- Opowiadanie: paul090 - Beczka

Beczka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Beczka

Andrzej Ciszewski ciężko opadł na ziemię. Łapczywie chwytał przesiąknięte wonią stęchlizny powietrze. Nie mógł uwierzyć w to, że w ogóle udało się mu dotrzeć do tych ruin, które przed uderzeniem bomby mogły być całkiem przytulnym, jednorodzinnym domem. Mijały kolejne minuty, żołnierz nie podnosił sięjednak. Nie miał ani siły, ani ochoty. Biegł w końcu nieprzerwanie przez niemal godzinę. Nie spodziewał się, że Niemcy tak szybko dotrą do wioski, w której ukrył się jego oddział i postanowią wybić jej mieszkańców co do nogi. Andrzej nie był obojętny co do okrucieństwa nazistów, jednak mieli zbyt dużą przewagę liczebną, zaatakowali z zaskoczenia, a na dodatek jego oddział nie wylizał się jeszcze z ran po ostatniej walce, która okazała się nadzwyczaj ciężka. Ucieczka była jedynym wyjściem.

 

Wysadzili most, a wraz z nim niemal cały niemiecki oddział. Dwa auta wyładowane amunicją i prowiantem, do tego osobówka, którą jechał jakiś ważny oficer. Andrzej nie miał pamięci do nazwisk. Wszystko poszło niemal idealnie. Konwój nadjechał tylko odrobinę spóźniony, razem z Heńkiem i Staszkiem zdążyli ukryć się za niewielkim wzniesieniem i stamtąd obserwowali akcję. Las dawał dobrą osłonę. Oba auta wtoczyły się na most, nagle jeden ze szkopów podniósł alarm. W blasku księżyca zauważył kable ciągnące się od brzegu rzeki do ładunków. Grzesiek spóźnił się odrobinę, most co prawda pięknie wyleciał w powietrze, zabierając na tamten świat przynajmniej kilkunastu Niemców, jednak osobówka zdążyła zjechać na brzeg. Tam czekał na nią Marek i Krzysiek. Bez najmniejszego problemu zastrzelili kierowcę oraz siedzącego z przodu żołnierza. Auto pozbawione szofera zjechało na pobocze i rąbnęło w drzewo. Do dowódcy i medyka dołączył Grzesiek. Razem wydobyli z wraku niemieckiego oficera. Wciąż żył, lecz przy zderzeniu przeleciał do przodu samochodu i pokiereszował sobie twarz o resztki szyby. Saper bez słowa wydobył bagnet i wbił go półprzytomnemuprzeciwnikowi w brzuch. Ten zawył straszliwie, jego ciało zaczęły przebiegać drgawki. Grzesiek z mściwą satysfakcją obrócił kilkakrotnie ostrze, nie odrywając wzroku od twarzy ofiary. W końcu wróg wyzionął ducha.

– Strasznie żywotny był, skurwysyn. Ale należało się.

– Czasem to się ciebie boję, wiesz Matejczuk? – sierżant przywykł co prawda do brutalności podkomendnego, jednak jego wyczyny nadal budziły w nim odrazę. – Wstawaj. Musimy zobaczyć, jak poszło po drugiej stronie.

 

Andrzej nie spodziewał się takiego obrotu akcji. Liczył się z tym, że trochę sobie postrzela, ale dziewięciu przeciwników, których nie sięgnęła eksplozja, stanowiło nieliche zagrożenie. Trudno, bywa i tak. Spojrzał na swoich towarzyszy.

– Idziemy czy czekamy? – zapytał Staszek. – dużo ich, ale mamy szanse.

– Idziemy. Taki był rozkaz.

Podnieśli się ostrożnie i powoli zeszli ze wzniesienia. Trzask łamanych gałęzi zagłuszał huk płonącego auta. Przedzierając się między drzewami, dotarli do gęstych krzaków porastających pobocze. Niemcy wykrzykiwali coś, dwóch ciągnęło od zgliszczy mostu ciało pozbawione obu nóg. Żaden z nich nie patrzył w ich stronę. Szkoda było marnować taką okazję. Na komendę Andrzeja Heniek i Staszek wyskoczyli z ukrycia i krótkimi seriami pozbawili życia dwóch najbliższych nazistów. Zanim wrogowie zdążyli określić, skąd padają strzały, dwóch kolejnych padło na ziemię. Andrzej dołączył do towarzyszy. Przymierzył i trafił w brzuch jednego z ludzi, którzy chwilę wcześniej wyciągali z pożaru ciężko okaleczonego żołnierza. Ten zatoczył się i upadł. Dwaj przeciwnicy zdołali ukryć się za powalonym drzewem, jeden skoczył do przydrożnego rowu. Ostatni Niemiec pozbierał się najszybciej. Wyrwał zawleczkę granatu i cisnął go prosto w krzaki, w których przed chwilą ukrywał się Andrzej. Sam natomiast rzucił się za płonące auto. Heniek ze Staszkiem zdołali uciec na wystarczającą odległość, żaden odłamek nie zrobił im krzywdy. Andrzej nie miał tyle szczęścia. Siła wybuchu odrzuciła go o dobre kilka metrów. Stracił przytomność.

Ocucili go kilka minut później. Świat wirował, piszczało mu w uszach, czuł się tak, jakby wszystko docierało do niego zza grubej, niemiłosiernie brudnej szyby.

– Żyjesz? Dawać tu medyka, on oddycha!

– Co się drzesz, chyba się kurwa nie rozdwoję, co?

Andrzej z trudem odwrócił głowę w kierunku, z którego dobiegał głos. Jak przez mgłę dostrzegł dwie osoby pochylające się nad trupem. W tle dojrzał trzeciego człowieka, odcinającego martwemu Niemcowi głowę. Matejczuk. A skoro tak, to znaczy, że już po wszystkim. W takim razie ten trup to nasz.

– Kto to? – zwrócił się do Heńka.

– Staszek dostał potężnie. Ale żyje. Musimy stąd spierdalać, jeden gnojek nam uciekł. Zaraz będzie tu więcej tego skurwysyństwa. Możesz wstać?

Andrzej chwiejnie podniósł się na nogi. Miał rozcięte udo, rana była dość duża, ale nie krwawiła mocno. Na jego ramieniu również widniała czerwona plama.

– Dam radę.

Rozejrzał się. Obok wraku auta leżały trzy trupy. Kolejne ciała walały się po drodze. Zauważył też kałużę jakiejś cieczy, wylewającej się z przedziurawionej beczki. Widocznie była na ciężarówce. Płyn śmierdział przeraźliwie gnijącym mięsem.

We dwóch podeszli do ciężko rannego przyjaciela. Nie wyglądał dobrze. Poszarpana nogawka spodni i olbrzymia plama krwi na brzuchu nie wróżyły niczego dobrego. Był jednak przytomny.

– Może przeżyje, kula nie trafiła w wątrobę. – wysapał Krzysiek, kończąc opatrywać Staszka.

– Pomóżcie go podnieść, musimy się spieszyć. Te, rzeźnik, skończyłeś wreszcie? Zapierdalaj tutaj w te pędy, pomoc potrzebna.

Grzesiek wyrzucił w krzaki dopiero co odcięty czerep i razem z Heńkiem podnieśli Staszka.

– Tu niedaleko jest wieś, Bycina, zabierzemy go tam. Jak nie dacie rady go nieść to zmiana. Nie ociągać się, nie mamy czasu!

Zmęczeni podnieśli rannego z ziemi i ruszyli. Każda minuta była na wagę złota.

 

Żołnierze mieli więcej szczęścia niż rozumu. Stary gospodarz, u którego się zatrzymali, był strasznie marudny. Nie docierało do niego, że facet z dwoma kulami w udzie i jedną w bebechach nie wytrzyma zbyt długo, jesli nie udzieli się mu pomocy. Na szczęście jego żona była bardziej normalna, nawet nie narzekała głośno, gdy Krzysiek zszywał go na stole. Kosmulowie byli ogólnie dość życzliwi, nakarmili ich nawet i pozwolili spędzić noc w stodole. Staszek wył wniebogłosy, gdy medyk wydłubywał z niego drugą kulę. Andrzej miał dość hałasu, wrzask świdrował uszy, utrudniał pozbieranie się po akcji, z której ledwo uszli z życiem. Choć i to nie było pewne, jego kompan nie był w dobrym stanie, co prawda kula cudem ominęła wątrobę, ale i tak krwawienie było bardzo intensywne.

– Idę zapalić. Jest ktoś chętny?

Grzesiek siedział milczący w kącie, czyścił bagnet, który jeszcze godzinę temu patroszył wnętrzności niemieckiego oficera. Widocznie jego robota była ważniejsza niż wyjście na fajkę.

– Jasne, że jest – Heniek poderwał się z miejsca, zaraz jednak zatrzymał się – o ile dowódca pozwoli, oczywiście – zwrócił się do Marka. Ten krótko skinął głową. Sierżant kiepsko znał się na medycynie, przestudiował co prawda rok stomatologii w Warszawie zanim odkrył swoje powołanie i poszedł do szkoły oficerskiej, jednak to było zdecydowanie zbyt mało, by czuć się pewnie przy asystowaniu w operacji. Jego wiedza musiała jednak wystarczyć.

Chłodne, jesienne powietrze orzeźwiało, było tak inne niż to, do którego przywykli dwaj kumple.

– Ale był kocioł – wypalił bez wstępów Heniek – jak myślisz, przeżyje?

– Wątpię. Cholera, szkoda gościa, bo silny jak wół, a i strzela dobrze, jakby się z karabinem w łapie urodził. Ale ołowiu nie oszuka.

Andrzej wyjął z kieszeni metalową papierośnicę. Poczęstował kolegę, po czym sam odpalił papierosa. Niemiecki. Zdobyczny. Musiał przyznać, że w smaku nie odbiegał od tego, do czego przywykł przed wojną.

– Niezłe są. Chyba nawet lepsze niż nasze – Heniek zrobił zamyśloną minę. Zupełnie do niego nie pasowała. – W sumie Niemiaszki same fest rzeczy robią. Karabiny, auta też niczego sobie. Tylko te ich baby brzydkie…

– Tylko tego przy chłopakach nie mów. Jeszcze wyjdzie na to, że …

Nie dokończył. Powietrze przeszył wrzask sierżanta.

– Kuuurwa!

Andrzej wyrzucił papierosa. Całkowicie przestał mu smakować. Spojrzał na kumpla. Sytuacja nie wymagała komentarza. Szkoda, cholernie szkoda. Stracili nie tylko przyjaciela, ale i świetnego strzelca. Oddział uszczuplił się do pięciu osób. To stanowczo za mało, i tak było im ciężko przeprowadzić jakąkolwiek akcję.

– Idę do środka.

– Zaraz cię dogonię. Daj mi chwilę – Andrzej nie miał najmniejszej ochoty oglądać teraz wściekłego dowódcy, wyklinającego wszystko i wszystkich, zmartwionego medyka z zakrwawionymi rękoma i martwego towarzysza na stole.

– Jak chcesz – Heniek wyrzucił niedopałek na ziemię, przydeptał butem i ruszył w stronę chaty.

Żołnierz odprowadził kompana wzrokiem, po czym oparł się o drzwi stodoły. Dzisiejszej nocy przelano zdecydowanie za dużo krwi. Jutrzejszy dzień zapowiadał się równie ciekawie. Andrzej przymknął oczy. Miał cholernie dużo szczęścia. Jakimś cudem żaden odłamek nie trafił go w głowę, rany które odniósł były jedynie powierzchowne.

– Ta akcja była ważna – pomyślał – Gdyby tylko obyło się bez ofiar. Cholerny saper. Wystarczyłoby, żeby te kable do detonatora czymś przykrył, bo na piachu widać je było strasznie. No ale bez niego akcji by nie było w ogóle.

W oddali usłyszał silnik samochodu. Dźwięk narastał, nagle błysnęło światło po czym na podwórze wtoczyła się niemiecka ciężarówka. Andrzej w ostatniej chwili ukrył się za stodołą. Z auta wysiadali żołnierze, wszyscy uzbrojeni. Z chaty wyszedł stary Kosmul.

– Czego pan sobie życzy? – gospodarz władał kiepsko niemieckim, jednak ci zrozumieli. Głos mu drżał, a oczy błądziły po twarzach gości.

– Dla ciebie kapitan Staufer. Gdzie ich ukrywacie?! – żołnierz wyglądający na dowódcę wrzasnął na trzęsącego się starca. – Mów!

– W chałupie są – łzy napłynęły mu do oczu – ale mają broń.

Andrzej zacisnął pięści. Wszystko słyszał, na dodatek niemiecki znał dobrze. Spodziewał się, że dziadek ich wyda. Co z jego kumplami? Zauważą niebezpieczeństwo? Czy stary wie, że jeden z członków oddziału jest na zewnątrz? Myśli plątały mu się w głowie. Nie miał broni. Jeśli wyjdzie z ukrycia, zastrzelą go. Nie może nic zrobić. Pozostało mu tylko obserwować rozwój sytuacji.

Przez okna chaty wleciały dwa granaty. Dach podskoczył, drzwi razem z framugą wyleciały ze ściany. Gospodarz patrzył na to przerażony.

– Tam była moja żona! Wy skurwysyny, mówiliście, że nie zabijecie!

Niemiec bez słowa przyłożył mu kolbą pistoletu w głowę. Wycelował w powalonego starca i strzelił. Mózg wraz z kawałkami czaszki chlapnął na ziemię. W tym czasie niemiecki oddział wparował do środka. Błysnęły strzały. Po chwili wszystko umilkło. Jakiś niski żołnierz podszedł do dowódcy.

– Melduję, że wykonaliśmy zadanie. Cały oddział, cztery osoby, nie żyją. I jeszcze jakaś kobieta, chyba żona tego starego…

– Jak to czterech? Tych skurwieli było sześciu! – rynkął Niemec – Znaleźć mi zaraz pozostałych!

Gdy Staufer wyładowywał swoją złość na zwłokach gospodarza, Andrzej był już daleko. Przedzierając się przez las słyszał powtarzające się co chwilę wystrzały. Nie odwracał się.

 

Żołnierz nie miał pojęcia, ile czasu przesiedział w zatęchłej piwnicy zrujnowanego domu. Gdy wyszedł z ukrycia zapadał zmrok. W głowie wciąż brzmiały mu strzały, wybuchy granatów i trzask wylatujących szyb i drzwi. Nagle został sam. Co teraz? Uciekać dalej z nadzieją, że trafi w końcu na swoich? Z zamyślenia wyrwał go szelest. Momentalnie przywarł plecami do ściany i ostrożnie wychylił się przez dziurę w ścianie. Kilka metrów przed nim szedł jakiś człowiek. Sądząc po ubiorze, żołnierz. Mężczyzna ledwo powłóczył nogami, jego mundur był w wielu miejscach podarty. Twarz mężczyzny wydała się Andrzejowi dziwnie znajoma.

– Grzesiek?!

Przybysz odwrócił się w jego stronę. To był on.

– Gdzieś ty kurwa był? – wychrypiał, po czym zwalił się na ziemię.

Andrzej podbiegł do sapera i z wielkim trudem wciągnął go do środka. Grzesiek żył, miał na twarzy mnóstwo zadrapań, cały był brudny, a jego bagnet umazany był we krwi. Nie wyglądało jednak na to, żeby odniósł jakieś cięższe rany. Żołnierz zaciągnął towarzysza do piwnicy, w której sam się wcześniej ukrywał. Sam natomiast ruszył na górę. Głód coraz bardziej mu doskwierał, a jedna wojskowa konserwa to niewiele, szczególnie, gdy trzeba podzielić ją na dwie osoby. Prawie natychmiast odnalazł pomieszczenie, które kiedyś było kuchnią. Na podłodze widoczny był zarys pieca, nieopodal leżało kilka garnków i połamane krzesła. Po chwili wypatrzył drzwi spiżarni. Niestety, na połamanych półkach nie znalazł absolutnie niczego. Wyszedł na podwórze. Wybuch bomby nie dosięgnął stojącej opodal studni. Żołnierz spuścił wiadro na dół, chlupnięcie natychmiast poprawiło mu nastrój. Kręcąc z mozołem kołowrotem udało mu się wyciągnąć je z powrotem. Natychmiast przywarł do niego, wypijając wielkimi haustami przynajmniej dziesiątą część jego zawartości. Woda była czysta, orzeźwiała, dawała siły. Andrzej pochwycił wiadro i skierował się do piwnicy. Pod ścianą budynku zauważył siekierę. Bez zastanowienia przywłaszczył ją sobie. Lepsza taka broń niż żadna.

 

Saper powoli dochodził do siebie. Po jedzeniu zdecydowanie nabrał sił. Dopiero wtedy zrobił się bardziej rozmowny.

– Pieprzone szwaby. Cały oddział poszedł w cholerę. Nie mogłeś chociaż krzyknąć?

– Nie. Ledwo się im wymknąłem, mało brakowało a byłoby po mnie. Jak się stamtąd wydostałeś?

– Miałem od cholery szczęścia, wiesz? Gdy zobaczyliśmy ciężarówkę, od razu wiedzieliśmy, że to oni. Stary poszedł z nimi pogadać, że niby nas tam nie ma, takie tam. No i zaraz zobaczyłem, że dziadek leży na ziemi z rozwalonym łbem. Mówiłem chłopakom, by uciekali, ale ci chcieli walczyć. Wyzywali mnie od tchórzy, ale nie sierżant pozwolił iść. To wstałem i pobiegłem do wyjścia z tyłu domu. Ledwo przekroczyłem próg jak wszystko strzeliło w powietrze. Nie było po co wracać.

– Szkoda ich, cholera, ale na własne życzenie zginęli – przytaknął Andrzej – A jakim cudem szedłeś tu tak długo? Ranny chyba nie jesteś.

Saper zamyślił się. Minęła dłuższa chwila, zanim odpowiedział.

– Na moście byłem. Tym co go wysadziliśmy. Musiałem coś sprawdzić.

– Posrało cię całkowicie? Życie ci nie miłe czy co? Przecież tam musieli być Niemcy sprzątnąć ten bajzel.

– I byli. Tyle że wynikły pewne komplikacje. Posłuchaj mnie, to, co ci powiem, to tylko moje obserwacje, ale przysięgam, to wszystko prawda.

– Ale o co ci chodzi? Zabili tam kogoś czy co? – zaciekawił się Andrzej.

– Można tak powiedzieć. Pamiętasz, jak do was przyszedłem trzy miesiące temu? Mój oddział wpadł w zasadzkę, tylko ja zwiałem autem. To bujda, żadnej zasadzki nie było. Zaiwaniliśmy ciężarówkę Niemcom. I tam były takie beczki. Ja kierowałem, obok mnie siedział dowódca, a z tyłu reszta. No i ciekawość im kazała taką beczkę otworzyć. Zaczęli coś krzyczeć z tyłu, to się zatrzymaliśmy, by zobaczyć, co się dzieje. Dowódca wszedł na tył pierwszy, ja stałem obok szoferki. I nagle słyszę krzyk. Idę na tył, patrzę, a tam chłopaki wyłażą z auta. Tylko jacyś milczący byli, a dowódcy nie widać. Ale jak im się dobrze przyjrzałem… To nie byli już ludzie, cholera wie co – saper wzdrygnął się. Andrzej uniósł brwi zdziwiony. Nigdy nie widział na twarzy swojego kompana wyrazu choćby najmniejszego obrzydzenia.

– To co to niby było?

– Daj dokończyć. Ja się ich pytam, co się stało, a oni nic. Spojrzeli na mnie, zobaczyłem, że oczy im się do góry białkami wywróciły. I mieli jakąś poczerniałą skórę i dziąsła. Chodzili jakoś niezgrabnie, jakby nawaleni po trzech dniach picia. I wszyscy ruszyli na mnie. Nie bardzo rozumiałem o co chodzi póki się jeden na mnie nie rzucił, złapał mnie za rękę i chciał ugryźć. To go zdzieliłem w łeb, czaszka aż chrupnęła i padł na ziemię.

– Zabiłeś kumpla z oddziału?

– Zamknij się i słuchaj. Myślałem że tak, ale on się zaczął podnosić. To wyciągnąłem pistolet i go dobiłem. Inni w ogóle nie reagowali, tylko leźli tak samo na mnie. Strzelałem po łbach, a jak mi się amunicja skończyła, to podrzynałem im gardła bagnetem – z czułością popatrzył na ostrze przypięte do uda.

– W ogóle w to nie wierzę. Wybiłeś własny oddział i jesteś teraz tutaj? Niby jak? I co z dowódcą?

– Słuchaj, nie musisz mi wierzyć. Ale tak będzie lepiej dla ciebie. A dowódcę rozszarpali. Po wszystkim wszedłem na tył, tam były te beczki. Jedna otwarta, strasznie śmierdziało zgnilizną, taka gęsta maź w niej była.

– Taka jak koło mostu? Bo też śmierdziało.

– Dużo się tego nawdychałeś? – w oczach Grześka dało się odczytać lęk.

– Nie, okropnie waliło. Zresztą trzeba było pomóc przy Staszku. No, ale ty wolałeś spokojnie obcinać łeb tamtemu Niemcowi.

– Musiałem! – niemal krzyknął saper – On stał koło tego, zaraz by go wzięło. Też by się zmienił w to coś. Zrozum, że wszystko co mówię to prawda. Ta substancja, cokolwiek to jest, stanowi wielkie zagrożenie.

– No dobra, załóżmy, że to prawda. Tylko po co komu taki środek? Przecież nie zabija. A po cholerę byłeś znów przy moście?

– Jak to po co? Sprawdzałem, czy mam rację. No i miałem. Z ukrycia obserwowałem, Niemcy sprzątali tam, trupy zbierali, takie tam. No i dwóch zamykało tą beczkę. Zamknęli ją, władowali na ciężarówkę. Nagle jeden się rzucił na drugiego, przegryzł mu szyję, powalił na glebę i zaczął go jeść. Zębami mu skórę rozrywał. Dalej nie patrzyłem, zacząłem uciekać. A Tobie co?

Andrzej wyglądał dziwnie. Jego oczy zaszły mgłą, a ręce zaczęły lekko drżeć.

– Źle się czuję. Pewnie ta konserwa.

Jego głos brzmiał inaczej. Wypowiadanie kolejnych słów ewidentnie sprawiało mu trudność. Saper zobaczył, że dziąsła jego kumpla są niemalże czarne. Ostrożnie wstał i odsunął się. Andrzej drżał coraz mocniej. Oczy wywróciły się do góry białkami. Ostrze siekiery wbiło się w skroń leżącego na ziemi żołnierza z obrzydliwym trzaskiem. Ten wierzgnął kilka razy nogami i zastygł w bezruchu. Grzesiek tępym wzrokiem spojrzał na zwłoki. Po raz kolejny to niemieckie świństwo zmusiło go do zabicia kumpla z oddziału. Co teraz? Dokąd ma iść? Nie wiedział tego. Chwiejnym krokiem wspiął się po schodach i opuścił ruiny. Księżyc świecił jasno. Ruszył prosto przed siebie. Kierunek nie był ważny.

 

Kapral Schultz spojrzał zaniepokojony na magazyn. Nie spodziewał się tak wielu dostaw, zapasy gazu wyczerpały się zupełnie.

– I co teraz? Przecież zginę, jak nie wyrobimy normy – zamyślił się – Kohn! – ryknął – do mnie!

Do magazynu pospiesznie wszedł wysoki, chudy jak patyk żołnierz.

– Słucham?

– Co jest w tych żółtych beczkach?

– To ta substancja, co nam każą rozpylać w komorach jak braknie gazu.

– Trujące to? Zabije?

– Pewnie tak, jak mieszaliśmy tak pół na pół, to wszyscy martwi byli, jak zwykle.

– To teraz mnie posłuchajcie uważnie – oczy kaprala zwęziły się niebezpiecznie – rozpylać będziecie tylko to z żółtych beczek, a w protokole dacie, że mieszamy pół na pół, jasne?

– Ale to nie przejdzie… – zafrasował się żołnierz.

– Prędzej nas rozstrzelająza to, że na czas wszystkich nie ubijemy, niż jak ich załatwimy czym innym. Chyba się ze mną zgodzisz, co?

– Tak jest! – chudzielec wypiął się jak struna.

– To do roboty! Dziś jeszcze ze dwa wagony trzeba zrobić.

 

Schultz był bardzo obowiązkowym człowiekiem. Osobiście wszedł do komory, gdy stężenie gazu w powietrzu spadło do bezpiecznego poziomu. Wszystko wyglądało wzorowo. Nagie ciała, poskręcane w najbardziej nieprzewidywalnych pozach zajmowały całą podłogę. Nikt się nie ruszał. Nikt nie oddychał. Nagle kapral poczuł, że coś łapie go za nogę. Wyszarpnął z kabury pistolet i oddał strzał w człowieka, który uczepił się cholewy jego buta.

– Więc jednak trzeba dobijać – pomyślał.

Paznokcie wbiły się w skórę z niewyobrażalną, zwierzęcą siłą. Niemiec krzyknął. Palec przeciwnika wgniatał mu oko, inna para rąk uczepiła się jego ramienia. Kapral zawył z bólu, gdy wielki, otyły mężczyzna wgryzł się w jego udo. Inny szarpał zębami jego bok. Młoda kobieta wraz z dwójką małych dzieci odgryzała mu dłoń. Ostatnie, co zobaczył, to martwe, pozbawione źrenic oczy i poczerniałe dziąsła, które niebezpiecznie zbliżały się do jego szyi. Później nie było już niczego.

Koniec

Komentarze

żołnierz nie podnosił sięjednak.
obojętny co do okrucieństwa nazistów ->
obojętny na okrucieństwo
Oba auta wtoczyły się na most, nagle jeden ze szkopów podniósł alarm. -> dla lepszej dynamiki rozdzieliłabym na dwa zdania.
Wciąż żył, lecz przy zderzeniu przeleciał do przodu samochodu i pokiereszował sobie twarz o resztki szyby. -> moje czepialstwo, wiem. Ale skoro poleciał do przodu, to jak pokaleczył sobie twarz resztkami szyby? Żebyś dodał dłonie, to jasne - odruchowo się ratował czy coś (choć też jakoś dziwnie) albo sobą wybił tą szybę.
wbił go półprzytomnemuprzeciwnikowi w brzuch.
jego ciało zaczęły przebiegać drgawki. ->
po jego ciele (raczej)
- Czasem to się ciebie boję, wiesz Matejczuk? - sierżant -> Sierżant

Reszta później, bo mi się zajęcia zaczynają ;)

Żywe trupy w wersji z II wojny światowej. Niezbyt interesujące, a odkrywcze w ogóle.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Wybaaaaacz, starciłam werwę i dalej tylko czytałam. Napisane całkiem, całkiem lecz fakt, nie jakieś porywajace.

Nowa Fantastyka