- Opowiadanie: M.G.Zanadra - F1's GenereUmano

F1's GenereUmano

Może nie jest to klasyczne Sci-Fi, ale to moja pierwsza (i jedyna) próba z tym gatunkiem. Stare opowiadanie, ale może kogoś zainteresuje ;)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy V, Użytkownicy IV

Oceny

F1's GenereUmano

Ciem­na­wa, za­ku­rzo­na i pach­ną­ca sma­rem piw­ni­ca sta­no­wi­ła swo­isty azyl dla chłop­ca. W nim ce­le­bro­wał suk­ce­sy i po­raż­ki, a nawet życie i śmierć, bo to wła­śnie tam prze­chowywał dziad­ka. Nic w tym dziw­ne­go, bo uko­cha­ny sta­ru­szek za życia sam go o to po­pro­sił, toteż Marco czuł się w obo­wiąz­ku wy­peł­nić zło­żo­ną obiet­ni­cę. Dotrzymywanie danego słowa było jedną z podstawowych wartości wpajanych chłopcu od pierwszych dni życia. Co praw­da wahał się przez chwi­lę, bo zda­wał sobie spra­wę z tego, że od dawna był okła­my­wa­ny, a prze­cież men­tor, w któ­re­go bez­wied­nie męż­czy­zna się prze­isto­czył, powi­nien zawsze mówić praw­dę. W innym wy­pad­ku byłby tylko oszu­stem, który wy­ko­rzy­sty­wał na­iw­ność wnuka, a prze­cież ten przyj­mo­wał każde słowo star­ca nie­mal jako praw­dę ob­ja­wio­ną – bez­sprzecz­nie i ła­ko­mie. 

Tak, Marco był głod­ny. Głod­ny wie­dzy, którą dziadek chęt­nie się dzie­lił, bo prze­cież umyśl­nie za­szcze­piał w chło­pa­ku pasję do ko­smosu, po­dró­ży mię­dzy­pla­ne­tar­nych i stat­ków ko­smicz­nych. Wła­śnie jeden taki statek bu­do­wa­li w piw­ni­cy. Sta­ru­szek mu­siał ochła­dzać zapał wnuka, który aż palił się do pracy, ale jego opie­kun mimo dumy czuł, że chło­piec wię­cej czasu po­wi­nien spę­dzać na za­ba­wie z rówieśnikami, żeby kie­dyś, gdy jego za­brak­nie, Marco nie zo­stał sam, wy­alie­no­wa­ny, żeby przez cie­ka­wość tego, co do­pie­ro miało na­dejść, nie za­po­mniał żyć tu i teraz. Tyle że malec nie miał przy­ja­ciół, ale nie przez natłok pracy. Więk­szość dzie­ci wo­ła­ła za nim UFO, co dok­tor z laboratorium, w którym chłopiec dawniej mieszkał, wy­tłu­ma­czył mu jako skrót od unbre­aka­ble friend­ship on, czyli za­pro­sze­nie do przy­jaź­ni. Nie po­ma­ga­ło to jed­nak Marco zbu­do­wać re­la­cji, więc i tak wra­cał do azylu, gdzie za­wsze z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi przyj­mo­wał go dzia­dek. Bu­do­wa stat­ku zatem po­stę­po­wa­ła nie­śpiesz­nie, ale w końcu do pracy po­zo­sta­ło nie­wie­le. W za­sa­dzie wmontowanie jednego ele­mentu dzie­liło ich od ukoń­cze­nia. Ele­mentu, który wbu­do­wa­ny w F1’s GenereU­ma­no, bo tak konstruktorzy nazwali swój sta­tek, miał po­zwo­lić wzbić się w po­wie­trze i po­dró­żo­wać po dotąd ob­ser­wo­wa­nym tylko przez te­le­skop ko­smo­sie. 

Wła­śnie wtedy, gdy po powrocie ze szko­ły Marco bez­tro­sko rzu­cił ple­cak na ka­na­pę, cie­sząc się z na­dej­ścia la­ta­mi wy­cze­ki­wa­ne­go pod­bo­ju ko­smo­su, mama przy­klęk­nę­ła przy chłopcu i chwy­ci­ła go za ra­mio­na. Ze łzami w oczach dukała, że tego ranka dzia­dek spał dłu­żej niż zwy­kle, więc zaj­rza­ła do niego. Nie­obec­ny wzrok star­ca utkwił wlepiony we wspól­ne zdję­cie dziadka z wnukiem, które męż­czy­zna trzy­mał przy łóżku.

Syn ko­bie­ty zda­wał się nie akceptować tego, co mówi matka. Chciał wy­rwać głowę z jej uści­sku, żeby po­biec do piw­ni­cy i skoń­czyć bu­do­wę stat­ku. Prze­cież dziadek mu to obie­cał! Od na­stęp­ne­go dnia miały się roz­po­cząć ich wspól­ne po­dró­że, przy­go­dy. Tym­cza­sem mama za­wra­ca­ła chłop­cu głowę, opo­wia­da­jąc o tym, że dzia­dek był rano bar­dziej zmę­czo­ny niż zwy­kle. Być może po­trze­bo­wał nieco wię­cej snu, ale dla wnuka za­wsze miał czas! No i obie­cał, że po szko­le wbu­du­ją ostat­ni ele­ment najszybszego na świecie statku!

 – Mamo, puść mnie! – stęknął malec, pró­bu­jąc wy­krę­cić się z ota­cza­ją­cych go ra­mion. – Wołaj dziad­ka, bo mamy dziś skoń­czyć F1’s GenereU­ma­no! 

Na te słowa ko­bie­ta ści­snę­ła syna jesz­cze moc­niej, już całkowicie od­bie­ra­jąc mu moż­li­wość ruchu.

*** 

Czter­dzie­sto­la­tek sie­dział na ka­na­pie, ignorując pu­ka­nie do drzwi. Już od dłuż­sze­go czasu pró­bo­wa­no go zmu­sić do ich otwo­rze­nia, ale nie­złom­nie sie­dział w tym samym miej­scu, wy­cze­ku­jąc, aż na­tar­czy­wi go­ście odej­dą. Nie mieli jed­nak za­mia­ru od­pu­ścić, więc po na­sta­niu upra­gnio­nej przez go­spo­da­rza ciszy, gwałtownie ro­ze­rwał ją huk po­wsta­ły przy wy­wa­ża­niu drzwi. 

 – Co to ma być? – ryk­nął wy­stra­szo­ny wła­ści­ciel domu, zry­wa­jąc się na równe nogi. 

 – Pro­ce­du­ra X1N5! – Rzeczowo od­po­wie­dział męż­czy­zna w zie­lo­nym mun­du­rze. – Dzia­ła­nie z obawy nisz­cze­nia wła­sno­ści la­bo­ra­to­rium.

 – Nie je­stem ni­czy­ją wła­sno­ścią! 

 – Teraz mogę to stwier­dzić, ale gdy nie otwie­ra pan drzwi i nie od­po­wia­da na we­zwa­nia, wdra­ża­my dzia­ła­nia za­po­bie­ga­ją­ce nisz­cze­niu mie­nia, któ­rym po śmier­ci pan się sta­nie. 

 – Nisz­cze­niu mie­nia – po­wtó­rzył z od­ra­zą w gło­sie. – To tak mnie teraz na­zy­wa­cie? 

Żoł­nierz po­bież­nie omiótł wzro­kiem po­miesz­cze­nie, pod­czas gdy jego pod­wład­ni prze­szu­ki­wa­li bu­dy­nek z pie­czo­ło­wi­tą sta­ran­no­ścią. Po otrzy­ma­niu mel­dun­ku, że nic nie wzbu­dzi­ło po­dej­rzeń woj­sko­wych, do sa­lo­nu wszedł oku­la­rnik w cy­wil­nym ubra­niu. 

 – Miło cię wi­dzieć, Marco! – za­czął. 

 – Bez wza­jem­no­ści – od­po­wie­dział wła­ści­ciel domu. 

 – Da­ruj­my sobie tę nie­uprzej­mość! Do­brze wiesz, że wcale nie musi tak być! 

 – Musi! Skoro już wie­cie, że żyję to wypad.

 – Marco, prze­pra­szam za tę sy­tu­ację. Oczy­wi­ście drzwi zo­sta­ną na­pra­wio­ne, ale mar­twi­li­śmy się o cie­bie – cią­gnął, roz­sia­da­jąc się na ka­na­pie. 

 – Ra­czej, że nie żyję, a moje zgni­łe ciało wam się nie przy­da! 

 – Przy­da – od­parł lekceważąco. – Do­brze wiesz. 

 – No tak! – Skrzy­wił się Marco. 

 – Skoro już roz­ma­wia­my, to może dasz się na­mó­wić na jakieś ba­da­nia? Sama pro­fi­lak­ty­ka! Obie­cu­ję! 

 – To tak na­kło­ni­łeś moją matkę do swo­ich cho­rych eks­pe­ry­men­tów? – od­py­sko­wał. 

 – Twoja matka wie­dzia­ła, co robi! – Wycelował w Marco palec wskazujący.

 – Wie­dzia­ła, że uro­dzę się zie­lo­ny? – Rozognił się.

 – Zo­sta­ła po­in­for­mo­wa­na, że pro­mie­nio­wa­nie ko­smicz­ne wpły­wa na me­la­to­ni­nę. – Po­pra­wił kra­wat. 

 – A czy zro­zu­mia­ła, co to zna­czy? 

 – Marco, Marco! Twoi ro­dzi­ce wie­dzie­li, na co się de­cy­du­ją! To był dwa tysiące trzydziesty pierwszy rok! Wszyst­kim było cięż­ko, a co dopiero emigrantom? W dodatku z trzecim dzieckiem w dro­dze! 

 – Więc wy­ko­rzy­sta­li­ście ro­dzi­nę w po­trze­bie. 

 – Więc wspar­li­śmy ro­dzi­nę w po­trze­bie… w za­mian za pomoc przy ba­da­niach. 

 – Za wy­sła­nie ciężarnej w ko­smos, żeby tam uro­dzi­ła! Świa­do­mi kon­se­kwen­cji na jakie nas na­ra­zi­li­ście! 

 – Na tym po­le­ga­ły ba­da­nia. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Cie­bie także przy­da­ło­by się zba­dać. 

 – Ba­da­łeś mnie przez dwa­dzie­ścia jeden lat. 

 – I nic ci się nie stało! A my się wiele do­wie­dzie­li­śmy! 

 – Nic się nie stało? – Twarz Marco poczerwieniała ze złości. – Przez wasze ba­da­nia oj­ciec zo­sta­wił matkę, która krótko po tym zmarła, a moje ro­dzeń­stwo ob­wi­nia o to mnie!

 – Jakoś nie na­rze­ka­li, gdy ich ostat­nio wi­dzia­łem. Elena wręcz pro­mie­nia­ła ze szczę­ścia, przyj­mu­jąc od nas klu­cze do no­we­go domu, a Giovanni mnie uści­snął w po­dzię­ce za sa­mo­chód. A to dzię­ki two­je­mu po­świę­ce­niu! – skłamał, bo nie widział rodzeństwa Marco od lat. Wstał i skie­ro­wał się do wyj­ścia. – Prze­myśl to! Tobie też mo­że­my pomóc.

 – Już po­mo­gli­ście, a teraz że­gnam. 

 – Numer znasz!

Doktor ukło­nił się i wy­szedł, a zaraz za nim woj­sko­wi. Marco jesz­cze przez kil­ka­na­ście minut ner­wo­wo okrą­żał miesz­ka­nie, pró­bu­jąc się uspo­ko­ić, aż w końcu wyjął piwo z lo­dów­ki i rzu­cił się na ka­na­pę, prze­kli­na­jąc intruzów pod nosem. Opróż­nił kilka bu­te­lek zanim zmo­rzył go sen niespokojny, co ciągnęło się już od kilku tygodni. 

Mam­ro­tał coś. Śli­nił za­ku­rzo­ną po­dusz­kę ka­na­py, gdy po raz kolejny wy­śnił wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, kiedy jego matka żyła i wy­glą­da­ła olśnie­wa­ją­co. Jej twarz roz­pro­mie­niał sze­ro­ki uśmiech, su­kien­ka do po­ło­wy łydek jeszcze na niej nie wisiała, a na gło­wie ko­bie­ty lśni­ły gęste, czarne włosy. Wtedy do kuch­ni wszedł dzia­dek Marco­. Wi­dząc wnuka, mach­nął ręką, za­chę­ca­jąc do zej­ścia z nim do piw­ni­cy, gdzie wziął po­tom­ka na ręce, a póź­niej po­sa­dził na swo­ich ko­la­nach.

Nagle sen za­czął się zmie­niać, a obraz fa­lo­wał jak w ze­psu­tym te­le­wi­zo­rze. Męż­czyź­nie nawet wy­da­wa­ło się, że sły­szy szum wy­stę­pu­ją­cy cza­sem po za­koń­cze­niu trans­mi­sji, ale za­miast sza­rych kro­pek uj­rzał męską twarz z brodą po­dob­ną do tej, jaką nosił jego dzia­dek. 

 – Próba sie­dem­dzie­sią­ta druga! – Usły­szał śpią­cy. – Marco, jeśli mnie sły­szysz, to wiedz, że nie za­po­mnia­łem o zło­żo­nej obiet­ni­cy… 

Dźwięk przy­po­mi­na­ją­cy spię­cie elek­trycz­ne prze­rwał prze­kaz. Za­kłó­ce­nia były zbyt silne i męż­czy­zna nie do­sły­szał całej wy­po­wie­dzi. Za­ci­snął moc­niej po­wie­ki, jakby miało mu to pomóc od­zy­skać ta­jem­ni­cze po­łą­cze­nie. 

 – Po­wta­rzam jesz­cze raz. Marco, przy­go­to­wa­łem dla nas ostat­ni ele­ment F1’s GenereU­ma­no. Mu­sisz go tylko od­na­leźć. Przy od­rzu­to­wym sil­ni­ku ma­new­ro­wym mu­sisz za­mon­to­wać napęd znie­kształ­ca­ją­cy cza­so­prze­strzeń, który czeka pod na­roż­nym biur­kiem w piw­ni­cy. Po­wi­nie­neś też po­łą­czyć się z ko­smicz­nym ob­ser­wa­to­rium fal gra­wi­ta­cyj­nych eLISA. Dzię­ki temu bę­dzie ci ła­twiej po­ru­szać się po ko­smo­sie, bo wie­dząc, gdzie wy­stą­pi zmarsz­cze­nie… 

Ko­lej­ne zwar­cie wy­bu­dzi­ło męż­czy­znę ze snu. Otwo­rzył oczy i prze­krę­cił się na bok, my­śląc o tym, co mu się wła­śnie przy­śni­ło. Naj­wy­raź­niej coś przywołało w Marco dawno wy­par­te wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, a przy­naj­mniej jego piw­nicz­nej czę­ści, bo na twa­rzy matki za­wsze ma­lo­wa­ła się li­tość zmie­sza­na z wy­rzu­ta­mi su­mie­nia. To dzia­dek zda­wał się być ślepy na zie­lo­ny od­cień skóry, wy­raź­nie więk­szą głowę i wy­łu­pia­ste śle­pia wnuka.

Męż­czy­zna przy­mknął oczy, mając na­dzie­ję na choćby krótką drzemkę, bo przez męczące go ostatnio sny był ciągle rozdrażniony. Nie uło­żył się chyba zbyt wy­god­nie, bo po chwi­li za­czął się wier­cić. Czuł się nie na miejscu, ale nie tak jak zawsze, nie przez to, że odstaje od reszty, a jakby miał być gdzieś indziej, tylko nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Za­cho­dzą­ce słoń­ce, które wpa­da­ło przez okno, oświe­tla­ło zie­lo­ne po­wie­ki, jeszcze bardziej draż­niąc, zwielokrotniając uczucie zapomnienia o czymś ważnym. W końcu w głowie Marco pojawiła się pewna myśl i mimo oporu postanowił odpowiedzieć na wezwanie.

 – To idio­tycz­ne – wes­tchnął, ale po­de­rwał się z ka­na­py. 

Ze scho­dów pro­wa­dzą­cych do piw­ni­cy zbiegł, nie mogąc po­wstrzy­mać narastającej cie­ka­wo­ści. Na dole okazało się, że ża­rów­ka z trza­skiem od­mó­wi­ła roz­pro­sze­nia ciem­no­ści, więc zde­ner­wo­wa­ny wró­cił do kuch­ni, żeby wy­krę­cić świe­tlów­kę z tam­tej­szej lampy. Po na­pra­wie oświe­tle­nia po­chy­lił się, za­glą­da­jąc pod na­roż­ne biur­ko, pod któ­rym miał­by się cho­wać ostat­ni ele­ment po­trzeb­ny do uru­cho­mie­nia wier­nie od­wzo­ro­wa­nej „atra­py” stat­ku ko­smicz­ne­go, którą lata temu tak na­zwał dzia­dek, tłu­ma­cząc woj­sko­wym za­po­trze­bo­wa­nie na ra­czej nad­zwy­czaj­ne czę­ści do za­ba­wy z dziec­kiem. Nie wszyst­ko udało się zdo­być sta­rusz­ko­wi samemu, a wtedy wbrew sobie, pro­sił o pomoc la­bo­ra­to­rium, które w za­mian za wy­kra­cza­ją­ce poza umowę ba­da­nia na chłopcu chętnie pomocy udzielało.

Marco wy­cią­gnął dłoń, aby ścią­gnąć ma­te­riał osła­nia­ją­cy to, co kryło się w kącie. Tu­ma­ny kurzu wzbi­ły się w po­wie­trze, dra­piąc w gar­dło i zmu­sza­jąc do mru­że­nia oczu. Od­kaszl­nął i za­ma­chał rę­ko­ma, jakby miało mu to pomóc roz­go­nić uno­szą­cy się wokół pył. Schy­lił się i wytężył wzrok. Coś srebr­ne­go kryło się w pół­mro­ku. Po­chwy­cił to i przy­cią­gnął do sie­bie, co wy­ma­ga­ło siły, bo ta­jem­ni­cze zna­le­zi­sko wa­ży­ło sporo. 

 – Nie­moż­li­we! 

Po­dra­pał się po gło­wie, po czym za­czął oczysz­czać srebr­ne od­kry­cie z pa­ję­czyn i kurzu, a gdy skoń­czył, oparł się o ścia­nę, wpa­tru­jąc się w już od­ku­rzo­ny sil­nik z dy­stan­su. Nie do­wie­rza­jąc wła­snym oczom, zwró­cił twarz w stro­nę zdję­cia dziad­ka, które opie­ra­ło się o ciem­no­gra­na­to­wą urnę sto­ją­cą tam, gdzie sta­ru­szek sobie za­ży­czył – nad na­roż­nym biur­kiem w piw­ni­cy. Marco natychmiast po­sta­no­wił spró­bo­wać za­mon­to­wać sil­nik. Kon­struk­cję ma­chi­ny znał na pa­mięć, więc był pe­wien, że łą­cze­nie ele­men­tów nie spra­wi mu większych trud­no­ści. Wyjął starą skrzyn­kę z na­rzę­dzia­mi i pod­no­śnik, żeby uła­twić sobie pracę i ku za­sko­cze­niu męż­czy­zny, po kilku go­dzi­nach, sta­tek stał się kom­plet­ny.

 – Przez te wszyst­kie lata cze­ka­łeś tu na mnie – wy­sa­pał, ocie­ra­jąc oczy w oba­wie, że to tylko dal­sza część snu, a może po pro­stu wzru­szył się, bo ma­rze­nie, na które cięż­ko pra­co­wał z dziad­kiem w końcu miało się speł­nić. 

Usiadł za ste­rem, po­dzi­wia­jąc le­ci­wą ma­chi­nę. Spę­dził w kap­su­le dłuż­szą chwi­lę, za­sta­na­wia­jąc się nad tym, co dalej. W końcu wy­szedł, pod­piął kable, aby na­ła­do­wać ba­te­rie i za­ssał stare pa­li­wo ze zbior­ni­ka, po czym skie­ro­wał stru­mień do bańki. Gdy gęsta ciecz spły­wa­ła wę­ży­kiem, Marco pod­szedł do te­le­fo­nu. Wy­krę­cił na tar­czy numer i umó­wił się na spo­tka­nie przed po­łu­dniem. 

Spę­dził w ośrod­ku wiele lat. Ba­da­no go na chyba wszystkie możliwe sposoby. Po­bie­ra­no od niego prób­ki i te­sto­wa­no wy­trzy­ma­łość, a nawet od­por­ność na cho­ro­by, choć z per­spek­ty­wy czasu wy­da­wa­ło mu się, że wy­ko­ny­wa­ne na nim eks­pe­ry­men­ty miały na celu coś wię­cej niż tylko spraw­dze­nie, jak za­re­agu­je na wirus grypy. Po osiągnięciu pełnoletności Marco sam mógł zde­cy­do­wać, czy w dal­szym ciągu peł­nić funk­cję kró­li­ka do­świad­czal­ne­go. Zre­zy­gno­wał, a nawet ze­rwał wszel­kie kon­tak­ty z dok­to­rem oraz całym jego ze­spo­łem i mimo po­dej­mo­wa­nych prób kon­tak­tu nigdy nie zde­cy­do­wał się wró­cić. Tak było do dwu­na­ste­go paź­dzier­ni­ka dwa ty­sią­ce pięć­dzie­sią­te­go czwar­te­go roku, kiedy prze­mie­rza­jąc ko­ry­ta­rze pro­wa­dzą­ce do głów­ne­go la­bo­ra­to­rium, mijał po dro­dze sze­reg szkla­nych drzwi, za któ­ry­mi wi­dział, można by po­my­śleć, sa­me­go sie­bie. 

Za pierw­szy­mi drzwia­mi znaj­do­wał się in­ku­ba­tor z no­wo­rod­kiem, który spał, ru­sza­jąc tylko co jakiś czas ma­ły­mi, zie­lo­ny­mi pa­lusz­ka­mi pra­wej ręki, w którą wbity był we­nflon. Ko­lej­na szyba od­gra­dza­ła prze­chod­nia od być może trzy­let­nie­go chłop­ca ba­wią­ce­go się na gra­na­to­wej macie z na­ma­lo­wa­ny­mi pla­ne­ta­mi Ukła­du Sło­necz­ne­go. Malec w ręce trzy­mał pla­sti­ko­wą za­baw­kę w kształ­cie ra­kie­ty ko­smicz­nej, którą prze­la­ty­wał od Marsa do Sa­tur­na, uwa­ża­jąc, żeby nie na­ru­szyć igły w zie­lo­nym przed­ra­mie­niu. Trze­cie drzwi niczym wieki ekran wy­świe­tla­ły wy­ry­ty w pa­mię­ci film z mniej więcej szó­stych uro­dzin, podczas których sa­mot­ny chło­piec za­ja­dał się małym tor­tem, bru­dząc przy tym całą twarz i pró­bu­jąc ją wy­trzeć rę­ka­wem, spod któ­re­go wy­ło­nił się opa­tru­nek z pla­sti­ko­wą koń­ców­ką szpi­kul­ca, wbitego w zie­lo­ną skórę. Ko­lej­ne po­miesz­cze­nia przy­wra­ca­ły wspo­mnie­nia z po­szcze­gól­nych okre­sów życia męż­czy­zny. Nie był na to go­to­wy. My­ślał, że po­ra­dził sobie już z trau­mą, jaką zgo­to­wa­no mu w tym miej­scu, jed­nak nie spo­dzie­wał się, że nie był je­dy­ny. Jego re­zy­gna­cja miała za­koń­czyć nie­ludz­kie eks­pe­ry­men­ty i nigdy nie przy­pusz­czał, że były kon­ty­nu­owa­ne.

Zakręciło mu się w głowie, ale szybko wziął się w garść i ko­rzy­sta­jąc z za­mie­sza­nia, jakie wzbu­dził osiem­na­sto­let­ni pa­cjent, który z ja­kie­goś po­wo­du do­stał ataku pa­ni­ki po­mie­sza­nej z gnie­wem, Marco wszedł do sali obserwacji obrazu z mo­ni­to­rin­gu. Stamtąd po­łą­czył się z ob­ser­wa­to­rium eLISA. Po wpi­sa­niu nazwy w wy­szu­ki­war­kę, nie mógł prze­stać się dzi­wić, że takie ob­ser­wa­to­rium w ogóle ist­nie­je, bo prze­cież wie­dzę o nim za­czerp­nął ze snu, ale nie tra­cąc czasu, wpro­wa­dził szyb­ko kod, który miał mu po­zwo­lić na pod­gląd ob­ra­zu z domu. Po za­pew­nie­niu sobie do­stę­pu, wy­mknął się do sali za­opa­trze­nio­wej, skąd po około pięt­na­stu mi­nu­tach prze­szedł do głów­ne­go la­bo­ra­to­rium. 

 – Marco! Je­steś! – przy­wi­tał go z wymuszonym uśmie­chem dok­tor. 

 – Ta – mla­snął znie­sma­czo­ny Marco. 

 – Miło mi cię wi­dzieć z po­wro­tem.

Męż­czy­zna mil­czał, a na dłoń dok­to­ra, którą ten wy­cią­gnął, aby się przy­wi­tać, au­to­ma­tycz­nie spoj­rzał z od­ra­zą. Nie od­wza­jem­nił gestu. 

 – Widzę, że nie próż­no­wa­łeś – roz­po­czął za­czep­nie.

 – Chyba nie my­śla­łeś, że za­mknę­li­śmy la­bo­ra­to­rium i przez dwa­dzie­ścia lat cze­ka­li­śmy, aż zmie­nisz zda­nie. – Uśmiech­nął się cy­nicz­nie. 

 – Że też znowu dostałeś na to zgodę… Ilu ich jest? 

 – Wi­dzia­łeś wszyst­kich. Pod­wiń rękaw i połóż tu rękę. – Oschle wska­zał pod­ło­kiet­nik. 

 – Ośmio­ro, czyli po mojej re­zy­gna­cji ru­szy­łeś z sza­leń­cze­go ko­py­ta. 

 – Nie mo­gli­śmy sobie po­zwo­lić na te same błędy. – Wbił igłę w na­brzmia­łą żyłę i po­brał krew. – Ze­gnij ło­kieć. 

 – Błę­dem było stwo­rze­nie tylko jed­ne­go dzi­wa­ka? 

 – Błę­dem było po­zwo­lić ci miesz­kać z ro­dzi­ca­mi, a to całe wy­cho­wa­nie wśród resz­ty spo­łe­czeń­stwa uczy­ni­ło z nas wro­gów. 

Marco spoj­rzał na roz­mów­cę z nie­do­wie­rza­niem, nie chcąc doprowadzić do kłót­ni, w któ­rej po raz ko­lej­ny wy­gar­nął­by dok­to­ro­wi, że zniszczył spokojne życie jego ro­dzi­ny.

 – Od­kry­li­śmy, że je­steś od­por­ny na pro­mie­nio­wa­nie ko­smicz­ne, że naj­pew­niej mo­żesz swo­bod­nie po­ru­szać się po ko­smo­sie, rzadko ko­rzy­sta­jąc z maski tle­no­wej. Twoje ciało wy­two­rzy­ło nie­zna­ne nam do­tych­czas ko­mór­ki, które już teraz ba­da­my pod wzglę­dem wy­par­cia przez nie wa­dli­wych ko­mó­rek z or­ga­ni­zmu. Nawet no­wo­two­ro­wych! Ty nadal nie ro­zu­miesz, że to szan­sa dla ludz­ko­ści? 

 – Szan­sa? – wy­buch­nął Marco. – Ludz­kość mnie nie ak­cep­tu­je, nawet ro­dzi­na się mnie wsty­dzi! Nie czuję się, jak­bym był szan­są, czy sam miał na co­kol­wiek szan­sę. 

 – Nie są­dzisz, że to nieco ego­istycz­ne? 

 – Sądzę, że ho­do­wa­nie my­ślą­cych i czu­ją­cych, choć zie­lo­nych ludzi, któ­rzy pod­kre­ślam, mogli mieć nor­mal­ne życie, po to, żeby sta­no­wi­li ma­ga­zyn ko­mó­rek dla spo­łe­czeń­stwa, jest na szczy­cie góry ego­izmu, na któ­rej oczy­wi­ście pa­nu­jesz ty, cheł­piąc się wła­dzą. 

 – Ja przy­naj­mniej nie ob­wi­niam in­nych o wła­sne po­raż­ki – od­po­wie­dział spokojnie dok­tor, po­pra­wia­jąc oku­la­ry na nosie. 

 – Wła­sne po­raż­ki? – Zagotowało się w Marco. – Z góry byłem na prze­gra­nej po­zy­cji, bo jeśli nie za­uwa­ży­łeś, je­stem z i e l o n y! 

 – Nie sta­no­wi­ło to dla cie­bie pro­ble­mu, do­pó­ki nie zgo­dzi­łem się na twój po­wrót do domu, więc sam sobie wmó­wi­łeś, że coś z tobą jest nie tak albo ro­dzi­na ci w tym po­mo­gła.

 – Po­peł­ni­łem błąd, przy­cho­dząc tu! – Ze zło­ścią opu­ścił rękaw i wstał, za­rzu­ca­jąc ple­cak, skierował się do wyjścia. 

 – Po­peł­niasz błąd znów ucie­ka­jąc, bo do­brze wiesz, że tylko ja mogę ci pomóc… Lepiej powiedz, czego potrzebujesz. Przecież nie przyszedłeś tutaj z tęsknoty. – Ostatnie słowa doktor musiał wypowiedzieć głośniej do oddalających się pleców Marco.

Ten szyb­kim kro­kiem ruszył w stro­nę opu­sto­sza­łe­go par­kin­gu. Zo­sta­wił ple­cak w sa­mo­cho­dzie, po czym wró­cił do ma­ga­zy­nu z pa­li­wem, z któ­re­go za­brał kilka więk­szych butli z cie­kłym tle­nem i wo­do­rem oraz jedną z azo­tem, uwa­ża­jąc, żeby nikt go nie przy­ła­pał na kra­dzie­ży. Po za­pa­ko­wa­niu wszyst­kie­go na tyl­ne sie­dze­nie auta, za­krył butle przy­go­to­wa­nym wcze­śniej kocem i spo­koj­nie od­je­chał, aby nie zwra­cać na sie­bie uwagi. 

*** 

 – I jak? – za­py­tał współ­pra­cow­ni­ka dok­tor. 

 – Zgod­nie z za­rzą­dze­niem par­king był pusty, a na­mie­rza­nie przez ka­me­ry wy­łą­czo­ne. 

 – I? – Nie­cier­pli­wił się męż­czy­zna. 

 – I udało się usta­lić, że Marco za­brał cie­kły tlen, azot i wodór. 

 – Czyli jednak uru­cho­mił sta­tek! Miałem rację! 

 – Z ma­ga­zy­nu z za­opa­trze­niem znik­nę­ła także żyw­ność pa­ko­wa­na próż­nio­wo i ta w tub­kach. 

 – Świet­nie! – ucie­szył się dok­tor. 

 – Świet­nie? – Współ­pra­cow­nik zmarsz­czył brwi. – Okradł la­bo­ra­to­rium, dla­cze­go pan się cie­szy? 

 – Przez lata przy­go­to­wy­wa­łem go do eks­plo­ra­cji ko­smo­su, ale zbun­to­wał się i zre­zy­gno­wał z pro­gra­mu. Pro­si­li­śmy, żeby wró­cił, a nawet pró­bo­wa­li­śmy prze­ku­pić, ale nic nie skut­ko­wa­ło. Na szczęście z dziad­kiem bu­do­wał „atra­pę” stat­ku, choć wie­dzie­li­śmy od po­cząt­ku, że to oszu­stwo, gra­li­śmy w ich grę i pod­sy­ła­li­śmy im ko­lej­ne czę­ści po­trzeb­ne do bu­do­wy.

 – Przecież i tak nie wy­ko­na pana po­le­ceń.

 – Nie musi! – Uśmiech­nął się z na­ma­lo­wa­ną na twa­rzy pew­no­ścią sie­bie. – Sta­tek, który zbu­do­wał wzbi­je się wy­so­ko, być może nawet na or­bi­tę, ale to wszyst­ko. Póź­niej bę­dzie mu­siał wró­cić, bo napęd, który mu po­de­sła­li­śmy to od­rzu­to­wy sil­nik ma­new­ro­wy. Nie bę­dzie miał moż­li­wo­ści wy­two­rze­nia siły no­śnej, a tylko nada im­puls, który po­zwo­li mu po­ru­szać się stale z tą samą pręd­ko­ścią. Ko­smos jest pięk­ny, ale też ide­al­nie cichy. 

 – I? 

 – Za­sma­ku­je ma­rzeń, ale uświa­do­mi sobie wła­sne ogra­ni­cze­nia i wróci do mnie z pod­ku­lo­nym ogo­nem. 

 – Dla­te­go po­ma­lo­wa­li­śmy te dzie­cia­ki na zie­lo­no? – za­czął łą­czyć fakty. – Żeby czuł, że go nie po­trze­bu­je­my, dzię­ki czemu znaj­dzie się na gor­szej po­zy­cji ne­go­cja­cyj­nej! 

 – Sam do mnie wróci, a ja go nie­chęt­nie przyj­mę. 

 – A jak coś pój­dzie nie tak? 

 – Spraw­dzi­li­śmy sta­tek, wszyst­ko z nim w po­rząd­ku, a jeśli na górze coś pój­dzie nie tak, to do­bro­dusz­nie go ścią­gnie­my na Zie­mię, bo się o niego trosz­czy­my. – Roz­ło­żył ręce w te­atral­nym ge­ście. 

 – Prze­czu­cie pana nie za­wio­dło. 

 – Nauka! Nie mie­wam prze­czuć. Od około dwóch mie­się­cy wokół jego domu roz­ta­cza się dziw­na ko­smicz­na ener­gia, któ­rej nie mogę wy­ja­śnić, stąd przy­pusz­cze­nie, że nasz Marco coś kom­bi­nu­je. 

 – I nie po­my­lił się pan! 

*** 

 – Próba sie­dem­dzie­sią­ta trze­cia! Marco, jeśli mnie sły­szysz, to wiedz, że nie za­po­mnia­łem o zło­żo­nej obiet­ni­cy i zdo­by­łem ostat­ni ele­ment na­sze­go stat­ku. – Spię­cie prze­rwa­ło ko­mu­ni­kat. – Przy od­rzu­to­wym sil­ni­ku ma­new­ro­wym mu­sisz za­mon­to­wać napęd znie­kształ­ca­ją­cy cza­so­prze­strzeń, który czeka pod na­roż­nym biur­kiem w piw­ni­cy. Po­wi­nie­neś też po­łą­czyć się z ko­smicz­nym ob­ser­wa­to­rium fal gra­wi­ta­cyj­nych eLISA. Dzię­ki temu bę­dzie ci ła­twiej po­ru­szać się po ko­smo­sie, bo wie­dząc, gdzie wy­stą­pią wstrzą­sy cza­so­prze­strze­ni i mając napęd ją za­krzy­wia­ją­cy, mo­żesz prze­mie­rzyć cały Wszech­świat! 

Nagły hałas po­sta­wił męż­czy­znę na nogi, ale oka­za­ło się, że to tylko klucz fran­cu­ski wy­padł mu z dłoni na be­to­no­wą po­sadz­kę, gdy przy­snął nad ry­sun­kiem tech­nicz­nym stat­ku, któ­re­go stan spraw­dzał przed wy­bra­niem się w po­dróż ma­rzeń. Pewny niezawodności ma­szy­ny po­ło­żył się na ka­na­pie, aby od­po­cząć i men­tal­nie przy­go­to­wać na naj­więk­szą przy­go­dę w życiu. Jed­nak szybko prze­ko­nał się, że jest zbyt pod­eks­cy­to­wa­ny, aby spać. Ża­ło­wał, że nie ma z nim dziad­ka, bo to miała być ich wspól­na po­dróż, ale już nie mógł z niej zrezygnować, musiał polecieć. Coś go wzywało. Czuł, że musi wzbić się w po­wie­trze, od­le­cieć, wró­cić tam, gdzie wszyst­ko się za­czę­ło, gdzie przy­szedł na świat. Z tą myślą za­my­kał ka­bi­nę stat­ku i uru­cho­mił sil­ni­ki, żeby wy­je­chać przez tylne drzwi do ogro­du i spróbować się­gnąć gwiazd. 

Nie­wiel­kie roz­mia­ry stat­ku po­zwo­li­ły nie wzbu­dzać od razu sen­sa­cji wśród są­sia­dów Marco­, jed­nak tuż po od­pa­le­niu ha­ła­śli­we­go na­pę­du, więk­szość miesz­kań­ców bę­dą­cych w po­bli­żu wy­szła na ze­wnątrz, aby spraw­dzić, co za­bu­rza har­mo­nię dotąd spo­koj­nej oko­li­cy. Męż­czy­zna spo­dzie­wał się cie­kaw­skich spoj­rzeń, więc zgod­nie z wcze­śniej usta­lo­nym pla­nem pró­bo­wał wzbić się w po­wie­trze tak szyb­ko, jak tylko było to moż­li­we. Usta­wił sta­tek w bez­piecz­nej od­le­gło­ści od za­bu­do­wań, po czym po­łą­czył się z me­cha­ni­zmem ka­ta­pul­ty, która była jego je­dy­ną szan­są na po­wo­dze­nie misji, bo nie miał do­stę­pu do żadnego pasa star­to­we­go. 

Marco wziął głę­bo­ki wdech, który miał roz­luź­nić mię­śnie i uspo­ko­ić ko­ła­ta­nie serca, ale drże­nie rąk upew­ni­ło go tylko w prze­ko­na­niu, że po­wi­nien od­pa­lić kom­pu­te­ro­wą se­kwen­cję star­to­wą. Po na­ci­śnię­ciu czer­wo­ne­go gu­zi­ka ozna­cza­ją­ce­go start, męż­czy­zna prze­stał po­wta­rzać w pa­mię­ci sche­ma­ty me­cha­ni­zmów. Spo­jrzał w ekran kom­pu­te­ra po­kła­do­we­go, ale wi­dząc, że wszyst­ko prze­bie­ga zgod­nie z wcze­śniej­szy­mi za­ło­że­nia­mi, pod­niósł głowę i z niespodziewanym wzru­sze­niem omiótł wzro­kiem oko­li­cę swo­je­go domu. Dziw­ny sen­ty­ment ogrzał wspo­mnie­nia­mi serce Marco­ i nawet te złe chwile prze­sta­ły mieć w tam­tym mo­men­cie zna­cze­nie, bo oto zie­lo­ny czło­wiek, po­śmie­wi­sko i dzi­wak z ko­smicz­ne­go la­bo­ra­to­rium miał speł­nić swoje ma­rze­nia i osią­gnąć wię­cej niż kto­kol­wiek z tych nor­mal­nych, cią­gle do­ku­cza­ją­cych mu ludzi. 

Od­li­cza­nie mi­nę­ło za­ska­ku­ją­co szyb­ko i sta­tek został wyrzucony w górę. Sil­ni­ki na­bie­ra­ły coraz więk­szej mocy, a cała kon­struk­cja wi­bro­wa­ła, trzesz­cząc i gwiż­dżąc. Pilot go­rzej się po­czuł, oblał go zimny pot. Naj­pew­niej z przejęcia stra­cił przy­tom­ność, a z ta­jem­ni­cze­go le­tar­gu wy­bu­dził go do­pie­ro od­ruch wy­miot­ny. Krę­ci­ło mu się w gło­wie i był zdez­o­rien­to­wa­ny. Dopiero po dłuższym cza­sie zdał sobie spra­wę z tego, gdzie się znaj­dował. Nadeszła ta chwila. Stało się! Był w ko­smo­sie! 

Marco upew­nił się, że pod­czas omdle­nia nie zbo­czył z ob­ra­ne­go kursu. Kom­pu­ter bez­błęd­nie wy­peł­niał za­da­nia, dba­jąc o pręd­kość, z którą sta­tek się po­ru­szał oraz o wszel­kie jego pa­ra­me­try jak za­war­tość tlenu w ka­bi­nie pi­lo­ta czy dobór mieszanki paliwowej. Wszyst­ko ukła­da­ło się we­dług planu, który spo­rzą­dził dzia­dek męż­czy­zny, gdy ten był jesz­cze wy­rost­kiem. Chociaż nie, nie wszystko. Sta­rzec może i prze­wi­dział utra­tę przy­tom­no­ści pilota, ale nie spodziewał się utra­ty wła­sne­go życia, więc nie mógł się do­my­ślać, że obok Marco­ po­dró­żo­wać bę­dzie w gra­na­to­wej urnie. 

– Udało się, dzia­dek! – krzyk­nął, cie­sząc się jak wtedy, gdy mając sie­dem lat, zbu­do­wał ze starcem panel ste­ru­ją­cy. 

Podróż trwała w najlepsze, a ra­dości nie było końca przez kilka ko­lej­nych ty­go­dni, w ciągu któ­rych pilot prze­mie­rzał prze­strzeń ko­smicz­ną i doskonalił sztukę sterowania statkiem. Chciał poczuć wolność, wyzwolenie, które zdawały się być na wyciągnięcie ręki, ale mimo oderwania się od Ziemi nadal Marco towarzyszyło wrażenie, że gdzieś powinien się stawić, że o czymś zapomniał, a może, że coś na niego ciągle czeka i nagli.

*** 

– Już kilka mie­się­cy ob­ser­wu­je­my pa­cjen­ta, a on nadal nie wraca! – po­wie­dział współ­pra­cow­nik do dok­to­ra. 

– My­ślisz, że nie wiem? – par­sk­nął. – Mu­sie­li­śmy coś prze­oczyć. Pew­nie zmie­ni­li coś w kon­struk­cji, którą im pod­sy­ła­li­śmy. 

– Mówił pan, że kon­tro­lo­wa­li­ście wszyst­kie spo­tka­nia i wy­mia­ny dziad­ka. 

– Naj­wy­raź­niej coś prze­oczy­li­śmy! – krzyk­nął dok­tor. 

– A może coś mu się stało? 

– Wszyst­ko z nim do­brze. Wy­kry­wa­my życie na stat­ku. 

*** 

Po wy­chy­le­niu się z kap­su­ły nie­śmia­ło wy­su­nął nogę, aby po­sta­wić pierw­szy krok na ce­gla­stej po­wierzch­ni. Po­trze­bo­wał chwi­li, aby przy­zwy­cza­ić się na nowo do gra­wi­ta­cji, w do­dat­ku innej niż ta na Ziemi. Od­czu­wał dozę cie­ka­wo­ści i nie­pew­ność, ale uśmiech nie scho­dził mu z twa­rzy. Po­sta­no­wił prze­te­sto­wać, czy hi­po­te­za dok­to­ra była praw­dzi­wa. Po­wo­li od­piął maskę i spró­bo­wał za­czerp­nąć po­wie­trza, trzy­ma­jąc cią­gle tlen w go­to­wo­ści. Tak! Marco od­dy­chał pełną pier­sią, a przy­cho­dzi­ło mu to z nie­sa­mo­wi­tą ła­two­ścią, więk­szą niż na Ziemi. 

Wtedy męż­czy­zna za­uwa­żył ruch w od­da­li. Z jego wy­li­czeń wy­ni­ka­ło, że w tej czę­ści Marsa po­wi­nien być sam, bo ko­lo­ni­za­cja roz­po­czę­ta dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej sku­pia­ła się w od­le­głej czę­ści rów­ni­ka. Jed­nak za­ob­ser­wo­wa­ny obiekt zbli­żał się nie­ubła­ga­nie. Na­tłok myśli wzbu­dzał nie­po­kój Marco­, któ­re­go od­dech się spły­cił, więc męż­czy­zna mu­siał jed­nak się­gnąć po haust tlenu. Jeden głę­bo­ki wdech wy­star­czył, aby przy­wró­cić sobie ostrość wi­dze­nia. Zbli­ża­ją­ca się po­stać oka­za­ła się być ko­bie­tą o dłu­gich wło­sach, które okry­wa­ły jej nagie, zie­lo­ne ciało ni­czym suk­nia prze­wią­za­na pod biu­stem cien­kim paskiem, czyli war­ko­czem. 

– W którą stro­nę zmie­rzasz? – za­py­ta­ła.

– Co? – jęknął zbity z tropu. – Ja? 

Ko­bie­ta o sze­ro­kim uśmie­chu cze­ka­ła cier­pli­wie na odpowiedź, pod­czas gdy Marco nie po­tra­fił otrzą­snąć się z szoku wy­wo­ła­ne­go wi­do­kiem osoby rów­nie zie­lo­nej jak on sam. W jego gło­wie po­ja­wia­ły się ko­lej­ne py­ta­nia, które pra­gnął zadać ta­jem­ni­czej po­sta­ci, ale w rze­czy­wi­sto­ści stał z roz­war­ty­mi usta­mi, wle­pia­jąc oczy w ko­bie­tę, co zda­wa­ło się już powodować u niej dys­kom­for­t. 

– W którą stro­nę zmie­rzasz? – za­py­tał tak samo zie­lo­ny miesz­ka­niec Marsa, który wy­ło­nił się zza stat­ku. 

– Na pół­noc­ny, pół­noc­ny wschód, a ty? – od­par­ła zie­lo­no­skó­ra. 

– Na pół­noc­ny za­chód – rzu­cił z uśmie­chem nie­zna­jo­my i ru­szył w dal­szą drogę. 

– Więc? W którą stro­nę zmie­rzasz? – po­wtó­rzy­ła. 

– Wła­ści­wie do­pie­ro się roz­glą­dam. – Skrzy­wił się Marco. 

– Nie wiesz, gdzie idziesz? 

– Dla­cze­go je­steś zie­lo­na? – wy­pa­lił. 

– Z tego sa­me­go po­wo­du co ty. – Zmarsz­czy­ła czoło. 

– Ja uro­dzi­łem się w ko­smo­sie. 

– Jak my wszy­scy.

– Wszy­scy? To ilu was jest? – wy­szep­tał, jak gdyby chciał pod­py­tać o skry­wa­ną ta­jem­ni­cę. 

– Nie mam po­ję­cia. – Za­czę­ła przy­glą­dać się męż­czyź­nie. – Je­steś jakiś dziw­ny. 

– Wy­słał was tutaj dok­tor? 

– Jaki dok­tor? Gdzie wy­słał? – Od­su­nę­ła się nie­znacz­nie, jakby prze­by­wa­nie w obec­no­ści Marco­ sta­wa­ło się dla niej nie­kom­for­to­we. 

– No, tu. Na Marsa. 

– Nikt nas tu nie wy­sy­łał. Co z tobą nie tak? 

Opu­ścił ra­mio­na w ge­ście pod­da­nia się i na­brał tro­chę tlenu, po czym spró­bo­wał roz­po­cząć zna­jo­mość od nowa. 

– Je­stem Marco. Wiele lat temu moją matkę, bę­dą­cą w dzie­wią­tym mie­sią­cu ciąży, wy­sła­no w trzy­dzie­sto­sze­ściogo­dzin­ną misję w ko­smos, żeby tam odbył się poród. Na sku­tek pro­mie­nio­wa­nia ko­smicz­ne­go, sło­necz­ne­go i braku gra­wi­ta­cji mój wy­gląd nieco od­bie­ga od tego, do czego czło­wiek na Ziemi przy­wykł. 

Twarz ko­bie­ty stop­nio­wo się roz­pro­mie­ni­ła. 

– To ty? – Uśmiech­nę­ła się po­now­nie. – Czy­ta­łam o tym. Jak zmar­łeś? – wy­pa­li­ła. 

Marco wytrzeszczył oczy.

– Co? 

– No, jak zmar­łeś na Ziemi? 

– Nie zmar­łem! Przy­le­cia­łem stat­kiem. – Wska­zał ma­chi­nę sto­ją­cą za ple­ca­mi. 

– Je­steś żywy? 

– Tak! 

– I mnie wi­dzisz? 

– Skoro z tobą roz­ma­wiam – burknął, już tracąc cierpliwość.

– Muszę ci sporo wy­ja­śnić! – Po­trzą­sa­ła głową, jakby do­cie­ra­ły do niej ko­lej­ne fakty, które mu­sia­ła uło­żyć. – Je­stem Enya i żyłam na Ziemi przez trzy­dzie­ści czte­ry lata, ale zmar­łam wsku­tek wy­pad­ku sa­mo­cho­do­we­go. Oka­zu­je się, że po śmier­ci od­ra­dza­my się na Mar­sie, kon­ty­nu­ując dawne życie.

– Co? – jęk­nął męż­czy­zna. 

– Je­steś pe­wien, że je­steś żywy? – Przy­pa­try­wa­ła mu się uważ­nie. – Lu­dzie z bazy nas nie widzą. – Obe­szła go do­oko­ła. – Nie­któ­rzy z nas pa­mię­ta­ją dawne życie, a inni od­ra­dza­ją się z tak zwaną czy­stą kartą, ale ci szybko znikają.

– Po­cze­kaj! Jak to od­ra­dza­my się na Mar­sie? 

– W którą stro­nę zmie­rzasz? – za­py­ta­ła inna ko­bie­ta, która nie­zau­wa­żenie podeszła do statku.

– Na pół­noc­ny, pół­noc­ny wschód, a ty? – od­par­ła Enya. 

– Na po­łu­dnie. – Uśmiech­nię­ta nie­zna­jo­ma ru­szy­ła w dal­szą po­dróż. 

– Dlaczego na północny, północy? – dopytał Marco.

– Bo idę daleko – wyjaśniła. – Jeśli ży­jesz i po­trze­bu­jesz po­mo­cy, to mu­sisz wy­brać się do ko­lo­nii, która jest na za­cho­dzie. Każdy, kogo mi­niesz, chęt­nie wska­że ci drogę. Mars jest pusty, nie ma tu zbyt wielu punktów orientacyjnych, więc tak sobie pomagamy. Z czasem pytanie o drogę zastąpiło tradycyjne przywitanie. Ja muszę po­dą­żać dalej na pół­noc­ny, pół­no­cy wschód. 

Uśmiech­nę­ła się i ode­szła, od­wra­ca­jąc się kil­ku­krot­nie i zer­ka­jąc przez ramię na męż­czy­znę. 

– W którą stro­nę zmie­rzasz? – po­wie­dział zie­lo­no­skó­ry męż­czy­zna o dłu­gich wło­sach. 

– Yyy, na za­chód – od­parł Marco. 

– A ja na pół­noc­ny wschód. – Uśmiech­nął się i od­szedł. 

Pilot po­wró­cił na sta­tek. Wie­lość pytań, które kłę­bi­ły mu się w głowie, za­czę­ła go przy­tła­czać. Nie wie­dział, co zro­bić z in­for­ma­cja­mi, które uzy­skał. Nawet, gdyby chciał wró­cić na Zie­mię, nikt nie uwie­rzył­by mu w to, co zo­ba­czył i usły­szał. Po­zo­sta­nie na Mar­sie stało się nie­wy­god­ne, bo tak, wy­ru­szył w po­dróż, żeby od­kryć, kim jest, ale od­na­lezienie po­dob­nych sobie go zaszokowało. Podobnych, choć nie­po­ko­ją­co od­mien­nych. Uszczyp­nął się, żeby mieć pew­ność, że to nie sen i żeby spraw­dzić, czy nadal coś czuje, choć nie wie­dział, czy zie­lo­ni zmar­li po­sia­da­ją zmysł od­czu­wa­nia, więc test zda­wał się nie udo­wad­niać ni­cze­go. Męż­czy­zna jesz­cze przez chwi­lę roz­wa­żał po­zo­sta­nie na Mar­sie i przy­znał się sobie w my­ślach, że ucie­szył go widok po­dob­nych sobie ludzi, jed­nak nawet wśród nich oka­zał się inny, dziw­ny, bo cią­gle ży­ją­cy ży­ciem ziem­skim. Spo­glą­dał przez szybę na prze­mie­rza­ją­cych czer­wo­ną zie­mię zie­lo­nych po­bra­tym­ców i wy­ko­rzy­stu­jąc wolną prze­strzeń, zde­cy­do­wał się roz­pę­dzić sta­tek, by po­de­rwać go znów do lotu. To jednak nie tu. To nie było to miejsce, które go wzywało, więc nie mógł tam zostać.

Okno star­to­we umoż­li­wi­ło Marco­ ob­ra­nie kursu na ko­lej­ną pla­ne­tę. Nie za­mie­rzał tym razem spę­dzać wielu ty­go­dni w po­dró­ży, bo wy­star­cza­ją­co na­cie­szył się wi­do­kiem za oknem. Chciał przy­śpie­szyć po­szu­ki­wa­nia, co wy­mu­szało na nim narastające poczucie niecierpliwości, spóźnienia, umykającej myśli. Sko­ło­wa­ny za­czął tra­cić wiarę, że gdzieś we Wszech­świe­cie jest miej­sce dla ta­kie­go dzi­wa­ka, jakim się czuł. Cią­gle obcy, inny, nie swój. Pra­gnął w końcu gdzieś przy­na­le­żeć i choć z jed­nej stro­ny tliła się w nim na­dzie­ja pod­sy­co­na przez ist­nie­nie zie­lo­nych ludzi na Mar­sie, to z dru­giej stro­ny nie­cier­pli­wość ga­si­ła w nim to ma­rze­nie ni­czym mrzon­kę, która do­pro­wa­dza­ła go do sza­leń­stwa. Pod­czas jed­ne­go z na­pa­dów zło­ści, od­pa­lił elek­trycz­ny napęd znie­kształ­ca­ją­cy cza­so­prze­strzeń i po krót­kim cza­sie zna­lazł się przy Jo­wi­szu.

Ga­zo­wy ol­brzym zda­wał się wcią­gać sta­tek w głąb sie­bie, a sil­nik trzesz­czał z wy­czer­pa­nia, które spo­wo­do­wa­ne było przez sta­wia­nie oporu za­ja­dłej gra­wi­ta­cji. Marco dziel­nie wal­czył, pa­mię­ta­jąc, że w tych wa­run­kach nie może wspo­móc się żad­nym z sil­ni­ków spa­li­no­wych. Po dłuż­szym cza­sie spę­dzo­nym na prze­łą­cza­niu się ze steru kom­pu­te­ro­we­go na ręcz­ny oraz nie­złom­nym wzno­sze­niu i zło­śli­wym za­sy­sa­niu ma­chi­ny, udało się utrzy­mać wy­so­kość, a może głę­bo­kość, bo nie można było stwierdzić, czy sta­tek znaj­do­wał się pod czy nad war­stwą po­wierzch­nio­wą rów­nie nie­ustę­pli­wej jak pilot pla­ne­ty. Męż­czy­zna za­mknął oczy i ode­tchnął z ulgą po wy­gra­nej bi­twie, jed­nak nie za­znał uko­je­nia, bo nawet po przy­mknię­ciu po­wiek zda­wał się wi­dzieć bły­ski świa­tła, które oka­za­ły się zbyt sil­nym bodź­cem dla prze­mę­czo­nej bra­kiem snu głowy. W do­dat­ku pilot czuł się ocię­ża­ły, a każdy ruch spra­wiał Marco­ więk­szą trud­ność niż zwy­kle. Pró­bo­wał po­de­rwać się z miej­sca, ale za­miast szyb­kie­go zrywu na­stą­pi­ło po­wol­ne uno­sze­nie przy­po­mi­na­ją­ce zma­ga­nia si­ła­cza pró­bu­ją­ce­go po­wstać z przysiadu ze sztan­gą nad głową. Długo wydostawał się na ze­wnątrz ka­bi­ny, do któ­rej przy­mo­co­wał krót­ką linkę, żeby móc wró­cić na sta­tek, gdy na­dej­dzie pora. 

We­wnątrz Jo­wi­sza za­wie­szo­ne chmu­ry mie­sza­ły się ze sobą w dziw­nym tańcu, cią­gnąc w ogo­nie swo­iste we­lo­ny, które nie­mal cał­kiem prze­źro­czy­ste łatwo mogły umknąć łap­czy­we­mu oku, jakim Marco ogar­niał nie­co­dzien­ne wi­do­wi­sko. Roz­tań­czo­ne mgieł­ki wy­pły­wa­ły z jądra pla­ne­ty, jakby po­rzu­ca­ły w nim jakiś cię­żar, po czym swo­bod­nie i lekko uno­si­ły się ku po­wierzch­ni i dalej prze­mie­rza­ły at­mos­fe­rę. Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li męż­czy­zna dostrzegł, że z chmur wyłaniają się twarze, te zaczęły pod­la­ty­wać do pi­lo­ta wi­szą­ce­go na linie przy stat­ku, a ich miny oprócz za­in­te­re­so­wa­nia, zdra­dza­ły także za­nie­po­ko­je­nie. 

– Co ty tu ro­bisz? 

– Ucie­kaj! 

– Nie trać czasu! 

– Mu­sisz od­le­cieć! 

Szep­ta­ły, prze­la­tu­jąc obok Marco­. 

– A ten tu czego? 

– Zgu­bi­łeś się? 

– Wra­caj do sie­bie! 

– Nie czu­jesz? 

Za­pę­tla­ły wciąż spój­ną wia­do­mość, którą pró­bo­wa­ły prze­gnać in­tru­za. 

– Dla­cze­go mam ucie­kać? – krzyk­nął pilot w ga­zo­wą ot­chłań, bo żaden z du­chów nie za­trzy­my­wał się w locie.

– To ta pla­ne­ta. 

– Żrąca! 

– Po­że­ra ciała! 

– Uwal­nia duszę! 

– To nie twój czas! 

Plą­ta­ło się w gło­wie przy­by­sza ni­czym schi­zo­fre­nicz­ne pod­szep­ty. Nie po­tra­fił roz­po­znać, czy ko­lej­ne głosy to zwie­lo­krot­nio­ne echo udzie­la­nych ostrze­żeń, czy może wszyst­kie duchy ogar­nia­ła ta­jem­ni­cza zbio­ro­wa świa­do­mość na­ka­zu­ją­ca ode­gna­nie in­tru­za. Uchy­la­jąc się to w jedną, to w drugą stro­nę, aby unik­nąć zde­rze­nia z nad­cią­ga­ją­cy­mi du­sza­mi, nie od razu po­czuł pie­cze­nie, które stop­nio­wo ogar­nia­ło jego ciało. Spoj­rzał na po­bie­lo­ne dło­nie i zmarsz­czył czoło w za­sta­no­wie­niu. Zro­zu­miał, że ostrze­że­nia były praw­dzi­we, a opusz­cze­nie pla­ne­ty sta­wa­ło się ko­niecz­no­ścią. Marco nie zdą­żył na­cie­szyć się po­by­tem, bo żrący wodór za­czął roz­pusz­czać zie­lo­ny na­skó­rek ni­czym soki tra­wien­ne treść żo­łąd­ko­wą, więc męż­czy­zna zde­cy­do­wał się po­rzu­cić zwie­dza­nie żar­łocz­nej pla­ne­ty. 

Tak­tycz­ny od­wrót szyb­ko wzbu­dził emo­cje to­wa­rzy­szą­ce uciecz­ce w pa­ni­ce, bo linka, dzię­ki któ­rej męż­czy­zna miał po­wró­cić na sta­tek, pod wpły­wem tych sa­mych związ­ków che­micz­nych, które draż­ni­ły jego skórę, stała się bar­dziej ela­stycz­na, a masa Marco­ na Jo­wi­szu była dwa i pół razy więk­sza niż na Ziemi. Mimo no­wo­cze­snych tech­no­lo­gii, które po­przez coraz częst­sze wy­stę­po­wa­nie nie­bez­piecz­nych cy­klo­nów sku­pia­ły się na wy­twa­rza­niu od­por­nych na naj­sil­niej­sze po­ry­wy ma­te­ria­łów, nie było gwa­ran­cji, że linka ho­low­ni­cza wy­trzy­ma. Szan­se na wyj­ście cało z opre­sji ma­la­ły z każ­dym na­stęp­nym pod­cią­gnię­ciem, bo męż­czy­zna nie był przy­go­to­wa­ny na fi­zycz­ne zma­ga­nia w prze­stwo­rzach nawet na krót­kim dy­stan­sie. Cięty jak osa wiatr pró­bo­wał zdmuch­nąć z twa­rzy pi­lo­ta maskę z tle­nem, jed­nak dzię­ki jed­no­staj­no­ści wia­nia pilot miał na­dzie­ję szczę­śli­wie do­trzeć do kap­su­ły. 

Cudem oca­la­ły i zzia­ja­ny z wy­czer­pa­nia nie mógł od­sap­nąć nawet po schro­nie­niu się na stat­ku. Na­tych­miast wrzu­cił wyż­szy bieg i roz­po­czął uciecz­kę, wal­cząc z si­ła­mi, do któ­rych zu­chwa­ły, po star­ciu, na­brał re­spek­tu. Oba­wiał się, że owo do­świad­cze­nie po­zo­sta­wi­ło ślad także na F1’s GenereU­ma­no, co naj­praw­do­po­dob­niej zni­we­czy­ło­by plany na dal­szy pod­bój ko­smo­su. Po wy­do­sta­niu się z gę­stej at­mos­fe­ry, Marco wy­łą­czył sil­ni­ki i starł z sie­bie reszt­kę żrą­cych sub­stan­cji, po czym spraw­dził linkę ho­low­ni­czą i wy­do­stał się na ze­wnątrz kap­su­ły. Męż­czy­zna z nie­zwy­kłą sta­ran­no­ścią do­ko­ny­wał prze­glą­du stat­ku ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem sil­ni­ka za­krzy­wia­ją­ce­go cza­so­prze­strzeń. Dzię­ki chło­do­wi, który pa­no­wał w ko­smo­sie, napęd szyb­ko się schło­dził i można było wy­mie­nić prze­żar­tą uszczel­kę pod gło­wi­cą. 

Po­stój, który wy­mo­gło na Marco prze­mę­cze­nie, mężczyzna po­sta­no­wił wy­ko­rzy­stać na po­łą­cze­nie się z eLISĄ, a w cza­sie, w któ­rym sy­gnał do­cie­rał do ob­ser­wa­to­rium, męż­czy­zna ułożył się do snu. Jego or­ga­nizm zwy­kle re­ge­ne­ro­wał się szyb­ko i już kilka go­dzin wy­star­cza­ło na od­zy­ska­nie pełni sił. Jed­nak w ko­smo­sie pro­mie­nio­wa­nie było sil­niej­sze, a zma­ga­nia z gra­wi­ta­cją po­mie­sza­ną z nie­cięż­ko­ścią oraz ze skut­ka­mi po­dró­ży z nie­spo­ty­ka­ną przez pi­lo­ta ama­to­ra pręd­ko­ścią da­wa­ły się mu we znaki. Ciało miał na­pęcz­nia­łe przez za­kłó­ce­nie pro­ce­su re­dy­stry­bu­cji pły­nów. Za­chwia­na rów­no­wa­ga i ból kost­ny, który do­skwie­rał zwłasz­cza w bio­drach, naj­pew­niej by­ły­by naj­więk­szą bo­lącz­ką, jeśli nie li­czyć cią­głych bły­sków wi­dzia­nych nawet po za­mknię­ciu oczu i tego nieustannego poczucia, że musi gdzieś dotrzeć. Wy­czer­pa­ny fi­zycz­nie i psy­chicz­nie przy­ła­py­wał się na za­sta­na­wia­niu po co to wszyst­ko? Szyb­ko od­ga­niał ha­nieb­ne myśli, zrzu­ca­jąc winę na od­lud­ność, ale na Ziemi czuł sa­mot­ność w stop­niu wyż­szym, bo wśród ludzi. Ta myśl przy­wra­ca­ła mu chęć do dal­sze­go pod­bo­ju, bo wie­dział, że w końcu we wła­sne ręce prze­jął swój los. No i może w końcu odzyska spokój, gdy już odnajdzie to, czego szukał.

*** 

– Dok­to­rze, mie­li­śmy po­łą­cze­nie! 

– Jakie po­łą­cze­nie? – Prze­wró­cił ocza­mi. 

– Z F1’s GenereU­ma­no! – od­po­wie­dział współ­pra­cow­nik. 

– To nie­moż­li­we! Mi­nę­ły lata! – po­wąt­pie­wał dok­tor. 

– Marco ścią­gał in­for­ma­cje o fa­lach gra­wi­ta­cyj­nych w po­bli­żu Jo­wi­sza, więc naj­praw­do­po­dob­niej żyje i być może ma się do­brze! – za­pew­niał męż­czy­zna. 

Biały kitel po­wie­wał za doktorem, bie­gną­cym do sali z mo­ni­to­rin­giem. 

– Kiedy na­stą­pi­ło po­łą­cze­nie? 

– Osiem minut temu eLISA prze­sła­ła in­for­ma­cje – od­parł star­szy asy­stent. – Jak to moż­li­we, że do­tarł tak da­le­ko? – za­py­tał ze zdziwieniem dok­to­ra, prze­cie­ra­jąc oku­la­ry.

– Dzia­dek nas prze­chy­trzył! Mu­siał mieć inne źró­dła, z któ­rych czer­pał czę­ści. Trudno uwierzyć, że zwy­kły in­ży­nier mógł sam zbu­do­wać ta­ką ma­szy­nę! 

*** 

Tym­cza­sem Marco po prze­ana­li­zo­wa­niu po­bra­nych da­nych i wy­kry­ciu wstrzą­sów gra­wi­ta­cyj­nych w po­bli­żu stat­ku zde­cy­do­wał się obrać kurs na ostat­nią po tej stro­nie Słoń­ca pla­ne­tę – Nep­tun. Usta­wił kap­su­łę przo­dem do kie­run­ku lotu, uru­cho­mił od­rzu­to­wy sil­nik ma­new­ro­wy i cze­kał, nie na­ci­ska­jąc czer­wo­ne­go gu­zi­ka. Wy­pa­try­wał drgań na wska­zów­ce mo­ni­to­ru­ją­cej cza­so­prze­strzeń. Sta­rał się nie mru­gać, aby nie prze­ga­pić od­kształ­ce­nia, które mogło być nawet mi­liar­dy razy mniej­sze od atomu. Oczy miał szkliste, a skóra twa­rzy cią­gle jesz­cze szczy­pa­ła po kon­tak­cie ze żrą­cym gazem. Nagle kro­pla spły­nę­ła po po­licz­ku pilota, ale ten nie za­sta­na­wiał się, czy był to pot, czy łza z przekrwionego oka. Cze­kał. Gdy myśli zba­cza­ły z toru, kal­ku­lu­jąc czy kap­su­ła wy­trzy­ma za­wrot­ną pręd­kość, jesz­cze szerzej otwierał po­wie­ki. Ide­al­nie cichy ko­smos trzy­mał go w nie­pew­no­ści, aż do chwi­li, w któ­rej wska­zów­ka nie­znacz­nie się po­ru­szy­ła, a Marco ude­rzył z im­pe­tem w czer­wo­ny okrąg.

Ru­szył z kopyt tak wielu koni, że aż wbił się w krze­sło, na któ­rym sie­dział. Znów stra­cił przy­tom­ność, a gdy się ock­nął, nie mógł otwo­rzyć oczu lub też otwie­rał, ale chwi­lo­wo ni­cze­go nie wi­dział. Spa­ni­ko­wa­ny chciał prze­trzeć powieki, ale dłonie nadal sil­nie przy­le­ga­ły do ud. Być może próbował też krzy­czeć, ale dła­wił go każdy wdech przez ści­śnię­te stra­chem gar­dło. Wy­rzu­co­ny z cza­so­prze­strzen­nej tuby w końcu za­czął zwal­niać, choć wcale nie trwa­ło to krót­ko. Znów zwy­mio­to­wał i krę­ci­ło mu się w gło­wie. Kilka razy prze­klął – sie­bie, dok­to­ra, nawet dziad­ka. Spoj­rzał przez okno do­pie­ro wtedy, gdy chyba cudem, odzyskał zdolność widzenia.

Nep­tun mimo sil­nych wia­trów nie od­ci­snął pięt­na na F1’s GenereU­ma­no. Pilot nie po­peł­nił drugi raz tego sa­me­go błędu i tym razem, opusz­cza­jąc kap­su­łę, oprócz maski tle­no­wej wło­żył cały ko­stium chro­nią­cy przed dzia­ła­niem żrą­cych gazów. Dzię­ki temu zy­skał wię­cej czasu, choć ten i tak był ogra­ni­czo­ny. Nie­zwłocz­nie za­brał się do zwie­dza­nia nie­gdyś naj­bar­dziej od­le­głej pla­ne­ty, choć nagle bę­dą­cej na wy­cią­gnię­cie ręki.

Tajemnicza siła ciągnęła Marco przed siebie. Rozglądał się, ale nie jak ktoś zwiedzający nieznane miejsce, ale raczej jak osoba szukająca czegoś, co zgubiła. Nasiliła się w nim potrzeba dotarcia do zapomnianego miejsca. To poczucie graniczyło już z psychozą. Być może przez niewyspanie, ale mężczyzna zdawał się słyszeć wołanie. Coś go wzywało i chyba w końcu był już blisko tego czegoś. Jego uwagę zwró­ci­ła nie­bie­ska po­świa­ta wokół globu, którą po­sta­no­wił zba­dać z bli­ska. Zbli­ża­jąc się do rwą­cej rzeki wo­do­ro­wej, za­uwa­żył pły­wa­ją­cą w niej swo­istą ikrę. Prze­źro­czy­ste ścian­ki spo­ra­wych ja­je­czek uwi­dacz­nia­ły błę­kit­ne jądro, które od czasu do czasu zda­wa­ło się wy­pusz­czać wiąz­kę ener­gii ni­czym wy­ła­do­wa­nie elek­trycz­ne w kuli pla­zmo­wej. Gdy jajeczka mijały Marco­, wy­ła­do­wa­nia na­bie­ra­ły mocy, a męż­czy­zna wpa­try­wał się w nie jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny. 

Raz po raz ni­czym dziec­ko po­sa­dzo­ne przed ka­wał­kiem za­ka­za­ne­go cia­sta, pilot wy­cią­gał dłoń, chcąc cho­ciaż do­tknąć ku­szą­ce­go zja­wi­ska, ale kar­cił się za to w my­ślach sro­mot­nie, w końcu nie wiedział, czym ono jest. Oso­bli­wy widok roz­luź­niał po­spi­na­ne mię­śnie i uwal­niał od trosk, ła­du­jąc przy tym ko­smicz­ną ener­gią, kiedy trans osią­gnął apo­geum oszołomiony Marco schy­lił się i już pew­nym ru­chem wło­żył obie dło­nie w wart­ką ciecz, a mię­dzy nie na­tych­miast wpa­dła jedna z kul, mie­niąc się wszel­ki­mi od­cie­nia­mi nie­bie­sko­ści.

– To ja! – ode­zwał się chra­pli­wy, dziwnie zna­jo­my głos. 

A pilot mil­czał, wpa­tru­jąc się w ikrę. 

– Wie­rzy­łem, że ci się uda! – dodał głos ze wzru­sze­niem. 

Łzy spły­nę­ły struż­ką po po­licz­kach Marco i ciepło wypełniło jego serce, wypierając dręczący od długiego czasu niepokój. 

– Co u cie­bie wnu­siu? Zna­la­złeś żonę? Mam pra­wnucz­ki? – do­py­ty­wał miłym gło­sem dzia­dek. 

– Yy, taak – skła­mał, nie wie­dząc dla­cze­go. 

– Bar­dzo do­brze mój mały! – ucie­szył się. – A co u mamy? 

– Wszyst­ko do­brze, dziad­ku. – Znowu skła­mał, chlipiąc jak mały chłopiec. 

– Ode­bra­łeś moją wia­do­mość! Bar­dzo się cie­szę. Nie mo­głem odejść, wie­dząc, że cię za­wio­dłem. Musiałem cię tu ściągnąć.

– Nie martw się tym, dziad­ku! Nigdy mnie nie za­wio­dłeś! 

– Muszę cię prze­pro­sić, wiesz? 

– Nie mu­sisz, wszyst­ko jest do­brze – prze­ko­ny­wał wnu­czek, któ­re­go serce wa­li­ło jak mło­tem, wpatrując się w dziwną galaretowatą pozostałość po dziadku, która chyba stanowiła resztkę świadomości człowieka.

– Muszę! – od­parł sta­now­czo, choć nadal cie­pło. – Wi­dzisz, na­ci­ska­łem cią­gle na ten ko­smos i wspól­ne po­dró­że, ale nie tylko dla samej przygody cię tak na­ma­wia­łem. 

Marco, po­tul­ny jak dziecko, wsłu­chi­wał się w słowa staruszka. 

– Ja nie chcia­łem, żebyś nas znie­na­wi­dził! – Za­niósł się pła­czem. – Matkę! Mnie! Nas wszystkich! Wy­star­czy, że twój oj­ciec nie mógł znieść myśli, że przez swoją nie­udol­ność cię skrzyw­dzi­li­śmy, że nie po­tra­fił utrzy­mać ro­dzi­ny! 

Wnu­czek z tru­dem łapał od­dech, tym razem ze wzruszenia.

– Zrób coś dla mnie i utul pra­wnucz­ki, jak wró­cisz do domu! 

– Do­brze, dziad­ku – wy­stę­kał czter­dzie­sto­la­tek.  

– A teraz wra­caj już, wra­caj, zanim cał­kiem sto­pisz rę­ka­wi­ce.

Marco po­słusz­nie pu­ścił kulę, która od­pły­nę­ła wraz z in­ny­mi, ma­le­jąc w od­da­li, pod­czas gdy męż­czy­zna cią­gle wi­siał nad rzeką, spo­glą­da­jąc w jej toń. W końcu wnuk po­cią­gnął moc­niej nosem i wró­cił do kap­su­ły, skąd za­brał gra­na­to­wą urnę i po­le­ciał nad Ciem­ną Plamę, gdzie uniósł ce­ra­micz­ne wieko i roz­sy­pał pro­chy dziad­ka. Po krót­kim za­sta­no­wie­niu wy­pu­ścił z rąk i urnę.

Wymęczony i zapłakany, choć w końcu „na miejscu” ścią­gnął przy­to­pio­ne rę­ka­wi­ce, ko­stium i maskę z tle­nem. Zatopił się w myślach. Coś w nim pękło, gdy zdał sobie sprawę, że nawet po śmierci dziadek nie zaznał spokoju, że ściągnął wnuka aż tutaj, żeby go przeprosić. Nie można było tego puścić płazem! Marco zwol­nił uścisk na lince i za­czął opa­dać, na­bie­ra­jąc coraz więk­sze­go roz­pę­du. W końcu wpadł w żrącą ot­chłań hip­no­ty­zu­ją­cej cie­czy z nadzieją na wieczny spokój… ale nie dla wszystkich.

*** 

Dok­tor mio­tał się i wier­cił. Mam­ro­tał nie­zro­zu­mia­le. Nie­spo­koj­ne sny za­go­ści­ły w jego siwej gło­wie, dręcząc, prześladując, a każdy wy­glą­dał tak samo. Każ­dej nocy mały, zielonoskóry chłopiec sie­dział z dziad­kiem obok stat­ku pod­pi­sa­ne­go F1’s GenereU­ma­no, wy­kre­śla­jąc z jego nazwy po­je­dyn­cze li­ter­ki w nie­zmien­nej ko­lej­no­ści: 

N

S

1.

Koniec

Komentarze

Cześć M.G.Zanadra !!!!

 

Czytałem tu różne opki i część była słaba, marna. Twój tekst jednak należy do drugiej grupy lepszych, dobrych. :)

 

Podobało mi się. Było wciągające. Nie żałuję, że zacząłem czytać, potem już mnie wciągnęło. Fajne oryginalne pomysły. Czasami jakaś taka głębia (chyba, że to moja nadinterpretacja).

 

Bardzo fajne!

Pozdrawiam!

Jestem niepełnosprawny...

Cześć! Miło mi, że ci się podobało, a nawet wciągnęło. Bardzo się cieszę, że znalazłeś tu coś oryginalnego i dla mnie nie ma czegoś takiego jak nadinterpretacja. Każdy może wyciągnąć z tekstu coś innego i to jest w tym najciekawsze. Dzięki za poświęcony czas ;)

Pozdrawiam

Dobry tekst czytało się lekko, choć nie jestem fanem takich klimatów. Pozdrawiam 

nie jestem fanem takich klimatów

Tym bardziej jestem zadowolona, że tekst wypadł dobrze. Dzięki za odwiedziny i miłe słowo ;)

Cała historia wydała mi się mocno bajkowa. Więcej tu nieposkromionej fantazji niż SF, ale czytało się całkiem nieźle.

 

Czterdziestolatek siedział na kanapie… → Wybacz M.G.Zanadro, ale ten czterdziestolatek… Zobaczyłam inżyniera Karwowskiego. ;)

 

złe momenty przestały mieć w tamtym momencie znaczenie... → Czy to celowe powtórzenie?

 

wysłano w trzydziestosześcio-godzinną misję… → …wysłano w trzydziestosześciogodzinną misję

 

Na wskutek promieniowania kosmicznego… → Na skutek promieniowania kosmicznego… Lub: Wskutek promieniowania kosmicznego

 

Wielość pytań, które kłębiły mu się między uszami, zaczęła go przytłaczać. → Czy pierwszy zaimek jest konieczny?

 

Długo zajęło mu wydostanie się na zewnątrz kabiny… → Długo trwało, nim wydostał się na zewnątrz kabiny… Lub: Sporo czasu zajęło mu wydostanie się na zewnątrz kabiny

 

tych samych związków chemicznych, jakie drażniły jego skórę… → …tych samych związków chemicznych, które drażniły jego skórę

 

Dzięki chłodowi, który panował w kosmosie, napęd szybko się schłodził… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Biały kitel powiewał za biegnącym do sali z monitoringiem doktorem. → A może: Biały kitel powiewał za doktorem, biegnącym do sali z monitoringiem

 

zapytał doktora, przecierając okulary ze zdziwienia. → Czy dobrze rozumiem, że na okularach osiadło zdziwienie?

 

Oczy miał szklące… → Czy tu aby nie miało być: Oczy miał szkliste

 

jeszcze bardziej rozszerzał powieki. → Nie wydaje mi się, aby można rozszerzyć powieki.

Proponuję: …jeszcze szerzej otworzył powieki.

 

próbował podnieść ręce, aby przetrzeć powieki, ale nadal silnie przylegały do oparcia. → Siedzący na krześle/ fotelu ma oparcie za plecami, więc chyba nie tam były ręce.

Proponuję: …próbował podnieść ręce, aby przetrzeć powieki, ale nadal silnie przylegały do poręczy.

 

Spojrzał za okno dopiero wtedy… → Pewnie miało być: Spojrzał przez okno dopiero wtedy

Aby spojrzeć za okno, należy je otworzyć i wychylić się zeń.

 

Marco łzy strużką spłynęły po policzkach… → A może: Łzy spłynęły strużką po policzkach Marco

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witaj. :)

Dużo wzruszeń i naprawdę porządnej fantastyki. :) Świetny pomysł! :)

Tutaj, nie wiem, czy celowe, powtórzenie?

Pochwycił to i przyciągnął do siebie, co wymagało sporej siły, bo tajemnicze znalezisko ważyło sporo

Pozdrawiam serdecznie, kliczek. :)

Pecunia non olet

Regulatorzy, dziękuję za miłe słowa i za wszystkie uwagi. Cieszę się, że mimo tych kilku wpadek czytało się nieźle. Mniej tu mojej fantazji, niż można się spodziewać (niestety). Pomysł pojawił się przez doniesienia o planach firmy SpaceBorn, a ja tylko dodałam trzy grosze.

Ten czterdziestolatek i mnie przypomina pana inżyniera ;)

Pozdrawiam

 

Bruce, oczywiście nie było to celowe. Niezwłocznie poprawiłam, a teraz już tylko się wstydzę ;)

Bardzo mi miło, że spodobał Ci się pomysł, a ta porządna fantastyka wywołała u mnie uśmiech, którego nie mogę odkleić… Jakiś urok?

Dziękuję za klika.

Pozdrawiam

Bardzo proszę, M.G.Zanadro. Miło mi, że mogłam się przydać. :)

 

Pomysł pojawił się przez doniesienia o planach firmy SpaceBorn, a ja tylko dodałam trzy grosze.

Okazuje się, że te dodane od siebie trzy grosze mogą mieć decydujące znaczenie. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

I ja dziękuję. :)

Pytałam, bo czasem wskazuję Autorom powtórzenia, lecz Oni twierdzą, że to celowe, zatem zawsze wolę dopytać. :)

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Okazuje się, że te dodane od siebie trzy grosze mogą mieć decydujące znaczenie. :)

Pełna zgoda Regulatorzy, pozostaje tylko popracować nad kapitałem, żeby stać mnie było na przynajmniej pięć złotych ;)

 

Bruce, choćbym miała się za najzdolniejszą wiedźmę, nie ma co czarować – byk jest byk. Rozbiegane stado takowych, zdaje się być najszybsze we własnym tekście, bo trudniej je autorowi wyłapać ;)

M.G.Zanadro, pięciu złotych od razu nie będzie, ale z czasem… kto wie. Na razie życzę brązowych i srebrnych. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bruce, choćbym miała się za najzdolniejszą wiedźmę, nie ma co czarować – byk jest byk. Rozbiegane stado takowych, zdaje się być najszybsze we własnym tekście, bo trudniej je autorowi wyłapać ;)

O, to wiem doskonale, czytam tyle razy moje wypociny, a potem ze zdumieniem patrzę i oczom nie wierzę, jakie błędy przepuściłam. :)

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Regulatorzy, wbrew pewnemu związkowi frazeologicznemu może nie być lekko, więc pozostaje mieć nadzieję, że chociaż to brązowe udźwignę. Dziękuję :)

 

Bruce, mogłabym coś palnąć o źdźbłach i belkach, ale może bardziej inspirująca będzie parafraza: choćby miliardy razy rozsypywać czcionkę, to Eneida się sama z niej nie ułoży – a tam, gdzie człowiek, tam i błędy… Można się tylko starać, a z “wypoconych” sukcesów i radość większa :)

Bardzo proszę. Udźwigniesz z pewnością. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

M.G.Zanadralaughkiss

Pecunia non olet

Cześć, M.G. Zanadra 

 Dopatrzyłem się literówki. Biorąc pod uwagę objętość tekstu, to jak ziarenko piasku. Podoba mi się to, że pokazałaś problem natury psychologicznej i emocjonalnej, wykorzystując niełatwy gatunek SF. Przypomniał mi się siłą rzeczy Solaris. Posługujesz się momentami bardzo poetyckim a zarazem obrazowym językiem, za to ode mnie wielkie uznanie. Z poetyckością można łatwo przesadzić i wtedy wychodzi zbyt słodki cukierek, który bardziej się żuje i ciągnie, jak krówka mordoklejka. 

Od strony naukowej nie znam się na bardzo wielu kwestiach, z naciskiem na bardzo, jak np. oddychanie na Marsie. Bohater ma wyjątkowe uwarunkowania biologiczne, dlatego akceptuję to, że radził sobie całkiem nieźle w przestrzeni kosmicznej, jak również na planetach. Opowiadanie mi się podobało. Udaję się do klikarni. Pozdrawiam.

Cześć :)

Próbowałam zlikwidować tę literówkę, ale chyba dostała status świadka koronnego, bo nie mogę jej znaleźć.

SF nie jest łatwy to fakt, ale warto mierzyć się z różnymi gatunkami. Cieszę się, że mimo mojego braku doświadczenia w tym temacie opowiadanie Ci się podobało. Dziękuję bardzo za klika i poświęcony czas.

Pozdrawiam

M.G. Zanadra, bardzo ciekawe opowiadanie. Choć to science fiction, miało w sobie coś baśniowego, co mi się podobało.

 

Początkowo wydawało mi się, że Marcowi zbyt łatwo udało się połączyć z eLISĄ i ukraść potrzebne rzeczy z magazynu, ale później wyszło na jaw, że doktor wszystko przewidział i nawet to zaplanował. Fajne zagranie :)

 

Wizyta na Marsie była dla mnie jednym z ciekawszych momentów – bardzo podobał mi się pomysł z zielonymi Marsjanami jako zmarłymi ludźmi. Było tajemniczo, ale jednocześnie dostarczyłaś wystarczająco informacji, by można było się w tym odnaleźć.

 

Mam pewne wątpliwości co do poruszania się bohatera bez kombinezonu po różnych planetach i w przestrzeni kosmicznej. Rozumiem, że Marco był bardziej odporny, ale mimo wszystko jakieś zabezpieczenie wydawało mi się konieczne. Choć poparzenie i późniejsze założenie kombinezonu w pewnym stopniu to tłumaczyło, nadal miałem lekkie poczucie niekonsekwencji.

 

Scena na Neptunie była bardzo enigmatyczna i w pewnym sensie kontrastowała z tym, czego dowiedzieliśmy się na Marsie. Skoro zmarli trafiali na czerwoną planetę, to dlaczego dziadek Marco (lub jego część/dusza) pojawił się na Neptunie? Podobnie z duszami na Jowiszu? Brakowało mi tutaj jakiegoś wyjaśnienia.

 

Zastanawia mnie też końcowa scena – czy Marco popełnił samobójstwo, czy może połączył się z duszą dziadka? Domyślam się, że to pozostawiłaś do interpretacji czytelnika.

 

Mówił pan, że kontrolowaliście wszystkie spotkania i wymiany dziadka – przez moment sądziłem, że dziadek był podmieniany na inną osobę, żeby kontrolować Marco, ale później temat już się nie pojawił. Może coś źle zrozumiałem?

 

Tak czy inaczej, bardzo mi się podobało. Historia była wciągająca i pełna ciekawych pomysłów. 

 bardzo ciekawe opowiadanie. Choć to science fiction, miało w sobie coś baśniowego, co mi się podobało.

Super, bardzo się z tego cieszę ;)

 

Mam pewne wątpliwości co do poruszania się bohatera bez kombinezonu po różnych planetach i w przestrzeni kosmicznej. Rozumiem, że Marco był bardziej odporny, ale mimo wszystko jakieś zabezpieczenie wydawało mi się konieczne. Choć poparzenie i późniejsze założenie kombinezonu w pewnym stopniu to tłumaczyło, nadal miałem lekkie poczucie niekonsekwencji.

Rozumiem, być może faktycznie można było rozwinąć ten wątek… Przemyślę to, dzięki.

 

Scena na Neptunie była bardzo enigmatyczna i w pewnym sensie kontrastowała z tym, czego dowiedzieliśmy się na Marsie. Skoro zmarli trafiali na czerwoną planetę, to dlaczego dziadek Marco (lub jego część/dusza) pojawił się na Neptunie? Podobnie z duszami na Jowiszu? Brakowało mi tutaj jakiegoś wyjaśnienia.

Tutaj nie chciałam niczego tłumaczyć. Miało wyniknąć z tekstu, że życie ludzkie to wędrówka przez planety i odradzanie się w różnych formach, aż do całkowitego wypalenia. Na Ziemi występuje człowiek razem z fauną i florą, na Marsie już sam człowiek, na Jowiszu dusza uwalnia się od ciała, a na Neptunie została już resztka świadomości… Co dzieje się na innych planetach, to pozostawiam wyobraźni czytelnika.

Być może czegoś w tekście zabrakło, pozostawiam sobie do przemyślenia.

 

Zastanawia mnie też końcowa scena – czy Marco popełnił samobójstwo, czy może połączył się z duszą dziadka? Domyślam się, że to pozostawiłaś do interpretacji czytelnika.

Co z nim się stało, czytelnik musi sam zdecydować. Ważne, że doktor nie dostał ciała, tu miał być wyraźny koniec eksperymentu.

 

Mówił pan, że kontrolowaliście wszystkie spotkania i wymiany dziadka – przez moment sądziłem, że dziadek był podmieniany na inną osobę, żeby kontrolować Marco, ale później temat już się nie pojawił. Może coś źle zrozumiałem?

Chodziło mi o to, że rodzina cały czas była pod obserwacją, kontrolą, a dziadek zdawał sobie z tego sprawę i potrafił doktora przechytrzyć i sam zdobył część potrzebnych elementów.

 

Tak czy inaczej, bardzo mi się podobało. Historia była wciągająca i pełna ciekawych pomysłów. 

To najważniejsze! Bardzo się cieszę i dziękuję za poświęcony czas i opinię ;)

Cześć, M.G.Zanadro! :-)

Historia, którą opowiadasz jest ciekawa, spodobał mi się pomysł, odsłony w fabule – prowadzenie oraz przygody Marco na planetach Układu Słonecznego. Naturalnie, zielony ludzik, też. :DDD

Technicznie, tj. merytorycznie (sf) jest w miarę ok, coś tam można byłoby podrasować, lecz, o niebo, ważniejsze byłoby przepracowanie całego tekstu, aby lepiej się czytał i mniej ciągnął. Co mam na myśli?

Całość tekstu przepatrzyłabym pod kątem wyjaśnień, tłumaczeń oraz zwykłych powtórzeń (albo uważałabym na podobny nawyk przy kolejnych tekstach). ;-)

Kilka zauważonych szczegółów:

 

1/ "Ciemnawa, zakurzona i pachnąca smarem piwnica stanowiła swoisty azyl dla chłopca. W nim celebrował sukcesy i porażki, a nawet życie i śmierć, bo to właśnie tam przechowywał dziadka. Nic w tym dziwnego, bo ukochany staruszek za życia sam go o to poprosił, toteż Marco czuł się w obowiązku wypełnić złożoną obietnicę. Dotrzymywanie danego słowa było jedną z podstawowych wartości wpajanych chłopcu od pierwszych dni życia. Co prawda wahał się przez chwilę, bo zdawał sobie sprawę z tego, że od dawna był okłamywany, a przecież mentor, w którego bezwiednie mężczyzna się przeistoczył, powinien zawsze mówić prawdę. W innym wypadku byłby tylko oszustem, który wykorzystywał naiwność wnuka, a przecież ten przyjmował każde słowo starca niemal jako prawdę objawioną – bezsprzecznie i łakomie". 

 

Zerknij na pierwszy akapit tekstu, którym chcesz wciągnąć czytelnika w opowieść, wręcz fizycznie zatargać na drugą stronę lustra (przypomniała mi się pewna rzeźba nt. Alicji, wrzucę ją pod koniec). Sama idea rozpoczęcia od tego miejsca w piwnicy wydaje mi się bardzo ok, lecz fragment zdaje mi się statyczny, bezbarwny, wyjaśniający, miejscami wręcz moralizujący. Nie mam nic przeciw etyce, wręcz przeciwnie, jednak opisywanie wątpliwości chłopca bez "mięsa" w pierwszym akapicie sprawia, że spada moje zainteresowanie. Dlaczego nie przedstawiasz mi żywego chłopca mierzącego się z życiem, lecz czyjeś rozważania, nie wiadomo kogo – pewnie narratora, w dodatku zawikłane, bo: 

a/czy dziadek jest jego dziadkiem,

b/czy był jego mentorem

c/czy starzec=dziadek

d/kto go oszukał: a, b, c?

Gdybyś chciała zawalczyć o moją uwagę, wolałabym:

->dynamiczną scenę w piwnicy (wiedziałabym jak ona wygląda, cuchnie, pachnie, wonieje, co w niej jest, było) z teraz lub z przeszłości chłopca, może dotyczyłaby ona właśnie prawdy i kłamstwa, oszustwa, bądź czegoś innego, np. wspólnego budowania rakiety,

->dużo krótszy akapit z główną informacją – skontrastowaniem zaufania/azylu chłopca z świadomym okłamywaniem go przez mentora,

->jakąś inną scenę, np. z matką, chłopcami – inny, lekarzem

 

2/ "Szeptały duchy, przelatując obok Marco". – nie zdradzaj, za wcześnie, że to były duchy.

 

3/ "Zapętlały wciąż spójną wiadomość, którą próbowały przegnać intruza". 

Uprzedzasz, nie wyjaśniaj za wcześnie, pozwól odkrywać czytelnikowi, co się dzieje, o co chodzi.

 

4/ "Uchylając się to w jedną, to w drugą stronę, aby uniknąć zderzenia z nadciągającymi duszami, nie od razu poczuł pieczenie, które stopniowo ogarniało jego ciało. Spojrzał na pobielone dłonie i zmarszczył czoło w zastanowieniu. Zrozumiał, że ostrzeżenia były prawdziwe, a opuszczenie planety stawało się koniecznością. Marco nie zdążył nacieszyć się pobytem, bo żrący wodór zaczął rozpuszczać zielony naskórek niczym soki trawienne treść żołądkową, więc mężczyzna zdecydował się porzucić zwiedzanie żarłocznej planety".

Spróbuj nie wyjaśniać, nie powtarzać, innymi słowy skoncentruj przekaz, zbuduj napięcie, np. info w skreśleniach są niepotrzebne. Gdy zerkniesz dalej, zauważysz, że kontunuujesz wyjaśnianie. Nie musisz tego robić, czytelnik jest kumatą żabą. :D

 

Drobiazgi językowe:

"Ze łzami w oczach dukała, że tego ranka dziadek spał dłużej niż zwykle, więc zajrzała do niego. Już nieobecny wzrok starca utkwił wlepiony we wspólne zdjęcie dziadka z wnukiem, które mężczyzna trzymał przy łóżku". – z drugim zdaniem jest coś nie tak: kobieta zajrzała do niego i pokazujesz, co zobaczyła (już – zdecydowanie do skasowania).

 

"Działanie na wskutek zachodzącej obawy niszczenia własności laboratorium". – pokombinowałabym z podkreśleniem, np. 'działanie z obawy', 'działanie wywołane obawą' lub inaczej.

 

"Na dole okazało się, że żarówka trzaskiem odmówiła rozproszenia ciemności" – trochę się prosi, aby było "z trzaskiem".

 

"– To ty? – Uśmiechnęła się ponownie. – Czytałam o tym. Jak zmarłeś? – wypaliła. 

Mężczyzna znów rozpoczął wytrzeszczanie i tak już wyłupiastych oczu".

Mężczyzna to Marco, dlaczego mam się domyślać, czy nie pojawił się ktoś inny? Podkreślenie – podmieniłabym.

 

"Marco stał jak wryty z miną skołowanego kociątka" – rozmowa jest interesująca, i nagle rozśmieszasz, piszesz o dorosłym facecie jak o dziecku, zwierzęciu. Swoją drogą jeszcze w kilku innych miejscach pojawiły się porównania, wyrażenia rozśmieszające w podobny sposób, np, powyżej, z tym wytrzeszczem wyłupiastych oczu. :-)

 

"Dopiero po dłuższej chwili mężczyzna dopatrzył się w chmurach twarzy" – czy on wypatrzył twarze w chmurach, czy chmura była jedną wielką twarzą? 

 

"Zaciekawione równie bardzo, podlatywały do pilota wiszącego na lince przy statku, choć ich miny nie wyglądały tylko na zainteresowane, ale zdradzały także zaniepokojenie" – podkreślenie pierwsze – coś jest nie tak; poza tym, może nie powtarzać "zaciekawienia i zainteresowania", np. podlatywały do pilota wiszącego na linie, a ich miny prócz zainteresowania zdradzały również zaniepokojenie.

 

Konkludując: sprawdziłabym fabułę pod kątem pod kątem kolejnych zdarzeń (sytuacji), a poszczególne sceny pozbawiłabym powtórzeń, wyprzedzeń i wyjaśnień.

Samo opko – interesujące, zwłaszcza przez konkretne rozwiązania.

 

 

Alicja w Krainie Czarów na Zamku Guildford w Anglii

 

Pzd srd :-))

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum!

Historia, którą opowiadasz jest ciekawa, spodobał mi się pomysł, odsłony w fabule – prowadzenie oraz przygody Marco na planetach Układu Słonecznego. Naturalnie, zielony ludzik, też. :DDD

Super! Cieszy mnie to bardzo.

Dlaczego nie przedstawiasz mi żywego chłopca mierzącego się z życiem, lecz czyjeś rozważania, nie wiadomo kogo – pewnie narratora, w dodatku zawikłane, bo: 

a/czy dziadek jest jego dziadkiem,

b/czy był jego mentorem

c/czy starzec=dziadek

d/kto go oszukał: a, b, c?

Gdybyś chciała zawalczyć o moją uwagę, wolałabym:

->dynamiczną scenę w piwnicy (wiedziałabym jak ona wygląda, cuchnie, pachnie, wonieje, co w niej jest, było) z teraz lub z przeszłości chłopca, może dotyczyłaby ona właśnie prawdy i kłamstwa, oszustwa, bądź czegoś innego, np. wspólnego budowania rakiety,

->dużo krótszy akapit z główną informacją – skontrastowaniem zaufania/azylu chłopca z świadomym okłamywaniem go przez mentora,

->jakąś inną scenę, np. z matką, chłopcami – inny, lekarzem

No, masz rację. Przyznaję bez bicia, że po przeczytaniu Twoich przykładów, nawet nie mam co wchodzić w dyskusję.

2/ "Szeptały duchy, przelatując obok Marco". – nie zdradzaj, za wcześnie, że to były duchy.

Hmm, faktycznie mogłam dłużej utrzymać to w tajemnicy albo w ogóle pozostawić do interpretacji czytelnikowi.

 

3/ "Zapętlały wciąż spójną wiadomość, którą próbowały przegnać intruza". 

Uprzedzasz, nie wyjaśniaj za wcześnie, pozwól odkrywać czytelnikowi, co się dzieje, o co chodzi.

Przyjmuję, znów się zgadzam, zagadki czy też tajemniczość jest najciekawsza w opkach.

 

Spróbuj nie wyjaśniać, nie powtarzać, innymi słowy skoncentruj przekaz, zbuduj napięcie, np. info w skreśleniach są niepotrzebne. Gdy zerkniesz dalej, zauważysz, że kontunuujesz wyjaśnianie. Nie musisz tego robić, czytelnik jest kumatą żabą. :D

Z tym mam problem, bo czasem czytelnik rozumie, a czasem chce wyjaśnień i nie potrafię tego jeszcze wyczuć. Tego mam świadomość i staram się to rozpracować (z naciskiem na “staram się”).

 

"Marco stał jak wryty z miną skołowanego kociątka" – rozmowa jest interesująca, i nagle rozśmieszasz, piszesz o dorosłym facecie jak o dziecku, zwierzęciu. Swoją drogą jeszcze w kilku innych miejscach pojawiły się porównania, wyrażenia rozśmieszające w podobny sposób, np, powyżej, z tym wytrzeszczem wyłupiastych oczu. :-)

W ogóle nie przyszło mi to do głowy, masz rację!

 

"Dopiero po dłuższej chwili mężczyzna dopatrzył się w chmurach twarzy" – czy on wypatrzył twarze w chmurach, czy chmura była jedną wielką twarzą? 

Hmm… no, chodziło o wiele twarzy.

"Zaciekawione równie bardzo, podlatywały do pilota wiszącego na lince przy statku, choć ich miny nie wyglądały tylko na zainteresowane, ale zdradzały także zaniepokojenie" – podkreślenie pierwsze – coś jest nie tak; poza tym, może nie powtarzać "zaciekawienia i zainteresowania", np. podlatywały do pilota wiszącego na linie, a ich miny prócz zainteresowania zdradzały również zaniepokojenie.

Oczywiście, że tak!

Konkludując: sprawdziłabym fabułę pod kątem pod kątem kolejnych zdarzeń (sytuacji), a poszczególne sceny pozbawiłabym powtórzeń, wyprzedzeń i wyjaśnień.

Samo opko – interesujące, zwłaszcza przez konkretne rozwiązania.

Bardzo się cieszę, że mimo uchybień opko Ci się podobało. Dziękuję, że się nad nim pochyliłaś i przyznam, że dał mi do myślenia Twój komentarz, a niektóre jego fragmenty powinnam chyba wydrukować i powiesić na ścianie w formie checklisty. Generalnie zgadzam się ze wszystkim, co napisałaś. Sprawy językowe poprawię bezzwłocznie, a na pozostałe kwestie będę uważać przy kolejnych opowiadaniach.

 

 

Dziękuję raz jeszcze za tak merytoryczny komentarz!

Pozdrawiam ciepło

MG

Nowa Fantastyka