- Opowiadanie: R.A. Olek - Ąpierz

Ąpierz

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Użytkownicy, Użytkownicy V

Oceny

Ąpierz

 

– To ten?

– Tak, panie.

W izbie śmierdziało dymem, potem i gnojem. Na klepisku walały się resztki sienników. W barłogu przy piecu coś się poruszyło. Włochata świnia przewaliła się na bok z donośnym chrząknięciem. Gość zatkał nos, zmrużył oczy.

– Cóż w nim dziwnego? – zapytał.

– Nie uwierzycie.

– Bacz na słowa, mości wójcie. Moja to rzecz, w co wierzę, a w co nie. Może i młodym, ale widziałem więcej niż ty i twoi włościanie razem wzięci. Nie próbuj mnie.

Chłopak siedział w kącie i nie ruszał się. Patrzył tylko przed siebie, w okno zakryte rybim pęcherzem. Miał białe włosy, niemal świecące w półmroku, i chude ręce, przywiązane postronkiem do ławy.

– On nie żywie. – Kmieć wskazał chłopaka.

– Jak to?

– Pogrzebalim go. Będzie… Jakoś miesiąc temu.

– I?

– I wylazł. Ciągle wyłazi.

Paulo Malgarida, dominikanin w służbie Świętego Oficjum, przyjrzał się młodzianowi z bliska. Więzień był blady, wychudzony, milczący. Ale bez wątpienia żywy.

– Pokaż no się. – Chwycił go pod brodę. Chłopak spojrzał na niego.

Rubrum. Ma czerwone oczy. – Malgarida cofnął się.

– Właśnie. Ślepia jak u wilkołaka. Od krwi, panie. Ani chybi.

– Jakiej krwi?

– Zobaczycie.

 

*

 

Na skraju wsi stał kościół z małym cmentarzem. Obeszli go, poszli ścieżką do domku na skraju lasu. Wójt zastukał do drzwi. Otworzył stary ksiądz o lasce.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – odezwał się dominikanin.

 

– Pochwalony, khe khe. – Pleban nawet nie spojrzał na młodego mnicha. Przetarł oczy, podrapał się po resztkach tonsury, odchrząknął głęboką flegmą.

– Kogo mi tu przeprowadziliście, wójcie? – wycharczał.

– Mości inkwizytor, Aulo. – Chłop się zawahał nad obco brzmiącym nazwiskiem. – E… Z Lublina, przejazdem, to pomyślelim że…

– Przejazdem?! A co on, kuglarz jaki? Fora ze dwora, mam ważniejsze sprawy!

Trzasnął drzwiami, zostawiając za sobą zapach niestrawionego wina. A było już dobrze po południu.

– Nasz pleban dobry człowiek. – Wójt giął się w ukłonach. – Choć bywa porywczy.

– Pozwólcie. – Dominikanin przesunął wójta. – Ja spróbuję.

Chwycił mosiężną kołatkę i zastukał. Odpowiedziała mu cisza. Zastukał raz jeszcze, mocniej.

– W imieniu Świętego Oficjum, otwierać!

Za drzwiami rozległo się stukanie laski. Zazgrzytał odsuwany rygiel.

– Kim jesteś, bracie? – Pleban łypał na Paula spod krzaczastych brwi. – Bom nie dosłyszał.

– Emisariusz papieża Innocentiusa X, Paulo Malgarida. W poselstwie na ziemie Rzeczpospolitej.

– Skąd pochodzisz, padre?

– Z Luzytanii, ale większość życia spędziłem w Padwie.

– Ach, Italia, khe khe, Padwa. Znana to krynica wiedzy i wiary. – Stary ksiądz pokiwał głową, jakby sam był papieżem. Paulo wątpił, że pleban wizytował dalej niż w Lublinie.

– Większość życia, tak? – Pleban poklepał Italczyka po policzku. – Gładki jak osesek. Wejdźcie.

Przepuścił ich i pokuśtykał do głównej izby. Nie było to zwykłe mieszkanie duchownego. Masywne kredensy zawalone były księgami. Wielka ława pod oknem zastawiona szklanymi kolbami, rurkami, drucianymi stelażami. Coś tam się gotowało, parowało, bulgotało. Wszędzie unosił się ostry zapach odczynników. Gdzieniegdzie walały się resztki jedzenia, puste gąsiorki, sztućce.

– I obcy taki, naszych spraw nieznajomy, pomoże? – Starzec burczał do siebie. – Co, wójcie?

– Spróbować nie zaszkodzi.

– Spróbować, to sobie gorzałki możecie – parsknął pleban. – A co będzie, jak braciszek nie strzyma?

– Jam z ramienia papieża posłany – wtrącił Paulo.

– Jasne, mówiliście już. Darujcie sobie. – Pleban machnął ręką.

– Na najlepszych uniwersytetach studiowałem, arkana znam i księgi o jakich…

– Och, zamknij się, padre! – warknał starzec. – Są rzeczy, których nie znajdziesz w żadnych księgach. Bo nikt nie zdążył ich zapisać, rozumiesz?

– Jednakoż może warto by święta oficjalna osoba się przyjrzała… – nalegał wójt. – Skoro naszym sumptem no… Nijak nie idzie.

– Pracuję nad tym, mówiłem wam wójcie – żachnął się pleban. – Zresztą dobrze, niech wam będzie. Pójdźmy. Niech obaczy, co też może poradzić taki inkwizytor.

Narzucił kapotę i wskazał drzwi. Poszli przez obejście alejką zarośniętą wysokimi malwami. Od płotu ciągnął się gąszcz łopianów, który ucinał się dopiero na granicy cmentarza. W cieniu było chłodniej, ale i tak duchota odbierała oddech.

– Już prawie – wysapał ksiądz. – Gorąco jak w piekle. Widzieliście kiedyś piekło, padre?

Paulo wzdrygnął się, nie odpowiedział.

– Ja też nie – zaśmiał się pleban. – Ale pewnie tak właśnie grzeje, jak dziś. Niby to październik, wieczory zimne, a we dnie… Chłopi gadają, że się południca z północnicą za łby biorą i jedna przez drugą zimno a upał sprowadzają. Aż je dziadyga mróz pogodzi. Zresztą, kto by tam słuchał co chłopi gadają. Pogaństwo i zabobon…

Coś zaszeleściło, łopiany poruszyły się gwałtownie zaraz przy nich. Paulo odskoczył, chwycił krzyż.

– Apage! – wrzasnął.

Pleban machnął laską i znowu się zaśmiał.

– Rokita, do budy! – krzyknął na widok kudłatego kundla. – Szatan nie pies, tu macie rację padre. Nie mogę upilnować gada. Łazi gdzie chce. A już najbardziej na cmentarz lubi.

Paulo zaklął cicho i schował krzyż. Czarny kundel podreptał za nimi, trzymając się z dala od laski swojego pana. Ściemniło się, czy to przez porę, czy przez gęste drzewa porastające mogilnik. Musiał tu być od bardzo dawna, skoro zdążył zarosnąć tak gęstym lasem.

– Stary ten cmentarz – zauważył inkwizytor.

– A jakże – przyznał wójt. – Nikt nie pamięta kto go zakładał. Księgi spalone w czas szwedzkiej zawieruchy, kiedy z miasteczka zostało tyle, co widać. Mizeria.

– Spalone, spalone… – wtrącił się pleban. – Może i spalone.

– A to wzgórze? Dlaczego nie zarośnięte? – zapytał dominikanin.

– Diabli wiedzą – odparł ksiądz i łypnął na niego spod brwi. – Tam właśnie zmierzamy.

Pokonywali mozolnie zarośla. Niewielkie wybrzuszenia starych grobów i przegnite krzyże chowały się już w wieczornej mgle.

– To jedyny cmentarz w miasteczku?

– We wsi – poprawił go wójt. – Kacerze zabrali wszystko, spalili domy a mieszkańców…

– Nie jedyny – przerwał mu pleban. – Od frontu kościoła jest nowy, ten co widzieliście z drogi. Tam teraz chowamy.

– A ten pagórek, to do cmentarza należy? – zapytał mnich.

– A należy, khe khe.

Dotarli na szczyt wzgórza. Wysokiego tylko na tyle, że gałęzie dębów i buków rosnących u jego stóp dotykały ramionami zboczy. Było pusto, nawet trawa rosła w tym miejscu jakby nieśmiało.

– I nie chowacie tu?

– Już nie.

– A gdzie groby?

– Cały ten pagórek jest grobem – odparł ksiądz. – Tych, co kacerze pomordowali. I następnych, co zaraza zabrała. Całe Kosobudy tu leżą.

– Przeklęte miejsce – wzdrygnął się wójt.

Stanęli pośrodku wzniesienia, przy rozkopanej mogile.

– To tutaj. – Pleban wskazał odsłoniętą trumnę w dole. Wójt ściągnął czapkę i potarł czoło, Paulo spojrzał niepewnie.

– No? Co tak stoicie? – zapytał starzec. – Już do dziury, odkrywać wieko. Chcieliście zobaczyć, nie?

Pies zaczął szczekać. Ksiądz trącił laską mnicha, który zrozumiał, że nie ma wyboru. Wskoczył do dołu, wójt dołączył do niego. Przesunęli ciężkie dębowe wieko.

– Nie zabite? – zapytał inkwizytor.

– Po wielokroć, panie. Nic to nie dało.

W trumnie leżała kobieta przedziwnej urody. Blada, o anielskiej twarzy, z włosami białymi jak u więzionego chłopca. Ubrana w delikatny muślin, wstydliwie odsłaniający nagie ciało. Wyglądała jakby tylko spała. Paulo wpatrywał się w nią urzeczony.

– Ładna, co? – zaskrzeczał z góry pleban. – Świeża jak wiosenny poranek. Nawet pachnie, fijołkami. – Pociągnął nosem i odcharknął.

Paulo zbliżył dłoń do jej twarzy, pies zaskowytał.

– Nie radzę, khe.

Wtedy zobaczył. Trumna od dołu wypełniona była krwią. Odskoczył, oparł się o krawędź dołu. Spostrzegł dłonie kobiety, ułożone na piersiach, szponiaste, pokryte zaschniętą posoką.

– Co to jest?! Diabelstwo przeklęte! – krzyknął, gramoląc się z dołu. – Skąd tyle krwi? I to świeżej?

– Ąpierz – odparł fachowo pleban. – Zobaczycie w nocy. Teraz chodźcie. Na trzeźwo tego nie pojmiecie.

W dole wójt zabijał wieko grubymi gwoździami.

 

*

 

– A zagryźcie se kaszanką – polecił ksiądz widząc jak Paulo krzywi się po łyku gorzałki.

Paulo chwycił pęto i wgryzł się w słodki smak. Zjadłby wszystko, byle zabić kwaśny odór okowity, która kojarzyła mu się z wymiocinami.

 – Co to?

 – Kiełbasa – odparł gospodarz. – Z kaszy i krwi, między innymi.

Paulo wypluł wszystko co miał w ustach.

– Boże w trójcy jedyny! Co to za kraj?!

– Jedyny, przedmurze chrześcijaństwa, he he – zarechotał pleban.

– A ona – Paulo zmienił temat. – Ta zmarła w otwartej trumnie, kim jest?

– Wiedźma. – Pleban pociągnął z gąsiorka. – Zjawiła się tu z chłopakiem na przednówku. Ludzie biedni, obcych nie uznają, przepędzili ją do lasu. Pojawiała się to tu, to tam. Raz ją pastuch widział, innym razem stajenny. Wieśniacy znajdowali martwe ptaki, wyschnięte na wiór. Czasem królika. Lubisz króliki, niemowo?

Chłopak siedział na zydlu i patrzył w dal, jak wtedy w chacie. Milczał.

– Kiedy zaczęło niedomagać bydło i konie, chłopi zeźlili się nie na żarty. Wytropili wiedźmę i nastraszyli.

– Jak? – zapytał Paulo.

– Jak to chłopi. Pałkami, chwostami i kutasami. – Ksiądz machnął ręką. – Najpierw ją sprali, potem sobie użyli. Skoro taka z diabłem spółkuje, to do rzeczy nawykła. – Wytarł nos rękawem. – Zostawili w lesie zakrwawioną. Ten tu tylko patrzył. Bał się ruszyć, kiedy ją bili.

– Skąd wiecie? Byliście tam?

– Byłem, nie byłem. Dość że krótko potem ludzie we wsi zaczęli umierać. Zaraza. Wtedy zaczęło się na dobre, khe khe. – Pleban rozkaszlał się, ale łyknął znowu i mu przeszło. – Dobra gorzałka, ugh – odetchnął, aż zaświszczało. – Na suchość w piersiach najlepsza.

– Słyszałem o takich przypadkach czarnej klątwy – Paulo wreszcie mógł popisać się wiedzą. – Baby wędrowne, z czartem w komitywie, dobrych ludzi gnębią, morowe powietrze przyzywają. W Lublinie mówili, że z Ruthenii to przyszło?

– A jakże, z Rusi. Tylko jak wytłumaczyć towarzystwo chłopaka, padre? Wiedźma z czartem sama w konszachty wchodzi. A ten tu z nią wędrował. Po co? Czego tu szukaliście, niemowo?

Chłopak wciąż patrzył w dal. Jego oczy tylko mocniej jarzyły się czerwonym blaskiem. Plebanowi mocno już kurzyło się spod sutanny, gadał jak najęty. Wójt, mniej nawykły do gąsiora, miał mętny wzrok. Kiwał się na ławie, ściskając rzemień, którym przewiązane były nogi więźnia.

– Chłopi nie zadawali sobie tych pytań – ciągnął pleban. – Zatłukli wiedźmę pałkami, tym razem bez używania. Jego też przy okazji. Dostał przez łeb i trafił do mogiły, razem z nią.

– Jakże to? Przecie żywy jest, między nami chodzi. Ani draśnięcia nie widać.

– Zaiste. I to jest wielka tajemnica. – Ksiądz uniósł palec jak do kazania. – Jakże to, że z grobu wstał i między ludzi polazł?

– Zaraz go pochwycili – powiedział wójt dolewając sobie gorzałki. – Ale ubić nikt nie śmiał.

– Zamknęli go w ciemnicy. – Pleban wstał, zachwiał się, wyciągnął ze spichrza drewniane wiaderko. – O chlebie i wodzie trzymali. Co by z nim nie robili, na wszystko się zgadzał. Za dnia. W nocy znikał, jakby czarem prowadzony. Do niej szedł.

– A bydło, jak padało, tak pada. I ludzie chorują – dodał wójt.

– Znacie rozwiązanie tej zagadki, padre? – zapytał pleban. – Macie jaki egzorcyzm uczony, w tej waszej papieskiej Italii, na takie khe, cyrkumstancje?

– Nie mam recepty – odparł inkwizytor. – Prowadzi mnie wiara i modlitwa, jak każdego dobrego chrześcijanina. Ale dla takich przypadków zostałem tu wysłany. Żeby zbadać i opisać.

– To patrzcie uważnie. – Ksiądz skinął na wójta, który poluźnił rzemienie.

Młodzieniec wyglądał teraz inaczej. Był wyraźnie ożywiony, rozglądał się, czerwone oczy płonęły mu dziwnym blaskiem.

– Wzywa cię, co? – Ksiądz ukłuł chłopaka laską. Ten otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć. Zamiast tego wyszczerzył zęby. Białe i długie, jak u wilka. – Wiem wiem, głodnyś. Patrzcie, bracie inkwizytorze. – Rzucił mu z wiadra ochłap surowego mięsa.

Chłopak zerwał się błyskawicznie i niemal w locie pochwycił surowiznę. Pożarł ją na oczach wójta, mnicha i plebana. Wylizał nawet podłogę w miejscach gdzie krew skapnęła na deski. Gdy tylko oderwał twarz od podłogi, wyszczerzył zęby i łypnął na księdza.

– Trzymajcie go wójcie – pleban uniósł laskę. – Kto wie co mu do łba strzeli.

Pijany chłop nadzwyczaj szybko poradził sobie z ponownym związaniem więźnia. Chłopak uspokoił się zaraz i znowu wpatrywał się w dal. Tylko oczy żarzyły mu się krwistą czerwienią.

– Widzieliście? – Pleban klapnął na ławę, nalał wszystkim gorzałki. – Tylko tak się posila. Bóg wie jak to wygląda, kiedy ucieknie i błąka się samojeden.

Podsunął towarzyszom kubki.

– No, dość o tym. Północ blisko, czas na nas. Po kwaterce na odwagę i idziemy.

Wypili, wstali. Wójt chwycił rzemień i pociągnął jasnowłosego za nimi. Ksiądz wskazał mnichowi wór leżący przy drzwiach.

– Zabierzcie to – rozkazał.

– Co jest w środku? – zapytał Paulo.

– Lekarstwo na wiedźmostwo – odparł pleban tajemniczo, po czym cała czwórka wyszła w noc, aleją między wysokimi malwami.

Pies ostrożnie przekradał się przez łopiany. Na skraju cmentarza zatrzymał się, zaskowyczał i zawrócił.

 

*

 

Trumna była otwarta. Podobnie jak oczy kobiety, czerwone i głodne. Dyszała przez otwarte usta, jakby wydobywała z nich krzyk, słyszalny tylko dla wybranych uszu.

Chłopak trząsł się, wył i miotał. Wójt z mnichem musieli go trzymać, mimo że miał skrępowane ręce, a nogi powiązane rzemieniem.

– Już! – rozkazał ksiądz.

Uwolnili więźnia, który zaraz wskoczył do dołu. Wtulił się w kobietę i znieruchomiał. Ona przymknęła oczy i uśmiechnęła się.

– Patrzcie teraz co będzie, bracie inkwizytorze.

Chłopak leżał spokojnie, gdy martwe dłonie bladej piękności poruszyły się i zaczęły przesuwać ku górze. Objęła go, powoli wbiła pazury. Krew popłynęłą po plecach strużkami, ledwo widocznymi spod opuszek palców.

Paulo wpatrywał się w leżącą parę, nie mogąc wyzbyć się wrażenia, że w tym co widzi jest jakieś ulotne piękno. Obejmowali się niemal z czułością. Ona się uśmiechała, on spał wtulony w nią jak dziecko. Tylko krople krwi od czasu do czasu kapały spod paznokci.

Wtem kobieta ocknęła się. Spojrzała prosto w oczy inkwizytora. Zobaczył w niej bezmiar cierpienia i otchłań potępienia. Chwycił krzyż na piersi i wyszeptał słowa egzorcyzmu. Anielska twarz uśmiechnęła się odsłaniając zęby. Ostre i białe jak perły. Paulo modlił się, nie odrywając od niej oczu. Ona zasyczała i zatopiła zęby w szyi młodzieńca. Wciąż się uśmiechała, gdy karmin zabarwił jej usta.

– Teraz bracie! – Ksiądz sięgnął do worka i podał mnichowi ostre narzędzie.

– A cóż to jest? – zdziwił się Paulo.

– Rydel przecie – odezwał się wójt, pijany jak bela.

– Miast siłę nieczystą wypędzać, mam ich zakopać?

– Łeb odrąbać macie, inkwizytorze. Teraz najlepszy moment by wiedźmę ubić, kiedy nażarta – szepnął starzec. – Rydel do tego najlepszy. Potem głowa w nogi, a serce na rozstaju dróg zakopać. Najpewniejszy sposób na ąpirzycę.

– Postradaliście rozum. Nie zrobię tego. – Paulo rzucił rydel ze wstrętem. – Nie tak się z diabłem w szranki staje. Wiarą i modlitwą…

– A zamknij się, panie inkwizytor. – Nie wytrzymał wójt. – Jak nie wy, to ja ją ubiję.

Chwycił rydel, ale zatoczył się i upuścił go. Zbyt pijany żeby iść, upadł zamroczony.

Wtem z mogiły wystrzeliła jak z procy zakrwawiona poczwara. Zęby na wierzchu, długie łapy, pomarszczona skóra. Twarz jeszcze ludzka, ale oczy jak u wilka. Zawyła nad pijanicą i jednym ciosem szponiastej łapy oderwała mu ramię.

– Malgarida, zrób coś! – wrzasnął starzec. – Bo nas pozabija!

W Paula wstąpiło szaleństwo. Doskoczył do wiedźmy i wściekłym kopniakiem zrzucił ją do dołu. Spadła z wizgiem, który przeszedł w płaczliwy jęk. Inkwizytor chwycił szpadel i skoczył za nią. Leżała na plecach, łapiąc oddech. Miał jedną szansę. Zamachnął się uderzył ostrzem rydla w szyję wiedźmy.

Chrupnęło, mlasnęło, fontanna krwi trysnęła aż na skraj grobu. Ąpierzyca zawyła, zamachała wściekle łapami, wreszcie znieruchomiała.

– Kołek, łap kołek! – Ksiądz rzucił worek na dno mogiły. – Prosto w serce!

Paulo wbił drewniane ostrze w serce trupa. Z rany buchnęła krew, śmierdząca i czarna jak smoła. Mnich padł na kolana, ledwo powstrzymując torsje. Wójt nie zdołał się powstrzymać. Ocknął się właśnie i rzygał jak kot.

– Flakon i nóż! – krzyczał pleban. – Masz we worku. Wytnij serce i nabierz jej krwi. Bez tego wszystko na nic.

– Nie dam rady. – Paulo zwymiotował. Torsje rzucały jego ciałem nie mniej niż przerażenie. Mokrym od krwi skrajem wykopu wygramolił się na powierzchnię.

– Do środka, psiewiaro! – wrzeszczał ksiądz. – Bez juchy czartownicy nie odczynim uroku!

– Nie dam rady… – Paulo opadł na trawę wyczerpany. Żołądek podchodził mu do gardła, ciałem wstrząsały dreszcze.

Wójt doczołgał się do drzew, podniósł na nogi i uciekł, żegnany złorzeczeniami księdza.

 – Mięczaki, słabeusze, gównojady!

Już miał zejść do grobu, gdy na jego skraju pojawiła się jasna głowa chłopaka.

W prawym ręku miał serce. W lewym, wypełniony do połowy flakon. Patrzył gdzieś dalej, poza księdza, który warknął tylko: – Dawaj to! – I wyciągnął dłoń.

Chłopak odwrócił się. Ściągnął koszulę, owinął w nią dłonie i podciągnął się na zewnątrz wykopu. Podszedł do inkwizytora, położył przed nim krwawe zawiniątko. Stanął przed Malgaridą i patrzył na niego. Czekał.

– Co to znaczy, padre? – zapytał mnich.

– Skąd mam wiedzieć? – odparł starzec. – Powinien teraz leżeć bez czucia w mogile. Chodźmy stąd, nie mamy wiele czasu.

 

*

 

– Diabelskie nasienie, zobaczcie jak się gapi. Khe, khe.

Chłopak siedział na ławie jak poprzednio. Z tym że zamiast w okno, patrzył na stół, gdzie ksiądz lepił chlebowe ciasto.

– Skąd pewność, że to diabelska sprawa? – zapytał Paulo.

– Mało ci dowodów, padre? Anielska z pewnością nie jest, khe khe – odchrząknął pleban. – Żydowska, ormiańska, wołoska może. Licho wie, skąd się wziął taki pierwszy. Bo ona że wiedźma, to pewne.

– A on, kim jest?

– Nie przerywajcie. Skończę to się przekonamy.

Chwycił flakon i przechylił. Kilka czarnych kropel zabarwiło ciasto. Przerzucił je, ugniótł i dodał jeszcze trochę krwi. Uformowany chleb położył na łopacie, którą zaraz wsunął do pieca.

– Teraz czekamy. Byle tylko zdążyć do świtu – odetchnął. – A jego bym związał. Diabeł w nim siedzi, nie można mu ufać.

Chwycił rzemienie i zbliżył się do chłopaka.

– Nie pozwalam – odparł Malgarida. – Z dobrej woli dał nam serce i krew, pamiętacie?

– Co z tego? Widział co zrobiliśmy z jego…

– Z kim, mówicie? – Paulo dostrzegł zawahanie księdza. – Kim ona była dla niego?

– E… Nieważne. Nigdy się nie dowiemy. Przecie to niemowa.

– Pomógł nam. – Upierał się inkwizytor. – Nie będziecie go wiązać.

– Na wasze ryzyko. Tylko nie zaśnijcie. Gotów wam jeszcze podziękować, khe khe. Po swojemu.

 

*

 

Zapiał pierwszy kur. Słońce jeszcze nie wyszło zza widnokręgu, gdy Paulo Malgarida ocknął się z niespokojnego snu. Było szaro, ale z łatwością dostrzegł jasnowłosego młodzieńca siedzącego przy ławie.

W izbie unosił się zapach świeżego chleba. I czegoś jeszcze. Słodkiego i mdlącego zarazem. “Fiołki?” – pomyślał zdziwiony inkwizytor. Chciał o to zapytać księdza, ale ten spał leżąc na stole.

– Obudziłeś się, to dobrze – powiedział chłopak, żując chleb. – Skosztujesz?

– Na Boga, ty mówisz?

– Teraz już tak. Dzięki tobie. Częstuj się, inkwizytorze. Nalegam.

Podsunął mu pajdę i wlepił w dominikanina wzrok. Oczy miał czerwone, jak przedtem.

– A on? – Paulo dotknął księdza. Był zimny jak głaz.

– Nie żyje. Słabe serce – Chłopak uśmiechnął się tajemniczo. – Jedz. Tylko tak się uwolnisz.

– Od czego? Co tu się stało?

Inkwizytor spostrzegł drobną ranę na szyi księdza. Zaraz poniżej kołnierza sutanny.

– Od mocy ąpierza. Chleb z jego krwią uwolni twoją duszę. Inaczej będzie cię nawiedzał. I karmił się twoją krzywdą.

– Kim jesteś? – zapytał inkwizytor oglądając chleb. – I kim ona była dla ciebie?

– Pamiętasz jak zapytał, czego tu szukaliśmy?

– Nie odpowiedziałeś.

– Matką, była moją matką. Wieszczą, co widzi więcej, tak jak ja. Tu nazywają takich upir, albo ąpierz. A szukaliśmy dobrych ludzi, u których moglibyśmy się zatrzymać. Spotkaliśmy jego. – Wskazał martwego księdza. – Upira jak my. Tyle że złego, jak sam szatan.

– A ja mu pomagałem…

– Jak wszyscy w tym przeklętym miasteczku – westchnął chłopak. – Teraz już wiesz kim jestem. Co ze mną zrobisz?

Paulo Malgarida ścisnął krzyż, wyszeptał egzorcyzm.

Chłopak tylko się uśmiechnął. Miał zwykłe białe zęby. I czerwone oczy.

 

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

A zatem drugie Twoje opowiadanie, jakie mam przyjemność tu czytać. ;) Przedmowa bardzo zaciekawia, a oryginalny tytuł, zaczynający się na dodatek – dość nietypowo – od „ą”, nawiązuje do nazwy wampira…

 

Co do spraw językowych – mam pewne sugestie oraz wątpliwości (do przemyślenia); przykłady:

Długie ręce, przywiązane postronkiem do ławy. – brak cz ęści zdania z orzeczeniem – co z tymi długimi, przywiązanymi rękami?

– Z Luzytanii (przecinek?) ale większość życia spędziłem w Padwie.

Zresztą, dobrze (przecinek?) niech wam będzie.

Niech obaczy (przecinek?) co też może poradzić taki inkwizytor.

Tych (przecinek?) co kacerze pomordowali.

Paulo wypluł wszystko co miał w buzi. – nieco dziwnie mi brzmi ta „buzia” w opowieści o wampirach

Najpierw ja sprali, potem sobie użyli. – literówka

Bał się ruszyć (przecinek?) jak ją bili.

– A bydło (przecinek?) jak padało (i tu?) tak pada.

Wiedzieliście? – Pleban klapnął na ławę, nalał wszystkim gorzałki. – Tylko tak się posila. Bóg wie jak to wygląda, kiedy ucieknie i błąka się samojeden. – czy tu nie miało być „widzieliście”?

Chłopak trząsł się, wył i miotał. Wójt z mnichem musieli go trzymać, mimo że miał związane ręce, a nogi ściśnięte rzemieniem. – tu mam pytanie, jak w takim razie on szedł? – droga na cmentarz nie była łatwa…

Wieszczą, co widzi więcej, tak jak ja. – czy chodziło o „wieszczkę”?

 

 

Tytułu oraz wyrazu „Koniec” już zapisywać nie trzeba.

 

Cały zapis dialogów do poprawy – przykłady:

– Nasz pleban dobry człowiek – Wójt giął się w ukłonach. – Choć bywa porywczy.

– Pozwólcie. – Dominikanin przesunął wójta – Ja spróbuję.

– Jam z ramienia papieża posłany. – wtrącił Paulo.

– Ładna, co? – Zaskrzeczał z góry pleban.

 – Kiełbasa – odparł gospodarz – Z kaszy i krwi, między innymi.

– Teraz bracie – ksiądz sięgnął do worka i podał mnichowi ostre narzędzie.

Teraz najlepszy moment by wiedźmę ubić, kiedy nażarta. – szepnął starzec.

– A zamknij się, panie inkwizytor – Nie wytrzymał wójt.

– Kołek, łap kołek! – ksiądz rzucił worek na dno mogiły.

 

Bardzo dobre opowiadanie, trzyma w napięciu, doskonale pokazana kara za złe czyny, zakończenie zaskakujące, klikam bibliotecznie, brawa! Świetna stylizacja językowa, nawiązująca do potocznej dawnych czasów..

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Słusznie wytknięte błędy w zapisach dialogów i nieścisłości. Stukrotnie dziękuję, obiecuję poprawę. Najbardziej doceniam i dziękuję za uwagę merytoryczną dotyczącą zakończenia. Nie miałem pewności czy przesłanie wybrzmiało dostatecznie mocno, jednocześnie nie będąc podanym wprost. 

Dobrze się czyta. Duża dbałość o język. Usterki? Są, ale na dalszym planie w stosunku do całości. Tak pomyślałem, że nieźle by to wyglądało na ekranie.

Zgadzam się z Oblatywaczem – to drobne usterki, a tekst jest znakomitym podkładem do scenariusza na świetny horror. R. A. Olek, chciałabym, aby w moich tekstach, napstrzonych błędami, znalazło się ich tylko tyle, zwłaszcza że to Twój drugi. :)

Pozdrawiam, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Bardzo ciekawy pomysł!

Dziękuję. Zastanowię się nad prequelem i kontynuacją ;)

 

Mam wrażenie, że trochę po linii najmniejszego oporu poszedłeś, bo cała rozmowa księdza z zakonnikiem to infodump. Fajnie byłoby to wszystko pokazać, a nie tylko opowiedzieć, bo przy takim pośrednim opowiadaniu trudno zżyć się z bohaterami. Muszę jednak przyznać, że czytało się nieźle. Zakończenie zaskoczyło.

Zastanawiam się jedynie, czy inkwizytor pozwoliłby, by go traktowano z takim lekceważeniem.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Ejże, jest optymistycznie, chłopak przeżył :) A że inkwizytor Paulo się dał zastraszyć? Młody niedoświadczony, po studiach ledwie. No i przecie z upiorem miał do czynienia, nie lada jakim, dziadem kościelnym ;) Fakt, zabrakło gdzieś słowa “młody” może (ech te limity znaków…), choć lico gładkie jak u oseska też coś tam mówi uważnemu czytelnikowi.

ech te limity znaków…

Limity? Pisałeś to na jakiś konkurs?

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Pomidor :) Nie przebiło się w każdym razie. Zabrakło “tego czegoś”, albo sam nie wiem. Prawda czasu prawda ekranu. Nie ten moment w dziejach. Będzie lepiej, dam chłopakowi imię i przygody. Przeszłość, przyszłość, perspektywy. Będzie z krwi (nomen omen) i kości. Ludzie go pokochają i trafi pod strzechy. Albo je spali. Jedno z dwojga.

Dość nietypowe i ciekawe ujęcie po wielokroć opisywanych przypadków uśmiercania wampirów, którego dodatkową zaletą jest stylizacja języka – nieprzesadna, ale pozwalająca wczuć się w klimat czasów, w których dzieje się przedstawiona historia.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

Mam nadzieję, R.A.Olku, że poprawisz usterki, bo chciałabym zgłosić opowiadanie do Biblioteki. :)

 

Kmieć wska­zał na chło­pa­ka. → Kmieć wska­zał chło­pa­ka.

Wskazujemy kogoś, nie na kogoś.

 

– Mości in­kwi­zy­tor, Aulo – Chłop się za­wa­hał nad obco brzmią­cym na­zwi­skiem – E… Z Lu­bli­na, prze­jaz­dem, to po­my­śle­lim że… → Brak kropek po wypowiedzi i po didaskaliach.

Winno być: – Mości in­kwi­zy­tor, Aulo. – Chłop się za­wa­hał nad obco brzmią­cym na­zwi­skiem. – E… Z Lu­bli­na, prze­jaz­dem, to po­my­śle­lim że

Robisz błędy w zapisie dialogów. Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać je poprawnie.

 

Na­rzu­cił ka­po­tę i wska­zał na drzwi.Na­rzu­cił ka­po­tę i wska­zał drzwi.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

Paulo od­sko­czył, chwy­cił za krzyż.Paulo od­sko­czył, chwy­cił krzyż.

http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html.

 

Sta­nę­li po­środ­ku po­la­ny… → Czy to na pewno była polana?

 

Ple­ban wska­zał na od­sło­nię­tą trum­nę w dole.Ple­ban wska­zał od­sło­nię­tą trum­nę w dole.

 

Spo­strzegł dło­nie ko­bie­ty, uło­żo­ne na pa­doł­ku… → Spo­strzegł dło­nie ko­bie­ty, uło­żo­ne na po­doł­ku

Obawiam się, że dłonie leżącej kobiety nie mogły być ułożone na podołku.

 

Paulo wy­pluł wszyst­ko co miał w buzi.Paulo wy­pluł wszyst­ko co miał w ustach.

Buzię mają dzieci, dorośli mają usta.

 

Gdy tylko ode­rwał twarz od ziemi… → Gdy tylko ode­rwał twarz od podłogi

 

Krew po­pły­nę­łą po ple­cach struż­ka­mi, ledwo wi­docz­ny­mi spod opusz­ków pal­ców.Opuszka jest rodzaju żeńskiego, więc: Krew po­pły­nę­ła po ple­cach struż­ka­mi, ledwo wi­docz­ny­mi spod opusz­ek pal­ców.

 

Chwy­cił za rze­mie­nie i zbli­żył się do chło­pa­ka.Chwy­cił rze­mie­nie i zbli­żył się do chło­pa­ka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oczywiście i w ekspresowym trybie jeszcze dziś wieczorem, jeśli taka wola i chęć. Póki co zostawiłem wersję niedoskonałą, ażeby czytelnicy mogli się znęcać nad oryginałem wypocin i wiedzieli czego się tyczą uwagi poprzednich komentujących. Trochę jeszcze nie bywałym w tutejszych zwyczajach i nie miałem pewności czy poprawianie po uwagach nie zostanie uznane za nietakt/chęć maskowania niedoskonałości.

 Nie, R.A.Olku, poprawianie opowiadania nie jest nietaktem, a wręcz przeciwnie – czytelnicy oczekują, że twórca dzieła zrobi wszystko, aby lektura była jak najprzyjemniejsza, by nie trzeba się było potykać na niedoskonałościach. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A, to się przyłożę, żeby się nie podkładać. Dzięki za tipa

Bardzo proszę. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zrobione, Efendi ;)

Czytało się łatwo, chociaż nie lubię horrorów, a taki tag mógłbyś dać. Nie szukałem braków, ale nic mi nie zgrzytnęło. Chyba wprowadziłeś poprawki. To o Tobie dobrze świadczy. :)

Tak. Zdążyłem zastosować się do rad kolegów powyżej. Co do horroru, sam nie wiem – ja się nie bałem :) Ale dodam, skoro piszesz, że się nadaje.

R.A.Olku, własnie wróciłam z klikarni. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka