie głoś, ale też z drugiej strony, boję się trochę pytać, bo może powiesz, że nie :)
Jeśli po ogłoszeniu wyników konkursu nadal będziesz chciał wiedzieć, uwzględnię to w komentarzu jurorskim ;P
three goblins in a trench coat pretending to be a human
Ciekawe, podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Dziękuję, to miło, przepraszam, że dopiero teraz odpowiadam.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Wybaczam ;)
Przynoszę radość :)
Cześć, Greasy!
Fajny, organiczny półświatek z własnymi zwyczajami, regułami oraz powiedzonkami. Mam słabość do złodziejskich slangów, więc fajnie było zapoznać się z Twoją wersją :3
Trudno polubić Ernesta. Rozumiem, że typ miał być zwykłym, narwanym młodzikiem, ale był w nim pewien dysonans, który nieco działał mi na nerwy. Z jednej strony zielony, potrzebuje przewodnika po fachu złodziejskim, ma skłonności do impulsywnego postępowania, z drugiej zaś – okrada swoich ziomków (bez żadnych konsekwencji), pyskuje, zachowuje się arogancko. Sama antypatyczność bohatera nie jest oczywiście wadą tekstu, rzucam jedynie moimi przemyśleniami.
Dziwi fakt, że nigdy wcześniej nie słyszał o tych zegarach, skoro wszyscy dookoła zdawali się o tym wiedzieć – w końcu natykał się na nowe zegarki, gdziekolwiek się udał. Bardzo wygodne zrządzenia losu notabene.
Złodziej postanowił działać, choćby nawet po to, by się rozejrzeć po poddaszu. Musiał w końcu wrócić do kamratów, a nie chciał wracać z pustymi rękami.
Ale właściwie czemu? Wyszedł, kiedy wszyscy spali, nikt nie wiedział, gdzie i po co poszedł, więc nie ciążył na nim żaden obowiązek. Więc po co głupio ryzykować?
Fajny pomysł na zegary, ale mam poczucie niewykorzystanego potencjału. Tutaj można upchnąć naprawdę solidne fajerwerki, pobawić się konceptem (patrz Incepcja czy Tenet), tymczasem u Ciebie akcja jest krótka, ledwie prześlizgujesz się po tym oceanie możliwości, który otworzyły przed Tobą magiczne zegary.
Podsumowując: nie umiem dokładnie określić, co mi nie zagrało w tym tekście, ale nie zachwycił. Jest poprawny, czytało się dobrze, ale ostatecznie mam wrażenie niedosytu. Przydałoby się jeszcze porządnie przetrzepać tekst, bo zauważyłam sporo literówek, gramatycznych zawirowań i niezręczności. Przecinki również trochę wymknęły się spod kontroli.
Dziękuję za udział w konkursie i życzę powodzenia w dalszym pisaniu!
three goblins in a trench coat pretending to be a human
Gravel, dzięki za dający do myślenia komentarz. Może faktycznie jest potencjał do rozwinięcia :)
facebook.com/tadzisiejszamlodziez