- Opowiadanie: Rindaviir - Bard

Bard

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bard

Wszystko ma swój początek.

Ostatecznie – także i swój koniec.

Każda historia. I każde ludzkie życie. Wszystko sprowadza się do rozkładu. Wszystko – samo poczęcie stanowi tylko początek końca. Także historie. I tak każda kolejna strona, każde kolejne wyryte słowo przyciągają nas do końca.

Każde kolejne słowo – każda zmarszczka na białym czole legend.

A jednak – historie tym różnią się od ludzi, że pobudzone słowem, tknięte nietrwałym darem wskrzeszenia na nowo ożywają w kolejnych ustach. Młodnieją i giną – jak mityczny feniks, płoną i wstają z popiołów. Zmienia się tylko ich gospodarz. A i on odchodzi pewnego dnia, zmieniany kolejnym. I kolejnym.

Historia trwa.

Żyje.

I umiera.

Mroczne misterium powtarza się z każdym kolejnym wiekiem.

Niezmienne i stałe jak koleje rzeczy.

Niezmienne pod błękitem nieba i kirem nocy.

Stałe, jak skała, a jednocześnie miękkie i podatne, jak woda. Zmienia się, odkształca. Traci na szlachetności – jak diament pokryty zgniłym murem plotek i niedomówień. Nadal jednak – spod warstw błota wyziera Prawda.

Dusza historii.

Jej esencja.

Dotykam jej palcami – delikatnie i nabożnie, jak kapłan uczestniczący w tym najstarszym z misteriów. Układam słowa, otaczając ją nimi, zamykając w ich złotej klatce. A potem składam w białym grobie kart. Zabijam w trumnie okładek, obijam skórą śpiewając nad nią żałobne rekwiem.

A potem wrzucam do ognia. Patrzę, jak trawi słowa, które giną raz na zawsze. Patrzę jak uciekają w gorących objęciach ognia, jak ulatują ku niebu tłustym żałosnym dymem.

Moja ostatnia ofiara w misterium.

Patrzę, jak okładki zwijają się w jęzorach płomieni. Wyglądają teraz jak szyderczo wykrzywione usta. Odpowiadam im tym samym. Cieszę się wraz z nimi, patrząc jak martwe słowa giną pośród oczyszczających płomieni i cieszę się – dzikim, zwierzęcym szczęściem. Bo wiem, że to konieczne.

Ale nie bójcie się. Każda historia ma swoje miejsce.

Sam wiem o tym najlepiej.

W końcu – to ja je wybieram.

To ja w nich uczestniczę.

I ja je opisuję, by potem osądzić – patrzeć jak tańczą w ożywczych płomieniach ognia. Nie pozwalając im wskrzesić się na nowo.

To by je zabiło.

Te historie… opowiada się tylko raz.

*

 

Ulica niesie za sobą ciepły odór spalin. Gdzieś w oddali połyskują błękitne ślepia karetek. Ktoś coś krzyczy. Ponad sześcienne bryły budynków wznosi się barwny korowód sloganów, powtarzających te same, bezsensowne hasła. Ciche, nabożne modlitwy komercji. Mimowolnie przywołuje na twarz grymas. Ciemne szkła okularów tłumią jasne blaski płynących zewsząd świateł – w nocy wydają się świecić jeszcze jaśniej. Oślepiają i irytują. Jak wszystko inne. Obok hałasu maszyn i milczącego pośpiechu przechodniów moja sylwetka wydaje się równie trwała jak stojący obok słup latarni. Ludzie mijają mnie, nie zwracając większej uwagi. Traktują, jak coś poza granicami ich udzielnego świata, nie zasługujące na choćby minimum ich narcystycznej uwagi.

Gnają przed siebie, jak mrówki, nie zauważając że w pośpiechu gubią cenne minuty, chwytają śmierć pełnymi haustami, wciągają do płuc jak narkotyk. Nie wiedzą, że – paradoksalnie – szukając przed nią ucieczki, właśnie zaczynają ją z wolna doganiać. Ale kim ja jestem, by ich osądzać?

Nikim, tego jestem pewien.

Kowbojki ugniatają bruk, gdy kiwam się monotonnie w przód i w tył. Każda kolejna chwila zbliża mnie do opowiedzenia kolejnej historii. Wystarczy tylko dostatecznie długo czekać – spomiędzy kłębów niejasności wyjawia się fabuła i jej bohaterowie. Widzę ich drobne, nieistotne sylwetki, wyłapuję i ocieram z kurzu rzeczywistości. Ubieram w delikatny woal historii, która w końcu zaczyna budzić się do życia.

Nie mam imienia. Nie mam także nazwiska. Wy, ludzie – jesteście do imion bardzo przywiązani. Mojego jednak nie usłyszeliście. Ktoś, kto zajmuje się ich tworzeniem, nigdy nie zadał sobie dość trudu by stworzyć jedno dla siebie.

Jeśli musicie – możecie mnie nazywać Twórcą.

Inni określali mnie Bardem. Wiele kart temu. Teraz nie ma to większego znaczenia. Nikt już nas nie pamięta – ani naszych historii. Nigdy o to nie dbaliśmy.

Nasze historie nie trwają dłużej niż ich bohaterowie.

Ani ci, którzy je opowiadają.

Nasze małe, udzielne misterium śmierci. Wybaczcie – mam wrażenie, że właśnie zdradziłem wam koniec.

Albo jego początek…

*

 

Pierwszy cios spadł nieoczekiwanie, wprost między żebra. Odpowiedział mu ogłuszający ryk publiki, fala krzyku zalała zlane krwią piaszczyste podłoże Areny. Przez kilka chwil nie było nic widać ponad oślepiający blask reflektorów. Słychać ponad krzyk… krzyk.. krzyk…

Regularne uderzenia serca. Pulsowanie skroni.

Pięści, zaciskające się do ciosu.

Uśmiech.

Tak mało czasu.

Kolejna seria ciosów, wymierzona w powietrze. Przeciwnik nie starał się, tego był pewien. Był zbyt wolny i zbyt głupi by przewidzieć jego ruchy. Niemal zaczynał mu współczuć.

Niemal, pomyślał, przywołując na twarz swój najbardziej paskudny uśmiech.

Niemal pozwolił się uderzyć. Pozwolił, by tamten zbliżył się na długość ramienia. Pozwolił mu pomyśleć by był górą. Potem – szybki ruch ręki, palce zaciśnięte na nadgarstku niczym kleszcze. Odgłos z wolna ustępującej łamanej kości.

Wrzask.

W tle, zamierające skandowanie tłumu.

Uśmiech.

Liczy się tylko walka.

Tamten krzywi się z bólu. Wyje, jak ranny wilk. Ucisza go jednym ciosem w szczękę. Ciężki oficerski but spada na żebra – tamten łamie się w pół. Łokieć spada na kark. Słychać nieprzyjemny chrzęst, a przeciwnik pada na ziemię jak połamana kukła. Jak zabawka durnego dziecka, które postanowiło się nią znudzić.

Leży teraz, wokół powiększającej się gwałtownie kałuży krwi. Szkarłat wnika w piach, krzepnie, tworząc wokół rozłożystą tarczę łzy. Jej odurzający aromat doprowadza go do szału.

Ustępuje pola, nim głosy cichną zupełnie.

Tak mało czasu.

Obecność mruczy cicho. Jej cień wciąż kluczy wokół tarczy rdzy, zdaje się wyć o potępienie do samego Piekła. Ignoruje ją.

Nie teraz.

Jeszcze nie teraz.

To dopiero pierwsza walka.

Będzie czas.

Nie teraz.

Obecność zwija się, wyjąc potępieńczo jak syrena przeciwmgielna.

Jeszcze nie teraz, powtarzasz. Będzie czas. Dość czasu.

Krew, krew, krew, odpowiada Obecność.

Dość czasu.

Jeszcze nie teraz.. Jeszcze… nie…

*

 

– ..teraz. – pełne usta wykrzywia zagadkowy uśmieszek. – Nieźle. Mniej niż minuta.

– To ile za to? – sięgnął po butelkę czystej ze stołu, wypił kilka łyków. Przełyk na dobre kilka chwil zapłonął żywym ogniem.

– Trzysta za głowę. Bonusowo sześćset po tym, jak boss dzisiejszego wieczoru wyciągnie kopyta. Zrozumiano?

– Jasne. – zajął miejsce przy stoliku. – Liath?

– Ta? – jej cyniczny uśmieszek powoli zaczynał doprowadzać go do szału. – Młody, posłuchaj… – skinęła w zamyśleniu głową. – Jestem z ciebie dumna. Poprawiłeś się. Jest lepiej niż gorzej, ale rewelacji nie ma. Jak nie zaczniesz ruszać dupy dwa razy szybciej w końcu znajdzie się ktoś, kto ci ją skopie. Ja na przykład. – wyszczerzyła zęby. – Ale… czasami zaczynam pierdolić jak własna matka. Spadaj, młody. Jesteś wolny. Za godzinę kolejna walka.

– Liath…

– Ta? – odwróciła głowę w jego stronę. Na chwilę, pod falą białych pasm zalśniły dwie szare dziury źrenic. Zupełnie martwe. Ich puste, bezosobowe spojrzenie z jakiegoś względu napawało go niepokojem. – czego chcesz, młody?

– Coś się dzieje, prawda?

 

Parsknęła.

 

– Co ci znów strzela do łba? O czym ty bredzisz? – jej długie, kościste palce zaczęły wystukiwać monotonny rytm o blat stołu. Westchnęła. – Słuchaj, młody: mam swoje sprawy na głowie. Jak każdy człowiek. Nic z czym nie można dać sobie rady. A teraz spadaj. – rzuciła mu smutny uśmiech. – A. I jeszcze jedno.

– Hm?

– Potrącę ci za wódkę.

 

Wyszczerzył zęby. To brzmiało znajomo.

 

– Zrozumiano.

– A. Młody?

– Ta?

– Nie zgiń w następnej walce, co?

*

 

Zacisnął powieki, delikatnie dotknął skroni opuszkami palców, z pewnym zdziwieniem obserwując łagodne, uporczywe pulsowanie krwi, która nadal biegła swym torem, całkowicie obojętna na wszystko.

Zwyczajnie wykonująca swoją robotę. Tłocząca tlen do mózgu.

W tym momencie też tego pragnął.. tak bardzo pragnął wziąć się znowu za robotę i zapomnieć o tym całym… gównie.

Podniósł zmęczony wzrok. Przez szybę z weneckiego szkła widział barwny korowód indywiduów, wyciśniętych z samego dna piekieł. Ze snów i lęków ludzi, którzy z nastaniem dnia dziękowali za pierwsze promienie słońca ze łzami wdzięczności w oczach.

Przez tłum, niczym kliny cienia przebijały się szczupłe, dumne sylwetki Kainitów. Ich wyniosła postawa, dumne spojrzenie martwych oczu, piękne jakby wykute w kamieniu rysy, nieprzyzwyczajone do okazywania emocji stanowiły jedynie maskę dla wszechobecnego głodu – głodu krwi. Każdy z nich – każdy z tych ufryzowanych, aroganckich drani wstawał każdej nocy tylko po to, by ciągnąć swoją żałosną egzystencję – pozbawiając śmiertelników ich praw – praw do życia. Każdej nocy zaśmiecali świat swoją osobą, jeszcze sądząc, że robią mu wielką przysługę.

Wampiry. Krwiopijcy. Żałosne namiastki życia. Ufryzowane kukły, zrodzone ze snów i lęków. Z pożądania, chciwości i namiętności. Małe, głupie demony krwi.

Dalej pozostawali zobojętniali Wilcy, ostatni ze szczepów plemion, obdarzonych zdolnością zmiany kształtu. Wilkołaki, mruknął do siebie. Wielkie, ociężałe monstra. W walce pieklo zabójcze. Ostatnia rzecz, jakiej pragnął w swoim życiu to napatoczyć się na rozwścieczonego Wilka.

Była też cała reszta: barwne żywiołaki, pustynne geniusze o wąskich twarzach i opalonych gębach, z zapałem wciągający wszelkie typy używek, jaki świat śmiertelników miał im do zaoferowania. Pilnujący swoich skarbów z konsekwencją kobry, nigdy nie darujący najmniejszego długu.

Bożyce. Te żałosne chimery, ni to śmiertelników, ni bóstw. Skazani na wieczne życie, znudzeni nieśmiertelnością popadali w depresję. Marnowali czas w niekończących się pijatykach, walkach i orgiach, jakby to w jakikolwiek sposób miało nadać sens ich życiu.

Gdzieniegdzie, spomiędzy morza szarości wyzierały jednak perły. Starsi. Duchy myśli, lęków i nadziei, którym ludzie nadali kształt i ożywili na swoje podobieństwo. Bogowie.. tak ich nazywano. Starzy bogowie – czasów które nie wrócą. Relikty świata, który odszedł, pozostawiając ich jak połamane zabawki, zepsute ręką złośliwego dziecka. Część z nich nie zniosła tego. Odeszła na zawsze – rozpłynęła w mrokach niepamięci, straciła swój kształt i formę. Część wybrała dalsze istnienie – ci, niczym ślepcy próbowali się dostosować do świata, który ich opuścił. Którego nie rozumieli i nienawidzili. Pozostawieni z wspomnieniami swojej młodości marnowali czas i własne nieśmiertelne życie na walkach i sporach, jakby to miało im przywrócić utracone czasy. Bał się ich. Bał się ich tępych, zobojętniałych twarzy. Ich zwierzęcych rysów, odkształcających się w zależności od emocji. Ich nieprzewidywalności.

Całe to fantastyczne, odrażające bagno..

Jak on ich nienawidził..

Zmrużył oczy, przysłuchując się odgłosom zza szyby. Chór podnieconych krzyków jasno oznajmiał, że jeden z walczących właśnie wyciągnął kopyta. Odpowiadające mu krzyki z drugiego końca sali oznajmiały, że część widowni, która miała nieszczęście postawić na zwycięzcę zaraz dostanie w mordę.

To było takie… przewidywalne.

Cichy jęk zawiasów obudził go. Otworzył jedno oko, ostrożnie obserwując wąski pas czerni w przerwie miedzy uchylonymi łagodnie drzwiami. Na wszelki wypadek upewnił się, że broń nadal tkwi na swoim miejscu. Chłodna powierzchnia rękojeści rewolweru z jakiegoś względu napełniła go miłym uspokajającym ciepłem.

Drzwi uchyliły się zupełnie, a on tego dnia upewnił się, że ma naprawdę parszywe życie. Ba! Że jest najbardziej pechowym osobnikiem w całym wszechświecie, który jakimś dziwnym trafem nie postanowił się jeszcze rozpieprzyć pod jego stopami.

Jeszcze..

Już niedługo.

Skłonił usta do uśmiechu. Nie sądził, że sprawi mu to aż tyle trudu.

 

– Liath. – mruknął, czekając aż tamta odnajdzie drogę do jego biurka. Poruszała się szybko, zwinnie lawirując między przeszkodami. Nawet ślepa, suka pozostawała bardziej niebezpieczna niż większość tego pseudourojonego tałatajstwa za drzwiami. – Czego chcesz?

 

Uśmiechnęła się. Znał jej grę. Znał ten uśmiech. Przez kilka wieków szybko nauczył się trzymać od niego z daleka.

 

– Jak zawsze uprzejmy, hę? Dobrze. Możemy to załatwić po twojemu. – zajęła miejsce po drugiej stronie biurka. Dwie szare kropki źrenic patrzyły na niego natarczywie. – Co wiesz, a czego nie wiem ja?

– Daruj sobie, maleńka. Nie mam czasu na twoje durne gierki.

 

Wzruszyła ramionami.

 

– Dobrze. – skinęła w zamyśleniu głową. – Możemy to rozegrać w ten sposób. Wymiana za wymianę. Oszczędność mojego czasu za oszczędność twojego.

– Mówisz o…?

– Dwie następne walki. Dorobisz się całkiem niezłego utargu z zakładów.

 

Uniósł brew, patrząc na nią pytająco.

 

– A ty?

– Ja? Chcę odpowiedzi.

– Pytaj.

– Wiesz coś o nowym, który ostatnio przybył do miasta?

– Nowym?

– Nie zgrywaj idioty, skarbie. Tamten… kurwa. – dotknęła skroni. – Wiesz, że jestem wyczulona na… różne, nietypowe emanacje. Wszelkie odejście od normalności… Bożyce, demony… cała reszta przy tym to jeden wielki gówniany chłam. On… czujesz to, co? Emanuje jak pierdolony Czarnobyl.

 

Uśmiechnął się do siebie. Patrzył w niewidzące ślepia tamtej i napawał się tym widokiem. Nie wiedziała. Czuła, ale nie wiedziała, ha!

Liath. Starsza, zagubiona, słaba i ślepa jak nowonarodzone szczenię. U niego. Skomląca i posłuszna. Czekająca na odpowiedzi. I, co istotne – gotowa zapłacić.

Usta wykrzywił mu paskudny grymas.

 

– To będzie kosztować, maleńka. Dużo.

– Wiedziałam, że tak będzie. – westchnęła, niemal natychmiast odpowiadając mu tym samym paskudnym uśmieszkiem. – Jesteś skończonym sukinsynem, Baillal.

 

Wzdrygnął się, słysząc swoje dawne imię. Suka mogła być ślepa i sfiksowana bardziej niż sama Otchłań, ale pamięć miała znakomitą.

 

– Powiedz mi coś nowego, maleńka. Więc?

– Podaj swoją cenę. – w jej głosie nie dało się słyszeć wahania.

– Arena. – mruknął. – Potrzebuje nowego czempiona.

– Jasne. – nagle wybuchła dzikim, niepohamowanym śmiechem. – Mam znaleźć ci nową zabawkę, o to chodzi? Nową kukiełkę, co Baill?

– Nie.

– Więc? – przekręciła główkę. Szare kropki źrenic patrzyły na niego natarczywie. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że ich martwe, niewidzące spojrzenia wbijają się w duszę, rozrywając ją powoli na strzępy.

– Mówię o tobie, maleńka.

 

Wykrzywiła usta w ironicznym uśmieszku.

 

– Jasssne, Baill. Wypchnij na ring ślepą, bezbronną kobietę. Ale nie dziw się potem, jak nikt nie weźmie cię na serio. To farsa.

– Daruj sobie. – warknął. – Więc? – uniósł brew.

– Tylko tyle? Tylko tyle chcesz za tą informację? – zaśmiała się. – Jesteś większym idiotą, niż sądziłam, Baillal.

– Tak.

– Więc mam zrobić z ciebie idiotę przy wszystkich? – wyszczerzyła zęby. – Da się zrobić.

– Nie. Masz walczyć.

– Och. Ależ będę. – poruszyła nerwowo głową. – Będę. Naprawdę. I nie wątpię, że większość twoich znajomych będzie miała całkiem niezły ubaw obserwując pantomimę ślepca atakującego powietrze. – wybuchła śmiechem. – Genialny koncept, Baillal. Wypijmy za to! – sięgnęła po karafkę z winem na jego biurku. Nie miał pojęcia skąd wiedziała, że tam stoi. Patrzył, jak nie zadając sobie trudu z podniesieniem szklanki wlewa połowę szkarłatnego płynu prosto do gardła. – Swoją drogą… całkiem dobre.

– Odpuść sobie to przedstawienie, cholera jasna!

– Przedstawienie? Nie, Baillal… to nie ja podejmuję grę która wychodzi poza granicę moich kompetencji. – odstawiła karafkę. – Chcesz walki? Będziesz miał walkę. Chcesz czempiona? Będziesz go miał. – wyszczerzyła zęby. – Najlepszego.

– W to nie wątpię. Będziesz walczyć. Dobrze walczyć, Liath.

– O? – podniosła pytająco brew.

– Bo PO walkach otrzymasz odpowiedź, skarbie. Nie wcześniej

 

– Nie spodziewałam się niczego innego. – stwierdziła, wstając z krzesła. – Trzy walki i czempion, tak? Dobrze. Właśnie rozpętujesz burzę, Baillal. Ja… dostanę swoje odpowiedzi. Ale na nich się nie skończy. Rozumiesz? – wyraz jej twarzy spoważniał nagle. – Pojawi się bardzo wiele pytań… i TY będziesz musiał na nie odpowiedzieć.

– A ty?

– Ja? Będę już daleko. Bardzo daleko.

 

Podniósł wzrok, krzyżując spojrzenie z niewidzącym wzrokiem dziewczyny.

 

– Jesteś skończoną suką, Liath. Wiesz o tym?

 

Zaśmiała się.

 

– Całkiem dobrana z nas para, co? Dostaniesz to…. wszystko co chcesz. Wszystko. – uderzyła wierzchem dłoni o blat jego biurka, pochylając się nad nim tak, by ustami sięgnąć jego ucha. – Zapłacę za wszystko, Baillal. Wszystko. Z nawiązką…

Koniec

Komentarze

Przeczytałem. Wstęp zachęcił mnie do tego, a więc to Ci się udało. Reszta pisana jest równie świetnym stylem. Odnośnie fabuły - może nie czytałem zbyt uważnie, może nie doszło do mnie wszystko, ale nie kapuję kilku rzeczy. On walczy, bo ktoś mu każe, potem On każe walczyć jej... Rzadko się zdarza, że mimo niecałkowitego pojęcia fabuły czytało mi się bardzo przyjemnie. To pewnie ze względu na styl.
Pozdrawiam,
Horn.

korowód sloganów, powtarzających te same, bezsensowne hasła - slogany to to samo, co hasła.
nabożne modlitwy - o bezbożnych nigdy nie słyszałem.
chwytają śmierć pełnymi haustami - dobre!
Ciężki oficerski but spada na żebra - tamten łamie się w pół. Łokieć spada na kark. Słychać nieprzyjemny chrzęst, a przeciwnik pada na ziemię jak połamana kukła - spada, spada, pada.
Którego nie rozumieli i nienawidzili - przeczytaj to zdanie na głos. A nie byłoby lepiej: "Którego nie rozumieli i którego nienawidzili"?

Ogólnie - mieszane uczucia. Styl oryginalny (nie czytałem innych Twoich tekstów więc nie wiem, czy tak piszesz zawsze), miejscami dobry - jak z tym chwytaniem śmierci, a miejscami przekombinowany. Czuć bardzo mocno kobiecą rękę. Wstęp trochę zbyt mistyczny (przypomniały mi się słowa "Everything starts somewhere, although many physicists disagree" Pratchetta), pachniało mi początkiem Ewangelii św. Jana... Nie rozumiem, jak tytuł i osoba/obecność Barda ma się do dalszej części tekstu. Bard, pojawiając się, mówi: "Wy, ludzie". A potem jest opis walk na arenie wśród różnokulturowych demonów. Ki czort?

Mimo, że piszesz, że to historia do wysłuchania tylko raz - wrócę za jakiś czas, być może uda mi się posplatać ze sobą wątki, które wydają mi się mocno porwane. 

Wstęp to takie sobie górnolotne bleblanie, które nie zachęca do czytania. "Wszystko ma swój początek a ostatecznie także swój koniec" - no, niesamowite odkrycie, epokowe wręcz.

Zaciekawił mnie opis walki:

Niemal pozwolił się uderzyć. Pozwolił, by tamten zbliżył się na długość ramienia. Pozwolił mu pomyśleć by był górą.

Chyba "pomyśleć, że jest górą"?

Potem - szybki ruch ręki, palce zaciśnięte na nadgarstku niczym kleszcze. Odgłos z wolna ustępującej łamanej kości.

Tak z ciekawości - której kości? W nadgarstku jest kilka, poza tym opis wygląda raczej na wyłamanie stawu. A może chodzi o kość promieniową?

Wyje, jak ranny wilk. Ucisza go jednym ciosem w szczękę. Ciężki oficerski but spada na żebra - tamten łamie się w pół. Łokieć spada na kark. Słychać nieprzyjemny chrzęst, a przeciwnik pada na ziemię jak połamana kukła. Jak zabawka durnego dziecka, które postanowiło się nią znudzić.
Leży teraz, wokół powiększającej się gwałtownie kałuży krwi.

Pokonany leży WOKÓŁ kałuży? O matko, w kawałkach leży?! To by zresztą wyjaśniało, skąd krew (powiększająca się _gwałtownie_ kałuża sugeruje rozerwanie tętnicy, a tymczasem mamy złamanie ręki, walnięcie w pysk, połamanie żeber i karku - obrażenia raczej dość bezkrwawe).

Achika, kości nadgarstka nie sposób złamać;)

Mi wydaje się, że można złamać kości nadgarstka.

Wracając do tekstu.
Po przeczytaniu Nullusa, bardzo mi się spodobał twój styl. Tutaj jestem przybity. Niektóre wyrażenia...
"Każde kolejne słowo - każda zmarszczka na białym czole legend." Czemu białym i czemu czole? Tak w ogóle, to czemu  legend.
"jak diament pokryty zgniłym murem plotek i niedomówień." Zgniłym murem... Ludzie, powie mi ktoś o co chodzi w tych wyrażeniach.
Nadużywasz wielokropków.

Potem jest już lepiej, ale strasznie chaotycznie; wydaje mi się, że nie do końca przemyślałaś ten tekst.
I jeszcze jedno: moim zdaniem, jak jest niezrozumiale dla przeciętnego odbiorcy, to nie znaczy, że jest ambitnie (co chyba próbowałaś osiągnąć).

Nowa Fantastyka