
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Stacja Orbitalna "StarDust" szybowała niespiesznie, ze spokojem okrążając Ziemię. Żołnierze Marchii mieli szczęście: UTS-y z floty Połubińskiego z pewnością nie były pojazdami, którymi można było ładować się w kosmiczną pustkę, ale nie było żadnych przeciwwskazań do lotów orbitalnych. Były przystosowane do dokowania na modułowych stacjach nowego typu. Bertier znał działającą stację, która mogła ich przyjąć.
Oczywiście, StarDust nie należała do największych ani najnowocześniejszych instalacji tego typu i nie mogła zmieścić wszystkich żołnierzy zgarniętych z pola bitwy. Na orbitę zabrano więc tylko tych, którzy mieli obywatelstwo Marchii lub byli przestępcami, ściganymi przez Kombinat. Wiadomo – ci pierwsi, z wojskową przeszłością, byliby od razu rozstrzelani. Ci drudzy… Również byliby od razu rozstrzelani. Na stacji znaleźli się niemal wszyscy żołnierze Murata, oddział specjalny Astraya i trochę najemników Bertiera. Reszta rozproszyła się po różnych częściach Unii, czekając na znak dowódców.
– Nasza sytuacja – rozpoczął obrady Murat – nie jest najlepsza.
Nikt ze zgromadzonych w sali konferencyjnej nie skomentował, tylko Elif prychnęła donośnie. Komandor podporucznik nie zwrócił na nią uwagi.
– Unia Międzyplanetarna nas olała, Kombinat chce rozpierdolu, a rządu nie ma. Nie mamy też możliwości wybycia do zewnętrznych kolonii Marchii, celem przegrupowania i zreorganizowania. Dostępne siły?
– Sześćdziesięciu ośmiu najemników, czterdziestu dwóch z szesnastego desantowego, sześćdziesięciu Świętoszków – zrelacjonował Bertier.
– Do tego sześć UTS-ów – dodał Połubiński. – Dwa CKM-y, pięć Gaussów. I po działku elektromagnetycznym dla każdego statku.
Elif westchnęła. Położone na blacie zgrabne nogi w wysokich butach zasłaniały połowę jej twarzy, Murat nie mógł dostrzec cienia smutku, który po niej przemknął.
– Mało – powiedziała. – Za mało, jak na pieprzoną Unię.
– Najpierw Kombinat – poprawił ją kapitan floty. – Kiedy rozprawimy się z Kombinatem, Unia będzie tylko formalnością.
– Chciałbym zauważyć, że mamy tylko stu siedemdziesięciu ludzi i odrobinkę sprzętu – trzeźwo ocenił najemnik. – A wy chcecie się z tym porywać na największe mocarstwo na tej planecie? Kozacka, kurwa, fantazja. Nic dodać, nic ująć.
– Rozumiem, że pan Polak na to idzie – ciągnął Bertier – bo Polacy od zawsze słynęli z odrealnienia. Ale dziwię się Tobie, Murat. Ty, do tej pory, myślałeś trzeźwo. Zbudujmy sojusze, zgromadźmy pieniądze…
– Z czym, kurwa, do ludzi? – wybuchnęła Elif. – Z czym? O jakich sojuszach ty pieprzysz, skoro my nawet kraju nie mamy? Jesteśmy jebanymi bezpaństwowcami, do tego poszukiwanymi! Każdy rząd wyda nas Kombinatowi bez mrugnięcia. Każdy, rozumiesz?
– Spokojnie, Elif – wtrącił pojednawczo Astray. – Nie każdy. – Dowódca elitarnego oddziału "Świętej Śmierci" wstał, podszedł do ekranu.
– Pozwolicie, że nakreślę aktualną sytuację? Dla pozbierania myśli.
Nikt nie wyraził sprzeciwu. Astray nie był człowiekiem, z którym się dyskutowało. Astraya się słuchało, bo dowódca Świętoszków, jak "Świętą Śmierć" familiarnie nazywano w Marchii, zawsze wiedział, co mówi.
– Kombinat kontroluje tereny obu Ameryk oraz dawnych: Szwecji, Norwegii i Wschodniej Marchii, czyli kawałek Francji, północną część Niemiec, Polskę i Czechy. Reszta Europy to domena Unii, do której należy też trochę Bliskiego Wschodu i Egipt. Unią nie trzeba się przejmować, to dogorywający trup, a trupy z zasady nie są groźne. Jako sojusznika moglibyśmy wybrać Związek Afrykański, zajmujący pozostałą część Afryki, za wyjątkiem Konga. Ja jednak wolałbym Rosję, albo którąś z republik azjatyckich: Środkową lub Południową. Wybór konstytucyjnie neutralnych państw, jak Szwajcaria, Kongo albo Japonia oczywiście wydaje się głupi.
Zebrani przy stole w ciszy kiwali głowami.
– Postawa Kombinatu nie podoba się również Związkowi Australijskiemu, który raczył wysłać do Czarnych kilka not dyplomatycznych. Nie muszę chyba mówić, że Kombinat reakcją Australii się nie przejął i ma ją głęboko w dupie. Błąd. Australijczyków takie lekceważenie niesamowicie wkurwia, o czym przekonała się już kiedyś Republika Południowej Azji, którą Kangury usadziły w nieco ponad siedemdziesiąt godzin. Wszyscy pamiętamy Azjatycką Wojnę Trzydniową.
– Sensownym rozwiązaniem – ciągnął Astray po dłuższej chwili – byłoby nawiązanie kontaktu z Rosją. Federacja nie może sobie pozwolić na tak jawny policzek, jak wchodzenie w jej strefę wpływów i zapewne już przygotowuje się do skopania czarnych dup, jeśli tylko agresor odważy się ruszyć coś, co Ruscy uznają za swoje. Nasza w tym głowa, żeby nie poprzestali na wykopaniu Czarnych ze swoich granic.
– Na Afrykę i Azję – powiedział Bertier – nie ma co liczyć, to pewne. Z Ruskami powinno być łatwo, Czarni zagrażają im bezpośrednio. Ciekawi mnie za to, jak macie zamiar przekonać Australijczyków, że wojna z Kombinatem, na innym kontynencie, jakoś im się opłaci?
– Zostaw to mnie – odpowiedział Astray tonem, jakby tłumaczył nierozgarniętemu uczniowi oczywistą oczywistość. – Mam sposoby.
– No! – rzucił, kiedy nikt nie podjął tematu. – Jakieś pytania? Nic? Murat, zajmiesz się Federacją. Im szybciej tym lepiej. Ważne, żeby wykorzystać pełne wsparcie polityczne, jakie dają nam najemnicy. Ale teraz – dodał – odpocznijcie. Czeka nas ciężka przeprawa.
Murat wyswobodził się spomiędzy jej ud, przewrócił na plecy. Elif westchnęła przeciągle. Przywarła do jego ramienia. Skórę miała wilgotną, pachniała kobiecością i pożądaniem.
Komandor podporucznik wpatrywał się w sufit. Oddychał ciężko, jak po długim biegu. Dziewczyna gładziła go po ramieniu, smukłym paluszkiem rysowała kółka, spirale i jakieś niezidentyfikowane wzorki. Niezrażona brakiem reakcji podniosła się na łokciu, dłuższą chwilę wpatrywała się w Murata chabrowymi oczami. Przechyliwszy głowę, głaskała umięśniony brzuch.
Jej włosy pachniały cynamonem i nardem.
Dłoń powędrowała niżej.
– Nie masz dość? – spytał rozleniwionym głosem. Uśmiechnęła się.
Zawsze podziwiał kształt jej ust. Były perfekcyjne pod każdym względem.
Zamruczała. Znał odpowiedź.
– Ty też jeszcze nie masz dość… – stwierdziła. Zgodnie z prawdą.
Uśmiechnął się, jakby przepraszająco. Złowiła błysk w oku, przywarła ustami do jego ust. Przyciągnął ją do siebie.
Obudziło go pukanie do drzwi. Z początku nienachalne, spokojne. Po kilku uderzeniach przerodziło się jednak w natarczywe dudnienie. Przeczekanie nic nie dało.
– Wstawaj, Murat! – ryczał Bertier. – Sprawa jest!
Komandor podporucznik leżał jeszcze długą chwilę, kontemplując miękkość pościeli, chłonął zapach minionej nocy. Elif wierciła się, nawet nie otworzywszy oczu. Sen to ona ma kamienny, pomyślał.
Z trudem wyłuskał się z pościeli, odkrzyknął najemnikowi, że ma iść się jebać. Wciągnął spodnie i dopiero wtedy odblokował zamek.
Bertier stał przed nim w szarym mundurze najemnika z pagonami dowódcy oddziału. W Armii Najemnej nie stosowano stopni wojskowych. Nie było takiej potrzeby. Każdy znał swoje miejsce w szeregu.
– Ruscy oddzwonili – skrzywił się na widok półnagiego dowódcy. – Kazali cię pozdrowić.
Murat momentalnie otrzeźwiał.
– Są jeszcze na linii?
– Masz, kurwa, pięć minut.
Murat, na korytarzu, w pośpiechu dopinał guziki munduru. Bertier postanowił nie marnować czasu i zrobił mu krótką odprawę.
– Oleg Pieńkowski jest Wiceprzewodniczącym Partii, ale zwyczajowo zwraca się do niego jak do Przewodniczącego. W Federacji odpowiada za politykę zbrojną. To tęgi mózg…
– Wiem – odrzucił niecierpliwie komandor podporucznik. Mankiet koszuli za cholerę nie chciał się zapiąć. – Może nie wyglądam na światowca, ale w takich sprawach się orientuję. No i – zawahał się – miałem dostęp do jego teczki.
– Witam, panie Przewodniczący – Murat pozdrowił głowę, wyświetloną na ekranie. Oleg Pieńkowski, krótko ostrzyżony brunet z zakolami, ukłonił się zdawkowo.
– W czym mogę panu pomóc, panie komandorze podpułkowniku? – spytał. Mocnego akcentu nie zdołał ukryć nawet metaliczny głos automatycznego tłumacza.
– Ośmielam się, w imieniu Wojsk Najemnych, prosić pana, panie Przewodniczący, o wsparcie w wojnie przeciwko Kombinatowi. Sytuację polityczną i militarną pozwoliliśmy sobie nakreślić w nocie, którą do Pana wczoraj wysłaliśmy. Jednak, żeby być pewnym, że nie wprowadzono pana w błąd, pozwolę sobie powtórzyć treść…
– Nie trzeba – przerwał Pieńkowski. – Zwykłem dokładnie czytać pisma, kierowane bezpośrednio na moje biurko. Zapoznałem się również z raportami państwa szpiegów, zdjęciami satelitarnymi i przechwyconymi, odszyfrowanymi rozkazami Kombinatu. Muszę przyznać, jestem zdumiony.
– Nasz wywiad…
– Dziwi mnie jednak fakt – Przewodniczący nie dał sobie przerwać – że wywiad rosyjski nie potwierdza tych danych. Nawet wydaje się im zaprzeczać. Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że marnuję czas, rozmawiając z panem.
Murat miał dwie odpowiedzi przygotowane na taką ewentualność. Pierwszą: dyplomatyczną, stonowaną. I drugą: równie efektowną, co ryzykowną. Po błyskawicznym namyśle wybrał tę drugą.
– Jeśli przekonam pana Przewodniczącego, że nasz wywiad jest wszędzie i wie wszystko, udzieli nam pan pomocy militarnej? – spytał.
– Proszę spróbować.
– W prawej, dolnej szafce pana dębowego biurka znajduje się butelka sześćdziesięciodwuletniej starki. W trzech czwartych opróżniona.
Oczy Pieńkowskiego, na krótki moment, zrobiły się wielkie jak spodki.
– Obok niej leży paczka kubańskich Cohib, na sto dwadzieścia pięć cygar. Sześciu brakuje. Kiedy siedzi pan w swoim gabinecie, paląc cygaro i sącząc starkę, czyta pan wiersze wyklętego w Federacji Kochna, słuchając muzyki Liszta.
– Dobrze – powiedział po dłuższej chwili Przewodniczący siląc się na uśmiech. – Wesprzemy wasze starania w walce z Kombinatem, bo i Rosji ta wojna będzie na rękę. Ale proszę wycofać pańskich szpiegów z Federacji. Jeśli nie znikną, osobiście się z nimi rozprawię.
– Dziękuję, panie Przewodniczący.
– Jeszcze dzisiaj zadzwoni do państwa generał Pigarewicz. Podejrzewam, że dobrze będzie, jeśli zapoznają go państwo z poczynaniami Kombinatu, ponieważ on sam może nie zdążyć przeczytać wszystkich raportów.
– Do widzenia, panie komandorze podpułkowniku Murat – zakończył.
– Do widzenia, panie Przewodniczący.
– Świetnie! – wypalił Bertier, przyglądający się całej rozmowie. Nie wyglądał na uradowanego. Raczej na mocno zdenerwowanego. – Genialnie, Murat! Spaliłeś, kurwa, nasz wywiad!
– Jeśli jest taki zajebisty, jak twierdzicie, to Pieńkowski i tak nic nie zdziała – uciął rozmowę.
Pigarewicz zadzwonił, kiedy Murat kończył obiad. Nasycony prostym, żołnierskim jedzeniem komandor podporucznik mógłby z Ruskimi negocjować cały dzień. Na szczęście nie było takiej potrzeby.
– Dzień dobry, panie generale Pigarewicz – Murat przywitał wielkie popiersie starego Ruska, wyświetlane na ekranie w konferencyjnej. – Jak panu mija weekend?
– Dzień dobry, komandorze podporuczniku Murat. Ja jebu taki weekend! – odrzucił generał. – Ciągle mi tu jakieś klauny mozgi kompostiroją. I jak ja mam pracować? Nu, ale porozmawiajmy o Czarnych.
Na twarzy Murata zagościł delikatny uśmiech. Automatyczny tłumacz, program niezwykle zaawansowany, miał pewne niedociągnięcia. Jednym z nich była nieznajomość przekleństw i delikatne mieszanie w składni oryginalnej wypowiedzi. Dopóki rozmówca unikał wulgaryzmów, program spisywał się wzorowo. Pigarewicz, najwidoczniej, nie należał do takich rozmówców.
– Nasz wywiad donosi, że Kombinat będzie parł na wschód, w kierunku Federacji. Zamierza wcielić część Rosji do swojego terytorium – odpowiedział.
– Ja w żopu mam Sochetat i ich Czarnych. Rassijskaja Fiedieracyja jest niepokonana i nikt nie odważy się nas zaatakować!
– Rozumiem potęgę Federacji, panie generale. Jednak Kombinat nie cofnie się przed niczym, żeby zrealizować swoje plany. Proszę zobaczyć, co zrobił z Ameryką Południową i Wschodnią Marchią.
– Dali żopu – odparł Generał. Murat wychwycił nutkę niepewności.
– Unia nie powstrzymała Czarnych – zapewnił. – To tylko gra na zwłokę, proszę spojrzeć na sytuację dokładnie…
– Sugeruje pan, że jestem niekompetentny?! – ryknął Rusek metalicznym głosem tłumacza.
– Proszę mnie nie zrozumieć źle, panie generale – odpowiedział spokojnie komandor podporucznik. – Niczego nie sugeruję. Wiem, że jest pan wielkim wojownikiem, który w niejednej wojnie brał udział i niejedną bitwę uratował. Ja jednak dysponuję informacjami, które mówią, że Federacja Rosyjska nie jest bezpieczna. Ufam również, że rozeznanie pana Przewodniczącego Pieńkowskiego jest słuszne. Pan Przewodniczący nie podejmowałby decyzji o wspieraniu Armii Najemnej, gdyby miał jakiekolwiek wątpliwości.
– Mów – rzucił Rosjanin z lekką niechęcią.
– Kombinat zmusił Unię do podpisania rozejmu na swoich warunkach. To spowodowało, że Unici stracili wsparcie wojsk Marchii i najemników, którzy w takich wypadkach traktowani są jak śmiecie. Osłabienie militarne pozwoliło Czarnym zobowiązać Unię do respektowania części Postanowień Kolońskich, więc stała się ona faktycznym wasalem Kombinatu.
Rusek kiwnął głową. Było widać, że powoli zaczynał rozumieć, co Murat do niego mówi.
– Jeblje świnje! – krzyknął po chwili, waląc pięścią w blat. – Pizdec! – zaryczał siejąc kropelkami śliny.
– Panie generale, wszystko jest jeszcze do naprawienia – powiedział łagodnie komandor podporucznik.
– Razem rozwalimy Sochetat. Proszę mi wybaczyć, panie komandor podporucznik Murat. Wzywają mnie ważne sprawy. Do widzenia!
Kiedy twarz Rosjanina zniknęła z ekranu Murat odetchnął z ulgą. Wpatrywał się w zgaszony monitor.
– Cholerne komuchy – powiedział – ale przynajmniej pomogą.
Bertier wyszedł zza ekranu, rycząc ze śmiechu. Na szczęście nie wybuchnął podczas rozmowy z Pigarewiczem, wtedy na pomoc Rosji raczej nie można by było liczyć.
– Jeblje świnje! Pizdec! – ryknął przez łzy, udając Rosjanina. – Ja pierdolę – wydyszał. – Ruski jest taki zabawny.
Komandor podporucznik się nie śmiał. Stał, wiercąc najemnika badawczym wzrokiem.
– Jaki interes w naszej sprawie ma Armia Najemna? – spytał.
Bertier przestał zanosić się śmiechem, oblizał wargi.
– W waszej sprawie żaden – wzruszył ramionami.
– Więc czemu jesteśmy na stacji orbitalnej Armii Najemnej, mamy jej wsparcie polityczne i militarne, a do tego za darmo nas karmi i wyposaża?
– To skomplikowane – powiedział powoli najemnik. Wciąż trzymał dłoń na brzuchu, wyglądało to tak, jakby salwą śmiechu nadwyrężył mięśnie. – Najprościej uznać, że nasz Głównodowodzący to mój kuzyn.
– Jest tak? – nie rezygnował Murat.
– Jest. Ale to nie wszystko. Armia Najemna, jak sama nazwa wskazuje, zarabia, kiedy ktoś ją najmuje. Kombinat nas nie potrzebuje, ma swoje mrówcze zastępy Czarnych. Im więcej terenów na Ziemi kontroluje, tym mniejsze są nasze możliwości znalezienia zatrudnienia na tej planecie. To tak w uproszczeniu. A ja i mój oddział będziemy walczyć razem z wami, bo z moim oddziałem nie leci się w chuja. Nie zostawia się nas na rozstrzelanie. Dlatego najpierw nakopiemy do dupy Kombinatowi, który do nas strzelał, a później Unii, która nas zostawiła.
Murat kiwnął głową na znak, że rozumie i przyjmuje takie wytłumaczenie. Faktycznie, przemawiało do niego.
– Sprawdzimy, jak się miewa sprawa z Kangurami? – przerwał milczenie najemnik.
– Chodźmy.
Astraya znaleźli w gabinecie przeznaczonym dla Głównodowodzącego Armii Najemnej. Gabinet był przygotowany jako schronienie w sytuacji kryzysowej. Jeśli podstawowa jednostka orbitalna najemników, Magna Mater, nie była bezpieczna, szef mógł znaleźć schronienie na StarDust. Znajdowało się tutaj pełne centrum komunikacyjne i sztab dowodzenia, z których dowódca mógł korzystać wedle uznania. Teraz jednak nie było takiej potrzeby.
– Ssześć, chłopaki – przywitał ich lekko bełkotliwy głos dowódcy elitarnego oddziału "Święta Śmierć". – Chsecie sygaro?
Murat prychnął, rozbawiony widokiem. Oto słynny John Astray siedział krzywo w wielkim, skórzanym fotelu za imponujących rozmiarów biurkiem, z opróżnioną do połowy butelką whisky w jednej ręce i niezapalonym cygarem w drugiej. Kiedy mówił, kołysał i kręcił całym fotelem, jakby mówił całym ciałem.
– Nie, dzięki – odpowiedział najemnik, maskując uśmiech. – Jak rozmowy z Australią?
– Wiesie, jak to chest… – wybełkotał Astray. – Jak siem z nimi szłowiech próbuje sdoghadać, to sszeba pić! No… – czknął potężnie. – Bes picia nje ma negosjascji.
– I co wynegosjacjowałeś? – spytał Murat, jednocześnie wyciągając mu z dłoni flaszkę. Pociągnął solidny łyk, oddał Bertierowi. Ten poszedł za przykładem, zdrowo golnął.
– No a so myśśślisie? Idzjiemy na wojnę! – wybełkotał.
Komandor podporucznik i najemnik spojrzeli po sobie. Z uśmiechem.
– Idziemy na wojnę – powtórzył za Astrayem Bertier.
– Idziemy.
***
Dogadanie szczegółów ataku z Kangurami i Ruskimi zajęło dwa dni. Poszło szybko, biorąc pod uwagę rozmach całego planu. Generał Pigarewicz, kiedy zobaczył ruch wojsk Kombinatu, klął przez kilka długich minut, ani razu się nie powtarzając. Później, przez kilka kolejnych chwil, wyjaśniał, co zamierza powyrywać szefowi swojego wywiadu, oraz co i gdzie mu wsadzi. Na koniec uspokoił się, czerwoną, nabrzmiałą od krwi twarz, skierował w stronę kamery, mruknął:
– Przepraszam.
I zamilkł.
Dalsze obrady minęły bez nieprzyjemnych niespodzianek. Nie wgłębiając się w szczegóły: ustalono, że Rosjanie, wspomagani przez australijskie choppery, przerwą marsz Kombinatu na wschód. Australijczycy, ze znaczną częścią oddziałów Armii Najemnej, otworzą front na zachodzie głównych sił Czarnych. Kiedy sojusz zwiąże większość sił przeciwnika, Murat, Bertier i Astray mieli, z pomocą Połubińskiego, wykonać błyskawiczny desant w okolicach Mobilnego Centrum Dowodzenia i nadać Czarnym "surrendera", wpierw pokonując opór chroniących je oddziałów.
MCD było sposobem Kombinatu na sprawne zarządzanie całością armii na atakowanym terenie. Oczywiście, mogli wysyłać rozkazy drogą satelitarną bezpośrednio z Ameryki Północnej, z Kwatery Głównej Wojska Zjednoczonych Państw, gdzie War Inferno, wojskowy superkomputer zajmujący powierzchnię kilku hektarów, na bieżąco analizował sytuację każdego żołnierza na polu bitwy i podsuwał generalicji gotowe schematy działań. Rozwiązanie takie było jednak ryzykowne: pozostawiało przeciwnikowi możliwość przerwania kontaktu żołnierzy z Kwaterą Główną przez zastosowanie zakłócaczy fal, albo zwyczajne zestrzelenie satelitów komunikacyjnych.
MCD częściowo rozwiązywało ten problem. Lądowało w bezpiecznym miejscu, niedaleko frontu, i pełniło rolę huba, który otrzymywał informacje i rozkazy z Kratery Głównej, rozsyłając je dalej. W razie przerwania łączności, dowódcy niższej rangi, zgromadzeni na statku, mieli obowiązek podejmować decyzje kierując się dobrem misji oraz danymi i ograniczonymi obliczeniami, dostarczanymi im przez komputery MCD.
Jednak, jak do tej pory, Kombinat nigdy nie musiał korzystać z tego rozwiązania.
***
Zanim jeszcze dolecieli na miejsce wiedzieli, że będzie łatwo. Czarnych było mało. Widocznie wysłali lwią część oddziałów na front, pomyślał komandor podporucznik.
Elif sięgnęła po swojego PSR-a, ruchem dłoni pokazała drugiemu pilotowi, żeby otworzył jej właz. Murat przypiął ją uprzężą, chroniącą przed zwianiem. Trzech kolejnych snajperów poszło za jej przykładem. Obstawili skrzydła i zaczęli systematycznie przerzedzać szeregi przeciwnika.
– Czterech snajperów na każdym statku daje nam dwadzieścia cztery karabiny – skalkulował Bertier. – Nie wygląda mi to na kurewnie skuteczny sposób eksterminacji. Nie lepiej użyć działek elektromagnetycznych?
– Siedem! – krzyknęła Elif, nie odrywając nawet oka od lunety.
Najemnik nie dał poznać po sobie zdziwienia.
– Elektromagnesy – wyjaśnił Połubiński – żrą olbrzymie ilości energii, a my mamy tylko małe jednostki, nie jesteśmy w stanie przenieść wielkich generatorów ani baterii. Mamy tyle strzałów, żeby spokojnie rozwalić działka przeciwlotnicze, ale nic więcej. – Huknęło, jakby na potwierdzenie jego słów. – Nie możemy ich marnować.
UTS-y były statkami nad wyraz zwrotnymi, więc nikogo nie zdziwiło, że bez trudu unikały wolnych, ciężkich pocisków, przeznaczonych do unieszkodliwiania wielkich okrętów bojowych. Nie minęło kilka minut, a już zeskakiwali po skrzydłach na ziemię.
– Idę z wami – oświadczył niespodziewanie Połubiński. Drugi pilot kiwnął, przejął stery. – Nie będę z żalem patrzał, jak się tu zabawiacie.
– DJ Romek wraca do akcji! – ryknął entuzjastycznie Murat. Najemnik zmierzył go pobłażliwym spojrzeniem.
– No, chłopcy – rzucił, przykładając do ramienia kolbę BF-a – pora na małą rozpierduchę.
Kule zaświszczały w powietrzu. Któryś ze statków technicznych zrzucił za ziemię osłony, niewielkie pudełka, rozrastające się nanorurkowymi szkieletami w szerokie, u szczytów najeżone kolcami, konstrukcje.
– Ależ mnie to kurewsko podnieca – westchnął Murat.
Widok tworzącej się osłony faktycznie mógł zachwycać. Skrzyneczka, zaraz po zrzuceniu, była czarnym, afanitowym sześcianem. Po chwili wystrzelały z niej konary, wijące się w górę i na boki, błyskawicznie wypuszczające kolejne odgałęzienia. Po kilkunastu sekundach przestrzenie między konarami były szczelnie wypełnione bruzdowatą materią, której większość konwencjonalnych broni nie była w stanie spenetrować.
O osłonę huknęły kule.
– Chwała za takie wynalazki.
– Gdzie jest Astray? – krzyknął Bertier.
– Powinien już być na prawym skrzydle.
Gdzieś daleko, z prawej, zadudniły granaty. Komandor podporucznik uśmiechnął się, dając swojemu oddziałowi znak do zajęcia pozycji.
– Chłopcy już się bawią – powiedział. – Nie będą, kurwa, bawić się beze mnie. Wchodzimy jak tylko najemnicy zwiążą skurwysynów ogniem z CKM-ów – zakomunikował Jabirowi. – Macie być gotowi!
– Tak jest, panie komandorze podporuczniku!
Oddział Bertiera błyskawicznie uwinął się ze składaniem przenośnych ciężkich dział. Lufy zapłonęły ogniem.
– Ruchy! – ryknął Murat.
Marchiści wylali się zza osłony, pozdrawiając Czarnych ołowianymi pociskami. Wpadli za kolejną nanorurkową konstrukcję. Po drugiej stronie czarnej masy zadudniły wybuchy rakiet, kilka fragmentów oderwało się od monolitu. Jeden z żołnierzy zaklął szpetnie. Spod rozerwanego munduru ciekła strużka krwi.
– Macie posprzątane – Elif, jak zwykle podczas walki, brzmiała spokojnie. – Idziecie środkiem.
W harmider wbiły się nowe nuty. Melodyjny świst działek statków technicznych. Lepsza zachęta nie była potrzebna.
Szesnasty Batalion Desantowo – Szturmowy wybiegł na otwartą przestrzeń. Z tej strony Czarnych wciąż wiązał ogień zaporowy najemników, ale i tak znalazło się kilku odważnych, którzy poczęstowali odsłoniętych żołnierzy ołowianymi cukierkami. Odpowiedź "Szesnastki" była krótka, zdawkowa. Pozdrowienia specchłopców położyły ich na ziemię.
Huknęły kolejne osłony, zrzucane z pokładu statku technicznego.
Astray oczekiwał cieplejszego powitania. Kiedy, po desancie, przedarli się na skraj niewielkiego, zarośniętego lasku Czarni nawet ich nie zauważyli. Widocznie nie zadali sobie trudu włączenia skanerów podczerwieni. Dobra nasza, pomyślał.
Na lewym skrzydle zaśpiewały karabiny.
– Wchodzimy, dziewczynki! – ryknął do Świętoszków. Kilku odpaliło z granatników, ziemia zadrżała. Czarni dopiero teraz zorientowali się, że są atakowani z dwóch stron.
MCD nie miało własnych działek. Błąd. CKM-y były znacznie łatwiejsze do ściągnięcia.
– Marker!
Czerwoną kurtynę dymu rozdarła szarańcza pocisków z technicznego. Świętoszki wybiegli z lasu, zaserwowali Czarnym danie główne – masakrę w zwarciu. Wojska Kombinatu, nieprzyzwyczajone do takich poufałości, próbowały cofnąć się z powrotem za zasłony. Dobiegła tylko garstka.
– Granaty! – ryknął dowódca.
I to był właściwie koniec.
Murat dał znak. Specchłopcy dobyli granatników, wypalili. Komandora podporucznika zawsze zadziwiała celność, z jaką żołnierze ze smokami na naramiennikach używali broni, uważanej przez wszystkie amie kosmosu za przeżytek. Huknęło, zaraz za osłonami Czarnych.
– No, kurwa. Tak ma być – stwierdził. Wywołał Astraya.
– DJ Romek pozdrawia. U nas koniec melanżu, lokal zamknięty.
– Coś późno – usłyszał w odpowiedzi. – Pomogliśmy wam nieco z tyłu.
– Ta, kurwa. Zawsze lepsi, co, Astray?
Żołnierze zabrali się za przeszukiwanie terenu wokół pola bitwy. Zawsze istniało prawdopodobieństwo, że jakiś oddziałek wroga ukrył się gdzieś w pobliżu i postanowił przeczekać. Albo, co gorsza, zaatakować znienacka, w najmniej spodziewanym momencie.
Dostanie się do MCD okazało się niezwykle proste. Wystarczyły dwa ładunki kierunkowe, umieszczone na włazie. Najemnicy błyskawicznie obezwładnili większość personelu i znajdujących się w środku wojskowych. Tych, którzy stawiali nadmierny opór, rozstrzelali.
Murat, przy pomocy buta i kolby karabinu, próbował wyciągnąć od niewysokiego, ryżego oficera kod poddania wszystkich jednostek. Oficer, niemal płacząc, zarzekał się, że taki kod dla MCD nie istnieje.
– Nie chcę cię popędzać – komandor podporucznik usłyszał w hełmofonie zimny głos Elif – ale wygląda na to, że nadciągają posiłki. Trzeba się uwinąć.
Dziewczyna miała rację. Alianci walczyli na dwóch frontach. Odwracali uwagę Kombinatu, żeby oni, Marchiści, mogli zakończyć wojnę. Bitwa solidnie nadszarpnęła ich oddziały, nie mogli sobie pozwolić na dłuższą walkę. Sprawę trzeba było załatwić błyskawicznie.
– Obwarujcie się tu, byle szybko – rozkazał. – I rozpierdolcie wszystkich skurwysynów, którzy będą chcieli się zbliżyć.
Całkiem niedaleko usłyszał huk silników zbliżających się, olbrzymich statków Kombinatu.
MCD nie było duże. Komandor podporucznik bez najmniejszych trudności odnalazł salę dowodzenia. Zadanie było o tyle łatwe, że znajdowała się w samym centrum metalowego domku. Wszedł i zobaczył Połubińskiego, wklepującego na konsoli komendy, które w najmniejszym nawet stopniu nie wyglądały na rozkaz poddania się.
– Co ty, kurwa, wyprawiasz!? – wrzasnął Murat. – Odjebało ci?
– Stąd nie można nadać "surrendera" – odrzucił kapitan. – To można zrobić tylko z Generalnego.
Przerzucony przez ramię BF zniechęcał do gwałtownych działań. Murat podszedł, ale Połubiński oderwał się od klawiatury, wziął go na muszkę.
– Pozwól, że ci coś wyjaśnię. Byłem małym szczylem – zaczął – kiedy dziadek opowiadał mi o mojej ojczyźnie. O Polsce. Nie krzyw się, Murat. Prawda jest taka, że Marchia była tworem sztucznym, bez historii i własnej kultury. Dlatego w nowym świecie, który tu tworzymy, nie ma racji bytu. Nie walczyłem po to, żeby dać się znów wpasować do tego wielokulturowego gówna. Gdybym chciał ciągle być degradowany do roli obywatela niższej kategorii poddałbym się Kombinatowi.
– Jesteś Marchistą, Połubiński. Tak samo jak ja. Tak samo, jak Marchistami byli żołnierze, którzy dzisiaj zginęli. Chyba nie chcesz przekreślić ich śmierci?
Połubiński uśmiechnął się. Wiedział, że Murat zdaje sobie sprawę z mizerności tego argumentu. Ostatecznie, znaczna część zmarłych była najemnikami. Po najemnikach się nie płacze.
Ostrożnie, wciąż celując w komandora podporucznika, jedną dłonią przebiegł po klawiaturze.
– Wybacz truizm, ale zasranym obowiązkiem żołnierza jest walka. Zaś wszyscy, którzy zginęli dzisiaj, zginęli w walce o wolność. Na pewnym etapie nie ma znaczenia, o czyją wolność chodzi.
– I jak ty to sobie wyobrażasz, co? – wybuchnął Murat. – Myślisz, że co, kurwa? Nadasz tajny kod i nagle twoja kochana Polska wyłoni się spod ziemi? To państwo nie istnieje od dekad! To nie jest, kurwa, żadna Atlantyda! Nie wynurzy się z oceanu!
Kapitan kończył klepać jakąś komendę. Murat, korzystając z chwili nieuwagi, doskoczył do niego i wytrącił BF-a z dłoni, wyszarpnął z cholewy nóż.
– Śmiało, komandorze, zabij – wyszczerzył się Połubiński. – Ale najpierw zerknij na radar. Spokojnie, teraz już nic ci nie zrobię.
Żołnierz odsunął się od pilota na kilka kroków. Długą chwilę wpatrywał się w ekran, odświeżany zieloną kreską. Z początku nic się nie działo, urządzenie pokazywało walczących z nowymi, znacznie liczniejszymi, siłami Kombinatu Marchistów i najemników. Jednak w pewnym momencie coś się zmieniło. Na południowym wschodzie zaczęły pojawiać się zielone kropki. Kilka niewielkich punkcików sunących ku polu walki. Za nimi pojawiły się większe, gabarytami dorównujące największym statkom Kombinatu. Coraz liczniejsze. Potężna chmura szybko zbliżających się okrętów wojennych.
– Obserwuj uważnie – powiedział Polak. – Będzie się działo.
– Wydaje ci się, Połubiński, że będziecie wolnym krajem? Że skoro macie trochę rebelianckiego wojska, uda się wam utrzymać? Rosja…
– Rosji – bezceremonialnie przerwał mu kapitan – ten scenariusz jest na rękę. Nasza siatka od dawna działa na ich terenie, za cichą aprobatą rządu. Myślisz, że gdzie trzymaliśmy wojsko i flotę? Federacja jest znacznie słabsza, niż stara się wyglądać. Wojny na wschodniej granicy, w których polskie wojska wspomagały Rosję, jednocześnie zdobywając na Azjatach sprzęt, mocno nadwyrężały jej siły już od kilku lat. Do tego doszedł kryzys gospodarczy i niż demograficzny, który nigdy dobrze nie wróży. Sama nie poradziłaby sobie z Kombinatem, choć stroiła groźne miny, czasami nawet zawarczała. Jeśli Polska wróci na mapy, będzie dla Rosji buforem, oddzielającym ją od drapieżnego Zachodu. I od niebezpiecznych, z punktu widzenia rządu federalnego, trendów.
– To był pieprzony teatrzyk?! – Komandor podporucznik nagle zaczął rozumieć. – Całe te negocjacje, ustalenia… To była tylko szopka?!
Połubiński spoglądał na niego z rozbawieniem.
– Z Rosjanami dogadaliśmy się na długo przed draką z Unią. Jej kapitulacja nieco pokrzyżowała nasze pierwotne plany, ale, ostatecznie, i tak wyszliśmy na swoje. Nawet łatwiej poszło. Wy byliście tak pochłonięci planowaniem zemsty na Kombinacie, że w ogóle nie zwracaliście uwagi na to, co się woków was dzieje. Wystarczyło odrobinkę pchnąć was do działania, a potem maszyna wojenna ruszyła już sama. Oczywiście, olbrzymią rolę odegrali tutaj Pieńkowski i Pigarewicz. Wiesz, że pan generał na co dzień w ogóle nie przeklina i jest człowiekiem niezwykle spokojnym? Świetny aktor, naprawdę…
Przez chwilę wyglądał, jakby zbierał myśli.
– Rosjanie rozpracowali szpiegów Armii Najemnej, zanim tamci przekroczyli granicę. Od samego początku karmili ich nic niewartymi informacjami, które preparowali specjalnie na tę okazję. Pełna dezinformacja. Dzięki temu udało im się stworzyć obraz Rosji, jako rządzonego przez idiotów, słabego politycznie państwa okłamującego swoich obywateli. Ale to był tylko pozór. Najważniejsze zaś było ukrycie militarnej słabości Federacji, co również udało się zrobić.
– A Kangury…?
– Australijczycy – podjął po chwili Połubiński – mają kompleks Mesjasza. Przejęli to od Amerykanów, którzy tam wyemigrowali po kryzysie politycznym w ubiegłym wieku. Nie trzeba specjalnie się trudzić, żeby przekonać ich do zbrojnej pomocy, wystarczy kilka słów o obronie demokracji i praw człowieka. Z resztą, nie musieliśmy się w to w ogóle wplątywać, Astray załatwił wszystko za nas.
– Rozerwą was na strzępy – warknął Murat. – Kiedy tylko się dowiedzą…
– Oni mają sentyment do Polaków. Bardzo stary, głęboko zakorzeniony w ich mentalności. Nawet najwyższy szczyt Australii jest nazwany po Polaku, wiedziałeś?. Wierz mi, komandorze podporuczniku, będą nas bronić jak własnej niepodległości i dlatego nawet najemnicy nie odważą się tknąć Polski. Armia Najemna, oczywiście, nic nie wie o drugim dnie tej akcji. Dlatego potrzebowaliśmy ciebie, ty masz dobre układy z najemnikami. Z resztą, oni też na tym zyskają. Kiedy Polska się odrodzi, zapoczątkuje nowy trend w Europie. Narody mają dość sztucznego łączenia ich w związki, unie i kombinaty. Zaczną się walki niepodległościowe, mniejszości upomną się o swoje prawa. A gdzie ludzie się biją, tam Armia Najemna korzysta. Przecież ktoś musi nadstawiać karku.
Na radarze się przerzedzało. Wyglądało na to, że siły Kombinatu dogorywały. Jeszcze tylko nieliczne jednostki próbowały walczyć, ale były to tylko spazmatyczne drgawki wielkiego trupa. Murat usłyszał w hełmofonie głos Astraya.
– DJ Romek, zwycięstwo! Polacy pomogli!
Murat złym, pogardliwym wzrokiem spoglądał na Połubińskiego.
– Ja pierdolę takie zwycięstwo.
Koniec
Po kompromitującej części drugiej (za opublikowanie której bardzo przepraszam) zastosowałem się do rad AdamaKB i gruntownie ją przebudowałem. Myślę, że nie muszę tłumaczyć zastosowanych "chwytów", tekst powinien mówić sam za siebie.
Tutaj połączyłem ją z częścią trzecią, żeby nie zaśmiecać już bardziej strony.
Życzę miłego czytania.
Skoro koniec to czas na ocenę całości.
Napisane poprawnie. Średnio mi się spodobało.
Ostatnia scena jak z tandetnego kryminału.
Przynajmniej całość przemyślana, porządny styl, brak błędów (zauważyłem tylko jedną literówkę).
No tak, Exturio zastosował się , i teraz będzie na mnie...
Zastosowałem się z wywaleniem rosyjskiego (co wyszło na dobre) i uzupełnieniem fabuły (co też wyszło na dobre).
Co do zakończenia - to już moja inwencja. Problem w tym, że nie umiem pisać zakończeń, co z resztą zaprezentowałem już przy innej okazji. No nic - czytać, pisać, doskonalić. Może kiedyś zaczną mi wychodzić.
Zaczną wychodzić. Cierpliwości.
Głupio mi trochę pisać, że teraz jest lepiej, bo wiarygodniej. Może nie jestem odosobniony w takich sądach? Poczekamy, zobaczymy, co kto napisze.
Gdybym miał talent i ochotę na napisanie czegoś większego z tego podgatunku, potraktowałbym Twoje opowiadanie jako swego rodzaju szkic. Przyszłość, wojna, polityka, sprawa polska...