- Opowiadanie: TheEagle - Projekt Eclipse

Projekt Eclipse

Chyba nie jest to typowa forma opowiadania ale warto czasem poeksperymentować. Akcja inspirowana zmianami klimatu, dziejąca się na przestrzeni milionów lat.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Projekt Eclipse

UN EcoSummit ‘02

– Zebraliśmy się tu, aby świętować… – Głośniki na tarasie dziesiątego piętra siedziby głównej ONZ zawyły głosem sędziwego Azjaty, mówiącego angielszczyzną z wyraźnie wschodnim akcentem.

Felicia Picardes spoglądała na ruchliwy i gwarny Nowy Jork. Wiedziała, że to kolejne przemówienie pełne pustych frazesów. UN EcoSummit roku 2102, dnia 18 kwietnia, odbywał się w sali plenarnej pełnej ambasadorów i ministrów, którzy wciąż łudzili się, że można zatrzymać planetę Ziemia w jej zmianach.

Kobieta twierdziła, że nie mieli czego celebrować. Jako szefowej programu „Eclipse” nie godziło się jej mieć takich myśli. Powinna tryskać optymizmem i zarażać nadzieją. Inspirować współpracowników do walki o klimat dla siebie i przyszłych pokoleń.

Nigdy nie było to jej mocną stroną, uważała się za powściągliwą i stonowaną osobę. Hiszpanka stała samotna pośród kilkuosobowych grupek ludzi popijających szampana i gadających wesoło. Wyglądała na zrezygnowaną i smutną. Przyszła tutaj z obowiązku i tylko przy okazji obejrzy, jak jej dzieło zostaje oficjalnie aktywowane.

– Ciekawe czy ci wszyscy politycy w ogóle wiedzą, po co przyjechali? – Padło pytanie zza jej pleców.

Obróciła się, słysząc znajomy głos Stana Wheelera, swojego zastępcy. Siwiejący Amerykanin wyglądał, jakby wolał usunąć się w chłód klimatyzowanych gabinetów. Niemal czterdziestostopniowy upał sprawił, że nawet najlepsze antyperspiranty przegrywały w walce z plamami potu na koszulach.

– Raczej nie. Nikt ich nie uświadamiał, że parasol słoneczny rozkłada się już od kilku dni – odparła Picardes.

– Mogłabyś chociaż się uśmiechnąć – zasugerował, zagarniając dla niej kieliszek szampana z tacy przechodzącego obok kelnera-robota.

– Dobra mina do złej gry… Wiesz, że to nie w moim stylu.

– Mam nadzieję, że ostatecznie będzie to zła mina do dobrej gry – powiedział pogodnie i wcisnął w jej dłoń musujący trunek.

Felicia pokiwała głową.

– Nie będzie, Stan. – Kobieta ściszyła głos. – Widziałeś utajniony raport Pellegriniego… Parasol zablokuje dwa procent energii słonecznej docierającej do Ziemi. Spowolni ocieplenie, ale go nie powstrzyma. Da nam dodatkowo jakieś dwa stulecia.

Wheeler wzruszył ramionami i się uśmiechnął. Picardes podziwiała jego pozytywne nastawienie.

– Zawsze coś. Może przyszłe pokolenia znajdą sposób na naprawę klimatu – stwierdził.

– Nie znajdą – zaprzeczyła.

Pomyślała o swoich dzieciach i wnukach, dla których zdecydowała się poprowadzić program budowy parasola słonecznego. Inicjatywę, która po szesnastu latach od rozpoczęcia przyprawiła ją o siwiznę, migreny i wiele zmarszczek.

– Zawsze jest ktoś, kto blokuje nasze akcje. Zawsze… – Wyraźnie gryzła się w język. – Jakiś dyktatorek z Azji albo inny, latynoski duce. Czasem któryś zatwardziały łeb z Europy. Zawsze ktoś…

– W takim razie ugotujemy się jak żaby – zażartował Wheeler, popijając nagrzanego już szampana.

– Raczej zrobiliśmy sobie ciepłą kąpiel i w niej usnęliśmy. Obudzimy się, gdy jacuzzi wyleci w powietrze – skomentowała Picardes.

Ochy i achy idące niczym fala poprzez zebranych na tarasie gapiów oznajmiły, że parasol właśnie stał się widoczny. Jeszcze kilkanaście minut temu był zbyt mały i przesłaniał go blask gwiazdy, zaś za dłuższą chwilę stanie się zbyt przezroczysty do obserwacji.

Felicia i Stan założyli okulary przeciwsłoneczne. Pośród bladożółtej, świetlistej tarczy widniał rozmazany szary punkt przypominający kwitnący kwiat.

– Jest już w drugim etapie rozkładania zasłon, prostuje przęsła – podpowiedział Wheeler bardziej do gapiów obok, niż do Picardes znającej to wszystko na pamięć.

– Jak rozwiązaliście kwestię nagrzewania się? Urządzenie cały czas jest oświetlane przez Słońce… – zapytał jeden z gapiów.

Wyglądał na bawidamka, który przeczytał o przesłonie solarnej jakiś mierny i pobieżny artykuł w lifestyle’owym czasopiśmie o wszystkim i o niczym. Stan jednak z zadowoleniem pośpieszył z wyjaśnieniami.

– Ach! W zasadzie to jest sfera, nie płaszczyzna. Wprawiliśmy ją w obrót wokół własnej osi z okresem dziesięciu godzin. Zupełnie jak planeta, w dzień się nagrzeje, a w nocy odda ciepło.

Parasol przypominał olbrzymie origami złożone w kulę o średnicy 400 kilometrów. Po przetransportowaniu spoczęła w punkcie L1 między Ziemią a Słońcem i będzie towarzyszyć planecie podczas wędrówki wokół gwiazdy przez najbliższe wieki.

– To nie wszystko! – Wheeler kontynuował wykład. – Zastosowaliśmy też potężne elektromagnesy zasilane ogniwami jądrowymi, które generują pole magnetyczne.

– A po co to? – zapytała rozczulająco jakaś młoda kobieta, która podsłuchiwała przechwałki Amerykanina.

– Wiatr słoneczny! – wtrąciła szorstko Felicia. – Tam wieje jak cholera, a przy takiej powierzchni parasol zostałby przesunięty w stronę Ziemi w kilka dni i przestałby spełniać swoją funkcję.

Picardes nie miała wątpliwości, że tworząc „Eclipse”, osiągnęli szczyt ludzkiej gigainżynierii. Po rozwinięciu struktura stanie się sferą mierzącą tysiąc siedemset pięćdziesiąt kilometrów średnicy przy zaledwie pięciu centymetrach grubości. Mimo to ważyła niewyobrażalne dwadzieścia osiem milionów ton, przez co budowano ją na ziemskiej orbicie.

Obiekt stworzono z rewolucyjnych, lekkich i wytrzymałych materiałów nowej generacji. Materiałów, które wydrenowały budżety wielu państw świata. Każdy z tysięcy paneli tworzących kulę wypełniał aerografen rozpięty między cienkim drutem z wytrzymałego MLI.

Parasol stał się zakładnikiem swojej ceny. Był tak drogi, że musiał okazać się sukcesem, choćby nic na Ziemi nie poprawił. Stąd ta pompa i przemowy.

Picardes zatrzymała te myśli dla siebie. Gien Xie, komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw walki ze zmianami klimatu, skończył już swoją orację i pojawił się na tarasie. Podszedł do Felicii i Stana. Oboje poprawili przypinki z logiem projektu „Eclipse”, sześciokątem owiniętym gałązkami laurowymi.

– Panie komisarzu… – Kobieta skinęła głową.

– Gratulacje jeszcze raz, pani profesor – zachrypiał sędziwy Chińczyk. – Ale mam jeszcze więcej dobrych wiadomości.

– Zakończyła się wojna rosyjsko-kanadyjska w Arktyce? – zgadywał Amerykanin.

– Nie aż tak dobre, panie wicedyrektorze. Chodzi o naszą marsjańską kolonię, Red City. Rada Bezpieczeństwa zgodziła się na model finansowania i rozwoju zaproponowany przez mój resort. Francja zniosła swoje weto…

„A więc jest jeszcze szansa” – pomyślała Picardes.

***

Red City

Znajdowali się dwa i pół kilometra pod powierzchnią. W chodniku marsjańskiej kopalni panował nadzwyczajny ruch. Taśmociągi nieustanie wywoziły gruz powstały po robotach strzałowych. Górnicy w hermetycznych pancerzach kruszyli wiertłami największe kawałki skał, zaś inni, w potężnych trzymetrowych mechach, przerzucali je na pas transportowy.

– Szefie, mamy problem z sonarem. Grunt wciąż wibruje po detonacjach – zameldował radiotechnik.

– Poczekajcie piętnaście minut i spróbujcie ponownie. Jeśli pomiar będzie nieudany albo okaże się, że musimy ponownie strzelać, wracamy na powierzchnię. Nie chcę mieć nas na sumieniu – zarządził Alex Picardes.

Mężczyzna czuł, że doszli już do limitu wytrzymałości marsjańskiej skały. Wiercił szyby i wysadzał korytarze w tej planecie już przeszło dwie dekady. Czuł drżenie zmęczonej skorupy, słyszał siły próbujące powstrzymać zapadnięcie się ziemi w powstałe pustki.

Wyczyścili dzisiaj już pięćdziesiąt sześć metrów korytarza. Ekipa Deryakova kończyła zabezpieczać chodnik obudowami podporowymi z betonu. Stal zbyt łatwo korodowała ze względu na lotne tlenki uwalniające się ze skał podczas drążenia, drewno zaś uchodziło na Czerwonej Planecie za dobro luksusowe.

Ich zadaniem było dotarcie do obiecujących złóż bogatych w radioizotopy, jednak wiązało się to z obejściem problematycznych, twardych skał zbudowanych z żelaza znajdujących się tuż nad nimi.

Alex obszedł stanowisko strzelniczego i wrócił do sześciometrowego wiertła cierpliwie czekającego na kamienistą ucztę. Podszedł do operatora kombajnu, starego Szweda o znudzonym spojrzeniu. Ostatnio nie miał on dużo roboty. Po przedarciu się przez plastyczne warstwy osadowe z okresu marsjańskiego oceanu dotarli do twardych, krystalicznych skał magmowych, które łatwiej było wysadzać niż drążyć.

– Björn, szykuj wiertło do próbnikowania. Dwa cale, nie więcej – rozkazał Picardes.

– Szefie, mamy pomiar! – rozległo się wołanie radiotechnika.

Alex porozmawiał jeszcze z górnikami kruszącymi urobek, po czym wrócił do okopu strzelniczego. Na ekranie dotykowym radiotechnik zaznaczał najciekawsze dane zebrane przez sonar.

– Co tam masz?

– Ściana jest dość stabilna, ale mamy jedno pęknięcie trzy metry w głąb. Dalej znajdują się jakieś inne skały, ale odczyt jest niepewny. Łapie trochę żelaza, trochę magmy.

– Cholera jasna! – Twarz Alexa wykrzywiła się w irytacji.

– Szefie, musimy wzmocnić strop, zanim zaczniemy strzelać. To pęknięcie może okazać się wredne.

– Wiem! Zrobimy tylko odwiert próbny. – Picardes wybrał operatora wiertła na ekranie na rękawie skafandra. – Björn, wiercisz siedem metrów, nie dalej.

– Tak jest – potwierdził facet.

Diamentowe wiertło wgryzało się w skałę po kilka centymetrów na minutę. Po niemal godzinie mieli gotowy przekrój. Alex wziął do ręki głowicę spektrometru i zaczął badania. Zbliżając się do końca, uśmiechnął się.

– Panowie, otwierajcie szampana! Kończy się magmówka. Znaleźliśmy uran!

Na interkomie rozległy się wiwaty w wielu językach. Picardes zarządził koniec ich wachty i poinstruował „powierzchnię”, że kolejna zmiana powinna przysłać dodatkową ekipę od wzmacniania stropów.

W dzienniku zmiany zapisał godzinę dwudziestą pierwszą czterdzieści dziewięć, drugi sol dziewiętnastego miesiąca czterdziestego drugiego roku z dopiskiem „Mamy uran!”. Daty ziemskiej nie uzupełnił. Już dawno stracił rachubę w kalendarzu gregoriańskim. Wiedział jedynie, że jest rok dwa tysiące dwieście dziewiętnasty.

Całą ekipą wrócili do windy, z niecierpliwością czekając na butelki pełne mocnej bebeluchy, którymi zaleją gardła w jakimś obskurnym barze działającym przy kopalni. Raczej nie wrócą tej nocy do swoich mieszkań w schludnym i czystym Red City.

– Hej, Perez! Chyba się trochę napromieniowałeś dzisiaj! – Górnicy naigrywali się z radiotechnika, najmniej „kreciego” w ich oczach.

– Może będzie miał supermoce!

– Albo w końcu mu stanie!

– Twoja żona nie będzie narzekać! – odgryzł się Perez, wywołując salwy śmiechu.

– Dobrze ci tak, Boronescu. Stawiasz za to pierwszą kolejkę – wtrącił się Picardes, otrzymując kolejne okrzyki pochwały.

Powierzchnia przywitała ich falami czerwonego pyłu szalejącego między budynkami kopalnianego miasteczka. Słońce, zaledwie maleńka kropka tuż nad wydmami, ledwo przebijało się przez zamieć. Wiatr zmusił ich do pochylenia się, z trudem stawiali kroki.

– Picardes, natychmiast do gabinetu kierownika zmiany! – rozległ się komunikat na interkomie.

Alex zaklął. Nie miał pojęcia, o co mogło chodzić, jednak spodziewał się połajanki.

Kanciasty kiosk nie wyglądał, jakby mieścił pokój górniczej szychy, niczym nie wyróżniał się pośród kilkunastu innych kantorków i składzików. Za to w środku urządzony był z niebywałym w tych stronach smakiem. Puszyste dywany, wytapetowane ściany, a na nich obrazy i plakaty, duży LEDowy ekran, dwie kanapy, barek z pieprzną, dwudziestoletnią whisky.

W pomieszczeniu grało radio. Kobiecy głos z przejęciem relacjonował wydarzenia z Ziemi.

– …wojna kongijska w Afryce zbiera okrutne żniwo. Zabito już ponad dziesięć milionów osób. Wojska generała Rumda są intensywnie dozbrajane przez Wietnam, który nie stosuje się do zaleceń Rady Bezpieczeństwa ONZ i światowych sankcji. Indie zbombardowały dwie fabryki amunicji na terenie Wietnamu, grożąc interwencją w przypadku dalszego łamania blokady handlowej, na co prezydent Daong zagroził użyciem taktycznej broni jądrowej…

Alex, rodowity Marsjanin, nie interesował się zbyt mocno trzecią planetą Słońca. Kierownik Boyens zostawił w Kanadzie rodzinę i na bieżąco śledził wiadomości z tej niespokojnej części Systemu Słonecznego.

Picardes wczłapał do środka. Za śluzą ściągnął hełm i rozgarnął spocone włosy. Bezceremonialnie i głośno stąpał ciężkimi buciorami, strząsając z nich czerwony, marsjański pył wprost na nieskazitelnie czysty, puszysty dywan.

Kierownik Boyens zrobił wielkie oczy, lecz po chwili opanował złość.

– A więc Picardes… Mamy to! Mamy uran! ­– powiedział czarnoskóry mężczyzna.

– Na to wygląda – stwierdził beznamiętnie Alex.

– Pewnie zastanawiasz się, czemu was tak cisnęliśmy o te złoża? Skąd ta presja, terminy, dłuższe zmiany?

– Chodziło o budowę pierwszej elektrowni jądrowej dla Red City. Panele słoneczne zbyt często obrywają burzami piaskowymi. Trzeba je co chwilę wymieniać – odparł górnik.

– Tak, to również, lecz chodziło o coś więcej. Słyszałeś o ONZ-towskim programie „Morpheus”?

– Nie.

– Budujemy krypty hibernacyjne na wypadek… gdyby… – mężczyzna zaciął się i pokiwał głową.

– Gdyby co, kierowniku? – Alex nigdy nie widział, go tak przejętego.

– Gdyby wojny w Afryce i Azji rozwinęły się w światowy konflikt nuklearny. Nawet Mars może wtedy nie przetrwać. Potrzebujemy ludzi, którzy obudzą się, gdy będzie po wszystkim. Dyrekcja chce, żebyś kierował jedną z drużyn górniczych.

– Zgadzam się – odparł Picardes natychmiast i uśmiechnął się na myśl o nowym wyzwaniu.

***

Yellowstone

– Szybciej! Szybciej! – krzyczała młoda kobieta.

Patricia Wheeler przejęła ręczne sterowanie nad samochodem i maksymalnie docisnęła kierownicę. Elektryczne silniki natychmiast przełożyły ten rozkaz na dodatkowe obroty kół. Wóz szarpnął do przodu i podskoczył, gdy pod podwoziem znalazło się kilku nieszczęśników. Spanikowany tłum walił pięściami w szyby i maskę.

Radio trzeszczało, gubiąc co chwilę zasięg. Komunikaty przekazywała przestraszona reporterka:

– Chmura piroklastyczna z drugiej erupcji dociera właśnie do północnych wybrzeży Ameryki Południowej. Wiemy już, że dziś, dwudziestego czwartego sierpnia dwa tysiące czterysta osiemdziesiątego ósmego roku, nastąpiła trzecia, potężna erupcja. Wstrząsy sejsmiczne dwukrotnie obiegły planetę. Niestety nie wiadomo, jak rozległe są zniszczenia, a w zasadzie czy cokolwiek jeszcze tam pozostało. Satelity nie są w stanie przejrzeć przez gęste chmury zakrywające większość terytoriów USA i Kanady. Nie wiemy, też czy to ostatni wybuch. Odczyty sejsmiczne sugerują, że kaldera Yellowstone nadal się wybrzusza.

– Widzę bramę wjazdową! – zawołał syn Patricii, Ralph.

Wyważone szlabany i wygięte skrzydła bramy oblegali ludzie. Kilkunastu strażników Gwardii Narodowej próbowało zatrzymać tłum przed wdarciem się na płytę lotniska. Nie wahali się strzelać do najbardziej natrętnych, jednak nawet to nie zatrzymało kilkuset śmiałków, którym udało się przedostać. Łapali się kół i skrzydeł odlatujących samolotów, byle tylko opuścić Caracas.

– Stój, bo strzelam! Wypad z samochodu! Ręce na maskę! – krzyczał strażnik, celując wprost w głowę Patricii.

– Nie strzelaj!!! Proszę!!! Jestem Patricia Wheeler! Jestem astronautką! Mam przepustkę!  Mam lecieć na Marsa razem z synem!

Wyciągnęła dowód osobisty z odpowiednimi uprawnieniami od wszystkich ważnych szych ONZ i USA. Strażnik zeskanował kod i szybko skontrolował dane na podręcznym terminalu, który zdawał się potwierdzać jej słowa. Kiwnął jej głową, aby jechała dalej.

Tłum wykorzystał małe zamieszanie, jakie spowodowała. Kilku rosłych mężczyzn wyposażonych w maczety i kije bejsbolowe, przedarło się na przód grupy, roztrącając siłą kobiety i dzieci. Zaatakowali strażników. Padły strzały.

Na ekranie komputera pokładowego Wheelerowie widzieli, jak tłum samą liczbą przytłacza ochroniarzy, tratuje ich i co słabszych spomiędzy siebie. Patricia modliła się, aby zdążyli wsiąść do swojego samolotu orbitalnego, nim ta chmara wściekłych uciekinierów do nich dotrze.

Przystanęła przed hangarem, którego wrota otwarły się już do połowy. Rzuciła okiem na niebo zaciągnięte chmurami gęstymi i ciemnymi jak czekoladowy mus. W oddali błyskały pioruny. Na północy rysował się wielki, czarny masyw pyłów piroklastycznych sięgający kilkanaście kilometrów wzwyż atmosfery.

Ralph potruchtał do ich prywatnego samolotu. Fioletowo-biała, smukła maszyna mogła pomieścić sześć osób, ale dla Patricii najważniejsze było ich własne życie. Nie zamierzała bawić się w samarytankę i zapraszać na pokład innych.

– Bierz ten samolot! – rozległ się szorstki wrzask.

Dwójka mężczyzn wyrosła jak spod ziemi. Zaczęli szarpać Ralpha, gdy ten stawiał kroki na drabince wiodącej ku drzwiom. Patricia rzuciła walizki i podbiegła do syna. Jeden z mięśniaków obrał ją na cel. Dobyła broni schowanej za pasem. Ręka celowała pewnie, nie zawahała się. Strzeliła prosto w klatkę piersiową.

Drugi dryblas w panice zepchnął młodego Wheelera ze schodów i zaczął walić w panel dostępu do kabiny. Patricia strzeliła mu w plecy.

Usłyszała wrzaski i milion panicznych kroków. Tłum uciekinierów przedostał się przez bramy i biegł w stronę hangarów.

– Nastaw autopilota na stację Singularity, koło Księżyca! Tam złapiemy prom NASA prosto na Marsa! – rozkazała synowi.

Rzuciła się sprintem po upuszczone walizki. Widziała już wykrzywione strachem twarze nadbiegających, desperacko pragnących wydostać się z Wenezueli, a najlepiej z Ziemi.

Uciekała co sił. Ktoś pociągnął za torbę. Nie miała czasu się szarpać, zostawiła ją. Długimi susami wbiegła po schodach. W pośpiechu klepnęła przycisk zamykania drzwi samolotu.

– Awaria! Wykryto przeszkodę! Usuń ją, aby uszczelnić kabinę! – rozległ się alarm.

Ralph siedział w fotelu drugiego pilota, przypięty pasami. Wychylał się, aby spojrzeć na matkę. Patricia widziała jego przestraszone, piwne oczy.

Samolot nie rozpoczął nawet kołowania, a za drzwiami kotłowały się wściekłe masy. Musiała coś zrobić. Jej syn miał dopiero dwanaście lat, musiał żyć dalej.

– Leć na Singularity! Na Marsa! Dołączysz tam do taty! – powiedziała.

Oczy zaszły jej łzami.

– Mamo! – Chłopiec był przerażony, krzyczał piskliwym głosem pełnym paniki.

– Kocham cię! – Mówiąc to, obróciła się i pobiegła w stronę drzwi.

Zachłanne dłonie szarpały właz samolotu, zaś siłowniki maszyny nie chciały ustąpić. Patricia przygotowała broń i otworzyła wrota. Natychmiast wystrzeliła do najbliżej stojących ludzi. Palec naciskał spust, jakby nagle znalazła się w grze.

Tłum na sekundę ustąpił. To wystarczyło, aby wyszła z pojazdu. Dotknęła panelu, a drzwi zatrzasnęły się z cichym syknięciem. Samolot rozpoczął kołowanie, potrącając kilkadziesiąt osób. Desperaci próbowali się łapać podwozia i skrzydeł, ale maszyna przyspieszyła i skręciła w stronę pasa startowego, zrzucając pasażerów na gapę.

Patricia zdążyła jeszcze ujrzeć błysk silników podrywający maszynę w przestworza.

***

Ostatni

Ponad tuzin osób zgromadziło się przed holoekranem w sali sterowania Sarkofagiem numer 32. Z głośnika dochodziły wrzaski starszego mężczyzny. Znać było, że jest pijany.

– Mam dość! Mam dość! – krzyczał facet.

Słowa miały już jedenaście minut. Tyle obecnie wynosił okres ich transferu z Ziemi na Marsa. Dwa razy dłużej zespół czekał na odpowiedź i wszyscy mieli nadzieję, że nie będzie ona tym ostatnim komunikatem.

– Alfredo! Pamiętaj, na pewno są jeszcze inni! Po prostu ich nie znalazłeś. Nadawaj ponownie swoje położenie. Mów, że masz zapasy oraz przyjmiesz przybyszów. Ludzie tam są, tylko musisz im pomóc cię odnaleźć! Nie jesteś sam! – pokrzepiali go przed kwadransem.

Kłamali i doskonale o tym wiedzieli.

Z Czerwonej Planety, przez teleskopy i satelity, doskonale widzieli tę Niebieską. Spoglądali przez warstwę szarych, wulkanicznych chmur pokrywających glob, grube komórki burzowe, piaskowe zawieje i północne zlodowacenia.

Jeszcze dwa lata temu oglądali gdzieniegdzie świeżo wycięte drzewa, niewielkie uprawy zakładane na skrajach łąk, wyprowadzane, półdzikie bydło, namiotowe obozowiska rozbijane nad rzekami i dymy z ognisk.

Owe informacje zawsze bardzo podbudowywały Alfredo. Mężczyzna ukrywał się w bunkrze gdzieś w Alpach i lubił słuchać o tym, że mimo żywiołów i klęsk wciąż żyje przynajmniej kilkuset ludzi. Wtedy jeszcze iskrzyła w nim nadzieja.

Pewnego razu Włoch nie otrzymał zdjęć. Zorientował się, że ostatnia grupa Sarkofagu 32 nie mówi mu wszystkiego. Domyślił się, że został na Ziemi sam.

Od tego momentu działo się z nim coraz gorzej. Z każdą kolejną rozmową stawał się bardziej przygnębiony. Opadał z chęci i sił. Awarie stawały mu się obojętne, zaś naprawy zbędne. Słyszeli trzask pustych puszek przesuwanych nogą oraz zniekształcone przekleństwa wykrzykiwane, gdy wypił kilka głębszych. Jego poletko marniało, aż całkiem uschło.

Załoga wstrzymała oddech przed kolejną odpowiedzią. Z głośników padły słowa wypowiedziane najsmutniejszym głosem na Ziemi.

– Historia jednego człowieka jest teraz historią całej ludzkości.

Trzask!

Odbiorcy na Marsie zorientowali się, że wystrzeliła broń. W tle zarejestrował się jeszcze głuchy huk upadającego ciała.

Mark Picardes-Robins starał się wywołać Alfredo, choć wiedział, że to nadaremne. Inni również się poddali i oddalili w stronę swoich kapsuł hibernacyjnych. Umówili się, że nie zapadną w sen, póki zostanie choć jedna osoba na Ziemi.

– I co teraz? – spytała Kassandra Wheeler.

– Napiszę krótką notatkę i zaczniemy hibernację. Nie ma sensu tego przedłużać – odparł Mark.

Otworzył nowy log w dzienniku Sarkofagu 32 z datą 11 czerwca 2631 roku. Wpisał do komputera wydarzenia z ostatnich kilku dni i swoje osobiste refleksje na temat załogi, Alfredo, Ziemi, Marsa oraz Red City. I wcale nie były to pogodne przemyślenia.

Poza wymarciem dziewięćdziesięciu procent gatunków na Ziemi, sprawy na mniejszej planecie nie miały się lepiej. Red City również wyginęło. Puste budynki zasypał piach, a ostatnich dwudziestu dwóch mieszkańców skryło się pod ziemią.

Nie rodziły się dzieci, a jeśli już to z okropnymi deformacjami. Ochronna kopuła nad miastem okazała się zbyt cienka, nie zapewniając mieszkańcom wystarczającej ochrony przed promieniowaniem kosmicznym. Sprawa wyszła na jaw po wielu latach, gdy skumulowane wady genetyczne spowodowały zatrzymanie możliwości reprodukcji u większości lokalnej populacji. Dzielnica południowa miasta została zamieniona w jeden wielki cmentarz.

Ostatnim spojrzeniem na holoekran Mark pożegnał się z Marsem. Sprawdził statusy pozostałych Sarkofagów oraz szczegółowe informacje o maszynerii ich własnego. Wszystkie kontrolki świeciły zielenią. Pozostałe sześćset osób w gmachu trzydzieści dwa już drzemało, a ostatnia grupa czekała przy swoich stanowiskach.

– Kochanie, to kiedy się zobaczymy? – zapytała Kassandra, podchodząc do Marka.

– Za dziesięć wieków.

– Ale będziesz stary! – zażartowała.

Nadzorca Sarkofagu 32 uśmiechnął się, ukrywając wewnętrzny smutek. Wymienili pocałunki i kobieta wróciła do swojej kapsuły.

Picardes-Robins kolejno zatwierdzał meldunki o gotowości i hibernował ciała. Wszyscy poszli spać z myślą, że wstaną już za tysiąc lat.

Wtedy miał wybudzić się Sarkofag 1 i stwierdzić, czy Ziemia nadaje się do ponownego zasiedlenia. Jeśli będą mieli pecha, wrócą do zamrażarek, aby przeczekać do następnej tury. Każdy kolejny Sarkofag powinien robić rekonesans co dwa tysiące lat. 

Wszyscy zasnęli, a Mark został sam. Poczuł się jak Alfredo. Samotny i pozbawiony złudzeń, że kiedyś będzie lepiej. W jego umyśle zalęgła się przedziwna myśl.

– Komputer, na ile lat starczy naszemu Sarkofagowi paliwa jądrowego? – zapytał Picardes-Robins.

– Około osiemdziesiąt milionów lat. Wynik podano z tolerancją do pięciu milionów lat.

– A ile wytrzymają serwitorzy?

Autonomiczne roboty miały obserwować ich sen i naprawiać wszelakie awarie.

– Każdy serwitor może funkcjonować przez pięć stuleci. Obecna generacja wybuduje nową, gdy nadejdzie odpowiedni czas. Teoretycznie, serwitorzy mogą odnawiać się przez cały wspomniany okres.

Czy Mark miał jaja, żeby odstawić taki numer?

„Nikt mnie nie powstrzyma” – pomyślał. „A jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wybudzi nas ktoś z wcześniejszych Sarkofagów”.

Miał świadomość, że jeśli sprawy się posypią, za osiemdziesiąt milionów lat wrócą na praktycznie inną planetę. Życie odrodzi się w innej formie, Ziemia poprzestawia kontynenty i zmiksuje klimat, lecz przynajmniej wrócą na dziewiczy świat, pełen fauny i flory czekającej na ich poznanie. Nie będzie śladu po niczym, co ludzkie.

Nastawił nowy plan wybudzania i aktywował procedurę zapieczętowania Sarkofagu. Udał się do swojej kapsuły, rozebrał się i wszedł do środka.

Zamknął oczy, myśląc:

„Jeszcze ludzkość nie zginęła, póki my żyjemy”.

***

Heretyk

– Wielki Deuje przyjmij te dary! – intonował szaman.

– Oolak! Oolak! – Tłum powtarzał mantrę monotonnym tonem.

Na kamiennym stole leżał olbrzymi, tłusty runuz. Włochaty zwierz posiadał krótką trąbę i długie, szerokie rogi wieńczące czubek kudłatej głowy. Silne nogi krępowały grube sznury splecione z włókien palm.

Szaman Aanr’at dobył ceremonialnego noża wykonanego z kawałka twardego metalu. Nikt nie wiedział kto i kiedy go wytopił. W wiosce Fuuar był obecny od zarania dziejów, gdy Deuje stworzył Ziemię z własnego ciała. Nie poddawał się ogniom pieców hutniczych lokalnych rzemieślników. Legenda głosiła, że to ząb samego Deuje.

Wół z niepokojem wodził szeroko otwartymi oczami za kapłanem. Próbował wstać, ale każdą próbę kończył żałosnym rykiem. Aanr’at wskoczył na ołtarz i zaszedł zwierzę od tyłu. Po grzbiecie wspiął się aż do karku i szybkim ruchem poderżnął runuzowi gardło.

– Oolak! Oolak! – wołali wierni.

– Deuje ucztuj! – krzyknął szaman.

Aanr’at rozciął grubą skórę zwierzęcia wzdłuż grzbietu i począł je skórować. Nóż z łatwością wrzynał się między warstwę tłuszczu a mięśnie.

– Deuje oddajemy ci skórę tego wołu, tak jak ty, Nasz Stwórco, oddałeś swoją skórę nam!

– Oolak! Oolak! – Wołanie tłumu nasiliło się podczas najświętszej części tej comiesięcznej ceremonii.

– Otul nią swoje strudzone dłonie i broń nas przed Złym Smokiem! – kontynuował guślarz.

Mieszkańcy Fuuar padli na kolana, aż zazgrzytały płyty ich zewnętrznych szkieletów. Masywne istoty pochyliły wielbłądzie głowy i zaczęły kiwać się w serii kolistych ruchów. W ich żołądkach grasował wielki apetyt na pożywne mięso runuza, gdy szaman rozpocznie błogosławioną ucztę po obrzędzie.

Wtedy zjawił się młodzieniec. Głowę i tors oblekł skórami zielonych, drapieżnych kotów z dalekich krain. Na plecach niósł grzechoczące pakunki i zawiniątka, zakłócając rytuał.

Nadszedł od strony olbrzymiego, zajmującego cały kontynent, lasu Saa’haran, co oznaczało „Wielką Zieleń”. Wierni odrywali się od modlitwy i ze złością patrzyli na przybysza.

– Wuuen’et. To chyba on… – Podniosły się nieliczne szepty.

Aanrat już niemal kończył skórowanie. Skóra runuza trzymała się już tylko na jego nogach. Obrócił się ku wędrowcowi.

– Dlaczego zakłócasz nasz święty rytuał, nieznajomy? – spytał szaman.

– Nazywam się Wuuen’et i jestem Fuuarczykiem. Wiele lat temu wyruszyłem w podróż, aby poznać prawdę o naszych bogach.

– Prawdę?! Czyż nie czcisz Mądrego Deuje? – dociekał Aanr’at.

– Wasz Deuje to stek bzdur! – krzyknął przybysz.

Fala oburzenia wezbrała pośród tłumu.

– Nie ma żadnego Deuje! Całun… – Uniósł rękę ku niebu, wprost na gorejący pysk Kaalarusa, Złego Smoka. – Całun to wcale nie jest skóra Deuje! Nie broni tej ziemi przed ogniem, tylko odcina ją od ciepła! To nas zabija! Wychładza nasz świat!

Fuuarczycy nie przyjęli tych słów ze spokojem.

– Łżesz! Heretyk! – skandowali wierni.

– Czymże jest więc Całun bezdeujczyku? – Szaman zszedł z kamiennego stołu i z uniesionym nożem przybliżył się do wędrowca.

– To sztuczny twór. Tarcza stworzona przez Konstruktorów – Wuuen’et przekrzykiwał tumult.

Aanr’at roześmiał się.

– Nie ma żadnych Konstruktorów! To mit ludów z północy, zza Wielkich Gór. Ci biedni arenowie się mylą. Błądzą w niewiedzy! – powiedział szaman.

– Konstruktorzy są tak samo prawdziwi, jak ja czy ty! – Wuuen’et odsunął się z zasięgu rąk kapłana i zwrócił się do wiernych. – Całun to największe zło, jakie po sobie pozostawili. A widziałem wiele! Całe lasy półmartwych, półżywych roślin, krzywych i trujących. Tak skazili glebę! Wszystko to kryje się za Górami! Byłem tam i widziałem!

– Łajdak!

– Wracaj, skąd przylazłeś, przybłędo!

Aanr’at śmiał się, widząc, że lud nie wierzy w te heretyckie brednie.

– Dlaczego więc każdy rok jest coraz chłodniejszy?! – wrzasnął Wuuen’et. – Dlaczego nikt nie uprawia już sumdanowców?! Pradziad mojego pradziada widział ich całe gaje w Fuuar! Gdzie one są?!

Arenowie zaczęli szeptać między sobą.

– A co z czelwicą?! – Przybysz kontynuował. – Jej jagody stały się małe jak mak! Nawet zwierzęta nie chcą ich jeść!

– Kłamca! – wrzasnął Aanr’at.

Musiał zareagować, jeśli nie chciał, aby ten przybłęda podburzył lud. Jego dobrobyt w Fuuar był ściśle związany ze strachem, jaki wzbudzał Kaalarus. Wiara w Deuje i w to, że Całun obroni Ziemię przed spopieleniem przez Złego Smoka, napędzała szamański system władzy.

– Kłamiesz i łżesz! Nie mamy sumdanowców, a czelwica nie obradza, to prawda. Ale Dobry Deuje daje nam inne rośliny. Czyż nie mamy soczystych, wielkich i słodkich arbuzów? Czyż nie zbierzesz kosza ziarnistych szyszaków w lesie?

Tłum zawołał entuzjastycznie.

– Czyż pola nie obradzają jak nigdy wcześniej? Czy nie zbieramy plonów trzy razy w roku?

Fuuarczycy wznieśli wiwaty. Aanr’at uśmiechał się tryumfalnie, patrząc spode łba na chudego włóczykija.

– Odejdź, skąd przyszedłeś, wędrowcze. Nie ma dla ciebie miejsca w tej osadzie – powiedział.

– Twój sztylet, szamanie. – Wuuen’et wskazał ostrze trzymane przez kapłana. – To robota Konstruktorów. Ludy północy mają kilka podobnych.

– Powiadam ci, odejdź albo Ząb zanurzy się w twojej szyi. Nie pozwolę kalać Deuje w swojej obecności.

Wuuen’et popatrzył na Fuuar i jego mieszkańców z rezygnacją. Pogładził wąsy na podłużnej, wielbłądziej twarzy i poprawił plecak. Oddalił się w cień drzew lasu Saa’haran i nigdy więcej w tej okolicy nie był widziany. Osiadł w odległym Keer, położonym na południu, nad brzegiem Wąskiego Morza, gdzie klimat wciąż był tak gorący, jak za czasów praojców.

***

Naukowiec

„Podsumowując wszystkie powyższe fakty, jakie zgromadziłem na temat Całunu przez cztery lata jego bezpośredniej obserwacji, stwierdzam, że jest to sztuczna instalacja niezbudowana ręką arena, lecz innej cywilizacji. Dokładność ustawienia w przestrzeni kosmicznej, w punkcie równowagi między Ziemią a Kaalarusem nie jest przypadkowa. Rozmiary Całunu zostały idealnie dopasowane, aby jego półcień zasłaniał wyłącznie planetę.

Rozdział 4 – Ochłodzenie klimatu

Obserwacje Całunu przez astrograf o silnym przyciemnieniu, pozwoliły mi dostrzec ciemniejsze i jaśniejsze obszary na jego powierzchni. Nieregularność owych kształtów, kontrastująca z symetrią samego urządzenia, każe mi wysnuć tezę o naturalnym pochodzeniu plam. Prawdopodobnie jest to wypalenie przezroczystego materiału samego Całunu spowodowane żarem Kaalarusa.

Liczne obserwacje zebrane przez gubernatorów Milaataanu Keer sugerują postępujące ochłodzenie klimatu na całym kontynencie. Za tę sytuację mogą odpowiadać właśnie opisane przeze mnie plamy na Całunie, bowiem blokują one ciepło ognia, który płonie na Kaalarusie.

Wykonałem eksperymenty badające wpływ przezroczystych materiałów na wzrost roślin czy tempo topnienia lodu. Przedstawiam wyniki każdego z nich…”

Noolam Wuuen odłożył ptasie pióro do kałamarza. Ręka w nadgarstku już go bolała, a palce zesztywniały. Spojrzał na świece wypalone niemal do cna i wydedukował, że minęła już północ.

– sto sześćdziesiąty siódmy dzień dwadzieścia jeden tysięcy siedemset pięćdziesiątego pierwszego roku – powiedział pod nosem, przekreślając na tablicy poprzednią liczbę dnia roku.

Nie wierzył, aby świat miał tylko niecałe dwadzieścia dwa tysiące lat. Nie sądził również, aby tak młody był sam Całun, a to właśnie jego powstanie rozpoczynało kalendarz. Musiał jednak odliczać jakoś czas, a system deujański był jedynym, jaki działał.

Spojrzał przez okno, na czerń nocy. Księżyc zwinął się do wąskiego łuku ledwie widocznego między chmurami. Porywy wiatru szarpały płomienie pochodni oświetlających dziedziniec Milaataańskiej Akademii Nauk.

Między cieniami coś się poruszyło. Szyby w gabinecie Noolama nie były idealnie wykonane, miały już swoje lata, ale to, co zobaczył, nie było psikusem światła na szkle. Przypatrzył się jeszcze raz. Po oknie spływały pojedyncze krople deszczu, zaś między nimi przemykały garbate kształty, unikając blasku świec.

– Inkwizycja! – Wuuen przestraszył się i podbiegł do biurka.

Zaczął zwijać skóry, na których tworzył swoje dzieła. Pośpiesznie rolował je w niezgrabne zwoje, w tym te najnowsze, na których atrament jeszcze dobrze nie wysechł. Nie miał czasu na sentymenty, o ile pragnął w życiu cokolwiek jeszcze napisać.

Od kilku lat był na cenzurowanym. Jego autorytet podupadł, gdy rektorat nad Akademią objął Seerien, przydupas keerskich kapłanów i błazen podlizujący się staremu władcy, milaataanowi Uwaariemu. Pośród profesorów pojawiły się paszkwile na temat życia prywatnego Noolama, krytykujące jego badania oraz wytykające błędy formalne w pracach. Wuuen czuł, że nadejdzie dzień, gdy kapłani wreszcie wykonają ruch i uruchomią Inkwizycję.

Noolam zarzucił torbę na ramię i ruszył do wyjścia. Wybiegł na korytarz i pędem pognał do schodów w wieży północnej. Szybko pokonywał stopnie, aż znalazł się dwa piętra wyżej.

– Tam jest! – Doszedł głos gdzieś z cienia.

Usłyszał chrzęst areńskich, zewnętrznych szkieletów pod ciężkimi, metalowymi zbrojami. W pochwach kołysały się zakrzywione, inkwizytorskie szable. Na piersiach nosili symbole Całunu, ciemnej plamy okolonej czerwonym, wijącym się smokiem. Otoczyli go w sześciu, wyrwali torbę ze zwojami i siłą zmusili do klęknięcia.

– Ostatnia szansa, heretyku! – powiedział jeden z nich.

Astrograf znał ten głos. Należał do Jaala, młodego i ambitnego inkwizytora, z którym Noolam już kilkukrotnie wdawał się w zażarte polemiki na temat Całunu. Rycerz płonął ogniem żarliwej wiary, silniejszym niż u niejednego kapłana Deuje, jednak był zbyt głupi, aby zostać członkiem Zakonu. Jego mięśnie inaczej służyły sprawie.

– Wyrzeknij się starej drogi. Odwołaj swoje nauki o Całunie. Przysięgnij wierność Deuje i uznaj jego opiekę nad nami – mówił.

Noolam spojrzał w jego szare, wąskie oczy pozbawione krzty ciepła. Wąski, wielbłądzi pysk znaczyły liczne blizny. Nad czterema nozdrzami wytatuował sobie święte teksty wielbiące bogów, zaś na wewnętrznych powiekach znaki Całunu. Tylko najbardziej psychotyczni areni godzili się na taki ból.

– Nigdy tego nie zrobię – odpowiedział twardo Noolam. – Pochodzę z rodu Wuuen. Od wieków gonimy za racjonalną prawdą. Już mój prapradziad wiedział, że wasze nauki to brednie.

Jaal tylko się uśmiechnął.

– Głupi heretyk – wyszeptał.

– Wiecie, że mam rację! Inaczej nie gnębilibyście mnie z taką zaciętością!

Pięść jednego z „całunowców” rąbnęła astrografa w potylicę. Poczuł uderzenie nawet przez grube płyty zewnętrznego pancerza, aż zamglił mu się wzrok.

– Starszy adepcie Jaal. Oto jego przeklęte pisma… – Noolam słyszał szelest rozwijających się, skórzanych zwojów. – Miał je w torbie.

– Zapiski zabrać do archiwów, gabinet spalić.

– Chwała Deuje! – Rycerz przyjął rozkazy Jaala.

– Proszę, wypuście mnie! – błagał Wuuen.

Czuł, że tym razem to wszystko źle się skończy. Miał tylko nadzieję, że Inkwizycja nie dopadła jego miotu.

– Możemy zatrzymać ochłodzenie, jeśli zrozumiemy Całun! Pojmijcie to w końcu!

– Zabrać go do lochów! – zarządził Jaal.

***

Archeolog

Aanket Wuuen dyszała ciężko z wycieńczenia. Wyładowany po brzegi plecak ciążył jej niemiłosiernie. Skóra na plecach, pod płytkami szkieletu zewnętrznego parzyła, jakby cały podskórny tłuszcz się zagotował. Gogle zaparowały, a na szaliku, którym obwiązała pysk, skroplił się jej oddech.

Do tego się spociła, co na wysokości piętnastu tysięcy metrów nie było niczym dobrym. Temperatura sięgała tutaj sześćdziesięciu stopni poniżej zera. Wiał silny wiatr sprawiający, że chwiała się przy gwałtowniejszych podmuchach.

Nieskazitelnie czyste niebo pozwalało jej podziwiać pozostałe szczyty Korony Ziemi, rozrzucone po całym paśmie Huuaniraat. Każdy miał powyżej dziesięciu tysięcy metrów, a pokrywający je śnieg pamiętał jeszcze czasy Konstruktorów. Na tej wysokości nie występowały opady, a wieczna zmarzlina pochodziła z okresu, gdy wypiętrzały się góry podczas kolizji kontynentów Południowego i Północnego.

Widok z Uunaarizy, najwyższego miejsca na planecie, przyprawiał o zawrót głowy. Poza samymi Huuaniraatami pełnymi szarych grani, białych lodowców i zasypanych dolin, widziała plamę daleko na południu, będącą zielonym lasem Saa’haran pełnym iglaków i zimnolubnych palm. Na północy zaś ciągnęły się trawiaste wyżyny i chłodne stepy, aż pod Lodowiec Baa’latiik, schodzący z samego koła podbiegunowego.

Uunaariza przyciągała nie tylko amatorów ekstremalnej wspinaczki, ale również archeologów, paleontologów i biologów. Ongiś szumiało tutaj wielkie morze i wprawne oko mogło dostrzec muszle skorupiaków i szkielety ryb wprasowane w rozłupane skały. Nietopniejące śniegi zawierały pozostałości roślin i zwierząt z okresu, gdy Ziemią rządzili przodkowie arenów, czyli czworonożne kopytne, tuż po wyginięciu Konstruktorów. Poszukiwacze ekstremofili natrafiali tutaj na unikalne globalnie mikroorganizmy.

– Aanket, litości! Rozbijmy obóz i dokończmy poszukiwania jutro. Padamy na pyski – rozległ się zdyszany głos w słuchawce.

– Nie ma mowy! – kategorycznie zaprzeczyła wbrew samej sobie. – Pochodzimy jeszcze z godzinę.

– Aanket, tu nic nie ma. Sam lód i śnieg. – Jej kompan brzmiał na zirytowanego upartością koleżanki.

– Musi tu coś być! Legendy nie wzięły się znikąd! – zagrzmiała z lekką nutą szaleństwa.

Keerskie mity głosiły, że z Huuaniraat zejdzie ponownie bóg Deuje, aby ostatecznie zabić Kaalarusa. Według opowieści lokalnych górali, po graniach błąkają się zagubione potwory stworzone przez Konstruktorów. Zaś ludy Felembar, czyli „ci zza gór”, twierdzą, że owe pradawne istoty wyjdą z wnętrza Uunaarizy i ponownie zasiedlą Ziemię.

Były to historie, dla których głowę stracił jej cały ród. Wszystkie mioty posiadały choć jedną czarną owcę goniącą za niestworzonymi wieściami. Jej praprzodkowie zostali wygnani z osad Saa’haran i osiedli w Keer. Wieki później prześladowali ich „całunowcy”. Dopiero jej dziad cieszył się wolnością przekonań i wyznania.

Spojrzała na swoich tragarzy, górali z Wyżyny Huuaniraackiej. Nawet oni mieli już dość. Może faktycznie tutaj nic nie ma? Czy Aanket Wuuen skończy jak przodkowie, owładnięci legendami, szukającymi nieistniejących rzeczy na bezludziach? Czy przekaże rodową chorobę swojemu miotowi?

– Może tak… Może czas wracać… – powiedziała smętnie do swojego kompana.

– Wreszcie poszłaś po rozum do głowy.

– I tak przedłużyłam tę ekspedycję już o cztery dni. – Jej pracodawcy z Państwowego Uniwersytetu w Keer nie powinni narzekać, gdyż sfinansowała tragarzy z własnej kieszeni.

Ruszyli dalej. Na prawo wznosił się sam szczyt Uunaarizy, kilkaset metrów drogi i mogłaby zatknąć flagę Keer na jego czubku. Skręcili jednak w lewo, obchodząc wzniesienie w majestatycznym cieniu, jaki gargantuiczna góra rzucała na lwią część górskiego pasma.

Spojrzała na zapasy tlenu, które niebezpiecznie się skurczyły. Wciąż miała jedną czwartą butli, jednak podejrzewała, że będą musieli obozować około trzynastego kilometra.

– Aanket, nie jesteś pierwszą, która szuka czegoś w tych górach – pocieszał ją kolega z katedry archeologii. – Niewielu profesorów zdecydowałby się zaatakować szczyt. Możesz być z siebie dumna.

Wziął jej milczenie za objaw zawodu, jakiego doznała.

– Nie o to… Haarlam!

Postać okutana w puchową kurtką, potknęła się i runęła ze zbocza. Aren pociągnął za sobą jednego z tragarzy. Aanket wbiła czekan w twardy, zlodowaciały śnieg i zaparła się kolcami u butów. Lina, którą byli wszyscy związani, napięła się trzymając oszołomionych traperów.

– Nic wam nie jest? – zapytała profersor Wuuen.

– Wszystko dobrze – wysapał Haarlam. – Potknąłem się.

– Nyby ło tso?! – zapytał poszkodowany tragarz z wyrzutem i górskim akcentem.

Aanket nie słuchała ich. Kilka metrów od jej pozycji, w miejscu, z którego zleciał współpracownik, wystawał kawałek metalu. Podeszła do niego zaraz jak się pozbierali.

– To pręt – stwierdziła natychmiast.

Materiał był niemal czarny, pociemniały chorobą milionów lat i wygięty w łuk. Na środku niemal doszczętnie przeżarła go rdza, ale boki wciąż pozostawały w dobrym stanie.

– Jeden z lepszych artefaktów, jakie w życiu widziałam! – zachwyciła się Wuuen.

– Tak niewiele wiemy o Konstruktorach, że zachwycamy się starym prętem – podsumował Haarlam.

Aanket czekanem rozgarnęła śnieg. Pod nim znajdował się gładki kamień, w który wnikały znaleziony metal. Gdy kopała dalej, odkrywała kolejne fragmenty tego głazu połączone takimi samymi prętami.

– To budynek – stwierdził Haarlam, który nagle odzyskał optymizm.

– Kopmy dalej! – zawołała Aanket.

Zapomniała o tym, że kończył jej się tlen oraz o zmęczeniu. Rozpakowali narzędzia i łopatami oraz czekanami rozbijali wieczną zmarzlinę. Tragarze rozbili obóz za skalnym zaułkiem, osłoniętym od wiatru. Wszyscy spędzą tutaj noc a może i kolejne dni.

Rozległ się metaliczny, głuchy dźwięk, gdy łopata Aanket uderzyła w coś metalowego. Rękawicą odgarnęła śnieg wokół grubego metalowego kołowrotu.

– Dobry Deuje! To właz! Haarlam, to jest właz! – zapiszczała podekscytowana.

Ściana zdawała się tutaj rozbiegać we wszystkie strony. Nie miała wątpliwości, że trafiła na wejście do mitycznego bunkra Konstruktorów, którego rysunki zdobiły ściany jaskiń Ludów Gór.

Potrzebowali wszystkich mięśni, aby ruszyć prastary mechanizm. Wewnątrz czekał na nich szyb i drabina prowadząca w jego głąb.

– Ne, my ne idymy – zdecydowali obaj tragarze.

– Dlaczego? To historyczna chwila! – Haarlam brzmiał na przejętego i nie rozumiał, jak ktoś może czuć się inaczej.

– To szwiat Kon-tu-ktoruf – wydukali. – My ne godny.

Wbrew wszystkim przepisom Keerskiego Stowarzyszenia Archeologicznego i naprzeciw zdrowemu rozsądkowi, uczeni zdecydowali się wejść do środka. Aanket ruszyła jako pierwsza. Dobyła latarki i rozświetliła pomieszczenie.

Powitały ją nagie, spękane ściany. Spomiędzy szczelin wystawały pręty, takie jakie znaleźli na powierzchni. Miejscami porastał je ciemny, zaschły mech lub jakaś pleśń. Spod ciężkich, górskich butów wzbiła się warstwa antycznego kurzu. Tworzył pod stopami miękki dywan.

– To wszystko? – spytała profesor Wuuen zawiedziona.

– Tam! – Haarlam dołączył do niej i szturchnął ją w ramię. – Korytarz.

Labirynt przejść i korytarzy ciągnął się przez kilka poziomów. Większość zamknięto stalowymi drzwiami, których zasuw nie byli w stanie ruszyć. Część się zawaliła. Dopiero na siódmym poziomie trafili na otwarte drzwi.

Weszli do przestronnego pomieszczenia, od którego odchodziły kolejne korytarze. Znaleźli tu zamarznięty, drewniany stół, na którym stały metalowe kubki. Na podłodze ostały się resztki przewodów.

Aanket podeszła do pozostałości regału. Na pękniętej półce znalazła pudełko. Między skórzanymi obiciami widziała cienkie kawałki płótna. Gdy złapała za okładkę, ta rozsypała się w pył, a za nią cała książka.

– Haarlam?! – Chciała powiedzieć koledze, co się stało, ale ten stał wpatrzony w ścianę.

Podeszła do niego.

– Haarlam?

– Patrz! – Chwycił ją za ramię tak mocno, że czuła ból nawet przez grubą kurtkę i bluzy.

Na ścianie wisiał prostokątny przedmiot. Był niemal biały i arenka zastanawiała się, czy współpracownik nie zwariował, lecz po chwili dostrzegła kształty.

Wyblakłe przez czas kontury przedstawiały pochyłą budowlę. Wieża górowała nad dwiema arenopodobnymi postaciami w kolorowych strojach w paski. Na piersiach widniał wyblakły sześciokątny symbol otoczony jakby półksiężycem. Mieli okrągłe głowy, wąskie ramiona i smukłe sylwetki. Wystawili ręce, jakby powstrzymywali skrzywiony budynek przed upadkiem. Aanket nie rozpoznawała szczegółów pysków, poza dwiema kreskami znajdującymi się w podobnym miejscu co areńskie oczy.

Profesor Wuuen mogła się tylko domyślać głębokich zmian, jakie ten artefakt zapoczątkuje w areńskich społeczeństwach.

***

Rewolucja

Gmach fuuarskiego parlamentu upadł. Zdobione, kamienne wrota pękły pod naporem dziesiątek kilofów, łopat i młotów. Sceny z keerskiej historii nic dla tych arenów nie znaczyły. A była to historia pełna wojen oraz podbojów, jak również odkryć i wynalazków.

Ich twarze wykrzywiała wściekłość i żądza zemsty. Nie jedli porządnie od miesięcy, niektórzy może od kilku lat. W miejsce głodu pragnęli więc krwi tych, którzy w ich mniemaniu doprowadzili do tej sytuacji.

Dyiin Wuuen stał na barykadzie na schodach prowadzących do budynku parlamentu. Przez megafon wykrzykiwał hasła podjudzające lud do walki. Nie musiał tego robić. Tłum sam rwał się do linczu na lokalnym samorządzie. Musiał jednak wyglądać na wkurzonego oraz na zaangażowanego.

– Idźcie po swoją sprawiedliwość! Idźcie po nowy porządek! – Dyiin zdzierał gardło, aż trzeszczało nagłośnienie. – Zburzcie stary świat! Czas skończyć z doktryną Konstruktorów!

Widział, jak potok arenów wdziera się przez gruzy kamiennych wrót, jak wyłamuje wewnętrzne kraty i przeskakuje przez stanowiska ochrony. Wartownicy złożyli broń i poddali się. Buntownicy pobiegli dalej.

Dyiin zszedł z barykady i sam wkroczył do gmachu. Musiał się upewnić, że bez dalszych problemów przejmie władzę w Fuuar, a obecni dygnitarze doczekają pokazowego procesu.

Nawet podziwiał wytrwałość radnych. Wiedzieli, że cały Związek Keer płonie. Demonstracje wybuchły we wszystkich większych i średnich miastach. Gdy upadły lokalne samorządy na południu państwa, do buntowników dołączyła większa część keerskiej armii. Fuuar pozostało jednym z ostatnich bastionów.

Dyiin przeszedł przez główny hol. Wystawione na pokaz artefakty Konstruktorów były z pasją niszczone. Tłuczono i deptano kawałki prehistorycznych płócien, metali czy zakonserwowaną elektronikę. Wuuen widział w tym chichot losu, gdyż większość z tych antyków odnaleźli członkowie jego rodziny, poczynając od sławnej Aanket Wuuen.

– My zaczęliśmy kult Konstruktorów, my go zakończymy – mruknął do siebie.

Areni pozdrawiali go uniesionymi pięściami i wiwatami. W odpowiedzi on unosił karabin i pozdrawiał ich. Po każdym geście jego buntownicy jeszcze bardziej się nakręcali.

Niszczyli posągi Konstruktorów wystawione tu przez keerskie elity. Zrywali plakaty pełne buńczucznych haseł o kontynuowaniu pradawnego dzieła poprzedniej cywilizacji. Na ścianach pojawiały się graffiti pełne niecenzuralnych haseł, a ich wspólnym tematem było słowo „MORDERCY”.

Upadający rząd myślał, że jest w stanie sterować Całunem, w czym miała pomóc stocznia orbitalna okrążająca Księżyc, zbudowana przez Konstruktorów. Sądzono, że w niej stworzono ten monstrualny obiekt i kryje centrum kontroli. Ze względu na odległość do jedynego satelity Ziemi, lot pozostawał poza zasięgiem współczesnej technologii.

„Naiwni głupcy” – pomyślał Dyiin.

Aren wkroczył do sali obrad samorządu. Większość radnych siedziała na swoich miejscach. Ich wielbłądzie, tłuste twarze wyrażały przerażenie.

– Generale Wuuen, apeluję o zaprzestanie tej nienawiści! – Z mównicy padło wołanie gubernatora Preexa.

Dyiin podszedł do starego polityka. Jego długie wąsy zdobiły złote koraliki, zaś otłuszczone palce pełne były pierścieni. Srebrno-granatowa szata kosztowała zapewne więcej niż ostatni, na dodatek nieudany, program redystrybucji żywności w Fuuar.

– W imieniu Rady Frontu Narodowego, przejmuję władzę w Gubernii Fuuar ze skutkiem natychmiastowym – powiedział Dyiin i zdzielił starca kolbą karabinu.

Z sali popłynęły protesty polityków błyskawicznie uciszone przez warknięcia rebeliantów z łopatami i kilofami. Ich śpiewne wiwaty potwierdziły, kto faktycznie tutaj rządzi.

– Głupcze! – Preex spoglądał na niego z podłogi. – Myślisz, że sprawdzisz się lepiej niż my? Myślisz, że wiesz, jak pokonać kryzys? Za kilka lat ci sami areni zerwą z ciebie pancerz i postawią bez wody przy pręgierzu.

– Wiem, że aby pokonać kryzys, trzeba przestać bawić się w konstruktorską propagandę.

– To puste gadanie! – Preex zarżał pogardliwie.

– Nie. To oczekiwania arenów, którzy od dawna nie jedli. Oczekiwania rolników, którzy nie zbierają plonów piąty rok z rzędu. Oczekiwania hodowców, których trzoda i drób umierają w kolejnych zimach stulecia. Oczekiwania mieszkańców pozbawionych wody przez rekordowo suche lato. Oczekiwania szpitali odciętych od prądu przez zamarzające agregaty prądotwórcze.

– Czterdzieści procent światowych zasobów rolniczych padło w tym roku! To wymaga więcej pracy niż przewrócenie paru pomników – mówił były gubernator. – I wy dacie radę?

– Damy. Front Narodowy ma plan, który sam im rozpisałem – wypalił z dumą Dyiin.

– Jaki plan?

– Zniszczymy winowajcę tej małej epoki lodowcowej. Zniszczymy Całun.

***

Zniszczenie

Biirys Wuuen wpatrywał się w wielki ekran zajmujący całą ścianę kontroli lotów Keerskich Sił Kosmicznych. Obraz transmitowany z lądowiska przedstawiał pękatą rakietę stojącą na kosmodromie, spowitą kłębami pary ulatniającymi się z dysz silników. Resztę wyświetlacza zajmowały setki wskaźników i statystyk.

Tutaj, w pomieszczeniu dowództwa, nie słyszeli rozgardiaszu, który panował między stanowiskami techników. Dowódcy armii w stopniach haalpardów i uraapardów patrzyli zza grubej, dźwiękoszczelnej szyby jak specjaliści przekrzykują się, ciskają do siebie dokumentami i pośpiesznie wykonują komendy kontrolerów.

– Biirys, jesteś o krok od przejścia do legendy. Mógłbyś się jednak trochę rozluźnić. – Uraapard Marynarki Wojennej Keer, Laair Aaglaar, podszedł do zamyślonego wojskowego. – Jak nie wystrzelimy rakiety dzisiaj, to wystrzelimy ją za dwa dni.

Wuuen westchnął, słysząc słowa wilka morskiego.

– To nie jest okręt, Laair. My nie przedrzemy się przez burzę jak wasze krążowniki. Mamy okno pogodowe na dziś i jutrzejszy poranek. Moja załoga będzie tu siedzieć, póki „Koortaal” nie poleci – powiedział.

– Już trzykrotnie przekładałeś start. Może to nie dzisiaj dane jest wam wystartować? Całun istnieje od dwudziestu czterech tysięcy czterystu dwóch lat, nie zniknie przez kilka dni.

– Mimo to, postaramy się zrobić to teraz.

Laair spojrzał na niego po wojskowemu, tak jak patrzy się na rekrutów próbujących kłamać przełożonemu. Głęboko osadzone oczy świdrowały wielbłądzi łeb Biirysa, osadzony na szerokim karku.

– To nie problemy z silnikiem was powstrzymały, co nie? – zapytał Aaglaar.

Biirys spojrzał na niego spode łba. Pogładził wąsy na końcu pyska, po czym schował dłonie do kieszeni czarnego munduru.

– Nie, to nie silnik… – zaczął. – Powiem ci jak głównodowodzący głównodowodzącemu. Mamy nieautoryzowaną aktywność w przestrzeni powietrznej wokół kosmodromu.

– Kto? Państwo Raalskie? Deegolowie? – dociekał rzeczowo Laair.

– Nie wiemy. Nie mają transponderów ani malowania na kadłubach. Nie rozpoznajemy też modeli.

Biirys widział, jak jego słowa powoli docierają do szefa keerskiej floty. Laair wiedział, że marynarka również notowała nieznaną aktywność powietrzną od mniej więcej roku, podobnie jak Siły Kosmiczne. Jednak nie zajmowało to marynarzy tak jak dowódcę Wuuena. Obecność obcych obiektów stanowiła dla nich egzystencjalne zagrożenie.

Drzwi do sali rozsunęły się i wszedł przez nie rozemocjonowany daaridan. Będąc trzy stopnie niżej od każdego z obecnych dowódców, widząc towarzyszących im ministrów, wyprężył się w salucie, aż zaskrzypiały płyty jego pancerza zewnętrznego.

– Spocznij – zezwolił Biirys i kiwnął doń głową, aby podszedł.

– Haalpardzie Wuuen, mam dwie pilne wiadomości.

– Dobrą i złą?

– Niestety, złą i jeszcze gorszą. – Podwładny skulił się, jakby to była jego wina.

– Zacznij od złej – westchnął Biirys.

– Wykryliśmy kolejny obiekt powietrzny w pobliżu strefy startu „Koortaala” – powiedział.

– Poderwać natychmiast myśliwce przechwytujące – rozkazał zirytowany Wuuen.

– Haalpardzie, co jeśli sprowokujemy to coś do ataku na rakietę…

– Natychmiast, daaridanie – dokończył dowódca tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Podkomendny przekazał rozkazy przez krótkofalówkę uwieszoną na ramieniu kamizelki wojskowej.

– Baza z Oraan przechwyci obiekt za kwadrans – powiedział żołnierz.

– A druga wiadomość?

Daaridan przestąpił nerwowo z nogi na nogę. Biirys zastanawiał się, co mogło być gorszego od niezidentyfikowanych obiektów.

– Haalpardzie Wuuen, satelity z konstelacji Riis i Eraam wykryły aktywność na Czerwonej Ziemi… – wyszeptał z rezygnacją młody oficer.

– Na Czerwonej? – zdziwił się dowódca.

Cztery lata temu wykryto podwyższoną temperaturę obszaru na północ od Wielkiego Kanionu. Czwarta planeta Kaalarusa była jednak niezamieszkała, a źródło ciepła znajdowało się głęboko pod powierzchnią, dlatego uznano to za przejaw ostatnich pozostałości po ruchach tektonicznych bądź wulkanizmie.

– Co to za aktywność? –­ Biirys ściągnął twarz w marsowej minie.­­

– Początkowo zanotowano wzrost temperatury powierzchni, ale kilka godzin temu zauważono ruch na jednym ze zboczy Kanionu. Pojawiły się tam… wrota. Kilka nieznanych istot odkopało przykrywający je piasek.

– Jasna cholera… – wyszeptał Biirys.

Mimo początkowego szoku, w jego głowie szybko wykiełkował plan. Te wydarzenia i start rakiety mającej zniszczyć Całun musiały mieć ze sobą związek.

– Kontrola, „Koortaal” ma natychmiast wystartować! – powiedział Wuuen przez nagłośnienie.

– Haalpardzie, mamy dwa samoloty w pobliżu trajektorii lotu w przeciągu pół godziny. Nie zdążymy do tego czasu zakończyć procedur startowych. Musimy czekać – biadolił szef kontroli lotów.

– Chrzanić procedury! – warknął Biirys. – Już trzy razy je dzisiaj przeprowadzaliście. Lecimy teraz i powiadomcie linie lotnicze, że mają unikać naszej trajektorii!

– Tak jest – mruknął niezadowolony kontroler.

Kilka minut później, silniki „Koortala” wypchnęły przez dysze smugi jaskrawożółtego ognia, a grube, metalowe cielsko mozolnie dźwignęło się z kosmodromu. Nawet w podziemnym centrum czuli drżenie ziemi wywołane startem.

– Haalpardzie, nasze myśliwce raportują, że straciły kontakt z niezidentyfikowanym obiektem – zameldował oficer, który wciąż kręcił się w pokoju przy boku dowódcy.

– Jak to możliwe, do cholery? – Biirys pomyślał o najnowszych, zwrotnych myśliwcach Dyr.

Oficer wciąż przykładał palce do ucha, dociskając dokanałową słuchawkę.

– Pojazd nagle wystrzelił do góry. Śledzi go nasz satelita. Wydaje się, że podąża równolegle do „Koortala”.

Rakieta mająca zniszczyć Całun przebijała się przez chmury, lekko przechylona. Delikatna eksplozja wyrwała zaczepy trzymające pierwszy człon, a pusty cylinder po paliwie odczepił się.

– Czterdzieści trzy kilometry, parametry w normie – zameldował kontroler.

– Trajektoria w normie. Drgania przy obejmie głowicy są cztery procent silniejsze, niż zakładaliśmy, ale mieszczą się w marginesie bezpieczeństwa – dodał inny technik.

Biirys obserwował jak cyferki na liczniku wysokości na głównym ekranie mkną, aby nadążyć za pędzącą rakietą. „Koortal” dobijał już sześćdziesięciu kilometrów. Dowódca Wuuen chwilę porozmawiał z podwładnym, a ich pocisk przekraczał granicę kosmosu. Kolejne segmenty odczepiały się od rdzenia.

– Haalpardzie, jesteśmy w kosmosie. Docieramy do niskiej orbity ziemskiej – zameldowała kontrola lotów.

W pokoju rozległy się wiwaty wojskowych i polityków. Kilku osobiście pogratulowało Wuuenowi, jakby to on sam wypchnął tam rakietę własnymi mięśniami.

Nagle główny ekran zgasł.

– Kontrola, co się dzieje? – spytał głównodowodzący.

Biirys nie widział już przekazu z niewielkiej kamerki na kadłubie rakiety. Wskaźniki wysokości, ciągu i obrotu zamieniły się w szare kreski.

– Straciliśmy kontakt z „Koortalem”… – Szef kontroli sam nie wierzył w to, co się działo.

– Haalpardzie… – zaczął płaczliwie oficer.

– Czego?! – warknął wkurzony Wuuen.

– Pojawił się nowy obiekt…

Daaridan podał dowódcy komunikator. Na ekranie wyświetlał się smukły, szary kształt okrętu kosmicznego lecącego nisko nad powierzchnią. Na jego boku widniał błękitny, sześciokątny symbol otoczony jakby gałęziami.

Biirys widział już coś takiego na obrazie odnalezionym przez swojego przodka, Aanket Wuuen.

– Konstruktorzy wrócili…

***

Konstruktorzy

Mark Picardes-Robins wpatrywał się w satelitarny obraz Ziemi i nie mógł pozbyć się dziwnego, niepokojącego uczucia. Każdy kształt na planecie wydawał się znajomy. Poznawał fiordy północnej Europy, zaokrąglone wybrzeże zachodniej Afryki i rozciągniętą na wschód Azję.

Jednocześnie każdy z nich różnił się od tego, co oglądał przez całe życie. Zamiast Morza Śródziemnego pięły się góry niemal dwa razy wyższe od Himalajów, powstałe na skutek zderzenia Afryki ze Starym Kontynentem. Czarny Ląd już na dobre rozerwały Wielkie Rowy, a nowy subkontynent dryfował ku Oceanowi Indyjskiemu. Dawny Londyn znajdował za kołem podbiegunowym, a wybrzeża Portugalii celowały w miejsce, gdzie ongiś dryfowała Grenlandia. Ameryka Południowa stała się środkową, zaś Północna przywędrowała na zachód, niemal zderzając się z Azją. Za nimi pospieszała Antarktyda. Tylko poczciwa Australia pozostała mniej więcej na swojej dawnej pozycji.

– Aż robi się niedobrze – powiedziała do niego Kassandra Wheeler, uśmiechając się czule. – Jakby ktoś poprzestawiał wszystkie meble w domu.

– Problem w tym, że to już nie nasz dom. Podebrano nam akt własności – odparł Mark.

Od czterech lat nadzorowali program wybudzeń ludzi z Sarkofagów na Marsie. Wszystko toczyło się powoli, lecz pomyślnie. Do nadzorcy hali numer 32 i jego partnerki dołączali kolejni specjaliści.

Serwitorzy generacji, której nie mogli zliczyć, posłusznie im służyli, uruchamiając siewy hydroponiczne i hodowle mięsa. Przez miliony lat SI stworzyła udoskonalone wersje tych robotów, wyposażone w więcej manipulatorów. Niektóre były wielkie, wyspecjalizowane do konstrukcji, inne zaś małe i zwinne, idealne do precyzyjnych napraw.

Przez mijające milenia, SI posłało dziesiątki tysięcy dronów w tunele wykopane przez ludzi w marsjańskiej ziemi. Maszyny szukały surowców potrzebnych do napraw. Kopały na pełną skalę, idąc wiele kilometrów w głąb, tak nisko, jak człowiek nie odważyłby się zejść. Mars w rejonie Doliny Marinerów przypomniał olbrzymie mrowisko, niemal niewidoczne z góry, lecz potężne pod powierzchnią.

Mark był pod wrażeniem doskonałości, z jaką komputery opiekowały się Sarkofagami i ich pasażerami. Wszystko działało i czekało na ich przebudzenie. Oni mieli się tylko skupić na odbudowie cywilizacji.

Czekały również niemiłe niespodzianki. Pierwsza z nich strzeliła w Picardes-Robinsa jak bicz, gdy ledwo co wyczołgał się z kapsuły hibernacyjnej. Dowiedział się, że aż dziewiętnaście Sarkofagów wyłączyło się i nikt nie przeżył.

Przerażał go fakt, że przez kolejne tysiąclecia, wybudzane ekipy nie uznały Ziemi za nadającą się do zamieszkania. Eksploratorzy powracali do snu, aż zawiodła maszyneria najwcześniej zbudowanych hal.

– Ostatni będą pierwszymi – rzekł wtedy do siebie Mark, czując pewien biblijny majestat tych słów.

Gdy wybudziła się Kassandra, ujrzeli Ziemię. Idąc spać, nie przypuszczali, że planeta nie będzie już należeć do nich. Spodziewali się dzikiej, odnowionej fauny, nie cywilizacji technicznej. To skomplikowało rzeczy. Do pełnego wybudzenia wszystkich załóg potrzebowali globu zdatnego do zamieszkania, a nie takiego, zajętego przez…

„No właśnie kogo?” – zastanawiał się Mark.

– Kim oni są? Obcymi? Swoimi? Jak mamy ich traktować? – pytała Wheeler.

Kolejne posiedzenia w mesie, przy kubku wyhodowanej w hydroponice herbaty, nie przynosiły odpowiedzi. Mogli jedynie obserwować nowych mieszkańców Ziemi.

Niestety, z planetą również nie było najlepiej. Życie odrodziło się w pełni, lecz wciąż walczyło z rozchwianym klimatem. Kassandra prowadziła liczne obserwacje i modelowała pogodę Niebieskiej Planety.

– Wszystko wskazuje na to, że Ziemia wchodzi w okres zlodowacenia. Czapa północna prawdopodobnie zostanie zablokowana przez… – Kobieta wskazała dawne Bałkany. – …przez Góry… Śródziemne… Być może zejdzie od wschodu aż na Półwysep Arabski. Już teraz połowa Europy jest skuta lodem, który rozszerza się kilka metrów rocznie.

– Raz za gorąco, raz za zimno. Co jest z tą planetą? – pytał ironicznie Mark, nie było mu do śmiechu.

– To nie koniec – zapewniła ponuro Kassandra. – Na południu nie jest lepiej. Zlodowacenie wolniej rozwija się na oceanie, ale dotarło już do przylądka Horn.

– A gdziekolwiek da się mieszkać?

– Tak. Sahara jest bujnym lasem, Australia przypomina Europę z naszych czasów. Południowa Afryka to chłodny step, ale wciąż niezamarznięty. Problem w tym, że te tereny są zamieszkane przez te opancerzone istoty.

– I co gorsze, dość wojownicze – wtrącił Mark.

Wheeler nie wiedziała, o czym mówi jej partner, więc ten pokazał jej przekaz satelitarny. Nad suchym, półpustynnym terenem wznosiły się kłęby dymu. Co chwilę pojawiały się gwałtowne kule ognia i pióropusz rozrzuconej gleby. Między zgliszczami, w dołach i rowach, przebiegały masywne, dwunożne istoty. Gdy Mark przesunął obraz, ujrzeli kolumnę pojazdów wyposażonych w długie lufy.

– Oni nie przywitają nas z otwartymi ramionami. Na całej planecie trwają jakieś wojny albo zamieszki. Pola uprawne przypominają suche wióry – stwierdził mężczyzna.

– Mark, praprzyczyną tego wszystkiego jest „Eclipse” – oznajmiła kobieta.

Kassandra pokazała zbliżenie na parasol słoneczny, które udało się wykonać kilka miesięcy temu przez nowego satelitę, jakiego SI wyniosła nad Marsa. Sfera wyglądała na poplamioną nieregularnymi płatami czerni.

– Materiał mocno pociemniał. SI przenalizowało niekompletne dane spektralne i wygląda na to, że zasłona jest po prostu brudna od kosmicznego pyłu. Szacujemy, że pochłania już siedemnaście procent światła słonecznego.

Wtedy właśnie centralny komputer podesłał nowe zdjęcia z Niebieskiej Planety, a wraz z nim drugą złą wiadomość.

To było dwa lata temu. Mark widział jak na równiku, na trawiastych równinach, powstaje poligon, na którym rozkwitają coraz większe, atomowe grzyby. Kilkadziesiąt kilometrów dalej ulokowano prymitywny kosmodrom, a pierwszą rzeczą, jaka z niego wyleciała na orbitę to koślawa, miniaturowa wersja „Eclipse”. Kolejne rakiety próbowały w nią trafić, aż jednej się udało. Atrapa parasola słonecznego zniknęła w bladożółtej eksplozji.

– Kass, musimy działać. Oni chcą zniszczyć przesłonę – powiadomił partnerkę Mark.

– Durnie – podsumowała ich Wheeler. – Słońce jest półtora procent jaśniejsze niż za naszych czasów. Dodatkowo spopielą całą roślinność. Lodowce zaczną topnieć, dojdzie do monsunów i huraganów. Podejrzewam, że nawet oni nie są przystosowani do widzenia w tak jasnych warunkach! Tylko pogorszą sytuację!

– Czy stopniowa likwidacja parasola pozwoli klimatowi się dostosować?

– Jak stopniowa? – zapytała.

– Kilka lat.

– Mało.

Mark zdał się na jej osąd. Wiedziała więcej o klimacie.

– Baterie elektromagnesu muszą być na skraju wyczerpania. Najwyraźniej nie chroni już obiektu przed wiatrem słonecznym. Gdyby tak polecieć do „Eclipse” i go wyczyścić… – zaczął główkować Picardes-Robins. – Mógłbym też zainstalować nowy moduł łączności, anteny i ogniwo zasilające. Wtedy ponownie bylibyśmy w stanie sterować parasolem.

– Jak chcesz wyczyścić taki obszar? – zaśmiała się Kassandra. – Miotłą? Odkurzaczem?

Mężczyzna wskazał przechodzącego obok serwitora. Czworonożny łazik niósł zestaw rur i kabli. Zaraz za nim podążał tuzin małych, pająkopodobnych serwisantów.

– Możemy wyprodukować profesjonalną ekipę sprzątającą, która zamieszka tam na kilka lat i zajmie się porządkami.

Przyspieszyli przygotowania do misji, gdy satelity dostarczyły pierwsze zdjęcia prawdopodobnego, ostatecznego pocisku. Rozmiarami przewyższał wszystkie prototypy i w zasadzie niewiele różnił się od Saturna V, który wyniósł ludzi na Księżyc.

Serwitorzy przygotowali wahadłowiec do lotu, uprzątnęli hangar i odgruzowali wrota. Mark i wybrany przez niego pilot kazali załadować cały potrzebny sprzęt wraz z dronami sprzątającymi.

Gdy bomba Nowoziemian wystartowała, byli już w drodze do punktu L1, gdzie przez miliony lat wisiała zasłona.

– Mark, nasza sonda zderzyła się z rakietą. Potwierdzam jej zniszczenie. – Pilot pokazał mężczyźnie film, na którym dwa jasne punkciki zamieniają się w mdłą, mało efektowną chmurę odłamków.

– Doskonale – ucieszył się Picardes-Robins.

– Rozpoczynam lot w kierunku „Eclipse”.

– Zaczekaj! – zawołał Mark.

Pilot spojrzał na niego wyczekująco.

– Jeśli chcemy wrócić na Ziemię, musimy negocjować z tymi istotami. Dać im coś w zamian – powiedział dowódca misji.

– Na przykład?

– Rozwiązać ich problemy. Niech dowiedzą się, że naprawimy „Eclipse”. Powiemy im, dlaczego to robimy, czemu ich metoda była zła i co z tego wszystkiego będą mieć. Zagrozimy, że zniszczymy każdą z ich rakiet, jeśli spróbują ponownie. Na sam koniec przedstawimy naszą cenę za pomoc.

– Sprytne, ale i okrutne na swój sposób. Miliony na powierzchni głodują – argumentował pilot.

– To nasza jedyna opcja na powrót do domu. Leć na Ziemię.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Masz rewelacyjną ilość znaków: 64444! :)

 

Z technicznych dostrzegłam na przykład (sugestie i wątpliwości – jedynie do przeanalizowania):

Jako szefowej programu „Eclipse” nie godziło jej mieć takich myśli. – składniowy

Parasol przypominał gargantuiczne orgiami złożone w kulę o średnicy 400 kilometrów.  (za dużo spacji) Po przetransportowaniu spoczęła w punkcie L1 między Ziemią a Słońcem i będzie towarzyszyć planecie podczas wędrówki wokół gwiazdy przez najbliższe wieki.

Mimo to warzyła niewyobrażalne 28 milionów ton, przez co budowano ją na ziemskiej orbicie. – ortograficzny rażący

Gien Xie, komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw walki ze zmianami klimatu (przecinek?) skończył już swoją orację i pojawił się na tarasie.

– Gratulacje jeszcze raz, pani profesor – zachrypiał sędziwy Chińczyk – Ale mam jeszcze więcej dobrych wiadomości. – błędny zapis dialogu?

– Wuuen’et. To chyba on… – podniosły się nieliczne szepty. – i tutaj?

– Chwała Deuje – Rycerz przyjął rozkazy Jaala. – i tu?

– Gdyby co, kierowniku? – Alex nigdy nie widział, go tak przejętego. – zbędny drugi przecinek?

Wykrzywione strachem, zdesperowane o wydostanie się z Wenezueli, a najlepiej z Ziemi. – składniowy i stylistyczny

Kilku mężczyzn i kobiet upadło bezwładnie. – i tu

Słowa miały już 11 minut. – tu także

Nie wierzył, aby świat miał tylko niecałe dwadzieścia dwa tysięcy lat. – i tutaj

Z Czerwonej Planety, przez teleskopy i satelity, doskonale widzieli Niebieską. – gramatyczny – błędna odmiana wyrazu

Za sytuację mogą odpowiadać właśnie opisane przeze mnie plamy na Całunie, bowiem blokują one ciepło ognia, który płonie na Kaalarusie. – ten sam błąd powtórzony

Nie będzie śladu po niczym (przecinek?) co ludzkie.

Fuuarczycy nie przyjął tych słów ze spokojem. – posypała się cała składnia zdania

– Tam jest! – usłyszał głos gdzieś z cienia. Usłyszał chrzęst areńskich, zewnętrznych szkieletów pod ciężkimi, metalowymi zbrojami.– powtórzenie

Poza samymi Huuaniraatami pełnymi szarych grani, białych lodowców i zasypanych dolin, widziała zieloną plamę daleko na południu, będącą zielonym lasem Saa’haran pełnym iglaków i zimnolubnych palm. – i tutaj

Oficer wciąż przykładał palce do ucha, dociskają dokanałową słuchawkę. – literówka?

 

A zatem pod kątem językowym warto jeszcze starannie przejrzeć i poprawić całość.

 

Opowiadanie trzymające do ostatniego zdania w napięciu, mnóstwo fantastyki, ogromnie wiele się tu dzieje; przerażające efekty zmian klimatycznych pokazują, co może wydarzyć się w przyszłości na przestrzeni wielu stuleci z całym Wszechświatem; pomysł bardzo ciekawy i moim zdaniem zasługujący na dokładniejsze przyjrzenie się mu przez bardziej doświadczone Osoby. Stąd też – podwójny klik.

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Cześć, Orle!

“Cholera!” (Od tego okrzyku chciałem zacząć komentarz ale pomyślałem, że grzecznie będzie się wcześniej przywitać.)

Opowiadanie bardzo przypadło mi do gustu. Akcja jest w każdym (niemal) fragmencie. Jest tu sporo postaci, wydarzeń i przede wszystkim fantastyki. Czyta się płynnie. Kompozycja jest też OK.

Twój teks jest tak dobry, że przez większość czytania, “kopała” mnie myśl, czy, a jeśli tak, to w jakim zakresie, maczała w tym wszystkim swoje elektroniczne macki sztuczna inteligencja. Odczucie było tym silniejsze, że przeglądając pozostałe Twoje teksty na NF, nie zauważyłem tego blasku, co tutaj. Spokojnie, pójdę się zbadać, bo ostatnio u mnie to taki objaw shizofrenii paranoidalnej, jak sądzę.

Oczywiście, nie jest idealnie, i to też zauważyła szanowna Bruce. Pewnie kilka przecinków (które jeśli gdzieś szwankują, to mnie nie przeszkaszają), jakieś błędy składniowe, ogólnie – nic strasznego, można wygładzić.

Jest tu tak gęsto od elementów, o których wspomniałem, że tekst ma potencjał na powieść a nie tylko opowiadanie. I tu miałem główny z nim problem. Świetny (choć nie odkrywczy) pomysł, bardzo dobre wykonanie i długość… ni w pięć, ni w dziewięć. Każda część mogłaby być osobnym opowiadaniem (oczywiście trzeba by dodać literek).

I ostatnia uwaga na teraz (bo wrócę, hehe) – końcówka zbyt otwarta, płaska i bez polotu charakterystycznego dla pozostałej części tekstu. Zwyczajnie nie przystaje do reszty. To jakby maratończyk padł dwa kilometry przed Atenami.

Gratuluję opowiadania, pozdrawiam i jeszcze zajrzę.

Witam.

Taka ,,jazda bez trzymanki’’ trwająca dwie godziny. Zabrakło chwili oddechu, może opisów przyrody albo jakiejś spokojnej części. Nudziłem się przez chwilę, przy czytaniu jednego fragmentu tekstu. Poza tym przebrnąłem przez resztę, opowiadanie nie dłużyło się.

Opowieść przypomina Erę hyboryjską Roberta E. Howarda, tylko napisaną w stylu science-fiction.

Nie zrozumiałem jednak, kto ma rację. Słońce świeci mocniej o 1,8 % ale panuje epoka lodowcowa, a parasol słoneczny jest zanieczyszczony. Z zakończenia nie wynika jasno, czy lepiej urządzenie zniszczyć czy wyczyścić? Mimo wszystko skłaniam się do wniosku, że Konstruktorzy są mądrzejsi i wiedzą raczej co zrobić z całunem. Przewiduję jednak, iż pokoju między Konstruktorami a nowymi mieszkańcami Ziemi nie będzie, wojna pewna.

Świetne opowiadanie, pozdrawiam, Feniks 103.

Ps. Kliknąłem do biblioteki, mam nadzieję, że uwagi Petera Bartona to teorie spiskowe oraz poprawiłeś błędy. Po dłuższym czasie opowiadanie oceniam na bardzo dobre :). Przekonała mnie koncepcja kroniki, chociaż napisanej nowoczesnym językiem i w stylu fantastyki.

audaces fortuna iuvat

Witam i dziękuję wszystkim za przeczytanie opowiadania i pochlebne komentarze. 

@Bruce jak zawsze celne uwagi. Czytałbym może i kolejne trzy razy, a i tak nie znalazłbym tych krzaczków. Liczę, że kiedyś MS Word zmądrzeje na tyle, żeby mi je podkreślić. ;) 

@Peter Barton, od sztucznej inteligencji trzymam się z dala i żaden fragment nie jest napisany przez bota. Nie mam pojęcia co myślą ludzie próbujący ugrać coś na wstawianiu “dzieł” napisanych w większości przez SI. Podejrzewam, że nie podpisaliby się pod tekstem stworzonym przez 12-latka, a taki właśnie poziom prezentuje ChatGPT 3.5.

Próbowałem co prawda zaprząc ChatGPT do sprawdzenia opowiadania pod kątem błędów ortograficznych i stylistycznych ale tylko jedna próba na dziesięć dała jakieś satysfakcjonujące wyniki. Ostatecznie sam zakasałem rękawy i poprawiłem to co udało się mi (i Wordowi) znaleźć.

Poprzednie opowiadania eksplorują inne tematy i mają całkiem inny klimat. Przy tym opowiadaniu miałem cel nie rozwijać się nadto z długością tekstu, a jednocześnie opowiedzieć historię rozciągniętą na wiele lat, dziejącą się w różnych wiekach. Docelowo miałem skończyć na 55K znaków ale nie wyszło jak widać. Z tego powodu nie ma wielu opisów przyrody, wyglądu bohaterów czy struktury społecznej. Dlatego też zakończenie jest otwarte, bo przejście pokrótce przez negocjacje między cywilizacjami, operację czyszczenia Całunu czy powrotu ludzi na Ziemię, dałoby kolejne ~7K znaków.

@feniks103 Rację mają ludzie/Konstruktorzy. Całun przez lata zabrudził się i blokował coraz więcej światła oraz ciepła, mimo że Słońce stało się trochę mocniejsze. Przez to klimat Ziemi się ochładzał, a życie przystosowywało się do coraz chłodniejszych warunków. Zniszczenie Całunu dałoby efekt szoku termicznego, podobnie jak teleportowanie Eskimosa z Grenlandii na Rodos. Wyczyszczenie parasolu pozwoli Ziemi stopniowo przystosowywać się.

I tak, pokoju między obiema cywilizacjami nie będzie ;) 

Pozdrawiam, miłego wieczoru.

 

Ufff… uspokoiłeś mnie. Co nie znaczy, że nie pojawię się po raz trzeci. Wręcz przeciwnie. Z jeszcze większym entuzjazmem. :-)

I ja dziękuję, TheEagle. :)

Usterki najtrudniej znaleźć we własnych tekstach – to dla każdego z nas norma. :)

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

W zasadzie podzielam zdania wcześniej komentujących, bo to zacne opowiadanie oparte na niezłym pomyśle. Wyznam tylko, że nie do końca przemówiły do mnie kolejne przeskoki w czasie, bo choć byłam na nie przygotowana, to tło opisywanych wydarzeń wydało mi się dość wątłe i mocno zubożone. Może wrażenia z lektury byłyby korzystniejsze, gdybym mogła skupić się wyłącznie na treści, ale cóż… Nie pozwoliło na to wykonanie, pozostawiające sporo do życzenia.

 

za­wy­ły gło­sem sę­dzi­we­go Azja­ty, o an­gielsz­czyź­nie z wy­raź­nie wschod­nim ak­cen­tem. → …za­wy­ły gło­sem sę­dzi­we­go Azja­ty, mówiącego angielszczyzną z wy­raź­nie wschod­nim ak­cen­tem.

Nie wydaje mi się, aby można mieć głos o jakimś języku.

 

nie go­dzi­ło jej mieć ta­kich myśli. → …nie go­dzi­ło się jej mieć ta­kich myśli.

 

– Ciekawe czy ci wszyscy politycy w ogóle wiedzą, po co przyjechali? – padło pytanie zza jej pleców.– Ciekawe czy ci wszyscy politycy w ogóle wiedzą, po co przyjechali? – Padło pytanie zza jej pleców.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Ob­ró­ci­ła się na zna­jo­my głos Stana Whe­ele­ra… → Ob­ró­ci­ła się, słysząc zna­jo­my głos Stana Whe­ele­ra

 

Ah! W za­sa­dzie to jest sfera, nie płasz­czy­zna. Wpra­wi­li­śmy ją w obrót wokół wła­snej osi z okre­sem 10 go­dzin.Ach! W za­sa­dzie to jest sfera, nie płasz­czy­zna. Wpra­wi­li­śmy ją w obrót wokół wła­snej osi z okre­sem dziesięciu go­dzin.

Ah to symbol amperogodziny. Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.

 

Pa­ra­sol przy­po­mi­nał gar­gan­tu­icz­ne or­gia­mi zło­żo­ne w kulę… → Rozumiem, że origami było przeogromne, ale czy było także rubaszne i niezwykle żarłoczne?

 

zło­żo­ne w kulę o śred­ni­cy 400 ki­lo­me­trów. → …zło­żo­ne w kulę o śred­ni­cy czterystu ki­lo­me­trów.

 

– To nie wszyst­ko! – Whe­eler kon­ty­nu­ował swój wy­kład. → Czy zaimek jest niezbędny? Czy kontynuowałby cudzy wykład?

 

mie­rzą­cą 1750 ki­lo­me­trów śred­ni­cy przy za­le­d­wie 5 cen­ty­me­trach gru­bo­ści. → …mie­rzą­cą tysiąc siedemset pięćdziesiąt ki­lo­me­trów śred­ni­cy, przy za­le­d­wie pięciu cen­ty­me­trach gru­bo­ści.

 

Mimo to wa­rzy­ła nie­wy­obra­żal­ne 28 mi­lio­nów ton… → Mimo to wa­ży­ła nie­wy­obra­żal­ne dwadzieścia osiem mi­lio­nów ton

Sprawdź znaczenie słów warzyćważyć.

 

– Panie ko­mi­sa­rzu… – ski­nę­ła ko­bie­ta. → A może: – Panie ko­mi­sa­rzu… –Ko­bie­ta skinęła głową.

 

– Gra­tu­la­cje jesz­cze raz, pani pro­fe­sor – za­chry­piał sę­dzi­wy Chiń­czyk – Ale mam jesz­cze wię­cej do­brych wia­do­mo­ści. → Brak kropki po didaskaliach.

 

– Cho­le­ra jasna! – Mina Alexa wy­krzy­wi­ła się w iry­ta­cji. → Wykrzywić może się twarz, ale nie mina.

 

moc­nej be­be­lu­chy, któ­ry­mi za­le­ją swoje gar­dła… → Zbędny zaimek – czy zalewaliby cudze gardła?

 

– … wojna kon­gij­ska w Afry­ce zbie­ra okrut­ne żniwo. → Zbędna spacja po wielokropku.

 

gło­śno stą­pał swo­imi cięż­ki­mi bu­cio­ra­mi… → Zbędny zaimek.

 

wprost na nie­ska­zi­tel­nie czy­sty, pu­cho­wy dywan. → …wprost na nie­ska­zi­tel­nie czy­sty pu­szysty dywan.

Dywanów nie tka się z puchu.

 

Wiemy już, że dziś, 24 sierp­nia 2488 roku… → Reporterka wypowiada to zdanie, więc: Wiemy już, że dziś, dwudziestego czwartego sierp­nia dwa tysiące czterysta osiemdziesiątego ósmego roku

 

Wy­cią­gnęła­ po­mię­ty pa­pier z pie­cząt­ka­mi wszyst­kich waż­nych szych ONZ i USA. → Czy w 2488 roku nadal będą w użyciu papierowe dokumenty?

 

Rzu­ci­ła się sprin­tem po opusz­czo­ne wa­liz­ki. → Raczej: Rzu­ci­ła się sprin­tem po upusz­czo­ne wa­liz­ki.

 

Wy­krzy­wio­ne stra­chem, zde­spe­ro­wa­ne wy­do­sta­nie się z We­ne­zu­eli… → Nie można być zdesperowanym o coś.

Proponuję: Wy­krzy­wio­ne stra­chem, zdeterminowane pragnieniem wy­do­sta­nia się z We­ne­zu­eli

 

– Mam dość… MAM DOŚĆ! – krzy­czał facet. → Umiał krzyczeć wielkimi literami???

A może wystarczą trzy wykrzykniki: – Mam dość! Mam dość!!! – krzy­czał facet.

 

Słowa miały już 11 minut.Słowa miały już jedenaście minut.

 

do­sko­na­le wi­dzie­li Nie­bie­ską. → …do­sko­na­le wi­dzie­li Nie­bie­ską.

 

prze­stał wy­rzu­cać i prze­kleń­stwa rzu­ca­ne po kilku głęb­szych. → Nie brzmi to najlepiej.

 

TRZASK! → Dlaczego wielkie litery?

 

Ko­pu­ła ochron­na nad mia­stem oka­za­ła się zbyt cien­ka i nie chro­ni­ła po­pu­la­cji… → Nie brzmi to najlepiej.

 

w gma­chu 32 już drze­ma­ło, a jego za­ło­gan­ci, ostat­nia grupa, cze­ka­li już przy swo­ich sta­no­wi­skach. → Czy to celowe powtórzenie?

 

za­twier­dzał ich mel­dun­ki o go­to­wo­ści i hi­ber­no­wał ich ciała. → Czy oba zaimki są niezbędne?

 

 – Każdy ser­wi­tor może ope­ro­wać przez pięć stu­le­ci. → A może: – Każdy ser­wi­tor może funkcjonować przez pięć stu­le­ci.

 

„Nikt mnie nie po­wstrzy­ma” – po­my­ślał. – „A jeśli wszyst­ko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, wy­bu­dzi nas ktoś z wcze­śniej­szych Sar­ko­fa­gów”. → Druga półpauza jest zbędna. Przed myśleniem nie stawia się półpauzy.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

Nie pod­da­wał się ogniom piecy hut­ni­czych… → Nie pod­da­wał się ogniom pieców hut­ni­czych

Tu znajdziesz odmianę słowa piec.

 

Ma­syw­ne isto­ty po­chy­li­ły swoje wiel­błą­dzie głowy… → Czy zaimek jest konieczny?

 

Fu­uar­czy­cy nie przy­jął tych słów ze spo­ko­jem.Fu­uar­czy­cy nie przy­jęli tych słów ze spo­ko­jem.

 

Sza­man zszedł z ka­mien­ne­go stołu i przy­bli­żył się do wę­drow­ca z unie­sio­nym nożem. → Czy dobrze rozumiem, że wędrowiec unosił nóż?

A może: Sza­man zszedł z ka­mien­ne­go stołu i z unie­sio­nym nożem przy­bli­żył się do wę­drow­ca.

 

prze­krzy­ki­wał Wuuen’et przez tu­mult. → Można przekrzykiwać kogoś/ coś, ale nie przez kogoś/ przez coś.

Proponuję: Wuuen’et przekrzykiwał tu­mult.

 

Wuuen’et wska­zał na ostrze trzy­ma­ne przez ka­pła­na. Wuuen’et wska­zał ostrze trzy­ma­ne przez ka­pła­na.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

„Pod­su­mo­wu­jąc wszyst­kie po­wyż­sze fakty, jakie zgro­ma­dzi­łem na temat Ca­łu­nu […]

Wy­ko­na­łem eks­pe­ry­men­ty ba­da­ją­ce wpływ prze­zro­czy­stych ma­te­ria­łów na wzrost ro­ślin czy tempo top­nie­nia lodu. Przed­sta­wiam wy­ni­ki każ­de­go z nich…” → Tekstu napisanego kursywą nie ujmuje się w cudzysłów. Używa się albo kursywy, albo cudzysłowu.

 

Za sy­tu­ację mogą od­po­wia­dać→  Za sy­tu­ację mogą od­po­wia­dać…

 

Ręka bo­la­ła już go w nad­garst­ku… → Ręka w nadgarstku już go bolała

 

167 dzień 21 751 roku – po­wie­dział pod nosem, prze­kre­śla­jąc na ta­bli­cy po­przed­nią cyfrę dnia roku.Sto sześćdziesiąty siódmy dzień dwadzieścia jeden tysięcy siedemset pięćdziesiątego pierwszego roku – po­wie­dział pod nosem, prze­kre­śla­jąc na ta­bli­cy po­przed­nią liczbę dnia roku.

Sprawdź, czym jest cyfra a czym liczba.

 

Nie wie­rzył, aby świat miał tylko nie­ca­łe dwa­dzie­ścia dwa ty­się­cy lat. -> Nie wie­rzył, aby świat miał tylko nie­ca­łe dwa­dzie­ścia dwa tysiące lat.

 

Za­czął zwi­jać skóry, na któ­rych two­rzył swoje utwo­ry. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Za­czął zwi­jać skóry, na któ­rych two­rzył swoje dzieła.

 

kry­ty­ku­ją­ce jego ba­da­nia oraz wy­ty­ka­ją­ce błędy for­mal­ne w jego pra­cach. → Czy oba zaimki są konieczne?

 

– Tam jest! – usły­szał głos gdzieś z cie­nia.

Usły­szał chrzęst areń­skich… → Czy to celowe powtórzenie?

Proponuję: – Tam jest! – Doszedł głos gdzieś z cie­nia.

Usły­szał chrzęst areń­skich

 

ciem­nej plamy oto­czo­nej czer­wo­nym, wi­ją­cym się smo­kiem. Oto­czy­li go w sze­ściu… → Czy to celowe powtórzenie?

Proponuję: …ciem­nej plamy okolonej/ obwiedzionej/ czer­wo­nym, wi­ją­cym się smo­kiem. Oto­czy­li go w sze­ściu

 

Już mój pra-pra­dziad wie­dział… → Już mój prapra­dziad wie­dział

 

Tem­pe­ra­tu­ry się­ga­ły tutaj 60 stop­ni po­ni­żej zera. Tem­pe­ra­tu­ra się­ga­ła tutaj sześćdziesięciu stop­ni po­ni­żej zera.

 

Każdy miał po­wy­żej 10 000 me­trów… → Każdy miał po­wy­żej dziesięciu tysięcy me­trów

 

wi­dzia­ła zie­lo­ną plamę da­le­ko na po­łu­dniu, bę­dą­cą zie­lo­nym lasem… → Czy to celowe powtórzenie?

 

że z wnę­trza Uuna­ari­zy owe pra­daw­ne isto­ty po­now­nie za­sie­dlą Zie­mię. → …że owe pra­daw­ne isto­ty z wnę­trza Uuna­ari­zy, po­now­nie za­sie­dlą Zie­mię.

 

Okuta w pu­cho­we kurt­ki po­stać… → Obawiam się, że nie można być okutym w wiele puchowych kurtek.

Pewnie miało być: Okutana w pu­cho­wą kurt­kę po­stać…

Sprawdź znaczenie słów: okućokutać.

 

po­tknę­ła się i ru­nę­ła w dół zbo­cza. → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy mogła runąć w górę zbocza?

Proponuję: …po­tknę­ła się i ru­nę­ła ze zbo­cza.

 

– Nyby ło tso?! – po­wie­dział po­szko­do­wa­ny tra­garz z wy­rzu­tem i gór­skim ak­cen­tem. → Skoro został postawiony pytajnik, to chyba: – Nyby ło tso?! – zapytał po­szko­do­wa­ny tra­garz z wy­rzu­tem i gór­skim ak­cen­tem.

 

wy­sta­wa­ły pręty, takie jak zna­leź­li na po­wierzch­ni. → …wy­sta­wa­ły pręty, takie jakie zna­leź­li na po­wierzch­ni.

 

Tłum sam rwał się do sa­mo­są­du na lo­kal­nym sa­mo­rzą­dzie. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Tłum sam rwał się do linczu na lo­kal­nym sa­mo­rzą­dzie.

 

Ich wiel­błą­dzie, tłu­ste twa­rze na­pa­wa­ło prze­ra­że­nie.Ich wiel­błą­dzie tłu­ste twa­rze wyrażały/ cechowało prze­ra­że­nie.

 

Sre­bro-gra­na­to­wa szata… → Sre­brno-gra­na­to­wa szata

 

Wiem, że do po­ko­na­nia kry­zy­su trze­ba prze­stać… → Wiem, że aby pokonać kryzys, trze­ba prze­stać

 

Ocze­ki­wa­nia rol­ni­ków, któ­rych plony pa­da­ją piąty rok z rzędu. → Nie wydaje mi się, aby plony mogły padać.

Proponuję: Ocze­ki­wa­nia rol­ni­ków, któ­rzy nie zebrali plonów piąty rok z rzędu.

 

My nie prze­drze­my się przez burzę jak wasze krą­żow­nik. → Literówka.

 

Całun ist­nie­je od 24 402 lat, nie znik­nie przez kilka dni.Całun ist­nie­je od dwudziestu czterech tysięcy czterystu dwóch lat, nie znik­nie przez kilka dni.

 

Po­gła­dził swoje wąsy na końcu pyska… → Zbędny zaimek.

 

– Po­wiem ci jak głów­no­do­wo­dzą­cy do głów­no­do­wo­dzą­ce­go. – Po­wiem ci jak głów­no­do­wo­dzą­cy głów­no­do­wo­dzą­cemu.

 

sta­no­wi­ła dla nich eg­zy­sten­cjo­nal­ne za­gro­że­nie.Egzystencjonalne zagrożenie to jakie?

A może miało być: …sta­no­wi­ła dla nich eg­zy­sten­cjal­ne za­gro­że­nie.

W SJP PWN nie znalazłam słowa egzystencjonalizm, ale jest egzystencjalizm.

 

Będąc trzy stop­nie po­ni­żej każ­de­go z obec­nych do­wód­ców… → Będąc trzy stop­nie ­ni­żej od każ­de­go z obec­nych do­wód­ców

 

od­ko­pa­ło pia­sek, jaki je przy­kry­wał. → …od­ko­pa­ło pia­sek, który je przy­kry­wał.

 

wy­pchnę­ły przez dysze smugi ja­skra­we­go, żół­te­go ognia… → A może: …wy­pchnę­ły przez dysze smugi ja­skra­wożół­te­go ognia

 

nasze my­śliw­ce ra­por­tu­ją, że stra­ci­li kon­takt… → …nasze my­śliw­ce ra­por­tu­ją, że stra­ci­ły kon­takt

 

jak cy­fer­ki na licz­ni­ku wy­so­ko­ści na głów­nym ekra­nie sprin­tu­ją, aby na­dą­żyć za pę­dzą­cą ra­kie­tą. → Brzmi to osobliwie. (Skąd wziąłeś to słowo?)

Proponuję: …jak cy­fer­ki na licz­ni­ku wy­so­ko­ści na głów­nym ekra­nie mkną, aby na­dą­żyć za pę­dzą­cą ra­kie­tą.

 

wpa­try­wał się w sa­te­li­tar­ny obraz Ziemi i nie mógł po­zbyć się dziw­ne­go, nie­po­ko­ją­ce­go uczu­cia roz­le­wa­ją­ce­go się w brzu­chu. Każdy kształt na pla­ne­cie wy­da­wał się zna­jo­my. → Lekka siękoza.

 

– Ko­bie­ta wska­za­ła na dawne Bał­ka­ny.– Ko­bie­ta wska­za­ła dawne Bał­ka­ny.

 

po­ka­za­ła zbli­że­nie na pa­ra­sol sło­necz­ny, jakie udało się wy­ko­nać… → …po­ka­za­ła zbli­że­nie na pa­ra­sol sło­necz­ny, które udało się wy­ko­nać

 

Męż­czy­zna wska­zał na prze­cho­dzą­ce­go obok ser­wi­to­ra.Męż­czy­zna wska­zał prze­cho­dzą­ce­go obok ser­wi­to­ra.

 

pierw­sze zdję­cia praw­do­pob­ne­go… → …pierw­sze zdję­cia praw­do­podob­ne­go

 

punk­ci­ki za­mie­nia­ją się w mdłą, ma­ło­efek­tow­ną chmu­rę odłam­ków. → …punk­ci­ki za­mie­nia­ją się w mdłą, ma­ło ­efek­tow­ną chmu­rę odłam­ków.

 

Na sam ko­niec za­wo­ła­my naszą cenę za pomoc. → Na czym polega wołanie ceny?

A może: Na sam ko­niec przedstawimy naszą cenę za pomoc.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć TheEagle,

 

niezłe wyzwanie czytelniczne przed nami postawiłeś :-) Przyznam szczerze, że żeby napisać sensowny komentarz, musiałem przeczytać (już trochę bardziej skanując wzrokiem) opowiadanie po raz drugi, żeby mieć pewność, że wszystko połapałem – wprowadzasz bardzo dużo postaci i choć rozumiem, że taka jest logika opowiadania z czasowymi skokami, to jednak niełatwo się w tym za pierwszym razem odnaleźć. Postacie przez to same w sobie są płaskie, rozwiązujesz to pewną “ciągłością” rodową, co nieco je ze sobą zlewa, ale tej płaskości jednak nie rozwiązuje. Natomiast nie wiem, jak przy takiej strukturze czasowej ten problem z postaciami rozwiązać, być może się nie da – odnotowuję więc tylko.

Wizje tego, co się stanie po zagładzie naszej cywilizacji zawsze mnie ciekawią, więc lektura była dla mnie interesująca, choć przede wszystkim od fragmentu już “po” apokalipsie. Wstęp wprowadzający do schyłku naszego świata trochę mnie nużył. Wciągnąłem się przy przedstawieniu nowej cywilizacji i jej losów, choć z czasem miałem jednak zawód, że jest tak podobna do naszej. Kalki z inkwizycją, szamanizmem, przypominającym nasz systemem naukowym… Nie wierzę, że cywilizacja rozwijałaby się tak podobnie do naszej, w opowiadaniu S-F dużo bardziej ciekawe byłoby dla mnie pokazanie jej inności, zabrakło mi tu trochę twojej inwencji, kolokwialnie mówiąc – poszedłeś trochę na łatwiznę. Trochę żal potencjału, bo w tej ramie która tworzysz, na pewno była możliwość pokazania w “nowym” świecie czegoś, co bardziej by mnie, jako czytelnika, zaskoczyło.

Ale żeby nie było, że inwencji nie ma – na plus na pewno zabawy z Górami Śródziemnymi i nowymi/starymi kontynetami, to jednak zawsze pobudza wyboraźnię :) Ciekawy jest też pomysł ludzkości kolonizującej Ziemię z Marsa.

Jęzkowo nie wypunktuję lepiej niż regulatorzy, oprócz błędów czasami zgrzytają dialogi, wydają się trochę sztywne i średnio naturalne. Język i styl nie są może zaletą tego opowiadania, ale też od tej fabuły nie odrzucają – po jakimś redaktorskim szlifie pewnie byłoby ok.

Podsumowując – dobrze spędzony czas przy lekturze, przy większości opowiadania nie nudziłem sie i parłem dalej. Natomiast żałuję, że nie wykorzystałeś w pełni potencjału pomysłu, bo przestrzeni na to, żeby trochę z tą wizją innej cywilizacji poszaleć, miałeś naprawdę sporo. Tak czy siak, dzięki za dobrze spędzony czas i pobudzenie do myślenia o tym, co może być po końcu świata :)

 

@regulatorzy, @gimlos – dziękuję za komentarze. @regulatorzy – ekstra przegląd od deski do deski. @gimlos – tak, była przestrzeń do udziwnienia nowej cywilizacji ale chyba się przestraszyłem wprowadzenia nowych elementów co pewnie rozciągnęłoby opowiadanie do nieznośnych rozmiarów. Z tymi dialogami to mnie zasmuciłeś :/ Płaskości postaci się spodziewałem tworząc pojedyncze scenki. Ot taki eksperyment opowiadaniowy

TheEagle, bardzo się cieszę, że łapanka przypadła Ci do gustu. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, Orle!

 

To ja, Twój piątkowy dyżurny!

 

O, kurczę! To naprawdę kawał ciekawej historii!

Nie zajmowałem się kwestiami technicznymi, bo tekst długi, a Reg już przetrzepała go swoim okiem. Warto go poprawić wg. jej zaleceń :)

Wybrałeś sobie do opowiedzenia bardzo trudną historię, bo w samym zamyśle musiałeś zrezygnować z jednego głównego bohatera. Niesie to za sobą konsekwencje takie, że w tekście trudno utożsamiać się z kimkolwiek. W każdej ze scen do kogoś się “przyczepiasz”, ale jednocześnie mam świadomość jak krótkotrwała jest to więź bohater-czytelnik, więc traktuję ich po macoszemu, nie przywiązuję się do nikogo.

Z drugiej strony nie da się tego ciągnąć razem z kimś, więc ten zabieg jest w pełni uzasadniony. A prezentujesz tutaj niezwykle ciekawy bieg zdarzeń. Nie wiadomo, czy tak by to wyglądało, ale z pewnością mogłoby. Prezentujesz całkiem logiczny, wg. mnie wiarygodny scenariusz, gdzie dzieją się rzeczy tak prymitywnie związane z naszą cywilizacją, że trudno odmówić prawdopodobieństwa ich wystąpienia. Innymi słowy – podążałem za Twoją wizją z ciekawością.

I wtedy nastąpił koniec. I mi się nie spodobał, bo nie prezentuje czegoś dokonanego, a urywa w momencie, gdzie ta opowieść wciąż mogłaby trwać. Naszkicowałeś dwie potencjalne strony i nie doszedłeś do ich bezpośredniego spotkania, a przecież czytelnik uwielbia konfrontacje. Uważam, że gdyby pociągnąć t historię o kilka wydarzeń do przodu, pokazać kto jakie ustępstwa prezentuje i z jakimi obawami przystępuje do spotkania, mogłoby poprowadzić do jeszcze ciekawszych wniosków.

Nie mniej jednak bardzo ciekawy tekst!

 

Powodzenia w dalszej pracy twórczej!

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć, Krokusie.

“Populacja osób zawiedzionych zakończeniem zwiększa się o jeden“ :) Na pewno mam ciekawe wnioski z opinii na temat zakończenia. Tak jak napisałeś, konfrontacja :) 

Cieszę się, że jednak podobało się jako całość. 

Pozdrawiam!

Hejka,

fajna historia, naprawdę:) Miałem wątpliwości, czy takie przeskakiwanie z bohatera na bohatera dobrze wyjdzie – zwykle takie kronikarskie teksty średnio się czyta – ale Tobie jakoś udało się z tym poradzić. W każdej scenie w zasadzie pchasz historię do przodu, a do tego jest to na tyle wciągające, że mimo długości i formy – nie nuży.

Pochwały należą się też za sam pomysł. Nie widziałem chyba jeszcze parasola słonecznego, gdzieś to wyczytałeś czy sam wymyśliłeś?:P Konsekwencje – włącznie z wpływem na przyszłą, mieszkającą na Ziemi cywilizację – też widzę za bardzo nieoczywiste:) W ogóle temat ich obserwacji takich starych, monumentalnych budowli wydaje się całkiem ciekawy i można by odnieść do innych takich kosmicznych obiektów. Choć zastanawiam się, czy nie ma prostszych metod na schłodzenie planety od parasola.

Z uwag – tekst nie dojeżdża językowo. Literówek jakoś dużo już nie znalazłem, ale wpadło mi w oczy parę dziwnych kwestii – na ogół takich “infodumpowych”, połączonych z wchodzeniem narracji w głowę bohatera albo po prostu jakoś tak nie – wypisałem Ci je gdzieś niżej. Poza nimi jednak też nie ma jakiegoś wow, opisy jakieś są, niewiele podpowiadają, choć też nie nuży (lepiej tak, niż przesadzić w drugą stronę!) narracja dość neutralna jak w starych sfach – ogólnie dałoby się więcej.

Z takich sugestii – nie wiem, czy bym jednak nie przearanżował tej historii w drugą stronę. Postawił na jednego bohatera, który odkrywa prawdę o Całunie; albo organizuje się do jego zniszczenia, a na końcu wchodzisz z twistem, że są na Ziemi i to dzieło dawnych ludzi. Trzeba by się zastanowić, jak to ułożyć dobrze (a teraz jest w sumie dobrze ułożone), ale gdyby się udało – może i twist na końcu by mocniej uderzył, i bohaterowie by niektórych aż tak nie mieszali.

Tak czy inaczej – fajny tekst, aż dziwne, że nie ma go jeszcze w Bibliotece. Do nominacji chyba za mało, ale bliżej, niż dalej;)

 

Wiedziała, że to kolejne przemówienie pełne pustych frazesów. UN EcoSummit roku 2102, dnia 18 kwietnia, odbywał się w sali plenarnej pełnej ambasadorów i ministrów, którzy wciąż łudzili się, że można zatrzymać planetę Ziemia w jej zmianach.

Jakoś tak sztampowy jest ten opis, w zasadzie niewiele mówi.

Od tego momentu działo się z nim coraz gorzej. Z każdą kolejną rozmową stawał się bardziej przygnębiony. Opadał z chęci i sił.

Tu np. trochę lejesz wodę.

Jego dobrobyt w Fuuar był ściśle związany ze strachem, jaki wzbudzał Kaalarus. Wiara w Deuje i w to, że Całun obroni Ziemię przed spopieleniem przez Złego Smoka, napędzała szamański system władzy.

Hmmm, czy to na pewno to, o czym pomyślałby szaman w takim momencie?

Musiał jednak odliczać jakoś czas, a system deujański był jedynym, jaki działał.

Podobnie, nie pasuje do narracji.

przebijała się chyżo

Nieee, kto tak mówi?:P

Слава Україні!

Ciekawy tekst. Pokazujesz skutki zmian klimatycznych i że trudno wcelować w optimum. Zwłaszcza jeśli strzela się na ślepo.

W niektórych momentach coś mi zgrzytało logicznie.

Ile czasu upłynęło między początkiem a końcem? Bo z jednej strony wspominasz o 80 milionach działania sarkofagów, a z drugiej nowi ludzie liczą czas od powstania Całunu (skąd wiedzieli, kiedy powstał i że tam jest, skoro na początku byli raczej prymitywni?) i naliczyli 21 tysięcy lat. Bo 20 kilo to za mało na takie zmiany ewolucyjne i wypiętrzenie Gór Śródziemnych. W sumie, na wypiętrzenie takich gór to i 80 mega może nie wystarczyć.

I że w procesie piętrzenia uchował się budynek? Nieeee, nie uwierzę.

Wielbłądzi ludzie bardzo się zmienili, wyglądają inaczej, hodują inne zwierzęta, ale nadal mierzą odległości w metrach i znają pojęcie maku. Hmmm.

Nie potrafią zestrzelić Całunu, ale wykryli, że drobny kawałek powierzchni Marsa się rozgrzał?

Życie na Ziemi kwitnie i marznie, a ludzie z kolejnych sarkofagów dochodzili do wniosku, że kolebka nie nadaje się do zamieszkania?

Samoewolucja robotów też podejrzana, ale tu już można machnąć ręką.

Tytuł któregoś z rozdziałów w połączeniu z wydarzeniami sugeruje, że Yellowstone ktoś przeniósł do Wenezueli.

Parasol przypominał gargantuiczne orgiami

Freudowska literówka? ;-)

Babska logika rządzi!

Cześć @finkla. Spieszę z przedstawieniem mojego punktu widzenia :) Między zaśnięciem a wybudzeniem Sarkofagu 32 minęło 78 milionów lat. Czy to mało czasu na narodziny cywilizacji? Moim zdaniem nie. Dinozaury stąpały po Ziemi 69 milionów lat temu. Skąd więc te 21 tysiącleci w areńskim kalendarzu? Tak sobie policzyli. Wg. kalendarza żydowskiego świat powstał 5700 lat temu, choć wszystkie niezbite dowody mówią inaczej. Co do używania metrów? Oczywiście areni nie stosują jednostek układu SI ale z poprzedniego opowiadania (Klątwa Imetheru) wiem, że wprowadzanie własnych definicji odległości bardziej zaciemnia sytuację niż dodaje klimatu. Odszedłem od tego tym razem. Pierwsze Sarkofagi budziły się po tysiącleciach, tu zaś minęły miliony. Załóżmy, że Ziemia wciąż była skaszaniona i woleli zaczekać. Na schron zachowany pośród gór przymknij oko ;) Do Wenezueli dociera chmura pyłów znad erupcji. Może trochę dodałem mocy temu superwulkanowi ale jak sobie spojrzysz na prognozowane zasięgi zniszczenia nałożone na mapę Ameryki Płn. to dają one do myślenia. Co do gargantuicznych orgi – głodnemu… Pozdrawiam.

80 milionów lat na pewno wystarczy na cywilizację i ewolucję, to te 21 tysięcy mnie zmyliło. Ale z kolei – czy całun tyle wytrzyma? Nie podziurawiły go jakieś kamyki?

Babska logika rządzi!

Mimo to warzyła niewyobrażalne 28 milionów ton, przez co budowano ją na ziemskiej orbicie. ← ważyła

Jak widać, czytałem. Ciekawy pomysł, zajmujący mimo długości tekstu, nie pozwalający się nudzić. Ciekawe, jaki będzie dalszy ciąg. Poczekam i przeczytam, gdy napiszesz. :)

 

Cześć!

 

Przeczytałem i muszę powiedzieć, że pomysł bardzo mi się spodobał.

Komentarz niebawem.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć!

 

Świetny i całkiem nieźle przemyślany pomysł. Wykonanie pozostawia nieco do życzenia, ale inne aspekty nadrabiają zdecydowanie. Skala czasowa robi wrażenie, ale udźwignąłeś to i pokazałeś z na tyle wielu pkt. widzenia, że nie nudziło. Dialogi miejscami rozwleczone, tu można by nieco ugrać, by całość zyskała na dynamice. Bohaterów dużo (ale że nazwiska się powtarzają, to idzie nadążyć) i trochę brakowało mi „głównego”, bo do tej roli najbardziej aspiruje Artefakt, który bohaterem nie jest. Śledziłem z ciekawością, ale brakowało kogoś, o kogo mógłbym się martwić, komu kibicować (tak osobowo).

Kwestie techniczne i fizyka zjawisk trochę trzeszczą: punkt L1 nie jest stabilny, zakładając pokazaną skalę czasową, kwestia wykonalności zasłony to już trochę czary, a nie technika, o kwestiach wymiany ciepła czy ciśnienia promieniowania nie wspominając.

Błona 0.05 m gruba, w kształcie sfery o średnicy 1,750,000 m. Hmm… Masz jakiś pomysł, jak nadać jej kształt kuli (nadmuchać?)? Ale ok, gęstość materiału (średnio) 58 g/m3. Hmm… Już trochę czary, jeśli to ma przenosić obciążenia, a chyba ma. Nawet zakładając grafen, jak napisałeś. Struktura makro nie będzie miała własności jednej warstwy atomów (gdyby to tak dla metali działało…) Czepiam się, bo nieco to opisałeś (stawiając nawet na konkretne liczby), a w szczególe zgrzyta (warto takie tematy pokazywać bardziej ogólnie imho, albo oszacować i przekminić, by było spójnie).

Niezły tekścik, sporo przyjemności z czytania, z radością doklikam bibliotekę jak poprawisz wskazane wyżej (post reg przykładowo) potknięcia.

 

Z kwestii edycyjnych jeszcze:

spowitą kłębami pary ulatniającą się z dysz wylotowych silników.

Coś tu się pomieszało, no i dysze są z definicji wylotowe.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

@Orzeł – Naprawdę niezłe mimo pewnych błędów.

@krar85 – Wybacz, ale się nie zgodzę. Widać, że nie miałeś do czynienia z silnikiem gaźnikowym, bo wiedziałbyś o dyszach na pewno nie wylotowych (już prędzej "dolotowych"). Żeglaże też mieli swoje określenie "dysza" (pomiędzy grotem a fokiem przy bajdewindzie). Ogólnie dysza występuje wszędzie tam, gdzie zmniejszenie prześwitu wymusza zwiększenie prędkości przepływającego/przelatującego "czegokolwiek".

UFFFFF !!!!!  Ale babola strzeliłem. ŻeglaRZe oczywiście. Sorry.

SPW, możesz edytować komentarze.

Babska logika rządzi!

A co ja zrobiłem ?

Sorry ! Chyba już śpię. Nie dotarło do mnie, że mogłem po prostu poprawić babola. Dzięki.

Cześć!

 

Widać, że nie miałeś do czynienia z silnikiem gaźnikowym, bo wiedziałbyś o dyszach na pewno nie wylotowych

Wybacz, ale nie rozumiem. W gaźnikach dysz bywa całkiem sporo, ale nie ma dyszy wlotowej. Jest wylotowa, z której wylatuje paliwo i gardziel, przez którą mieszanka jest zasysana (chociaż to jest w zasadzie kryza). I ja się odnoszę do silnika (bo o nim, jak rozumiem, pisze autor), nie do układu zasilania paliwem.

Żeglarze też mieli swoje określenie "dysza"

Ok, ale co to ma do rzeczy?

Ogólnie dysza występuje wszędzie tam, gdzie zmniejszenie prześwitu wymusza zwiększenie prędkości przepływającego/przelatującego "czegokolwiek".

Nie. Są dysze zbieżne jak i rozbieżne (czasem, by przyspieszyć czynnik, trzeba zrobić rozbieżną, zależy od prędkości, ściśliwości…) Klik.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Chodziło mi o to, że dysze NIE są z definicji wylotowe jak napisał krar85. Są różne.

Nowa Fantastyka