- Opowiadanie: Bletka - Ragdon cz.I

Ragdon cz.I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ragdon cz.I

Do Bardo skręcało się w lewo.

Nagle i bez ostrzeżenia przed oczami wędrowca pojawiał się las, a właściwie

ściana mgły otulającej swym gęsto wyplecionym szalem korony wysokich, ponurych drzew.

Spływała ona leniwie czarnymi prostymi pniami wbitymi w smutną ziemię po czym układała się z groźnym spokojem myśliwego obok stóp, na podobieństwo przezroczystego całunu.

Ściółka tutaj była zatruta a przez to zupełnie martwa, złożona jedynie z szarych, pokrytych wilgocią liści i połamanych gałązek, które strącone mrozem lub wiatrem rysowały swoim drzewnym ciałem dziwne wzory – lustrzane odbicia czarnych sióstr pozostawionych wysoko na drzewie.

Całość obleczona była przygniatającą ciszą szczelnie wypełniającą każdy zakątek doliny; jak mech, jak mgielna wata wypychająca gardło od środka systematycznie i bezlitośnie dusząca najcichszy dźwięk zanim zdecydowałby się w ogóle zaistnieć.

Nieforemne usta grymasu – tak widziałby dolinę ptak, gdyby postanowił udać się w swój ostatni lot nad Bardo.

Zwierzęta na szczęście świadomie nie podejmują decyzji o samounicestwieniu, funkcjonują w oparciu o instynkty, a te spełniały swoją rolę i żadne z nich nie wykluczając najbardziej dzikich i silnych nie zapuszczały się w las, wręcz trzymały się z daleka nawet od przygranicznych skał.

Niewidzialny mur wyznaczał kres doliny, niewypowiedziana w ludzkim języku siła trzymała w jej wnętrzu życie w kleszczach śmierci.

Troskliwe matki, nawet te z najodleglejszych zakątków świata przestrzegały swoje pociechy: „ Lepiej spędzić noc w zimowym lesie niż poranek w Bardo".

Ragdon pamiętała dobrze przestrogę, słyszała ją nie raz od własnej matki jako całkiem małe dziecko i drżała już wtedy od wewnątrz na dźwięk niosącego w sobie tak wiele lęku słowa.

I oto teraz stała na skraju tego lasu i patrzyła w zamyśleniu przed siebie.

Ostry, późnojesienny wiatr wydymał poły jej płaszcza i zsuwał z głowy ciepły kaptur, rozwiewając przy tym niepokorne kosmyki długich, czarnych włosów.

Lecz ta młoda, szczupła dziewczyna nie zauważała niedogodności, stała bez ruchu jakby zahipnotyzowana najbliższą przyszłością i tym, co nieuniknione.

Na jej delikatnej, dziecięcej jeszcze twarzy ogromne skupienie rzeźbiło poważne rysy tworząc ostry kontrast pomiędzy łagodnością fizjonomii a krytycznym momentem ostatecznego wyboru.

Medytowała swój własny, przedwczesny koniec – niesprawiedliwe przerwane młode życie, właściwie nie rozpoczęte na dobre. Koniec dzieciństwa.

Widziała przed sobą przyszłość -czarne drzewa niczym zakamuflowany drogowskaz kierujący do miejsca jej ostatniego spoczynku. Czuła na stopach dotyk oplatającej jej ciało groźnej i paraliżującej ładunkiem strachu mgły.

U siebie, na wsi lubiła mgielne poranki, biegała wtedy wraz z innymi dziećmi, gubiąc się i odnajdując ponownie – wyraźnie słyszała teraz w myślach echo tamtych śmiechów, wesołych słów i przepychanek.

Dziś nie było jednak w tym nic zabawnego, stojący obok niej koń – jedyny towarzysz tej dziwnej podróży, parskał coraz głośniej wypuszczając z nozdrzy kłębki ciepłej pary i odwracał łeb w przeciwnym kierunku szarpiąc boleśnie rękę, którą trzymała go za uprząż – dziewczyna wiedziała, że zwierzę tam nie wejdzie. Będą musieli się rozstać i pogodzić ze śmiercią.

-Pogodzić się ze śmiercią, czy to w ogóle jest możliwe? – myślała nie zważając na zacinającą coraz intensywniej mroźną mżawkę, która przenikała niezauważalnie przez ubranie, wsiąkała w nie i sprawiała, że stawało się coraz cięższe. – Dlaczego muszę tu wejść, jaki cel przyświecał tym, którzy formułowali Pismo Przywołania Wielkiej Uczelni? Czym kierują się tacy ludzie skazujący na śmierć innych i czy można im zaufać? Rodzice mówili, że trzeba i że powinnam wystrzegać się przy tym żalu i złości.

W jaki sposób? – zastanawiała się zdając sobie sprawę, że teraz nie może już zawrócić czy zmienić biegu przesądzonych z góry wydarzeń.

Wcale nie czuła się przygotowana na śmierć, niemniej gdyby zdecydowała się na powrót, zginęłaby zasypana śniegiem, wyczerpana i głodna.

By dotrzeć do Bardo poświęciła dwa tygodnie ciężkiej przeprawy przez późnojesienne, coraz wyższe góry i wyczerpała wszystkie zapasy, nie miała sił by pokonywać kolejne przeszkody bowiem zmęczenie dawało jej się mocno we znaki: utrudzone mięśnie odmawiały posłuszeństwa, pod powiekami czuła miliony drobnych i piekących ziarenek piasku a w głowie pulsował intensywny ból.

Czym zasłużyłam sobie na tak smutny koniec? – żal dominował mimo podejmowanych prób zrozumienia i tworzył w jej myślach obraz małej, porzuconej dziewczynki niesprawiedliwie potraktowanej przez świat, którego sile i przewadze musiała ulec nie mając żadnego wyboru ani prawa do wypowiedzenia własnych oczekiwań. Dopóki nie dotarła aż tutaj udawało jej się łudzić, że wydarzy się coś, co zmieni tory przeznaczenia, może ktoś z rodziny dogoni ją nagle , odnajdzie i powie ze śmiechem, że to był tylko taki sprawdzian, ponury żart? Albo pojawi się znienacka ktoś, kto wszystko jej wytłumaczy, wyjaśni niedopowiedzenia i odkryje tajemnice, pomoże zrozumieć całość sytuacji.

Nic takiego się nie wydarzyło i niestety w chwili obecnej konfrontowała własne oczekiwania ze smutną rzeczywistością, która rozciągała przez nią bezczelnie swoje przerażające cielsko w postaci Bardo.

Do tego nadszedł już czas by uwolnić i pożegnać jedynego współtowarzysza podróży.

Wiedziała, że gdy wyprostuje zaciśniętą dłoń i wypuści łączącą ich uprząż, koń ucieknie spłoszony martwością Bardo i zginie wkrótce rozszarpany przez wilki, przerażony i samotny.

A ja umrę w tym lesie – myślała Ragdon i przedłużała moment rozstania.

Odwrotu nie było.

Gdyby teraz stchórzyła na widok własnego przeznaczenia, zeszła z nakazanej drogi i wróciła pokonana do domu, cała rodzina musiałaby do końca swych dni żyć z piętnem tej hańby.

Na jej wątłe, czternastoletnie ramiona złożony został ogromny ciężar odpowiedzialności i trudny do udźwignięcia tym bardziej, że nikt jej do takiej roli nie przygotował.

Do tej pory żyła w złudzeniu spokojnej przyszłości wypełnionej obowiązkami, które przejmie po matce; złudzeniu kolejności spraw właściwych jej osadzie, rytmu pokoleń, pór roku.

Wszystko było przewidywalne i zaplanowane, latem szykowano się do zimy – zimą – mówiono o wiośnie.

Starzy ludzie umierali a młodzi zaczynali cieszyć życiem, mężczyźni polowali a kobiety w trudzie dnia codziennego nadawały sens ich pracom: szyły, gotowały, rodziły dzieci i wspierały w chorobie.

Do tej pory.

Do tego feralnego dnia, w którym rodzice otrzymali list, dziwne pismo z granatową, lakową pieczęcią w kształcie kruka z rozłożonymi w locie skrzydłami. Nigdy nie poznała jego treści, rodzice bowiem od razu zwołali Radę Starszyzny, na którą wstęp mięli tylko jej zaprzysiężeni członkowie.

Najpierw długo szeptano, później zza zamkniętych, drewnianych drzwi Izby Narad dawały się słyszeć coraz głośniejsze, protestujące słowa jej ojca, które koniec końców samotne, ucichły pod naporem pozostałych.

Rada Starszych opuściła salę w milczeniu unikając wzroku Ragdon i jej matki stojących przed drzwiami i patrzących pytająco w twarze wychodzących osób, jak gdyby starały się wyczytać z nich własną przyszłość.

Żaden z tych silnych i mądrych ludzi nie miał jednak odwagi oznajmić matce, że musi wysłać własne dziecko na pewną śmierć – to bowiem oznaczała dla czternastoletniej dziewczynki samotna wyprawa późną jesienią w wysokie góry.

Nie mogła przypomnieć sobie słów, jakich użył jej ojciec do przekazania tej strasznej informacji.

Może nie powiedział nic?

Może tylko pokiwał w niemocy głową i spuścił wzrok, a pozostałą część tego wspomnienia zagłuszył płacz matki?

Płacz matki – czy tyle po mnie pozostanie? – myślała Ragdon i powoli rozluźniła dłoń. Koń, który poczuł wreszcie wolność stanął na dwóch tylnych nogach, odwrócił się i pobiegł szybko w przeciwną stronę, jak najdalej od przeklętego miejsca a kiedy ucichł tętent jego kopyt wszystko pogrążyło się w ciszy.

Dziewczyna odetchnęła głęboko i rozejrzała się wokół – jakby ta nagła cisza otrzeźwiła ją i zmusiła do działania.

Naciągnęła kaptur na głowę, ścisnęła mocniej pas i sprawdziła wiązania w podróżnym, skórzanym worku.

Po czym weszła do lasu.

 

 

Nie przeżyje tego– mówiła Pani Ankana do starego Kustuka przemierzając z widocznym zdenerwowaniem ogromną komnatę wypełnioną zmierzchem, przez który próbował nieśmiało przebijać się słaby, dopiero co rozpalany w kominku ogień.

Jego blask rozświetlał kawałek kamiennej podłogi i nogi ogromnego fotela kryjącego w swym przepastnym wnętrzu majestatyczną postać Mistrza.

Żylasta, sucha dłoń spoczywała spokojnie na drewnianym oparciu zakończonym wyrzeźbioną kunsztownie postacią ptaka – kruka z rozłożonymi skrzydłami– a wskazujący palec widocznej w blasku światła ręki głaskał w zamyśleniu jego wypolerowaną dotykiem główkę.

Echo słów kobiety uniosło się do góry i zdawać by się mogło – zastygło wysoko ponad głowami, jak gdyby zdziwione, że nie zastało tam sklepienia, o które mogłoby się odbić.

Siwy starzec stęknął ciężko i wysunął się z przepastnego fotela, zgiął nieco plecy i sięgnął dłonią obok kominka po kolejny kawałek drzewa, który ułożył pedantycznie na pozostałych, objętych płomieniami gałęziach.

Nie podzielał zdania Ankany.

Uważał, że na tym poziomie zrozumienia Nauk nauczycielka jej stopnia nie powinna poddawać się wpływowi tak głębokich emocji.

Nie przeżyje – mruknął po chwili, kiedy już usadowił się na powrót wygodnie. – Każdy nasz uczeń ma swoją historię Ankano. Niektóre z nich ,masz rację – kończą się tragicznie. Są to jednak nasi ( tu położył nacisk na słowo: nasi) uczniowie, którzy muszą potrafić walczyć z trudnościami i nie mogą docierać tutaj bez poczucia poświęcenia czegoś oraz ogromnych wyrzeczeń.

Czyż nie jest wystarczającym wyrzeczeniem zostawienie najbliższych, świata, który się dotąd tylko znało? – Ankana nie przestawała chodzić nerwowym krokiem, wszystkie palce jej dłoni zaciskały się to znów opadały bezwiednie jak gdyby żyły samodzielnie własnym rytmem bez wiedzy ich właścicielki. -Czyż nie jest wyrzeczeniem zgoda na własną śmierć i poddanie się woli losu? Dlaczego nie chcesz Mistrzu zgodzić się na małą pomoc, podanie niewielkiego znaku – nadziei, że jest coś na końcu i że ma to wszystko sens?

Bo wtedy bez sensu byłoby przyjmowanie wybranych! – Starzec widocznie zdenerwował się już narzekaniami kobiety bo poruszył się niespokojnie w fotelu i sięgnął po oparty o jego brzeg ogromny, sękaty kostur zakończony kryształową kulą oplecioną rzeźbionymi drewnianymi dłońmi – Równie dobrze moglibyśmy otworzyć szeroko bramy i przyjąć na nauki wszystkich zabłąkanych w okolicy pastuszków! Ona musi przejść próbę śmierci, jeśli chce zacząć żyć! Wiesz o tym dobrze moja Pani i proszę, nie powtarzajmy tej sceny po raz kolejny. Powiedziałem – Mistrz stuknął lekko kosturem o posadzkę i po chwili w powietrzu dał się odczuć miły zapach cynamonu.

Ten gest zatrzymał Ankanę, która rozejrzała się wokół jakby zdziwiona tym, co się wokół niej dzieje i zdała sobie sprawę, że przesadziła, że dała się ponieść niepotrzebnym emocjom.

Ukłoniła się nisko i oddaliła szybko z komnaty Mistrza a wstyd palił purpurą jej piękną twarz.

Gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, znalazła się w ciemnym tunelu długiego korytarza o łukowatym sklepieniu, który wił się niczym wąż przecinający wnętrzności Uczelni.

Ściany jego porastały dziwne kolonie roślinek czy też może mikroskopijnych stworzeń w kolorze bladoniebieskim, które reagując na najmniejszy ruch rozświetlały się od wewnątrz żywym blaskiem i dawały wrażenie poruszającej się kuli światła, otulającej przemierzających korytarz.

I właśnie taka kula niebieskiej poświaty wyłoniła się zza zakrętu a w jej środku poruszał się bezszelestnie Irg, najbardziej zaufany, osobisty służący Wielkiego Mistrza.

Jego wygląd u nieprzyzwyczajonych do osobliwych widoków ludzi zawsze wzbudzał zdziwienie a nawet i przerażenie,chociaż przy bliższym poznaniu, jeśli o takim można by w ogóle mówić w przypadku Irgów okazywali się zupełnie wyciszonymi wręcz autystycznymi istotami dbającymi wyłącznie o prawidłowe wykonywanie swoich obowiązków. Cechą tego gatunku był spokój i dyskrecja, niewielu znano ludzi, którym dane było słyszeć ich głos.

Irgów było niewielu, nikt nie znał miejsca ich pochodzenia, nie spotkano się również z osobnikiem młodym lub innej płci.

Mędrcy podejrzewali, że są to uśpione prastare istoty, które kiedyś obudzą się by opowiedzieć o dawnych czasach, nie zajmowano się nimi jednak specjalnie dopóki nie byli potrzebni, wyglądali bowiem i zachowywali się tak osobliwie, że nie kwapiono się do szerszego upubliczniania ich bytowania. Istnieli więc sobie nie niepokojeni na obrzeżach społeczeństw, dyskretnie i cicho -

to dzięki trzem odnóżom porośniętym miękkim futerkiem poruszali się bezgłośnie a ich zapach był niewyczuwalny dla zwierząt.

Nigdy nie zadawali pytań, nie skarżyli się i żyli jakby w innym wymiarze tutaj pozostawiwszy wyłącznie swoje dziwne ciała – prawdę mówiąc można by założyć, że ich zachowanie do złudzenia przypominało reakcje lunatyków – senne kroki, półprzymknięte powieki i spojrzenie niewidzące a jednak wpatrzone w rozmówcę.

Od pasa w górę mogli by nawet przypominać ludzi, gdyby nie szpiczaste uszy i zielonkawy odcień skóry. Ich błyszczące, błękitne oczy były puste i pozbawione źrenic a twarze mięli pociągłe i zastygłe w smutnym wyrazie.

Ankana zajęta rozmyślaniem nad swoim wybuchem patrzyła równie smutno na zbliżającego się służącego i w milczeniu przyjęła od niego drewnianą czarkę wypełnioną parującym naparem.

Irg oddalił się zabierając ze sobą poświatę i Nauczycielka ponownie weszła do Komnaty Mistrza.

Ogień w rzeźbionym misternie komiku płonął imponującym płomieniem i wypełniał swym ciepłym blaskiem całą komnatę, która w jego świetle wydawała się przytulna i piękna.

Ogromne okno zajmujące jedną ze ścian zasnute było mrokiem i stukającym w nie z coraz większą siłą deszczem. Wiatr wył swe najdziksze arie i uderzał z impetem o ściany ale tu, w środku było ciepło, jasno i bezpiecznie.

Stare księgi w potężnych gablotach ciągnących się przez całą długość pozostałych ścian wypełniały pokój od podłogi aż po zanikający w ciemności sufit,niektóre leżały otwarte w połowie, zaznaczone piórem, resztę stanowiły półki z flakonikami, buteleczkami, woreczkami i suszącymi się ziołami.

To była właśnie Komnata Mistrza, miejsce podejmowania najwyższych decyzji, takich, od których wyżej nie można się było odwołać.

Przepraszam Mistrzu – powiedziała cicho Ankana podając starcowi jego codzienny lek – postaram się zmienić swoje nastawienie, wiem, że jest to kwestia zaufania do Uczelni i nie powinnam mieć wątpliwości.

Dobrze dziecko – odpowiedział równie cicho starzec, jakby szeptem podkreślał powagę sytuacji.

Zdawał sobie sprawę z brutalności metody rekrutacji.

Sam ledwo zdołał ją przeżyć i nigdy nie zapomniał lęku, jaki mu wtedy towarzyszył.

On też przeżywał drogę każdego wezwanego ucznia , śledził ją uważnie i nie raz dokonywał cudów by wrócić życie w zamarznięte, połamane czy spalone słońcem ciało.

Z biegiem lat nauczył się wykonywać swoją powinność bez oceniania postanowień Uczelni, ponieważ obserwując rozwój przybyłych uczniów widział jak doskonałymi stają się istotami i jak niezwykłe umiejętności odkrywają głęboko w swoich umysłach.

Nigdy wybór nie padał na przypadkową osobę, tego był pewien, każdy kandydat miał ogromną szansę na podjęcie nauki w murach Uczelni.

Musiał tylko wykazać się odwagą pozostawienia za sobą całego dotychczasowego życia i otwarcia się na nowe doświadczenia.

Ci, którzy nie potrafili zaufać, odciąć się od przeszłości i rozluźnić w tej trudnej wyprawie – ginęli z braku wiary we własne siły, w poczuciu niespełnienia, porzucenia i rozpaczy.

Tak naprawdę Uczelnia wskazywała swoim przywołaniem jedynie kierunek, w którym można się udać, cała reszta zależała od siły i woli kandydata.

Obecna, ostatnia przed czasem zimowym dziewczyna zmierzała właśnie w kierunku końcowego postoju Uczelni.

Weszła już do Bardo, więc teraz można tylko poczekać aż nastanie noc i wszystko się wyjaśni.

Nic nie da zamartwianie się droga Pani, nie pomożesz jej własnymi obawami, możesz jedynie zaszkodzić – powiedział nagle Kustuk przerywając ciszę.

Wybacz Mistrzu, rozumiem wszystkie procesy a mimo to, w trakcie każdego nowego przybycia daję ponosić się obawom, martwię się o nią, chcę żeby jej się udało.

Mówisz : rozumiem, martwię, chcę. Mówisz o sobie moja droga. Tymczasem jej nie pomogą tak egoistyczne myśli, skup się na dodawaniu jej sił, życzeniu powodzenia, dobrze wiesz, że tą próbę musi przejść sama, każda pomoc tylko osłabi jej wiarę we własne możliwości.

Tak – Ankana skinęła głową i zamilkła. Dobrze rozumiała głęboki sens tych słów i przyznawała im rację.

Kustuk tymczasem skończył sączyć napar, odstawił pustą czarkę na podłogę i przysunął się do ognia.

Przez chwilę wpatrywał się weń w milczeniu, żywe płomienie wyginały się i zmieniały barwy, tańczyły własny taniec samounicestwienia.

Chwilę trwało zanim Mistrz nawiązał kontakt z tą energią.

Powoli wyciągnął przed siebie dłoń i przyłożył palce w centrum ognia.

Płomienie zasyczały, wygięły się łukowato i zaczęły rozstępować na boki, wijąc się i skręcając utworzyły kształt żywej mandali, kwiecistej i poruszającej się.

W jej centrum, w miejscu gdzie Kustuk trzymał dłoń pojawiło się światełko, na początku lekkie i niewyraźne nabierało kolorów i kształtów, wewnątrz widać było coraz wyraźniej drobną postać idącą przez las.

Teraz gdy obraz nabrał ostrości z całą pewnością można było stwierdzić, że jest to dziewczyna. Młoda, śmiertelnie wystraszona dziewczyna poruszająca się niepewnie i lękliwie ale idąca do przodu.

Tak, była to Ragdon i jeszcze żyła wbrew wszelkim zapowiedziom troskliwych matek świata.

Minęło już kilka godzin odkąd weszła do Bardo.

Przez cały ten czas szła nie oglądając się za siebie, ze ściśniętym gardłem i skamieniałymi ze strachu nogami.

W każdej kolejnej sekundzie oczekiwała ataku, śmiertelnego ciosu znikąd lub przynajmniej zasadzki.

Takiego uczucia doznawało się w Bardo w każdej chwili – mocnego przeświadczenia bycia śledzonym i obserwowanym pomimo oczywistej martwości miejsca.

Milcząca cisza przerażała swoją pewnością istnienia, czarne, mokre drzewa nie były przyjazne i nie przynosiły oczom ukojenia.

Przeciwnie Ragdon starała się w miarę możliwości nie dotykać żadnego z nich bo wyglądały jakby sączyły z siebie truciznę ukrytą głęboko pod ziemią gdzie przecież sięgały swoimi morderczymi korzeniami.

Kto wie co kryło się pod ściółką?

Wolała sobie tego nie wyobrażać, starała się nadawać swoim myślom inne tory, ale żadne najmilsze nawet wspomnienie nie było w stanie sprawić, by poczuła się lepiej.

Myślała tylko o tym, że za chwilę umrze i świadomość nieuchronności tej chwili zacierała wszelkie możliwe pozytywne rozwiązania czy podjęcie próby zmiany nastawienia.

Stan taki trwał już ładne kilka godzin i Ragdon była nim wyczerpana,

to miejsce generowało same lęki.

W pewnym momencie ze zdziwieniem spostrzegła mały płatek śniegu i nawet początkowo wydawało jej się, że ma halucynacje, ale to była prawda: zaczęło prószyć.

Ta nagła zmiana pogody skutecznie wytrąciła ją z ponurych rozmyślań i napięcia – teraz słyszała wyraźnie swój własny , szybki oddech i mocne uderzenia serca, a do jej uszu dotarł dźwięk szeleszczących pod stopami liści.

A śnieg padał coraz gęstszy aż wreszcie przestała widzieć dalej niż na wyciągnięcie własnej dłoni.

Wtedy zaczęła rozważać poddanie się. – Położę się na ziemi i zasnę.

Będzie to proste i chyba nie ma potrzeby dłużej tego ciągnąć, nigdzie stąd nie wyjdę i nie przeżyję tej nocy – myślała.

Zmęczenie wielodniowej podróży również zaczynało dawać o sobie znać brakiem siły i woli do wykonania następnego trudnego kroku.

Poczuła coś mokrego na twarzy – łzy? – zdziwiła się, skąd łzy? Czy to ja płaczę czy ten martwy świat?

Czuła, że myśli zaczynają plątać się jej w głowie i tworzyć ze zmęczenia początki snów.

Nagle zatrzymała się.

O mało co nie zderzyła się z drzwiami.

Stała przez chwilę nieruchomo zdziwiona pozwalając by śnieg opadał miękko na jej głowę i ramiona tworząc coraz grubszą warstwę białego, lekkiego puchu.

– Drzwi? Jak to: drzwi? – to zdarzenie złamało tok myślenia i wniosło weń ekscytację i zainteresowanie.

Zapomniała na moment o wszystkim – o śmierci, niebezpieczeństwie i zmęczeniu – świat wokół zniknął a w jego centrum pozostały tylko drzwi – stare, drewniane drzwi zawieszone na zardzewiałych zawiasach stojące wewnątrz narastającej śnieżycy w martwym świecie. Cóż za ironia.

Odruchowo wyciągnęła przed siebie zmarzniętą dłoń i pchnęła je lekko nie zastanawiając się nad tym co robi – ileż to razy przecież otwierała drzwi?

Do domu, do kuchni, do pokoju, do stodoły, do sąsiada, do mamy…

Drzwi zaskrzypiały nieprzyjemnie i otworzyły się ukazując przed sobą ciemne wnętrze pachnące spróchniałym drewnem i starym sianem.

Weszła do środka i rozejrzała się. Nie było tu nic poza leżącą w mroku stertą wyschniętej trawy, wilgocią i zimnem.

Zamknęła drzwi za sobą i usiadła.

Mamo – wyszeptała w przestrzeń czując jak spływa z niej całe zmęczenie, strach i niewygody podróży.

Chyba dotarłam do celu, pomyślała, nie będzie więc tak tragicznie. Umrę sobie tutaj z zimna i nikt nie dowie się gdzie zginęłam.

Wbrew wcześniejszemu napięciu jakie przynosiła taka świadomość teraz ta myśl przyniosła jej ulgę i sprawiła, że przestała się bać. Zmęczenie wzięło górę nad strachem.

Zrozumiała, że w Bardo nie ma nic żywego, nic więc nie może jej zaszkodzić.

Miejsce to po prostu jest zwyczajnym miejscem spokojnego umierania a ludzie się go boją, ponieważ boją się śmierci.

Och gdyby mogła stąd wyjść i opowiedzieć im o tym, powiedziała by, że to nie jest nic strasznego, że po prostu musimy w takim momencie zostać sami ze sobą i pozwolić sobie na odejście, że nie ma wyjścia.

Bardo służyło więc do zrozumienia.

Uśmiechnęła się do siebie, ciekawe jak wiele istot wpadło tu wcześniej na ten sam uspokajający wniosek?

Zachęcona odkryciem przeniosła siano na środek pomieszczenia, położyła plecak pod głowę i spokojna, pogodzona z losem zasnęła w oczekiwaniu na koniec.

Była tak zmęczona, że po bardzo krótkiej chwili spała już głębokim snem.

 

 

 

 

 

Śniło jej się, że się obudziła.

Leżała na twardej pryczy przymocowanej do ściany za pomocą dwóch poprzecieranych sznurów w małym obskurnym pokoiku bez światła. Pachniało wilgocią i starością.

Ściany były ciemne i brudne a gdzieniegdzie widać było dziury odkrywające kolejne warstwy czarnej, chropowatej powierzchni.

Naprzeciw pryczy stał mały, koślawy stolik przy którym siedziała korpulentna kobieta i pisała coś na kawałku papieru w żółtym, nikłym kole blasku dogasającej świeczki.

Leż, nie wstawaj, powinnaś odpoczywać, zmęczyłaś się – powiedziała do niej nie podnosząc wzroku i nie odrywając się nawet na moment od swojej widocznie ważnej czynności.

Gdzie ja jestem?– spytała Ragdon rozglądając się wokół ze zdziwieniem.

Odpoczywaj, nie wstawaj, musisz dojść do siebie – powtórzyła kobieta głosem pozbawionym jakiejkolwiek emocjonalnej intonacji, coś jakby czytała regulamin. Po chwili bez słowa wstała i wyszła z pokoju.

Ragdon próbowała opuścić nogi i podnieść ciało ale powalił ją z powrotem na łóżko rozdzierający ból pleców, jak gdyby coś próbowało od środka wyrwać jej wnętrzności.

Krzyknęła przerażona i przestała wykonywać jakiekolwiek ruchy z obawy przed ponownym atakiem.

Leżała tak pewien czas bez ruchu i próbowała zrozumieć, gdzie jest i co się stało, ale ze zdumieniem odkryła, że nie pamięta niczego. W jej umyśle ziała ogromna czarna dziura, w której nic ni było ani nie powstawało.

– Chyba miałam jakiś wypadek, coś się stało – myślała nic nie rozumiejąc i wpatrując się bezmyślnie w przeciwległą ścianę, tylko to mogła zrobić, leżeć bez ruchu jak zranione zwierzątko i czekać na rozwiązanie, które prędzej czy później przecież musi się wydarzyć.

Po jakimś czasie zauważyła, że ciemność zaczyna się delikatnie rozświetlać jakby słoneczny blask próbował nieśmiało rozproszyć mrok panujący w pokoju. Ryzykując ból odwróciła powoli głowę i ujrzała nad sobą małe, zakratowane okienko.

Zachęcona brakiem kolejnego uderzenia boleści delikatnie podniosła się i usiadła.

Nic się nie stało. Westchnęła z ulgą.

Za okienkiem wschodziło słońce i wlewało się coraz intensywniej do pokoju swoją żywą, hipnotyzującą czerwienią, w której przeplatały się wszystkie ciepłe kolory tego świata, obejmowały i przytulały tworząc kolejne, nowe odcienie.

Bez słów jednoczyły się w świetlistej, radosnej przestrzeni. Niosły ze sobą informację o miłości i bezpiecznym miejscu, wlewały się przez ten mały otwór w ścianie niczym ogromna, niepowstrzymana dzika rzeka.

Ból przyszedł nagle i i bez ostrzeżenia, ale tym razem nie powalił Ragdon na łóżko, wzdrygnęła się tylko jakby na nieprzyjemny dotyk obcego człowieka, wyrywający z głębokiego zamyślenia.

Siedziała nadal wpatrzona w światło, które wypełniło już wszystko wokół i miała wrażenie, że sama jest światłem i tańczy wśród pogodnych barw, stając się w każdym momencie czymś innym.

Skóra na jej plecach zaczęła pękać i krwawić.

Tortura jakiej przy tym doświadczała była ogromna, ból wyrywał z jej ciała coś, co chciało wydostać się na zewnątrz, a ona czuła jego każdą najmniejszą cząstkę.

Była jednocześnie światłem i bólem, oddzielała te doznania od siebie bo jedno nie było godne drugiego. Przebywała w dwóch miejscach naraz i przez ułamek sekundy przeszło jej przez myśl, że umarła,cierpiała zachwycając się światłem.

Czuła coraz większe gniecenie, ucisk i wyrywanie aż do granicy przytomności – i nagle światło skurczyło się do rozmiarów pyłku kurzu i znikło a z pleców wykluły się z cichym mlaśnięciem dwa skrzydła.

Krzyknęła i upadła opuszczona przez siłę blasku.

Teraz zostało już samo cierpienie jednak ból wyraźnie ustępował, malał z minuty na minutę i odchodził zostawiwszy po sobie niesamowite znamię.

Z pleców Ragdon wystawały teraz dwa skrzydła, jeszcze mokre, brudne od krwi i śluzu, ale skrzydła.

Do pokoju ponownie weszła kobieta i postawiła na biurku nową zapaloną świecę po czym podeszła do leżącej dziewczyny.

Usiadła obok i delikatnie by swoim ruchem nie sprawić jej bólu sięgnęła pod łóżko wyciągając spod niego wiklinowy koszyk.

W koszyku leżały ładnie poskładane, czyste kawałki płótna i buteleczki z różnokolorowymi płynami, kobieta sięgnęła po jeden z nich i nasączyła nim materiał a potem powoli zaczęła przemywać delikatne skrzydła, kolejne piórka osobno i troskliwie.

Ragdon z każdym oddechem czuła jak wracają jej siły i dziękowała w myślach tej dobrej kobiecie, która sprawiała jej ulgę.

Długo to trwało i w końcu usnęła a kiedy się obudziła poznała, że wciąż znajduje się w tym samym miejscu.

Usiadła na łóżku i szybko dotknęła swoich pleców. Były tam.

Postanowiła rozejrzeć się w tym dziwnym świecie, gdzie przybyszom wyrastają skrzydła, spodziewała się kolejnego ataku bólu, dlatego poleżała jeszcze przez moment i usiadła szybko, gwałtownie opuszczając stopy na ziemię. Nic się nie stało, ból nie nadszedł.

Zachęcona tą zmianą podeszła do drzwi i zaczęła otwierać je z wielkim trudem walcząc o każdy kolejny milimetr ich rozwarcia, co było bardzo dziwne zważywszy na fakt, iż były one wykonane ze starych zbutwiałych desek pokrytych odpryskującą ciemnobrązową farbą i nie sprawiały wrażenia solidnych. Strasznie ją zmęczyła ta czynność ale nie poddała się, zacisnęła mocniej zęby i włożyła w to wszystkie pozostałe jej siły. Po pewnym, długim jak się wydawało czasie zmagań z oporną materią udało jej się uchylić drzwi na tyle, by mogła się przez nie przecisnąć na zewnątrz.

Kiedy tylko znalazła się po drugiej stronie, drzwi zatrzasnęły się z hukiem a jej oczy zostały oślepione nagłym blaskiem sterylnej bieli korytarza, w którym się znalazła.

Wszystko było tu idealnie białe i oświetlone miękkim, jasnym światłem niewiadomego pochodzenia.

Ściany tworzyły ze sklepieniem jedną bryłę i były gładkie jak lustro a drzwi znikły.

Po prawej jej stronie znajdowało się coś na kształt długiej ławy do siedzenia i Ragdon opadła na nią zdziwiona. – Co się stało, gdzie ja jestem? Pytała samą siebie zdumiona tak ostrą zmianą.

Korytarzem szedł dziwny starzec w białym ubraniu.

Jego siwa, długa broda trzęsła się w rytmie kroków, które wykonywał na trzech zielonych odnóżach porośniętych gęsto wypustkami w takim samym kolorze.

Patrzył wprost na nią, przenikliwym, czytającym wszystko dziwnym wzrokiem, tak, że poczuła się przezroczysta.

Skamieniała sparaliżowana spojrzeniem, nie była w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

Starzec zbliżył się do niej na odległość wyciągniętej ręki i przez chwilę nie mówił nic, patrzył tylko a ona czuła, że jest na granicy utraty przytomności.

Wreszcie przestał, jakby przeczytał sobie już wszystko co chciał wiedzieć i zapytał nie otwierając ust:

Co ty tutaj robisz?

Ragdon wyprostowała się. Och, gdybym wiedziała co tu robię…pomyślała rozglądając się bezradnie wokół. Postanowiła wypowiedzieć się wprost zebrała szybko myśli i powiedziała:

Chcę wyjść, nie możecie mnie tutaj zatrzymać, to nie jest mój świat.

Wyjść? Stąd? – zdumiał się starzec nie zmieniając wyrazu twarzy – za trzy dni od dziś będziesz czuła się tu jak u siebie, zapomnisz o wszystkim co było do tej pory i będziesz szczęśliwa, zaufaj mi. Odpocznij teraz ale zanim wrócisz do łóżka opowiedz mi w jaki sposób udało ci się wyjść z pokoju?

Ragdon nie odpowiedziała na zadane pytanie. Poczuła złość i gniew zaczął wypełniać jej słowa:

Nie, nie wrócę do tego pokoju, nie możecie mnie tu zatrzymać! Nie chcę czekać trzy dni! Nie chcę nic robić, nie możecie ! Nie wolno!- Ragdon czuła, że traci panowanie nad sobą, denerwował ją ten potwór, jego spokój i ta dziwna biel wokół. Po co pytał co tu robi, skoro dobrze wie, oszust! Była tak zdenerwowana, że zaczęła tupać nogą i wymachiwać rękoma. Kątem oka spostrzegła też, że na końcu korytarza znajduje się już „jej" opiekunka i że biegnie w ich stronę z wyrazem przerażenia na twarzy.

Więc chcesz wyjść tak? – Starzec zbliżył swoją pomarszczoną twarz do niej i przyglądał się jej badawczo, tym razem spojrzenie to było miłe i nie paraliżowało jej ruchów.

Tak! Chyba powiedziałam to wyraźnie! – nie zamierzała bawić się z nimi w uprzejmości. W tym momencie kobieta – opiekunka podbiegła do nich zdyszana, na jej pulchnych policzkach wystąpiły rumieńce i miała zażenowany wyraz twarzy.

Nie wiem jak to się stało…– zaczęła, ale starzec przerwał jej ruchem dłoni nawet na nią nie patrząc. Zamilkła spuściwszy wzrok. Widocznie jej zadaniem było pilnowanie by podopieczna nie opuściła pokoju.

Dobrze więc, powiedział starzec do Ragdon – możesz stąd wyjść – sięgnął ręką wgłąb swojego szerokiego rękawa i wyjął z niego księgę oprawioną w białą skórę ozdobioną złotą, misternie wyrzeźbioną klamrą zapięcia na wierzchu.

Pod jednym warunkiem – powiedział wręczając jej przedmiot.

Jakim? – Ragdon czuła, że teraz właśnie wszystko się wyjaśni i z przerażenia zaschło jej w ustach. Nie mogła przełknąć śliny.

Będziesz musiała to zapisać – starzec odpiął klamrę i przewrócił kartkami księgi. Były białe. Były puste. Podał jej podarunek.

Ragdon wzięła książkę do ręki i zacisnęła mocno powieki, z bezsilności i żalu.

Kolejny absurd, kolejna niewiadoma, co za straszny sen, czy to w ogóle jest sen? Postanowiła się uspokoić i spróbować się z stąd wydostać za wszelką cenę. Coś wymyśli, znajdzie sposób.

Wzięła kilka głębszych oddechów i otworzyła oczy zdecydowana wdrożyć swój plan w życie.

Ku własnemu zdumieniu ujrzała nad sobą piękną twarz pochylającej się kobiety, twarz o drobnych, wyrazistych rysach noszących w sobie jeszcze wiele śladów piękności.

Kobieta ta wpatrywała się w Ragdon z takim wyrazem oczu jaki ma lekarz szukający u nas objawów choroby.

Miała nienaturalnie intensywnie zielone źrenice, w których odbijała się teraz zdziwiona mina Ragdon.

– Nareszcie – odezwała się miłym głosem i uśmiechnęła dotykając jednocześnie chłodnym nadgarstkiem jej czoła. -Jesteś na miejscu, dotarłaś do Wielkiej Uczelni. Teraz powinnaś dalej spać by nabrać sił-Blade, spokojne oblicze i gęste miedziane włosy okalające je wokół niczym późnojesienna korona odlana ze słonecznej pogody sprawiły, że kobieta wydała się dziewczynie kolejną halucynacją.

Nie! – krzyknęła wystraszona Ragdon i poderwała się z łóżka. Wyskoczyła z niego błyskawicznie wyplątując się z pościeli jak z kokonu i stanęła na podłodze boso, odziana jedynie w cudaczną, białą koszulę z przaśnego płótna. Cała senność odeszła jak gdyby ktoś wylał jej na głowę kubeł zimnej wody.

Nie miała ochoty przeżywać tego samego po raz kolejny, rozglądała się wokół przerażona i ze zdziwieniem rejestrowała wzrokiem kolejne elementy nie pasujące do poprzedniej układanki. Dłonią gładziła się po swoich plecach wyczuwając pod płótnem koszuli gładką skórę łopatki, skrzydła znikły.

Ale ona gotowa była walczyć, gryźć, drapać i kopać – zrobić cokolwiek byle nie dać się ponownie zamknąć w dziwnym pokoju i doznawać tak wielu cierpień. Mijały sekundy ale nic się nie wydarzyło. To trochę otrzeźwiło jej spojrzenie. Komnata, w której obudziła się tym razem była przestronna, wysoka i rozświetlona blaskiem ognia strzelającego głośno słupkami tańczących iskier ze spalających się drew.

Dokładnie na środku stało imponujące łoże, z którego przed chwilą wyskoczyła, a które wyrzeźbione z nieznanego jej drewna o czerwonym odcieniu w niczym nie przypominało poprzedniej niewygodnej pryczy.

Ogromne okna zamknięte w kleszczach potężnych drewnianych ram zajmowały całą przeciwległą ścianę, od podłogi aż po sufit i tkwiły dumnie z wyższością opierając się głośnym uderzeniom wiatru, który bryzgał falami mokrego śniegu niczym rozwścieczone morze o stromy brzeg.

Było tu ciepło, przytulnie i bezpiecznie. Nie spodziewała się tego.

Gdzie ja jestem? – Zapytała zaskoczona. Czuła się zdezorientowana. Przyłożyła dłonie do skroni jakby chciała w ten sposób uspokoić puls, który uderzał silnymi dźwiękami w czaszkę wywołując mdłości.

Dotarłaś Ragdon – Nauczycielka uśmiechała się spokojnie,

nie zmieniwszy pozycji nadal siedziała na brzegu łoża a jej ciemnozielona, prosta suknia stanowiła silny kontrast dla czystej bieli łóżka.

– Jesteśmy w Komnacie Przyjścia, która jest jednym z wielu pokoi Wielkiej Uczelni.

Wielka Uczelnia…Ragdon przypomniała sobie wszystko w jednym momencie, poszczególne obrazy wyświetliły się w jej umyśle niczym dziecięca układanka – dom, matka, list i wyprawa, potem Bardo i wyrastające skrzydła. – Książka – powiedziała patrząc na Nauczycielkę – gdzie jest moja książka?

To ty jesteś książką – odpowiedziała poważnie Nauczycielka wstając nagle i patrząc jej głęboko w oczy – pustą księgą, w której od teraz zaczniesz wypełniać białe strony własnymi słowami i napiszesz w niej całe życie tak, jak będziesz tego chciała. Możesz wszystko. Naprawić lub zepsuć, stworzyć bądź unicestwić – to będzie zależało wyłącznie od twoich uważnych wyborów, bądź więc bardzo czujna, każde słowo jest znaczące w tej opowieści. Bo jest to twoje nowe życie.

Moje życie – Ragdon poczuła, że kręci jej się w głowie. Dlaczego wszystko tak dziwnie wiruje – Myślała czując, że traci równowagę.

Nauczycielka ujęła ją opiekuńczo pod ramiona, przytuliła do siebie i pocałowała w rozpalone czoło: – Musisz teraz zasnąć, odpocząć jeszcze kilka dni, nabrać sił i wyleczyć się – idąc tu bardzo zmarzłaś i wycieńczyłaś organizm.

Ankana ułożyła Ragdon delikatnie w pościeli, okryła pościelą i przyłożyła dłoń do czoła. Dziewczyna poczuła jak pod wpływem dotyku Nauczycielki staje się spokojna i pewna, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Wszystko, co złe skończyło się i odeszło.

Zapadając w uzdrawiający, mocny sen usłyszała jeszcze jak przez mgłę:

I nie martw się, skrzydła już ci wyrosły. Drugi raz to się nie zdarza.

Koniec

Komentarze

Autorka piętrzy barokowe metafory do przesady. Proponuję poczytać porady Feliksa W. Kresa w książce "Galeria złamanych piór", tam jest cały rozdział o takich cudactwach.

Nagle i bez ostrzeżenia przed oczami wędrowca pojawiał się las,

A przepraszam bardzo, jakież to ostrzeżenie miałby wydać las, że się pojawia?...

 a właściwie ściana mgły otulającej swym gęsto wyplecionym szalem korony wysokich, ponurych drzew.

Las, a właściwie ściana mgły. A właściwie to szal, w dodatku "wypleciony". Kres miał dużo do powiedzenia na temat takiego mącenia czytelnikowi w głowie. Tworzysz obrazy, po czym zaraz je kasujesz, zastępując innymi. To coś, jakbym ja Ci opowiadała, że wczoraj w samo południe, ale właściwie to nie było takie normalne południe, bo bylo zaćmienie słońca, zobaczyłam strasznie dziwnego psa, który wygladał jak gepard z długim ogonem, ale właściwie bardziej jak krokodyl... Rozumiesz już, o co chodzi?

Spływała ona leniwie czarnymi prostymi pniami wbitymi w smutną ziemię po czym układała się z groźnym spokojem myśliwego obok stóp, na podobieństwo przezroczystego całunu.

Ja rozumiem, że chcesz tworzy literaturę piękną, a może nawet Literaturę Piękną, ale panuj nad tym, co piszesz. Mgła spywała czarnymi pniami? Pniami WBITYMI w ziemię? To las czy jakiś ostrokół? Litości.

Ściółka tutaj była zatruta a przez to zupełnie martwa, złożona jedynie z szarych, pokrytych wilgocią liści i połamanych gałązek, które strącone mrozem lub wiatrem rysowały swoim drzewnym ciałem dziwne wzory - lustrzane odbicia czarnych sióstr pozostawionych wysoko na drzewie.

To nie jest proza, to jest jakiś obłęd. Lustrzane odbicia czarnych sióstr... rysowanie drzewnym ciałem... czytelnik nie wie, czy się śmiać czy płakać. Niestety.

Całość obleczona była przygniatającą ciszą szczelnie wypełniającą każdy zakątek doliny

Jak rozumiem, w innych cichych miejscach cisza wypełnia zakątki nieszczelnie?

jak mech, jak mgielna wata wypychająca gardło od środka systematycznie i bezlitośnie dusząca najcichszy dźwięk zanim zdecydowałby się w ogóle zaistnieć.

Język rządzi Tobą zamiast Ty językiem - tworzysz (w zamierzeniu zapewne wzniosłe i poetyckie) opisy, które nie mają najmniejszego sensu. Duszenie dźwięku, ZANIM zdecydował się zaistnieć? Od kiedy to dźwięki decydują? No i jeśli ZANIM zaistniał, to przecież nie ma czego dusić.

Zwierzęta na szczęście świadomie nie podejmują decyzji o samounicestwieniu, funkcjonują w oparciu o instynkty, a te spełniały swoją rolę i żadne z nich nie wykluczając najbardziej dzikich i silnych nie zapuszczały się w las, wręcz trzymały się z daleka nawet od przygranicznych skał.

Porwana metaforyką pomieszałaś podmioty i wyszło, że instynkty nie zapuszczały się w las.

Niewidzialny mur wyznaczał kres doliny, niewypowiedziana w ludzkim języku siła trzymała w jej wnętrzu życie w kleszczach śmierci.

Szczerze mówiąc, nie wiem, co chciałaś przez to powiedzieć. Siła niewypowiedziana w języku? Życie w kleszczach śmierci? Co to właściwie znaczy, tak po polsku?

Na jej delikatnej, dziecięcej jeszcze twarzy ogromne skupienie rzeźbiło poważne rysy tworząc ostry kontrast pomiędzy łagodnością fizjonomii a krytycznym momentem ostatecznego wyboru.

Znowu bezsensowna metafora. Bohaterka na twarzy miała moment wyboru?

Medytowała swój własny, przedwczesny koniec

Po polsku medytuje się nie coś, lecz nad czymś.

- niesprawiedliwe przerwane młode życie

Własny koniec, przerwane życie... czy bohaterka jest upiorem? Zombiakiem? Duchem?

Widziała przed sobą przyszłość -czarne drzewa niczym zakamuflowany drogowskaz kierujący do miejsca jej ostatniego spoczynku.

Drzewo wyglądające jak zakamuflowany drogowskaz. Doprawdy nie umiem sobie tego wyobrazić.

Czuła na stopach dotyk oplatającej jej ciało groźnej i paraliżującej ładunkiem strachu mgły.

Czuła na stopach dotyk mgły. To znaczy, jak rozumiem, że nie tylko była boso, ale miała niesamowicie wrażliwą skórę.

U siebie, na wsi lubiła mgielne poranki, biegała wtedy wraz z innymi dziećmi, gubiąc się i odnajdując ponownie - wyraźnie słyszała teraz w myślach echo tamtych śmiechów, wesołych słów i przepychanek.

Jak brzmi echo przepychanek? "Łup, bęc"?

Dziś nie było jednak w tym nic zabawnego

W czym? W echu?

stojący obok niej koń - jedyny towarzysz tej dziwnej podróży, parskał coraz głośniej wypuszczając z nozdrzy kłębki ciepłej pary i odwracał łeb w przeciwnym kierunku szarpiąc boleśnie rękę, którą trzymała go za uprząż

A tak konkretnie za co go trzymała? Za chomąto, za szleję, za nagrzbietnik, za podogonie? Uprząż, wyjaśniam, to jest to, co mają na sobie zwierzęta pociągowe. Zapewne chodziło Ci o uzdę?

-Pogodzić się ze śmiercią, czy to w ogóle jest możliwe? - myślała nie zważając na zacinającą coraz intensywniej mroźną mżawkę

Mgła wyczuwalna stopami, a równocześnie mroźna mżawka - ciekawą pogodę tam mieli.

- Dlaczego muszę tu wejść, jaki cel przyświecał tym, którzy formułowali Pismo Przywołania Wielkiej Uczelni?

Łojezu. Dostała wezwanie na studia i dlatego ma iść zginąć w lesie?

Koń, który poczuł wreszcie wolność stanął na dwóch tylnych nogach

A dlaczego nie po prostu "stanął dęba"? "Na dwóch tylnych nogach" brzmi trochę tak, jakby miał ich (tych tylnych nóg) więcej...
Plus brak przecinka po zdaniu wtrąconym.

odwrócił się i pobiegł szybko w przeciwną stronę, jak najdalej od przeklętego miejsca a kiedy ucichł tętent jego kopyt wszystko pogrążyło się w ciszy.

Powtórzenie.

Nie przeżyje tego- mówiła Pani Ankana do starego Kustuka przemierzając z widocznym zdenerwowaniem ogromną komnatę wypełnioną zmierzchem, przez który próbował nieśmiało przebijać się słaby, dopiero co rozpalany w kominku ogień.

Komnata wypełniona zmierzchem. Mama nadzieję, że mieli szczelne drzwi i okna, żeby zmierzch nie wyciekł. No i jeszcze ten nieśmiały ogień...
 
Jego blask rozświetlał kawałek kamiennej podłogi i nogi ogromnego fotela kryjącego w swym przepastnym wnętrzu majestatyczną postać Mistrza.
Żylasta, sucha dłoń spoczywała spokojnie na drewnianym oparciu


To chyba strasznie niewygodne, trzymać dłoń na oparciu fotela, w którym się siedzi. W dodatuk przepastnego.

Echo słów kobiety uniosło się do góry i zdawać by się mogło - zastygło wysoko ponad głowami, jak gdyby zdziwione, że nie zastało tam sklepienia, o które mogłoby się odbić.

No nie, to naprawdę zakrawa na parodię. Nieśmiały ogień, zdziwione echo... co tam jeszcze było? A, niezdecydowane dźwięki. I czemu nie ma sklepienia? Siedzą w pomieszczeniu bez dachu?

Nie przeżyje - mruknął po chwili, kiedy już usadowił się na powrót wygodnie. - Każdy nasz uczeń ma swoją historię Ankano. Niektóre z nich ,masz rację - kończą się tragicznie.

W sensie, że potencjalni uczniowie giną w lesie, zanim dotrą na uczelnie? No to przecież nie są "naszymi" uczniami, prawda?

 Są to jednak nasi ( tu położył nacisk na słowo: nasi)

Może się zdziwisz, ale istnieją sposoby na informowanie czytelnika o tym, że mówiący kładzie nacisk na jakieś słowo. Używa się do tego specjalnej sztuczki zwanej rozstrzeleniem czcionek.

 wszystkie palce jej dłoni zaciskały się to znów opadały bezwiednie jak gdyby żyły samodzielnie własnym rytmem bez wiedzy ich właścicielki.

To "wszystkie" brzmi trochę zabawnie. Przecież wiadomo, że jeżeli ktoś nerwowo zaciska dłonie, to wszystki palce, a nie np. co drugi.

Dlaczego nie chcesz Mistrzu zgodzić się

Przecinek przed i za wołaczem powinien być.

Starzec widocznie zdenerwował się już narzekaniami kobiety bo poruszył się niespokojnie w fotelu i sięgnął po oparty o jego brzeg

Umm... gdzie fotele mają brzegi? Chociaż może niepotrzebnie się czepiam. Wszak to był przepastny fotel, więc może ma kształt wiadra... :-P

Jego wygląd u nieprzyzwyczajonych do osobliwych widoków ludzi zawsze wzbudzał zdziwienie a nawet i przerażenie,chociaż przy bliższym poznaniu, jeśli o takim można by w ogóle mówić w przypadku Irgów okazywali się zupełnie wyciszonymi wręcz autystycznymi istotami dbającymi wyłącznie o prawidłowe wykonywanie swoich obowiązków. Cechą tego gatunku był spokój i dyskrecja, niewielu znano ludzi, którym dane było słyszeć ich głos.

To "autystyczne" zgrzyta w tekście fantasy.

Ogólnie: bardzo dobrze sobie radzisz z językiem polskim (powiedziałabym, że dużo lepiej niż większość publikujących tu autorów, którzy w tytule umieszczają niezrozumiałą nazwę własną i informację "część I"), ale musisz nauczyć się panować nad tymi rozbuchanymi metaforami. W "Emilce ze Srebrnego Nowiu" Montgomery nastoletniej bohaterce - początkującej pisarce nauczyciel radzi, aby wykreślała każde sformułowanie, które wyda jej się szczególnie piękne i wzniosłe. Na pewnym etapie twórczości to bardzo mądra rada.

O wow, bardzo dziękuję za wszystkie uwagi, chociaż podszyte cynizmem bardzo dla mnie cenne:)

Biorę do serca i biorę się do pracy - dziękuję:)

Szczerze mówiąc sama uśmiałam się przy takiej - słusznej a jakże interpretacji:):)

Nowa Fantastyka