
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Nad Zacaustoel, wioską należącą do klanu Salcon już od jakiegoś czasu krążyły kruki w oczekiwaniu na ludzi, których krew niebawem miała przelać się w bitwie. Wieś ta liczyła sobie stu mieszkańców, z czego połowa to kobiety i dzieci poniżej dziesiątego roku życia. Ród, do którego należeli, składał się z wojowników obu płci, szkolonych już od najmłodszych lat. Właśnie minęło południe jednego z najbardziej upalnych dni w tej dekadzie, gdy nadszedł czas rozwiązania dla Episto, młodej kobiety będącej córką przywódcy klanu. Elasia, -starsza siostra Episto – siedząca na niskim krzesełku obok łóżka, spojrzała błagalnie ku lekko uchylonym drzwiom do salonu.
– Przyprowadź Szamana! – Rzuciła do czuwającego przy wejściu mężczyzny, który miał chronić kobiety w razie zagrożenia.
– Ale…! – Nie dokończył zdania, gdyż przerwało mu krótkie polecenie starszej córki Przywódcy klanu – Ale Już!
Nie chcąc narazić się rodzinie rządzącej, mężczyzna pospiesznym krokiem opuścił pokój, zatrzaskując za sobą drzwi, po czym będąc już na zewnątrz, pobiegł po człowieka zwanego Szamanem, który sprawowała funkcję lekarza we wiosce.
– Aulus… – Sapnęła Episto i znów zacisnęła zęby w nagłej fali bólu.
– Nic nie mów, Oddychaj… Twój mąż jeszcze nie wrócił.
Siostra ujęła dłoń rodzącej, dodając otuchy i raz po raz ocierając jej pot z czoła. Minęło całe pięć minut, nim drzwi gwałtownie się otworzyły, a w nich ukazał się ktoś, kto miał odebrać poród. Niespełna trzydziestoletni mężczyzna zwany powszechnie Szamanem miał na sobie krótkie spodnie kończące się w połowie ud i długi zwiewny płaszcz koloru młodego drewna spięty jednym, dużym guzikiem w kształcie liści. Cały strój przyozdobiony był srebrnymi pasami przeplatającymi się z dziwnie wyglądającymi, jasnozielonymi wstęgami , co razem tworzyło wiele niezrozumiałych, aczkolwiek pięknie wyglądających wzorów. Lekarz ruszył żwawym krokiem w kierunku łóżka, na którym leżała przyszła matka. Ukląkł przy nim, a że nie było ono wysokie, miał dogodną pozycję do tego, by obejrzeć osobę, której miał pomóc. Obserwując różne reakcje pacjentki, badał dokładne położenie dziecka i każdy szczegół związany z porodem.
– Skurcze trwają około trzydzieści sekund z przerwami do ośmiu minut, zbyt szybko następuje jeden po drugim. Szczęście tylko, że Dziecko jest dobrze ułożone…. – Rzekł spoglądając z ukosa na siedzącą obok Elasię po czym dodał krótko. – Potrzebne mi będą czyste szmaty i miska z gorącą wodą.
„N-Niesamowite… badał ją zaledwie trzy minuty i już wie co dalej robić! Co za niebywała wiedza…" Elasia pochwaliła w myślach człowieka. Nie mając czasu na dalsze rozważania, wstała i zaczęła szykować szmaty, zaś strażnik, który wrócił tutaj z powrotem wraz z Szamanem, wyszedł na dwór i zaraz wrócił z miską wody. Minęła chwila, nim wszystko zostało należycie przygotowane, ale gdy tak już się stało, lekarz poprosił dwójkę pomagających o wyjście z domu, a ci widząc jego profesjonalizm, usłuchali. Przystanęli więc na ganku, w cieniu daszku i zaczęli obserwować codzienną krzątaninę mieszkańców wioski. Minęło dziesięć, może piętnaście minut pełnych jęków Episto i usłyszeli głos z wewnętrznej części Izby.
– Możecie już Wejść, to Chłopiec.
Strażnik i siostra rodzącej stali jeszcze przez chwilę patrząc niemo na pracę rodziny, aż w końcu z lekkim westchnieniem ponownie wrócili do pokoju. Gdy tylko przekroczyli jego próg poczuli lekką woń krwi, która jeszcze nie do końca wsiąknęła w grube bawełniane szmaty, leżące teraz na podłodze. Dziecko płakało w rękach człowieka, który odebrał je z łona matki, a było ono owinięte w dziwny kocyk w kształcie dużej, srebrzystej łzy lekko odbijającej światło, co sprawiało wrażenie jak gdyby otaczała je niebiańska aura. Matka dziecka zmęczona bólami zasnęła z wyraźną ulgą.
– Wszystko jest w jak najlepszym porządku, nic nie zagraża życiu obojga tych ludzi. – rzekł Szaman.
Wyraźnie zadowolony z tego, czego dokonał, uśmiechnął się szeroko i wręczył Elasii niemowlę, któremu pomógł przybyć na świat.
-Cieszę się, że przybył pan tutaj tak szybko, Szamanie. – rzekła z wyraźną ulgą Elasia lekko się uśmiechając i spoglądając na siostrzeńca. Jego rumiane policzki błysnęły radosnym uśmiechem, który przerwał płacz.
– Szaman to tylko tytuł, Jestem Nirhel . – przedstawił się mężczyzna.
Wszyscy zwracali się do niego tytułem, gdyż od razu gdy przyłączył się do klanu przyjął stanowisko opiekuna medycznego.
– A więc niech tak będzie Nirhelu. – odparła.
Mężczyzna, chcąc oddać szacunek córce przywódcy, zamilkł na chwilę. Ten właśnie czyn zaskoczył nieco kobietę, byli oni bowiem na tym samym poziomie w hierarchii wioski.
– Narodził nam się Sto Pierwszy członek klanu, wypadało by to uczcić i zorganizować jakąś ucztę w… -przerwał nagle, gdy do jego uszu dotarł dźwięk alarmu mobilizującego mieszkańców do walki.
Strażnik rzucił krótkie spojrzenie w stronę wyjścia na znak, żeby oboje udali się do centrum. On sam jednak nie mógł opuścić posterunku, bowiem takich zasad trzymał się ród Salconów – nieważne w jakich okolicznościach, poddany nie mógł złamać rozkazów przywódcy, a jeśli to zrobił, zostawał wydalany z wioski lub stracony, jeśli przez jego czyn zginęła jakaś osoba. Kobieta położyła dziecko obok jego matki i skinąwszy na Nirhela ruszyła przez drzwi, on zaś podążył tuż za nią. Płacz noworodka wznowił się, gdy matka będąc nieprzytomną nie mogła wziąć go w ciepłe dłonie, by przytulić do piersi.
Mężczyzna, który jako jedyny pozostał w pomieszczeniu, wszedł po schodach na piętro i wyszedł na balkon chcąc zobaczyć co się właściwie dzieje. Kto by pomyślał, że znajdzie się ktoś na tyle odważny, by zaatakować osadę wojowników, która miała tak dobre położenie obronne? Wioskę tę dookoła osłaniały wysokie i szerokie na osiemdziesiąt stóp pagórki na tyle strome, skaliste i obrośnięte zielenią, że wyglądały jak nieprawidłowo zbudowane ściany. Pozostawiały one jedyne przejście – w którym zmieściłoby się maksymalnie pięciu szczupłych mężczyzn stojących bądź idących ramię w ramię – leżące na południowej części owych wzniesień. Mężczyzna z nieco zmieszanym wyrazem twarzy zauważył wychodzących z cienia skał wrogów. Byli oni ustawieni w szeregach, a na ich drodze ustawili się już mieszkańcy osady przyodziani w zbroje stworzone na wzór tych, które nosili Samurajowie niegdyś zamieszkujący te tereny. Niestety obawy Salandrila – tak ów strażnik miał na imię – stały się prawdziwe, gdy już po chwili jego towarzysze zaczęli ginąć jeden po drugim od mieczy i strzał nieprzyjaciela, które rozmazywały się od swej szybkości. Czas działał na niekorzyść klanu, bowiem podczas tej bitwy brakowało dwóch ludzi stanowiących główną broń przeciw wrogom. Było jednak już zbyt późno by odwrócić bieg wydarzeń. W ciągu chwili zginęli niemalże wszyscy wojownicy zdolni do obrony swoich bliskich, reszta schroniła się w swych domach, mając nadzieję, że niedługo wszystko zakończy się zwycięsko. Wkrótce potem napastnicy dotarli na główny plac wioski, dobijając resztki jej obrońców. Zaczęli rozglądać się wkoło w poszukiwaniu ludzi mających jeszcze umrzeć, jednakże jak było widać nie tylko po to tu przybyli. Poczęli oni zapalczywie przeglądać wszelakie pisma, jakie tylko dostrzegli pod ogromnym baldachimem rozciągniętym po środku placu, gdzie jeszcze niedawno zasiadała starszyzna podczas obrad. Przewracali krzesła, wyrzucali szuflady z biurek, robili tak z każdą rzeczą napotkaną po drodze. Szukanie prawdopodobnie zakończyło się, gdy jeden z ludzi schował plik papierów pod tunikę, po czym wszyscy włącznie z nim samym rzucili się biegiem w różne strony. Okazało się, że mieli oni przeszukać mieszkania i wykraść wszystko, co było przydatne. W chwilę później w powietrzu rozbrzmiały okrzyki przerażenia. Salandril rozpoznał w nich głosy przyjaciół co sprawiło, że krew zawrzała mu w żyłach, postanowił działać. Odwrócił się więc na pięcie, zszedł po schodach i rozejrzał się dookoła, czy nikt nie wszedł do budynku, a gdy tylko przekonał się, że jest sam wyszedł na zewnątrz. Od razu napotkał przeciwników biegających szaleńczo od domu do domu nękając kolejnych bezbronnych ludzi. Wyjście wojownika na zewnątrz zwróciło ich uwagę, ale o to mu właśnie chodził. Jeden po drugim napastnicy poczęli biec w stronę nowego celu. Strażnik rodu robiąc krok do przodu sięgnął prawą dłonią ku rękojeści zawieszonej przy lewym biodrze i wyciągnął lśniące ostrze Samurajskiej broni. Grymas na twarzy jedynego żyjącego wojownika Salconów świadczył o wściekłości zrodzonej z ich napaści, nikt się tym jednak nie przejął. Pierwszy z atakujących wyprowadził cięcie od góry swym półtoraręcznym mieczem, zamierzając przepołowić swą „zdobycz", lecz zdziwił się szybkością, siłą i precyzją ruchów niedoszłej ofiary, gdy jego katana z łatwością odbiła broń, odcinając dłonie ją trzymające. W chwilę później dotarł następny chętny do „bójki" chcący przebić serce przeciwnika swym sejmitarem. Daremne jednak okazało się to pchnięcie, gdyż obrońca odsunął się w lewo i uchylił się przed śmiertelnym ciosem, przy czym wystawiając nogę sprawił, iż oponent poleciał na towarzysza z obciętymi dłońmi przewracając go wraz z sobą na ziemię. Nadszedł czas by przyspieszyć. Pomyślał. Przestąpił krok w prawo, po czym żwawym ruchem ułożył katanę ostrzem w dół i obiema rękoma pchnął, przebijając leżących u stóp napastników. Obrońca nie ruszył się do tyłu nawet metr pod naporem nieprzyjaciela, zaś ziemię u jego stóp zaczął przysłaniać stos trupów. Nim z ręki mieszkańca Zacaustoel zginął trzydziesty pierwszy wojownik, pojawił się dowódca wrogich sił, rozkazując zaprzestać walki swoim ludziom. Ów człowiek przyodziany był w szczupłą, błękitną tunikę, wąskie granatowe spodnie i ciemny płaszcz, a wszystko to przyozdobione było jasnofioletowymi gwiazdami.
– No no no… Pogratulować dzieła! – Pochwalił Salcona klaszcząc teatralnie. – Zabić tak wielu z moich ludzi jednym mieczem w ciągu kilku chwil… Przydałbyś się w moich szeregach… Gdybym miał paru takich jak Ty mógłbym zredukować liczbę tych darmozjadów o połowę! – dodał.
Kiwnął lekko głową na stojących po bokach wojowników. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, lecz po twarzy tak oszpeconej bliznami nie dało się rozpoznać czy okazuje radość, czy też gniew. Salandril zacisnął zęby, gdy usłyszał tak aroganckie słowa.
– Chyba sobie ze mnie kpisz! Prędzej moja matka przekręci się w grobie niż dołączę do tej twojej zafajdanej zgrai dzieciaków machających mieczami jak zabawkami! – krzyknął.
Wściekłość, którą zapałał, przekraczała granicę ludzkiego myślenia. Przygotował się do ataku sięgając po drugą katanę, która była przymocowana skórzanym pasem do jego pleców.
– Ciii… – wrogi dowódca przyłożył palec wskazujący do ust i uśmiechnął się szyderczo. – Nie masz innego wyboru, inaczej zginiesz.
– Za kogo ty mnie masz?! – wybuchnął stojący pomiędzy trupami Salcon.
Na jego twarzy w grymasie zaczęły pojawiać się żyły, tak samo na rękach, jak i całym ciele, skóra zaś zaczęła przybierać czerwony kolor.. Nagle dookoła niego pojawił się ruch powietrza powodujący falowanie kimona, a jego nogi ugięły się w kolanach przybierając postawę oznaczającą gotowość do walki.
– hohoho… A więc stać cię nawet na użycie swojej energii… – powiedział dowódca wrogich sił, lewą ręką wyciągając swoje wakizashi przypięte pasem do lędźwiowej części pleców. – Nie często spotyka się takich wojowników, zatem przedstawię się. Jestem Sanguert.
– Nigdy nie wstąpię w twoje szeregi! – Salcon począł iść w stronę przeciwnika – Za Klan! Nie pozwolę ci żyć na tym świecie!
Chód przerodził się w szaleńczy bieg. Dwa i pół metra przed przeciwnikiem, mieszkaniec Zacaustoel wyskoczył w górę by zaatakować , nie myślał jak, po prostu to zrobił. Pierwsza katana miała przejść przez obronę i przynajmniej obciąć przeciwnikowi rękę trzymającą broń, jednakże mimo krótkiego miecza, jego obrona zadziałała niezawodnie zatrzymując nie tylko pierwsze, ale i drugie ostrze Salandrila. Sanguret nawet nie ruszył się z miejsca, zaś swoim wakizashi odpychał opadającego w dół wojownika. Wytrącając go z równowagi, kopnął go z półobrotu prawą nogą, sprawiając, że poleciał ponad trzysta stóp do tyłu, by uderzyć plecami w stromą ścianę jednego z wzniesień osłaniających wioskę. Człowiek mający chronić nowo narodzone dziecko osunął się na kolana, pozostawiając za sobą rozbite skały.
– Zamortyzowałeś uderzenie własną energią duchową, brawo, inaczej byś zginął. Przyznam, że po raz kolejny mi zaimponowałeś, ale nie jesteś teraz w stanie się swobodnie ruszać. – pochwalił przeciwnika Sanguret.
– N-Nie lekceważ… członków… mojego klanu… – wydyszał Salandril, ledwo łapiąc powietrze. Nie poddał się i podpierając na swych mieczach, stanął na nogach z opuszczoną głową. Ciemne włosy opadały na jego twarz, z pleców ciurkiem leciała mu krew kapiąc na ziemię. Siła odśrodkowa uderzenia rozerwała mu kimono. – Jeszcze z tobą nie skończyłem…
– Może i ty nie skończyłeś ze mną, jednak ja skończyłem już z tobą.
Nagle Sanguret „zniknął" i pojawił się tuż przed przeciwnikiem, a ostrze jego krótkiego miecza wystawało już z pleców obrońcy, z którego ust wytrysnęła krew. Uśmiech tryumfu pojawił się na twarzy dowódcy, a na twarzach jego wojowników pojawił się szok, stracili z oczu swojego lidera.
– K– Hehehe… – Zaśmiał się krótko Salcon. – Wszystko widziałem… ta szybkość… tylko spójrz na… swoich… ludzi… stracili cie z oczu na cały ułamek sekundy, a wyglądają jakby… piorun ich trafił.
Puścił swe bronie i ponownie osunął się na ziemię.
– Po raz kolejny dałeś mi powód by dać ci szansę na przeżycie… – wypowiadając te słowa, Sanguret puścił rękojeść wakizashi i odsunął się krok w tył . – Jeśli uda ci się przeżyć, zmierzymy się ponownie, lecz następnym razem przyjdź do mnie od razu nie trudząc się zabijaniem pachołków.
Ostatni raz dowódca spojrzał na poległego mężczyznę leżącego na boku tuż pod jego stopami i odwrócił się na pięcie oglądając budowle powoli trawione przez ogień. Chmury dymu przysłoniły niebo nad wioską, a powietrze wypełniła woń przelanej krwi. Przed Sanguretem stała jedyna nienaruszona budowla, był to dom zamieszkiwany przez jednego z trzech wojowników, których imiona przyniosły rodowi chwałę. Mężczyzna przekroczył próg i ujrzał przed sobą kobietę spoczywającą na łóżku, a tuż obok niej nowonarodzone dziecko. Młoda matka wciąż była nieprzytomna, a zagrożenie zbliżało się z każdą sekundą. Dowódca stanął tuż przy Episto i przyjrzał się dokładniej, jej brązowe włosy rozwichrzone były na poduszkach, twarz miała gładką, zmęczoną, a mimo to była piękna.
– A więc zdążył się już urodzić… – spojrzał na misę z wodą i zakrwawione ręczniki leżące u stóp łoża, po czym sięgnął pod tunikę by wyciągnąćc pochwę, w której znajdował się sztylet. -…Nie będzie zatem problemu.
Dwudziesto centymetrowe ostrze zbliżało się powoli do gardła kobiety, lecz zaledwie cal od celu zamarło, gdy wrzawa wojowników w ciągu kilku chwil przestała wypełniać powietrze. Wszystko powoli zaczęło cichnąć, aż w końcu całkowicie dźwięk zaniknął łącznie z odgłosami paniki bezbronnych mieszkańców. Coś tu jest nie tak… Powiedział sobie w myślach Sanguret. Ręka dzierżąca broń cofnęła się. Mężczyzna spojrzał w kierunku wejścia do izby i ruszył przed siebie, by sprawdzić co zaszło na zewnątrz. Stanął przed drzwiami i rozejrzał się dookoła, a oczom jego ukazał szokujący widok – wszyscy wojownicy mu służący leżeli pokonani na ulicy, część z nich była martwa, ale niektórzy jeszcze przytomni.
-Co do…? – zaczął, lecz urwał, gdy z płomieni buchających z głównego budynku rady starszych wyszedł mężczyzna niosący na rękach jednego z mieszkańców. Ów człowiek miał na sobie ciemne, skórzane spodnie, jasną koszulę, a na jego ramionach spoczywało zwiewne haori, na którym wyszyty był herb klanu Salcon – Szybujący olbrzymi ptak trzymający w dziobie węża, a wszystko to otoczone ognistym kołem. Sanguret zawahał się, ale już po chwili wyszedł dalej by przyjrzeć się bliżej osobie kroczącej przez płomienie. Zaczął analizować wygląd tego człowieka, jednakże gdy spod jego długiego płaszcza błysnęła wysadzana drogocennymi kamieniami rękojeść katany na twarzy Sangureta pojawiło się zdziwienie. – T-ty Jesteś Aulus! – wyrwało się dowódcy.
Podług informacji, jakie posiadał o owym mężczyźnie, powinien być on daleko poza granicami państwa. Teraz już tylko kilka metrów dzieliło ich od siebie.
– Źle postąpiłeś przybywając ze swymi ludźmi do tej wioski… – przerwał ciszę głos młodego wojownika. – Jeśli nie chcesz napotkać mojego gniewu, odejdź i nigdy więcej nie zbliżaj się do mojej rodziny.
Szyderczy śmiech rozdarł powietrze, gdy tylko słowa te dotarły do uszu dowódcy małej armii, która została pokonana w mgnieniu oka. Oczy nowoprzybyłego członka klanu Salcon mieniły się złotem, odbijając w tęczówkach blask płomieni o podobnym kolorze. Młoda twarz Aulusa wskazywała na nie więcej niż dwadzieścia osiem lat. Jego morderczo chłodne spojrzenie świdrowało na wylot twarz wrogiego żołnierza. Po tym jak położył na ziemi kobietę, którą chwilę temu wyniósł z płonącego budynku, przybrał postawę do walki.
– Szykujesz się do walki? – Sanguret znów zaniósł się śmiechem – Myślisz, że łatwo mnie pokonasz? Jeden z twoich towarzyszy też tak myślał i oto jak skończył.
Skinieniem głowy wskazał miejsce, w którym leżał ciemnowłosy mężczyzna. Kałuża krwi, która się pod nim znajdowała przykuła uwagę stojącego nieopodal Salcona, który właśnie miał wypędzić wroga z wioski. Nim to zrobił podbiegł do ciężko rannego towarzysza i pochyliwszy się spojrzał na wystające mu z brzucha i pleców Wakizashi częściowo tamujące krew. Ku zdziwieniu ostatniego zdolnego do walki obrońcy wioski, mężczyzna leżący na ziemi przemokniętej od posoki był przytomny.
– Nie jest taki… silny… – Wydyszał z trudem, lecz uśmiechnął się mimo ciężkiego stanu. – Zrób… co będzie trzeba…
– Salandril… – wyszeptał Aulus. – Zachowaj energię, wkrótce wszystko się skończy.
Jego głos był na tyle cichy by tylko skulony na ziemi mężczyzna mógł to usłyszeć. Udał jednak, że przeszukuje go, by nie zdradzić, iż Salandril nadal jest przytomny. Haori zafalowało na ramionach powstającego Aulusa, zaś zwierzęta zawarte w wyszytym herbie klanu zdały się ożyć. Spojrzenie przepełnione gniewem ponownie padło na twarz dowódcy, a tego ogarnęło zdziwienie, bowiem wiatr, który powiał przed chwilą, mierzwiąc obojgu włosy, miast podsycić płomienie trawiące budynki, zgasił je. Żar, który pozostał w zgliszczach, zgromadził się dookoła kroczącego ku niemu Salcona. Jednym ruchem ręki obrońca rodzimych ziem dobył katany. Gorące powietrze uderzyło w ciało przeciwnika, gdy Aulus machnął bronią, by poprawić uchwyt na rękojeści miecza. Przymknąwszy oczy Sanguret stawił opór podmuchowi, lecz musiał zakryć twarz pod wpływem jego temperatury. Nagle usłyszał bulgocący szept i odwrócił głowę, by sprawdzić kto i co mówi.
– Uciekaj… Nawet Ty go nie pokonasz…
Był to jeden z jego podwładnych leżący po prawo. Gardło owego człowieka było przecięte, więc dławił się własną krwią. Nie była to jedyna jego rana, miał również przebity brzuch, z którego sączyła się posoka. „Oddał za mnie życie, tak samo jak reszta jego towarzyszy…" pomyślał i zaczął analizować swoją sytuację. Minęła krótka chwila, nim Sanguret włożył dłoń do kieszeni, wyciągnął jakiś przedmiot w kształcie małej kulki i cisnął nią przed siebie. Salcon nie zdążył zareagować i kulka otworzyła się w powietrzu błyskając białym światłem. Minęła kolejna chwila nim wzrok powrócił, a gdy tak już się stało przeciwnika nie było.
– Nihrel! Okuyama! – zawołał.
Stojąc tak w miejscu schował oręż z powrotem do pochwy wiszącej przy biodrze. Już miał zawołać po raz wtóry, gdy z dwóch różnych zakątków wioski wyszli dwaj mężczyźni prowadzący gromadkę ludzi, którym pomogli.
– Zajmij się Salandrilem… – polecił Nihrelowi Aulusm wskazując leżącego za nim mężczyznę, sam zaś odsunął się na bok.
Okuyama natomiast począł sprawdzać kolejne domostwa, by dowiedzieć się czy ktoś jeszcze przeżył. Aulus spojrzał ku drzwiom swego mieszkania i przekroczył próg. Uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy postrzegł dziecię leżące obok nieprzytomnej Matki. Podszedł więc do łóżka i wziął małego na ręce. Chwilę przyglądał mu się po czym jedną ręką dotknął ciepłego policzka żony.
– Zbudź się.
Lecz ta nie reagowała nawet na mocniejsze szturchanie. Aulus odłożył z powrotem syna obok matki i wyszedł na zewnątrz, spojrzał na Szamana, po czym rzekł:
– Nie mogę dobudzić Episto…
– Spokojnie, to moja zasługa.
Słysząc słowa medyka odetchnął głęboko i zapytał:
– Co z nim?
– Jestem w stanie uratować mu życie, lecz jest jeden problem… Ma pękniętych kilka kręgów w kręgosłupie, a tego nie potrafię wyleczyć, bynajmniej na razie…
Słońce właśnie zetknęło się z horyzontem, gdy Nihrel, Okuyama i Aulus zebrali się w jedynym nienaruszonym domu, w którym spoczywała młoda matka wraz z synem, zaś przed budynkiem stało około piętnastu ludzi, którym udało się w jakiś sposób uniknąć śmierci podczas ataku.
– Musimy się przenieść. Tutaj już nie jest bezpiecznie. – powiedział Aulus.
Reszta zgodziła się z nim. Leżący bezwładnie na kanapie Salandril nie odezwał się nawet słowem i trudno mu się dziwić – Stracił czucie w dolnej części ciała. Dłuższą chwilę zajęło im obradowanie nad miejscem, w które się przeniosą ocalali mieszkańcy i nad tym w jaki sposób dokonają przeprowadzki.
– Słuchajcie! -Aulus podniósł głos wychodząc z mieszkania. – Doszliśmy do wniosku, że pora przenieść się w inne miejsce, gdzie będziemy mogli osiąść. Tutaj już nie jest bezpiecznie. Chcemy wyruszyć jutro przed świtem, więc do tego czasu spakujcie wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy wraz ze strawą na najbliższe trzy dni.
To rzekłszy usłyszał pochwalające głosy ze strony ocalałych, nikt bowiem nie chciał dłużej pozostać w tym okropnym miejscu. Wszyscy od razu ruszyli w stronę swoich domostw i poczęli przygotowywać się do wymarszu.
(...) i mam świadomość niektórych błędów się w nim znajdujących.
Po pierwsze: takie podejście --- wiem o istnieniu błędów, ale ni poprawiam --- z punktu zniechęca do czytania. Jeśli wiesz o błędach, popraw je. Co to, test na spostrzegawczość nam tu urządzasz? Takie postępowanie równa się lekceważeniu czytelników, a tego chyba nikt nie lubi --- co zapewne możesz sprawdzić na własnym przykładzie.
Po drugie: przejrzałem fragmentami Twoje opowiadanie i jestem zdania, że nie nadaje się do niczego poza solidnym przepracowaniem od nowa. Kuleje w nim wszystko. Wypowiadam się zdecydowanie dlatego, że ilość i długość przeczytanych urywków kwalifikuje je do miana próby reprezentatywnej.
Masz rację, źle zrobiłem pisząc o tej świadomości o błędach... Nie lekceważę czytelników, lecz pragnę porównać poziom swoich postępów w ciągu ostatnich miesięcy na podstawie tego opowiadania i następnego, którę wstawię niedługo.
OK, zobaczymy...
pobiegł po człowieka zwanego Szamanem, który sprawowała funkcję lekarza we wiosce. - nah, może moje czepialstwo, ale szamani zazwyczaj pełnili taka rolę a nie inną (między innymi)
a w nich ukazał się ktoś, kto miał odebrać poród. Niespełna trzydziestoletni mężczyzna zwany powszechnie Szamanem miał na sobie krótkie spodnie -> a nie mozna było prościej ( i lepiej, IMO?) : ... ukazał się Szaman. Niespełna...
by obejrzeć osobę, której miał pomóc. Obserwując ...
jest dobrze ułożone.... - Rzekł spoglądając -> ... - rzekł...
„N-Niesamowite... badał ją zaledwie trzy minuty i już wie co dalej robić! Co za niebywała wiedza..." Elasia pochwaliła w myślach człowieka. -> erm... wioska z szamanem, a dorosła kobieta nie wie jak się poród odbiera? Ja rozumiem, że coś było nie tak, skoro wezwali szamana (bo zakładam, że musiało być coś naprawdę nie tak), ale czyste szmaty i gorąca woda to naprawdę standard przy porodach w takich okolicznościach przyrody.
lekarz poprosił dwójkę pomagających o wyjście z domu, a ci widząc jego profesjonalizm, usłuchali. -> widząc jego profesjonalizm... cóż, może to ja mam jakieś odchyły, ale szamani zazwyczaj byli traktowani z szacunkiem, zwłąszcza ci pełniący funkcję lekarza. Więc ta wzmianka "widząc jego profesjonalizm"... no chyba sam rozumiesz.
- Możecie już Wejść, to Chłopiec. -> Szaman, Dziecko, Chłopiec... to napisane z wielkiej litery jeszcze rozumiem, ale "Wejść"?
Dziecko płakało w rękach człowieka, który odebrał je z łona matki, a było ono owinięte w dziwny kocyk w kształcie dużej, srebrzystej łzy lekko odbijającej światło, co sprawiało wrażenie jak gdyby otaczała je niebiańska aura. -> No...
Matka dziecka zmęczona bólami zasnęła z wyraźną ulgą. -> straciła przytomność, ok. Ale zasnęła?!
Dobra, dalej rzuciłam tylko okiem. Niestety AdamKB ma rację, nie jest dobrze. Kuleje bardzo wiele rzeczy, to co wypisałam to taki, ja wiem, urywek tego.
Nad Zacaustoel, wioską należącą do klanu Salcon już od jakiegoś czasu krążyły kruki w oczekiwaniu na ludzi, których krew niebawem miała przelać się w bitwie.
Znaczy, kruki telepatycznie dowiedziały się, że będzie bitwa, i zleciały się na ucztę?
Ród, do którego należeli,
To jest tak rzadkie zjawisko ostatnio, że aż muszę wydać okrzyk radości. HURA! Istnieją jeszcze ludzie, którzy umieją stawiać przecinek po zdaniu wtrąconym, a nie tylko przed!
Właśnie minęło południe jednego z najbardziej upalnych dni w tej dekadzie, gdy nadszedł czas rozwiązania dla Episto, młodej kobiety będącej córką przywódcy klanu.
Masz tendencję do zbędnego komplikowania informacji. "młodej kobiety będącej córką" --> "młodej córki" po prostu. Zresztą w sumie "młodej" też nie jest zbyt potrzebne, bo skoro jesteśmy we wsi posiadającej szamana, to należy zgadnąć, że czterdziestolatki raczej tam nie rodzą.
Elasia, -starsza siostra Episto - siedząca na niskim krzesełku obok łóżka, spojrzała błagalnie ku lekko uchylonym drzwiom do salonu.
Salon w chacie??? (no, chyba, że w tej wiosce stał pałac, ale czytelnicze skojarzenia są takie: wioska = chaty).
- Przyprowadź Szamana! - Rzuciła do czuwającego przy wejściu mężczyzny, który miał chronić kobiety w razie zagrożenia.
Znowu niepotrzebne komplikacje. Mężczyzna, który chroni w razie zagrożenia, nazywa się zwykle po prostu strażnikiem. Ale zaraz, zaraz, przecież kilka zdań wcześniej była informacja, że ród tej wioski składa się z wojowników obojga płci! Czyli te kobiety też są wojownikami, czyli teoretycznie nie potrzebują ochrony. Poza tym przed kim strażnik miałby je chronić w wiosce zamieszkanej przez samych swoich? Straże przed zewnętrzną napaścią wystawia się raczej dookoła wioski, niż przed każdą chatą z osobna...
- Ale...! - Nie dokończył zdania, gdyż przerwało mu krótkie polecenie starszej córki Przywódcy klanu - Ale Już!
Ciekawy przypadek nadshiftozy. :-)
Nie chcąc narazić się rodzinie rządzącej, mężczyzna pospiesznym krokiem opuścił pokój, zatrzaskując za sobą drzwi, po czym będąc już na zewnątrz, pobiegł po człowieka zwanego Szamanem, który sprawowała funkcję lekarza we wiosce.
No i znowu podajesz zupełnie zbędne informacje - no przecież wiadomo, że skoro opuścił pokój (eee... izbę? jesteśmy w wiosce...), to jest na zewnątrz! Może jeszcze dodasz, że pobiegł na nogach?
Dodatkowa uwaga: lekarz to pojęcie nie do końca pasujące do kultury mieszkających w wiosce wojowników, poza tym w tego typu społeczności rodzącej towarzyszyłaby po prostu akuszerka. Na ile się orientuję, lekarze porodami zaczęli się zajmować dość późno.
Siostra ujęła dłoń rodzącej, dodając otuchy i raz po raz ocierając jej pot z czoła. Minęło całe pięć minut,
Mieli zegarki???
(wybacz moje zdziwienie - opisujesz kruki, ród wojowników, wioskę z szamanem, więc ostatnie, czego spodziewa się czytelnik, to liczenie czasu w minutach).
Niespełna trzydziestoletni mężczyzna zwany powszechnie Szamanem miał na sobie krótkie spodnie kończące się w połowie ud
Wizja szamana w szortach osłabiła mnie totalnie.
Lekarz ruszył żwawym krokiem w kierunku łóżka, na którym leżała przyszła matka. Ukląkł przy nim, a że nie było ono wysokie, miał dogodną pozycję do tego, by obejrzeć osobę, której miał pomóc. Obserwując różne reakcje pacjentki, badał dokładne położenie dziecka i każdy szczegół związany z porodem.
Znowu zbędne informacje. Łóżka (nie licząc współczesnych nam szpitali) na ogół mają taką wysokość, że jak się przy nich klęknie, to ma się dobry dostęp do leżącego. A jakież to "różne reakcje pacjentki" obserwował? Połaskotał ją w pięty i patrzył czy chichocze? Położenie płodu bada się chyba nie patrząc na pacjentkę, tylko wsadzając rękę w... dobra, nie będę kontynuować.
- Skurcze trwają około trzydzieści sekund z przerwami do ośmiu minut,
Wojownicy mieszkający w chatach mają SEKUNDNIKI??? Zdziwniej i zdziwniej.
Szczęście tylko, że Dziecko jest dobrze ułożone..
Randomshiftoza czy jakiś głębszy cel?
Rzekł spoglądając z ukosa na siedzącą obok Elasię po czym dodał krótko. - Potrzebne mi będą czyste szmaty i miska z gorącą wodą.
Cała ta scena wydaje mi się kompletnie nieprawdopodobna. W odciętej od świata wiejskiej społeczności szmaty i miska z wodą byłyby pewnie przygotowane kiedy tylko rodzącej odeszłyby wody, nie mówiąc już o towarzystwie akuszerki czy choćby doświadczonej starszej kobiety - a tu mamy córkę wodza, której towarzyszy tylko siostra, ewidentnie nie nadającą się do niczego poza pocieszycielskim trzymaniem za rączkę.
„N-Niesamowite... badał ją zaledwie trzy minuty i już wie co dalej robić!"
N-niesamowite! Ona bez patrzenia na zegarek wie, że minęły trzy minuty!
Co za niebywała wiedza..." Elasia pochwaliła w myślach człowieka.
Zapewniam, że bez tego wytłuszczonego fragmentu czytelnik i tak by wiedział, że Elasia pochwaliła w myślach szamana. Na przykład dlatego, że myśli są sformułowane w pochwalny sposob, a oni są jedynymi obecnymi osobami (oprócz położnicy).
A ona tego szamana to po raz pierwszy na oczy widzi, że jest tak zdumiona jego umiejętnościami?
Nie mając czasu na dalsze rozważania, wstała i zaczęła szykować szmaty, zaś strażnik, który wrócił tutaj z powrotem wraz z Szamanem, wyszedł na dwór i zaraz wrócił z miską wody.
A co w tym czasie robiła reszta kobiet, stanowiących, jak wiemy, 50% populacji wioski?
usłyszeli głos z wewnętrznej części Izby.
Co Ty masz z tym shiftem?...
Wyraźnie zadowolony z tego, czego dokonał, uśmiechnął się szeroko i wręczył Elasii niemowlę, któremu pomógł przybyć na świat.
Przecież wiemy.
-Cieszę się, że przybył pan tutaj tak szybko, Szamanie.
Wioska... ród wojowników... a oni zwracają się do siebie per pan?!
Zaczynam podejrzewać, że to jakiś dziwny świat post-apo, z naszą cywilizacją cofniętą w rozwoju do chat z wojownikami, a mimo to zachowującą jednostki czasu w układzie SI i XX-wieczne formy grzecznościowe.
Jego rumiane policzki błysnęły radosnym uśmiechem, który przerwał płacz.
Nie żebym była specjalistką od niemowląt, ale słyszałam, że pierwszy uśmiech następuje zywkle po paru TYGODNIACH od narodzenia.
- Szaman to tylko tytuł, Jestem Nirhel . - przedstawił się mężczyzna.
Nie rozumiem. Mała wioska, jeden szaman-lekarz, a córka wodza nie zna go z imienia??? W takiej społeczności można nie znać imienia piątego dziecka bednarza, ale szamana? Takiej persony?
Wszyscy zwracali się do niego tytułem, gdyż od razu gdy przyłączył się do klanu przyjął stanowisko opiekuna medycznego.
Tak, słownictwo zdecydowanie sugeruje, że jest w tym świecie coś XX-wiecznego...
- A więc niech tak będzie Nirhelu. - odparła.
Przecinek przed wołaczem. Wyjątkami są tylko "O Boże!" i "o matko!".
Mężczyzna, chcąc oddać szacunek córce przywódcy, zamilkł na chwilę. Ten właśnie czyn zaskoczył nieco kobietę, byli oni bowiem na tym samym poziomie w hierarchii wioski.
Zamilknięcie nie jest czynem!
- Narodził nam się Sto Pierwszy członek klanu, wypadało by to uczcić i zorganizować jakąś ucztę w... -przerwał nagle, gdy do jego uszu dotarł dźwięk alarmu mobilizującego mieszkańców do walki.
Włączyli syrenę?
Strażnik rzucił krótkie spojrzenie w stronę wyjścia na znak, żeby oboje udali się do centrum.
Żeby oboje kto? On i Elasia? (bo on i szaman to obaj, nie oboje). I jak można użyć słowa "centrum" w odniesieniu do wioski?!?
Kobieta położyła dziecko obok jego matki i skinąwszy na Nirhela ruszyła przez drzwi, on zaś podążył tuż za nią. Płacz noworodka wznowił się, gdy matka będąc nieprzytomną nie mogła wziąć go w ciepłe dłonie, by przytulić do piersi.
Zupełnie nie rozumiem, dlaczego córką wodza nie opiekuje się jakaś kobieta. A nawet i mamka, dla komfortu dzidziusia.
Mężczyzna, który jako jedyny pozostał w pomieszczeniu
Znaczy... kto? Strażnik wyszedł, szaman to Szaman, a ten tajemniczy mężczyzna?
wszedł po schodach na piętro i wyszedł na balkon chcąc zobaczyć co się właściwie dzieje.
Wiejska chata Z BALKONEM. Wow. Just wow.
To chyba naprawdę jest nasz świat po katastrofie, którą przetrwali tylko gracze RPG. To by wyjaśniało te wszystkie dziwności.
Mężczyzna z nieco zmieszanym wyrazem twarzy zauważył wychodzących z cienia skał wrogów. Byli oni ustawieni w szeregach, a na ich drodze ustawili się już mieszkańcy osady przyodziani w zbroje stworzone na wzór tych, które nosili Samurajowie niegdyś zamieszkujący te tereny.
O___o
Niestety obawy Salandrila - tak ów strażnik miał na imię - stały się prawdziwe, gdy już po chwili jego towarzysze zaczęli ginąć jeden po drugim od mieczy i strzał nieprzyjaciela, które rozmazywały się od swej szybkości. Czas działał na niekorzyść klanu, bowiem podczas tej bitwy brakowało dwóch ludzi stanowiących główną broń przeciw wrogom.
Doprawdy nie wiem, co mam na to powiedzieć. Ja rozumiem, że strzały rozmazywały się w oczach a nie rozsmarowywały na ścianach, ale napisane jest to tak... A ludzie stanowiący broń skojarzyli mi się z rzucaniem nimi we wroga.
Było jednak już zbyt późno by odwrócić bieg wydarzeń. W ciągu chwili zginęli niemalże wszyscy wojownicy zdolni do obrony swoich bliskich, reszta schroniła się w swych domach, mając nadzieję, że niedługo wszystko zakończy się zwycięsko.
Jak na ród wojowników, w którym nawet baby walczą, to zachowują się jak totalne lebiegi.
Zaczęli rozglądać się wkoło w poszukiwaniu ludzi mających jeszcze umrzeć, jednakże jak było widać nie tylko po to tu przybyli. Poczęli oni zapalczywie przeglądać wszelakie pisma, jakie tylko dostrzegli pod ogromnym baldachimem rozciągniętym po środku placu, gdzie jeszcze niedawno zasiadała starszyzna podczas obrad.
Baldachim na placu zamiast nad łóżkiem i napastnicy "zapalczywie przegladający pisma"... zaczynam podejrzewać, że to ma być fantasy na wesoło. Ale tam przecież giną ludzie!
Przewracali krzesła, wyrzucali szuflady z biurek
Z biurek stojących na placu wioski?...
Wojownicy. Zbroje. Miecze. Strzały. I BIURKA. Zaprawdę, powiadam Wam, długo ten tekst będę pamiętać.
Szukanie prawdopodobnie zakończyło się, gdy jeden z ludzi schował plik papierów pod tunikę, po czym wszyscy włącznie z nim samym rzucili się biegiem w różne strony.
Polszczyzna tego zdania jest mocno wątpliwa.
Okazało się, że mieli oni przeszukać mieszkania
Mierzenie czasu w sekundach. Biurka. Mieszkania. Za chwilę się dowiemy, że mieli tam supermarket i kafejkę internetową...
Od razu napotkał przeciwników biegających szaleńczo od domu do domu nękając kolejnych bezbronnych ludzi.
"i nękających" powinno być. A czemu ci ludzie tacy bezbronni? Wszak to ród wojowników. I wojowniczek.
Wyjście wojownika na zewnątrz zwróciło ich uwagę, ale o to mu właśnie chodził. Jeden po drugim napastnicy poczęli biec w stronę nowego celu. Strażnik rodu robiąc krok do przodu sięgnął prawą dłonią ku rękojeści zawieszonej przy lewym biodrze i wyciągnął lśniące ostrze Samurajskiej broni.
Im dalej w las tym gorzej stylistycznie, gramatycznie i ortograficznie (przymiotnik z małej!). A szczegółowość opisu jest aż śmieszna. I jeszcze ci napastnicy biegnący "jeden po drugim" - naprawdę wyobrażasz sobie taką scenę? Bo ja co najwyżej w filmie z śp. Leslie Nielsenem.
Opis walki już sobie daruję, bo jest tak fatalny stylistycznie i merytorycznie (przebijanie sejmitarem? parowanie kataną? odbicie ostrza z JEDNOCZESNYM odcięciem rak?), że, szczerze mówiąc, byłoby to z mojej strony masochizmem.
Komentarz na zakończenie: zgaduję, że wstawiłeś tutaj ten tekst jakieś dziesięć minut po tym, jak skończyłeś go pisać. Spróbuj zrobić tak: nie zaglądaj do niego przez 2-3 tygodnie (najlepiej miesiąc, ale młodzi autorzy zwykle nie mają tyle cierpliwości), a potem poproś kogoś, żeby Ci przeczytał na głos. Zaręczam, zdziwisz się.