Krzyki dochodzące z okna na piętrze kordegardy słychać było aż na dziedzińcu. Pachołkowie miejscy, chociaż przyzwyczajeni do różnego rodzaju ekscesów, jakich dopuszczali się mieszkańcy miasta Many, z zaciekawieniem podnosili głowy, zastanawiając się, co to za awantura ma miejsce w izbie recepcyjnej Straży Miejskiej. Wszyscy starali się wyłowić z gwaru podniesionych głosów, o co poszło tym razem.
Zastępca komendanta, pełniący tego dnia służbę, najwyraźniej zorientował się, że natężenie hałasu dekoncentruje jego podwładnych, odciągając ich od strażniczych obowiązków i zamknął gomółkowe okno. Ludzie na dziecińcu wrócili do swoich zajęć, trochę tylko narzekając, że pozbawiono ich rozrywki. Tymczasem wiceszef straży odwrócił się od okna i jeszcze raz omiótł wzrokiem izbę. Za barierką oddzielającą petentów od funkcjonariuszy zgromadziło się kilka osób. Czterech mocno wzburzonych mężczyzn, noszących wyraźne ślady udziału w tęgiej bójce, wymachiwało rękami i przekrzykując się nawzajem, usiłowało, jak zrozumiał zastępca, złożyć skargę na młodzieńca siedzącego na ławie pod ścianą. Właściwie to młodzian ów półleżał, przytrzymywany za kołnierz przez jednego z krzykaczy. Ubranie miał potargane, twarz miejscami nabrała już sinogranatowej barwy, jaka jest zwykle skutkiem przyjęcia na siebie silnych ciosów, krew z rozciętej wargi zdążyła skrzepnąć. Pod ścianą naprzeciwko pochlipywała niewysoka dziewczyna, chowająca zapłakaną twarz w kompletnie już przemoczoną i zasmarkaną zapaskę.
Protokolant zastygł z ręką uniesioną nad pergaminem, wpatrzony w przełożonego, bojąc się po raz kolejny poprosić o powtórzenie, bo nie usłyszał dyktowanych słów.
Widząc to wszystko, zastępca komendanta potarł rękami skronie, wziął głęboki wdech i ryknął jeszcze głośniej niż tamci czterej razem wzięci:
– Cisza!
Jazgot umilkł, jak nożem uciął, słychać było tylko popiskiwanie dziewczęcia i ciche jęki młodziana z ławy.
– No, teraz po kolei. Ty pierwszy. – Wskazał pisarczyka. – Coś tam już zanotował?
– Skarga folusznika Fajfusa…
– Fajdusa! – krzyknął zza barierki najstarszy z grupy, typ z wąsem i podbitym okiem.
– …Fajdusa na… Jak się nazywacie panie? – Kancelista spojrzał pytająco na siedzącego pod ścianą.
– Kirlis.
– …na Kirlisa. – Pisarz szybko uzupełnił notatkę i popatrzył niepewnie na zwierzchnika.
– To wszystko?
– Tak, panie komendancie. Harmider tu taki, że ani zrozumieć, ani z notowaniem nadążyć się nie dało.
Zastępca komendanta tylko westchnął, pomstując w duchu na spadek jakości kadr, jednak jako profesjonalista z długim stażem pracy w straży, nie dał po sobie nic poznać.
– A zatem, od początku. Jak to było? Tylko nie wszyscy naraz!
– Bo to, wielmożny panie – zaczął wąsaty jegomość. – Ja folusz trzymam na Rybiej Strudze, wedle książęcych stawów.
Na twarzy naczelnika zaczął pojawiać się uśmiech. A więc można się pozbyć tej bandy – sprawa poza miejską jurysdykcją!
– Ale prawy mieszczanin manański jestem! Nieruchomość mam w mieście, przez wójta moim pradziadom nadaną.
„No i się zesrało”. Twarz komendanta na powrót przybrała wyraz obojętności, jakiej nabywa się tylko podczas długoletniej służby na rzecz współobywateli.
– Dalej! – rzucił.
– Bo to, wielmożny panie, ten chłystek od jakiegoś czasu kręcił się koło mojej córki. Zrazu tylko ją zagadywał, potem coraz śmielej sobie poczynał, aż ją całkiem zbałamucił. A dzisiaj tośmy ich w składzie zdybali, gdzie się pewnie gzić poszli.
– Ale tatku! My nie… – zaszlochała Fajdusówna.
– Cicho! Jak cię matka wychowała? Oj, pogadam ja sobie z nią, jak wrócimy do domu.
Zastępca komendanta, jako profesjonalista, nie zwracał uwagi na pojawiające się w zeznaniach folusznika wątki poboczne, tylko spokojnie dyktował protokolantowi zwięzłą notatkę służbową.
– Wymieniony Kirlis córkę pana Fajdusa uwiódł i nieobyczajnie sobie z nią poczynał w przytomności jej rodzica.
– I czeladników!
– I czeladników.
– A jakeśmy ich nakryli – wąsacz znowu zaczął się gorączkować – i grzecznieśmy powiedzieli, że go sobie nie życzymy…
– Kazałeś mi wypierdalać – jęknął Kirlis.
– … to na nas z pięściami się rzucił, czeladnikowi nos rozkwasił, mnie po gębie dał, parobka w brzuch kopnął. Szarpanina się zaczęła taka, że mi pół składziku rozpiździł!
– Wezwany do oddalenia się – kontynuował komendant – burdę wszczął, folusznika i jego domowych poturbował i znacznych szkód narobił.
– I od kuwich synów zwyzhywał! – wybuczał ten z rozbitym nosem.
– Ubliżył przy tym poszkodowanym, w wątpliwość podając przyzwoite prowadzenie się ich matek.
– W końcu żeśmy go do ziemi przydusili i do kordegardy dostawili. – Fajdus wyglądał na dumnego, jakby w pojedynkę pokonał smoka.
– Ujęty wszakże przez pana Fajdusowych ludzi, do tutejszej placówki został doprowadzony, w stanie bardzo mizernym.
Funkcjonariusz popatrzył na prawych mieszczan, jakoś tak bez sympatii. Folusznik jednak nie zwrócił na to uwagi, bo odzyskawszy wigor, rzekł niemal rozkazująco do strażnika:
– To teraz, do lochu z nim!
Pewnie oberwałby po pysku za brak szacunku dla władzy, bo zastępca już brał zamach, ale w tym momencie drzwi się otworzyły i do pomieszczenia weszło dwóch mężczyzn. Jeden wysoki, z blizną na twarzy, drugi niski, krępy, z dość szpetną gębą.
W izbie zrobiło się cicho, wszyscy zamarli. Tylko zastępca komendanta, widać znający przybyłych, odezwał się:
– Witaj Gawron.
– Witaj. – Wysoki wskazał siedzącego na ławie. – To człowiek księcia, miastu nic do niego.
– Skoro tak, to bierzcie go sobie.
– Ale jakże to? – zaprotestował folusznik. – Dyć jego do lochu mieliście wsadzić! Ja się u komendanta poskarżę i w Radzie Miejskiej!
Groźba nie zrobiła na nikim wrażenia. Wysoki przybysz zwrócił się do swojego kompana:
– Borgar, pomóż mu.
Niższy z przybyłych, ten o posturze niedźwiedzia, niewyrośniętego, ale jednak niedźwiedzia, podszedł do Kirlisa, bez wysiłku podniósł go z ławy i poprowadził do drzwi. Gawron ruszył za nimi. Kiedy wychodzili z izby, słyszeli jak imć Fajdus i jego kompani natarczywie dopominają się sprawiedliwości, a zastępca komendanta spokojnie stara się im wytłumaczyć, że sprawa nie leży w jego kompetencjach. Kiedy jednak przechodzili przez dziedziniec kordegardy, to pomimo zamkniętych okien usłyszeli krzyk zastępcy:
– Wynocha za drzwi! Bo was każę pachołkom ze schodów zrzucić!
– Rzeczywiście, irytujący ten wąsaty – rzucił Gawron.
– Mogłeś mu, chociaż dać po mordzie – powiedział Kirlis z wyrzutem.
– Sam ich mocno sprałeś, a poza tym, sukiennictwo to ważna gałąź gospodarki księstwa i źródło wpływów do książęcej szkatuły, z której jesteśmy opłacani. Nieroztropnie byłoby bić człowieka, łożącego na nasz dochód.
– A w ogóle, to nie marudź – odezwał się ten niski. – Na młodej skórze to się goi jak na psie. Za tydzień ślad nie zostanie i jakiejś innej pannie zawrócisz w głowie.
– Tyle że ja tej małej nie bałamuciłem. Czyraki się jej na dupie zrobiły i chciała, żebym jej dał na to jakąś maść.
– Praktykujesz jako medyk? Bez dyplomu?
– To jest gwarancją mojej dyskrecji. – Kirlis wyszczerzył się pomimo rozciętej wargi. – Do złamanej ręki nikt mnie nie wzywa. Raczej te sprawy poniżej pasa. Dyplomu nie mam, ale mam kompetencje. Zanim mnie wylali z akademii, zdążyłem zaliczyć ziołolecznictwo i podstawy magii kuracyjnej.
– To zrób sobie okład na obitą gębę i koniec sprawy.
Tak rozmawiając, doszli do Placu Admiralicji. Nazwa była pamiątką czasów, gdy Mana, tworząc wraz z Taną jedno państwo, miała dostęp do morza. Obecnie stanowiła już tylko wyraz mocarstwowych aspiracji księcia Mirona. Plac był ważnym miejscem na mapie miasta. Pięć razy w roku odbywał się tam wielki jarmark, a na co dzień pełnił on funkcję centrum wymiany, dóbr, usług i plotek. Liczne karczmy, kramy i lupanary oraz znacznie mniej liczne świątynie, zapewniały szeroki wachlarz uciech dla ciała i ducha. Prawdopodobieństwo utraty sakiewki lub życia było przy tym umiarkowane. Nie, żeby się nie zdarzało, ale mimo wszystko oberże przy Placu Admiralicji miały opinię „tych lepszych”.
Gawron z towarzyszami skierowali się do gospody „Łokieć Wiedźmy”. Pochodzenie tej nazwy, jak i jej znaczenie pozostawało tajemnicą nawet dla obecnego właściciela, dawnego towarzysza broni Borgara, z którym razem służyli w Czarnej Drużynie wojewody Virtana. Dzięki tej znajomości, Gawron, Borgar i Kirlis zawsze mogli liczyć na dobre jadło i napitek, a przede wszystkim na miejsce przy stole w kącie sali, gdzie nikt im nie przeszkadzał.
O tej porze w gospodzie było jeszcze niewielu gości, Gorzków i ludzi. Większość to stali bywalcy Łokcia, oprócz czterech rosłych typów, urzędujących niedaleko szynkwasu. Całe towarzystwo siedziało przy stołach, gadając i racząc się piwem sprawnie donoszonym przez obsługę. Na przybyłą trójkę nikt nawet nie zwrócił uwagi.
– A właściwie, to, skąd wiedzieliście, że mnie chcą do lochu wsadzić? – spytał Kirlis, kiedy już zasiedli przy swoim stole.
– Książę chce mnie widzieć, więc pewnie szykuje jakąś nową awanturę. Chciałem się upewnić, że jesteście w formie. Borgara zastałem na kwaterze, a u ciebie zamknięte na głucho, ale już na ulicach baby gadały. Te starsze, że jakiegoś zbira, zbereźnika złapali, a te młodsze, że taki ładny był i że tak strasznie go zmordowali. To sobie pomyślałem, że może chodzić o ciebie. I nie pomyliłem się.
– A więc znów bogowie czuwali nade mną i zesłali niezawodnych przyjaciół, żeby mnie ratowali.
– Kiedyś stracą cierpliwość.
Kufel piwa później, Gawron zostawił ich i udał się do zamku, do księcia Mirona, na odchodnym wyrażając nadzieję, że w towarzystwie Borgara, Kirlis nie da bogom okazji do pokazania, jak bardzo nad nim czuwają.
Było już pod wieczór i ulice miasta powoli pustoszały, więc do zamku dotarł dość szybko. Strażnicy w bramie tylko skinęli głowami, rozpoznając zaufanego człowieka księcia. Dopiero dwóch drabów pilnujących drzwi do komnaty, w której przebywał Miron, zastąpiło mu drogę. Doskonale znali Gawrona, ale swoją robotę też. Sprawnie zrewidowali przybysza i skierowali dalej, do bramki wykrywacza magii. Cały czas obserwowali go czujnie, z rękami na rękojeściach tęgich tasaków. Przyrząd jednak nie wykazał żadnej nadnaturalnej aktywności, więc jeden z ochroniarzy otworzył drzwi i zaanonsował Gawrona.
Miron, książę Many, siedział za stołem, na którym leżała cała masa różnych pism – raporty szpiegów, sprawozdania rządców, zestawienia wydatków i petycje poddanych.
Widząc wchodzącego Gawrona, uśmiechnął się.
– A, jesteś. Dobrze, musimy pogadać.
– O co chodzi?
Miron wstał i podszedł do mniejszego stołu, stojącego w kącie komnaty, wziął stojącą na nim butelkę wina i nalał do kielichów.
– Twoje zdrowie, Gawron.
– Zdrowie waszej książęcej mości.
Przepili do siebie i usiedli na karłach ustawionych pod oknem.
– Czytałem właśnie raporty z Tany – odezwał się książę. – Moi ludzie donoszą, że polityka zjednywania sobie mieszkańców, którą wdrażamy od kilku miesięcy, przynosi już pierwsze rezultaty. Tanańczycy coraz lepiej o mnie myślą i nawet otwarcie wyrażają sympatię. Pomoc, z jaką niezawodnie śpieszę im w każdym nieszczęściu, wykreowała mnie na męża opatrznościowego tych biednych ludzi.
– Bo nie wiedzą, że te nieszczęścia nie spadają na nich przypadkiem.
– Wiedzieć, może nie wiedzą, ale przynajmniej niektórych zaczyna już zastanawiać to natężenie katastrof. Astern na pewno się domyślił, że w ten sposób staram się wyrwać mu tron spod zadka. – Książę uśmiechnął się szeroko.
Gawron znał ten uśmiech i wiedział, że nie ma on nic wspólnego z wesołością.
Od pewnego czasu, realizując plan Mirona zapoczątkowany porwaniem Świątynnego Dziecka, Gawron z Borgarem i Kirlisem przeprowadzali w Księstwie Tany liczne akcje sabotażowe. Mając w tym duże doświadczenie, dokonali tak spektakularnych wyczynów, jak zerwanie tamy na rzece Grinnie i zalanie pól uprawnych w dolinie, zatopienie dużej kogi u wejścia do tanańskiego portu i zablokowanie go, wywołanie serii lawin, które zmiotły z powierzchni ziemi kilka wiosek w Górach Liliowych na wschodzie księstwa. Dzięki wsparciu, jakie swoimi czarami zapewniała im Selene – Mistrzyni Magii na dworze Mirona, działania te, a także wiele innych, sprawiały wrażenie katastrof naturalnych. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Dawały przy tym księciu Mironowi okazję do wykazania się szlachetnością, zjednując mu jednocześnie przychylność Tanańczyków.
Rzecz jasna, nie mogło się to podobać władcy Tany, dalekiemu krewnemu Mirona, księciu Asternowi, który zaskakiwany raz po raz kolejną katastrofą, zawsze przybywał z pomocą spóźniony i gorzej przygotowany, przez co w oczach swoich poddanych wypadał bardzo słabo w porównaniu z Mironem.
Astern jednak nie był głupi i też miał magów. Spostrzegł, co się święci i zaprzągł swoich ludzi do roboty. Krok po kroku, jego służby zbliżały się do Mironowych dywersantów, dlatego książę nakazał im powrót do Many, żeby nie wpadli w ręce władcy Tany.
– Wygląda na to, że mój kuzyn chce mi odpłacić pięknym za nadobne i też chce narobić u nas bałaganu. Szpiedzy donoszą, że szykuje nam jakiś brzydki kawał i każą zachować czujność. – Książę wskazał stół, na którym leżały dokumenty i westchnął. – Też mi rewelacja, Astern coś knuje! Za co ja im płacę? Dobrze, że mam jeszcze ciebie. Ty przynajmniej jesteś fachowcem.
– Książę, myślę, że nie należy lekceważyć tych sygnałów.
– Wiem, wiem, dlatego cię wezwałem. Oczywiście kazałem już wzmocnić ochronę zamku, a i straże w mieście mają się baczniej wszystkiemu przyglądać, ale tak naprawdę nie spodziewam się zwykłej napaści. Asterna stać na więcej. Pytanie tylko, na co?
– Coś, co cię, książę, zaboli. Trochę napsuliśmy mu krwi.
Miron podszedł do stołu i rozgarnął leżące na nim papiery.
– Szukam jakiegoś punktu zaczepienia w bieżących raportach. Zastanawiam się też, co ja bym zrobił na jego miejscu.
– I…?
– I nic. Albo raczej kilka możliwości, dam ci listę, ale na razie nic nie wskazuje, żeby cokolwiek się działo. To bardziej kwestia przeczucia niż uzasadnionych podejrzeń.
– Rozumiem. Zajmiemy się tym.
W tym samym czasie, gdy Gawron z księciem rozważali możliwe warianty odwetowych działań suwerena Tany, Kirlis z Borgarem, popijając piwo, zastanawiali się, w jakiej sprawie książę wezwał ich dowódcę. Młody, który już odzyskiwał wigor po wcześniejszych przejściach, mówił z ożywieniem:
– Pewnie Miron chce, żebyśmy sprowadzili na Tanańczyków jakąś nową biedę.
– Możliwe.
– O tak, znowu sobie pohulamy, a ja będę mógł dalej subtelnymi metodami podkopywać autorytet księcia Asterna.
– Subtelnymi? Gryzmoliłeś na murach „Astern to kutas” albo malowałeś człowieczka w koronie posuwającego kozę.
– Bo nie wszyscy umieją czytać, a ty nie doceniasz skuteczności takich działań. Uznajesz tylko brutalną siłę, a propaganda to potężna broń.
W tym momencie drzwi gospody otworzyły się i do środka weszła młoda kobieta. Kirlis, niezwykle czuły na niewieście wdzięki, momentalnie zamilkł i uważnie przypatrywał się przybyłej. Zresztą nie tylko on. Rozmowy przy stołach ucichły i wszyscy podziwiali nieprzeciętną urodę nieznajomej, kiedy ta przemierzała salę. Zachwycone spojrzenia gości kierowały się zrazu ku pięknej twarzy o regularnych rysach i dużych ciemnych oczach, następnie płynnie, poprzez głęboki dekolt srebrnobiałej, jedwabnej koszuli i szczupłą kibić podkreśloną ciasno sznurowanym gorsetem, by wreszcie, gdy kobieta mijała kolejne stoły, spocząć na kształtnych biodrach i pośladkach opiętych skórzanymi spodniami do jazdy konnej.
W innych przybytkach, w gorszych dzielnicach, dziewczyna sporo by ryzykowała, paradując w takim stroju, ale to był Łokieć Wiedźmy przy Placu Admiralicji. Tutaj zbierało się towarzystwo na poziomie, które swoją aprobatę potrafiło wyrazić w kulturalny sposób. Ot, kilka gwizdów, cmoknięć czy walenie pięścią w stół.
Oczywiście, zawsze znajdzie się ktoś, kto potrafi zepsuć atmosferę swoim nieodpowiednim zachowaniem. Jeden z obcych, siedzących niedaleko szynkwasu, wstał od stołu i zastąpił drogę kobiecie.
– Napijesz się ze mną, księżniczko?
Nie zwróciła uwagi na zaczepkę i chciała go wyminąć, ale on złapał ją za ramię i gwałtownie obrócił do siebie.
– Hej! Nie słyszysz, jak pytam?
Próbowała mu się wyrwać, ale chłop był silny. Złapał ją w pasie i przyciągnął.
– Inaczej z tobą pogadam!
W tym momencie od stołu porwał się Kirlis. Nawet poobijany był szybki i zwinny. Błyskawicznie dopadł do draba i wykorzystując własny rozpęd, uderzył go w nos. Chrupnęła złamana kość, osiłek puścił dziewczynę i odruchowo złapał się za twarz.
W tym momencie potwierdziła się klasa gospody i jakość personelu. Jedna z podkuchennych w okamgnieniu dopadła do oszołomionej nieznajomej, chwyciła ją wpół i bezceremonialnie odciągnęła ją na bok, wołając:
– Pódź! Niech se ta pany wyjaśniom!
„Pany” tymczasem rzuciły się na siebie. Obcy był silniejszy, ale trochę zamroczony. Kirlis zwinny jak kot, ale osłabiony wcześniejszymi przejściami, z trudem wymykał się potężnym uderzeniom, z rzadka tylko kontratakując. W pewnym momencie przeciwnik zaatakował z rozmachem, celując w głowę Kirlisa. Ten odskoczył pół kroku do tyłu. Napastnik poszedł za własnym ciosem, stracił równowagę, zachwiał się i pochylił. Kirlis błyskawicznie, po wcześniejszym uniku doskoczył do niego i z zamachem uderzył z góry w potylicę. Drab tylko jęknął i oszołomiony upadł na ziemię. Chciał się podnieść, ale spadł na niego grad kopnięć, które szybko pozbawiły go chęci i możliwości dalszej walki, nie wspominając już o przytomności. Nie była to, jakby nie patrzeć, sportowa walka. Dlatego nie powinno dziwić, że kompani pobitego gremialnie poderwali się od stołu, żeby pomścić towarzysza. Błysnęły noże i zanosiło się na krwawą dogrywkę, ale w sukurs Kirlisowi ruszył Borgar, dzierżący w rękach dębową ławę. Łatwość, z jaką wywijał dosyć ciężkim meblem, ostudziła zapały mścicieli, a kiedy dodatkowo gospodarz, dawny towarzysz broni Borgara, wycelował w nich wyjętą zza szynkwasu kuszę, uznali, że pomimo formalnej równowagi sił, ich sytuacja taktyczna jest gorsza. Noże wróciły do pochew, ława oparła się o podłogę, a kusza o blat, ale bełt dalej mierzył w przybyszów.
Słowa były zbędne. Trzej obcy dźwignęli z podłogi zamroczonego towarzysza i wynieśli z gospody, uiściwszy jednak należność za piwo, o której przypomniał im uprzejmie oberżysta, poklepując łoże kuszy.
Kiedy wyszli, Borgar skinął głową do gospodarza.
– Dzięki!
– Nie ma sprawy.
– A ty Młody, jak? Wszystko w porządku?
– Nie jest źle.
– No, to może teraz w spokoju dopijemy piwo.
Borgar wziął ławę pod pachę i już miał zrobić krok w kierunku stołu, gdy usłyszał: „Chwileczkę, szlachetni panowie”. Piękna nieznajoma, przyczyna całej awantury, najwyraźniej otrząsnęła się już z oszołomienia i z czarującym uśmiechem na ustach podeszła do swoich wybawców.
– Dziękuję wam panowie. Śmiertelnie się przestraszyłam, kiedy ten człowiek złapał mnie z rękę. Nie wiedziałam, co robić! – Teatralnym gestem przycisnęła ręce do piersi, mimowolnie skupiając na nich spojrzenia obu bohaterów. – Na szczęście wyratowaliście mnie z opresji. Dziękuję raz jeszcze!
– Nie ma za co – mruknął Borgar i już miał odejść, ale Kirlis nie mógł przepuścić takiej okazji.
– Ależ, piękna pani! Nie masz za co dziękować. Nie mogłem biernie się przyglądać, jak ten łotr cię napastuje.
– O tak, jest pan bardzo odważny. – Ręce znowu wylądowały na piersiach, a rzęsy zatrzepotały. – Pański przyjaciel też się dzielnie sprawił.
– Yhym – mruknął Borgar.
– Doprawdy, miałam szczęście, żeście tu panowie byli. Nie wiem, jak ja się wam odwdzięczę.
– Uczynisz nam zaszczyt, pani, jeśli napijesz się z nami wina. Ale cóż za prostak ze mnie! Nie przedstawiłem się. Kirlis, do usług!
– Z największą przyjemnością dołączę do towarzystwa tak grzecznych kawalerów. Senilla, bardzo mi miło.
Dziewczyna wdzięcznym ruchem wyciągnęła rękę do Kirlisa, ten skłonił się z galanterią spotykaną chyba tylko na cesarskim dworze, ujął dłoń Senilli i poprowadził ją do stołu w kącie sali.
– Borgar – burknął Borgar i poszedł za nimi.
Rozmowa przy dobrym winie płynęła wartko, a właściwie to Senilla trajkotała cały czas, nie dając dojść do słowa nawet Kirlisowi. Już po krótkiej chwili, obaj panowie wiedzieli, że dziewczyna jest córką majętnego kupca, który ma liczne składy wszędzie, w Manie i w Tanie również. I że panowie tak dzielnie walczyli. Że właśnie jedzie do Venizy, odebrać raporty od tamtejszego faktora i przy okazji zwiedzić słynną Akademię Magii. I jak to cudownie, że bogowie zesłali jej na ratunek dwóch takich silnych mężczyzn. Że właśnie po drodze zatrzymała się w Manie u wujcia, który prowadzi tutejszą filię interesu tatusia i że wybrała się na przechadzkę po mieście, bez wiedzy wujcia i ach! Wujcio się już pewnie niepokoi, bo nie powiedziała mu, że wychodzi. I och! Gdyby nie panowie…
Dziewczyna wstała. Kirlis poderwał się na równe nogi, a Borgar dopiero po chwili, ponaglany karcącym spojrzeniem młodszego druha podniósł się z ławy.
– Muszę już uciekać – zaszczebiotała Senilla. – Ale na pamiątkę naszego spotkania chcę wam coś dać. Szybkim ruchem sięgnęła do głowy i wyciągnęła z włosów dwie, misternej roboty, srebrne spinki. Wręczyła po jednej każdemu ze swych wybawicieli i pobiegła do wyjścia. W drzwiach odwróciła się jeszcze i posłała im całusa, po czym zniknęła.
– Piękna kobieta. – Kirlis był wyraźnie zauroczony.
– No. – Borgar na swój sposób też.
Omówiwszy tak obszernie spotkanie z Senillą, obaj pogrążyli się w milczeniu, popijając wino i takich, zamyślonych zastał wracający od księcia Gawron. Zaznajomiony z przebiegiem całej awantury, tylko wzruszył ramionami.
– No dobra. Zabawiliście się, ale od jutra wracamy do roboty.
– W Tanie?
– Nie, tu na miejscu. Wygląda na to, że udało nam się zdenerwować Asterna i szykuje się w związku z tym jakaś akcja po naszej stronie.
– Wiadomo co?
– Niestety nie. Tylko bardzo ogólne przestrogi od szpiegów, że Tanańczycy przyślą nam tu kogoś, żeby narobił bałaganu. Właściwie, można się było tego spodziewać. Miron ma nawet jakieś przypuszczenia, co to może być i przygotował listę potencjalnych celów.
– Czyli mamy teraz weryfikować fantazje księcia?
– Od czegoś trzeba zacząć. Nie mamy żadnego punktu zaczepienia, więc możemy zacząć od jego pomysłów. Zresztą, to może nawet mieć sens. Miron to taki sam łajdak jak Astern, więc mogą myśleć w podobny sposób.
– Nasz książę łajdakiem? – kpiąco rzucił Borgar. – Niemożliwe.
Gawron uśmiechnął się lekko, ale odpowiedział całkiem poważnie.
– Tak, ale to nasz łajdak, który nam płaci i w naszym własnym interesie jest utrzymać ten stan rzeczy. Koniec wczasów! Rano sprawdzimy pierwszą pozycję z listy – skarbiec książęcy. A teraz, Młody ty się do jutra doprowadź do porządku, skoro taki z ciebie medyk. Borgar, podejdź jeszcze dzisiaj do twoich znajomych Gorzków, wielkouchy wszędzie się kręcą i dużo widzą, może coś zwróciło ich uwagę. Ja przepytam komendanta straży, a nuż coś mu się przypomni. Widzimy się jutro, przed wejściem do zbrojowni miejskiej, zaraz po otwarciu bram.
*****
Kiedy nazajutrz Gawron zjawił się w umówionym miejscu, Borgar już na niego czekał, siedząc na schodach i wygrzewając się w porannym słońcu.
– Masz coś?
– Nie, a ty?
– Też nic.
Chwilę później dołączył do nich Kirlis. Chyba rzeczywiście miał w swojej apteczce maść na obitą gębę, bo na twarzy nie było już żadnych śladów wczorajszych przygód.
– To co? Zaczynamy od skarbca?
– Tak. Książę wymyślił, że Astern będzie chciał podważyć jego prawo do władzy w Manie.
– Okradając go?
– Oprócz kosztowności, w skarbcu przechowuje się też zatwierdzony przez cesarza edykt, dzielący Stare Księstwo na dzielnice i wilkierz Many. Oba dokumenty potwierdzają prawa domu książęcego do władztwa, ale muszą być odnawiane w Kancelarii Cesarskiej przez każdego następcę, obejmującego władzę. Miron twierdzi, że ich utrata uniemożliwiłaby jego synom objęcie władzy, a Astern lub jego potomkowie mogliby zgłosić pretensje do Many.
– Przebiegłe, ale raczej niewykonalne – rzucił Borgar, wskazując budynek, do którego właśnie się zbliżali.
Wysokie na jakieś dwadzieścia łokci ściany z obrobionego na gładko kamienia, nie dawały możliwości wspięcia się po nich, a niewielkie okienka znajdowały się dopiero na drugiej kondygnacji. Budowlę przykrywało kamienne sklepienie, pokryte jeszcze grubą ołowianą blachą. Wejście do środka było możliwe tylko przez jedną, masywną bramę okutą żelazem.
– Czego tam? – Małe, okratowane okienko w bramie otworzyło się, zanim jeszcze Gawron zdążył w nią załomotać. Widać podejście do bramy było obserwowane.
– Z polecenia księcia Mirona! – Gawron podsunął pod kratę przepustkę, opatrzoną książęcą pieczęcią.
Brama otworzyła się i zostali wpuszczeni do środka. Przeszli kolejno trzy niewielkie pomieszczenia, każde oddzielone od siebie grubymi drzwiami, w których musieli ponownie okazywać przepustki strażnikom i wyjaśniać cel wizyty, zanim zostali przepuszczeni do następnego. Cały czas byli pilnowani przez strażników, obserwujących ich przez szczeliny w murze, niewielkie, ot tyle, żeby przeleciał przez nie bełt. Ostatnie drzwi otwierały się na krótki korytarz zakończony srebrną kratą.
– Wchodzimy do strefy chronionej magią – powiedział Kirlis. – Masz artefakt?
– Mam. – Gawron wyjął z kieszeni trzy kości do gry. – Każdy rzuca jedną. Jak wypadną trzy szóstki, możemy wchodzić.
Kirlis z Borgarem popatrzyli na niego.
– Selene to się chyba nudzi.
– Przy wyjściu trzeba to będzie powtórzyć, ale z jedynkami. Tu się ani szybko nie wchodzi, ani nie wychodzi.
Po kilkunastu próbach wreszcie udało się wyrzucić trzy szóstki. Srebrna krata, ekranująca od magicznych fluidów, otworzyła się. Komnata za furtą mieściła zasadniczy skarbiec, wielki kamienny blok, w którym nie było nawet jednej szczeliny, mogącej wskazywać drzwi. Nie trzeba było być magiem, żeby rozpoznać obecność czarów. Powietrze w komnacie aż świeciło, delikatne wibracje bez trudu można było wyczuć na skórze. Trójka doraźnie powołanych, książęcych inspektorów wkroczyła do środka.
– Co jest do cholery? – krzyknął nagle Kirlis, łapiąc się za pierś. – Szlag! Parzy!
Na oczach zdumionych kompanów, wyszarpnął z kieszeni kaftana spinkę do włosów, tę, którą wczoraj dostał od Senilli i rzucił ją na posadzkę. Metalowy drobiazg jarzył się już czerwonym blaskiem, szybko jednak robił się coraz jaśniejszy, pomarańczowy, żółty, wreszcie prawie biały, by po chwili rozpłynąć się. Po stopieniu szybko jednak wystygł, zostawiając na podłodze bezkształtną srebrzystą bryłkę.
– Borgar, twoja nie parzy?– Gawron przyklęknął, żeby lepiej przyjrzeć się pozostałościom spinki.
– Nie. Zostawiłem ją w domu. Po cholerę to nosić?
– No właśnie, po cholerę? – Gawron popatrzył na Kirlisa.
– Czego chcecie? Po prostu zapomniałem wyjąć z kieszeni. Skąd miałem wiedzieć, że to przedmiot magiczny?
– Nic nie poczułeś?
– A co ja jestem? Wykrywacz czarów? To, że byłem w Akademii, nie znaczy, że jestem w stanie wykryć magię zawsze i wszędzie. Tak naprawdę każdy ją wyczuwa, tylko dopiero w dużych natężeniach. Magowie podczas nauki zwiększają swoją wrażliwość na pole magiczne, ale ja wyleciałem na trzecim roku, więc się ode mnie odczepcie!
– No, skoro się wysapałeś, powiedz, co to mogło być.
Kirlis podrapał się po głowie.
– Na początku pomyślałem, że to jakiś obiekt poprawiający urodę, ale musiałby to być przedmiot aktywnie generujący czar, oddziałujący na tego, kto patrzy na dziewczynę, a takie coś to bym chyba wyczuł. Poza tym Senilla nie zbrzydła, kiedy je zdjęła.
– Oj, nie – westchnął Borgar.
– To muszą być artefakty pasywne, takie, które uaktywniają się tylko w odpowiedzi na właściwie dobrany bodziec magiczny, a ten może być bardzo subtelny. Dlatego nic nie poczułem. W tej komnacie jest naprawdę mnóstwo czarów o dużym natężeniu, więc któryś musiał zadziałać na spinkę, znacznie przekraczając jej możliwości odbicia sygnału. Dlatego się rozgrzała, a po zniszczeniu, kiedy przestała być magiczna, stała się zwykłym kawałkiem metalu. Czar przestał na nią działać.
– I do czego to może służyć?
– Bo ja wiem? Do różnych rzeczy, zależnie od zaklętego w przedmiocie rodzaju odpowiedzi.
– Mógłby odsyłać informację o swoim położeniu?
– No pewnie.
– Czyli, wysyłając dyskretne sygnały i odbierając informację o lokalizacji przedmiotu, można śledzić tego, kto go nosi, wiedzieć gdzie on jest.
– Mhm. Tylko po co Senilli wiedza, gdzie jesteśmy?
– Albo gdzie nas nie ma – rzucił Borgar.
– O szlag! Ta dziwka pewnie mi teraz plądruje kwaterę!
– Oho – parsknął Borgar – to będzie rabunek stulecia. Łupem złodziejki padną twoje gacie, krzesiwo i stare buty, bo chyba nic więcej nie masz, żyjąc ciągle na utrzymaniu kolejnych zakochanych w tobie kobitek.
– Wikt i opierunek to niewielka cena, którą każda niewiasta chętnie zapłaci za odrobinę miłości, szacunku i zrozumienia. Ale co o tym może wiedzieć taki gbur o urodzie huby?
– Tylko, jak następnym razem ta odrobina miłości się wyczerpie i kolejna ukochana wywali cię za drzwi, to nie przychodź do mnie, żeby cię przenocować.
– Skończyliście? – Gawron nie odrywał wzroku od skarbca. – Ja nie wiem, jak można by się tu włamać. Niech jeszcze Selene posprawdza zaklęcia, ale na moje oko, wszystko działa, jak należy. Zbieramy się stąd, ale zanim sprawdzimy następną pozycję z listy Mirona, zajrzymy jeszcze do Młodego, czy wszystko w porządku.
Wyjście z zachowaniem wszystkich procedur zajęło im dobrą chwilę, więc kiedy wreszcie ostatnia brama zamknęła się za nimi, ruszyli szybkim krokiem do kwatery Kirlisa, by na miejscu przekonać się o słuszności wcześniejszych przypuszczeń. Niewielka izba na poddaszu dwupiętrowej kamienicy nosiła ślady gruntownego przeszukania. Rzeczy leżały porozrzucane na podłodze, szafa była otwarta, siennik na łóżku rozpruty.
Kirlis szybko rzucił okiem na ten bałagan.
– Chyba nic nie zginęło.
– Mogła ci, chociaż gacie zacerować – Borgar podniósł z ziemi leżącą bieliznę i z satysfakcją przepchnął palec przez dziurę w materiale.
Kirlis już się szykował do odpowiedzi, ale ubiegł go Gawron.
– Prawie na pewno to robota tej małej. Oznaczyła was, przypilnowała i włamała się tutaj. Tyle tylko, bez urazy, że nie wyglądacie na kogoś, kogo warto okradać. I po co ta awantura z czterema oprychami? Byli w zmowie? Ale, nie było pewności, że to właśnie wy ruszycie jej na ratunek. Zresztą złodzieje wolą działać dyskretnie, no i nic nie zginęło. A może, ona i tych czterech zbirów, to ludzie nasłani przez Asterna? Ale wtedy też nie robiliby takiej rozróby, tylko siedzieli cicho. Nie, to się wszystko kupy nie trzyma.
– Faktycznie, wygląda, jakby brakowało kliku klocków w tej układance, ale stojąc tutaj, nic nie wymyślimy. – Borgar wzruszył ramionami. – Co tam masz dalej na liście?
– Pójdziemy do Gorzków, ale tym razem już oficjalnie, jako wysłannicy księcia. Pogadam z ich starszyzną i zapytam, czy ktoś się koło nich nie kręcił i czy nie namawiał do przesiedlenia się do Tany. Miron martwi się, że taki ruch zrujnowałby rolnictwo, bo to Gorzkowie obrabiają większość naszych pól.
– To mi się wydaje dużo bardziej realne niż obrobienie skarbca. Chodźmy!
– Pójdziemy, ale po drodze sprawdzimy twoją kwaterę. Jeśli byli u ciebie, to będziemy mieli pewność, że to robota waszej znajomej.
– Ale przecież u mnie została ta spinka, więc myślą, że jestem cały czas w domu.
– To wcale nie oznacza, że nie przyjdą. Będą tylko przygotowani na twoją obecność. – Gawron popatrzył na Kirlisa, który kończył właśnie zbierać swój dobytek z podłogi. – Młody, zostaw już ten kram. I tak musisz się przenieść.
– Nie przesadzasz trochę? To tylko mała złodziejka.
– Albo banda sabotażystów Asterna. Bez gadania! Pomieszkasz trochę na zamku, Borgar zresztą też. Raz, dla bezpieczeństwa, a dwa, to oszczędzi mi uganiania się za wami po mieście, kiedy będziecie potrzebni. Coś mi mówi, że przeczucia Mirona w krótkim czasie się zmaterializują, więc trzeba być gotowym na wszystko.
Do domu, w którym Borgar wynajmował niewielką izbę, szli bardzo ostrożnie, czujnie obserwując bramy i okna mijanych kamienic. Pierwszy szedł Kirlis, kilka kroków za nim Borgar, a szyk zamykał Gawron, który lustrował dachy budynków i co jakiś czas upewniał się, czy nikt za nimi nie idzie. Bez przeszkód dotarli na miejsce i po krótkiej obserwacji weszli do środka. Tym razem prowadził Borgar, najlepiej znający rozkład pomieszczeń, za nim Gawron, a Kirlis zaczaił się w bramie domu po przeciwnej stronie ulicy, obserwując otoczenie.
Szybko minęli warsztat kaletnika, mieszczący się na parterze i skierowali ku schodom, prowadzącym na piętro, do części mieszkalnej. Cicho jak koty podeszli pod drzwi izby. Nasłuchiwali chwilę – cisza. Borgar wyjął klucz, a Gawron nóż. Dobrze naoliwiony zamek otworzył się bez hałasu i wszystko potoczyło się błyskawicznie. Gwałtownie pchnięte drzwi odskoczyły do środka. Gdyby ktoś się za nimi czaił, mocno by oberwał. Obaj z łoskotem wpadli do izby, przygotowani na atak, ale pomieszczenie było puste.
– Albo myślą, że tu cały czas siedzisz, albo im się nie spieszy – powiedział Gawron.
– To może zostawimy spinkę tutaj. Niech myślą, że nie wychodzę z domu.
– Nie, przecież się w końcu zorientują, że to tylko lokalizator. Spróbujemy ich zmylić choć trochę. Daj mi spinkę, a sam spakuj najpotrzebniejsze rzeczy.
Borgar, jako stary żołnierz, umiał się błyskawicznie przygotować do wymarszu. Już po chwili opuścili kamienicę i skierowali się w stronę Owczej Bramy, na podgrodzie, gdzie mieszkali Gorzkowie. Kirlis bez słowa poszedł za nimi. Dalej przemieszczali się w luźnym szyku, wypatrując uważnie niebezpieczeństwa.
Przy Owczej Bramie, która otwierała się na trakt do Venizy, ruch był duży. Kupieckie wozy, taratajki, a nawet małe wózki ciągnięte przez psy, do tego ludzie i Gorzkowie wchodzący i wychodzący z miasta. Gawron zauważył, że strażnicy, zgodnie z książęcymi instrukcjami, uważniej niż zwykle przyglądają się pojazdom i przechodniom, co chwila zatrzymując kogoś i sprawdzając bagaże.
Żeby nie zwracać na siebie uwagi, przeszli przez bramę osobno. Dopiero za murami przystanęli razem przy drodze. Gawron wyjął z kieszeni spinkę Senilli i wrzucił na mijający ich właśnie wóz.
– No i po pamiątce – wyszczerzył się Borgar.
– Jak dobrze pójdzie, to będziesz miał okazję poprosić o drugą. – Gawron poklepał go po ramieniu. – Ja teraz pójdę do Gorzków, a ty przyczaj się tu z Młodym i bacz na drogę. Jeśli ta mała jest zwykłą złodziejką, pewnie teraz obrabia ci kwaterę, ale jeśli faktycznie jest od Asterna, to ona, albo jej kumple mogą zechcieć sprawdzić, po co wyjechałeś z miasta.
– Albo zrobić i jedno i drugie – wtrącił się Kirlis. – Jeśli potrafią lokalizować spinkę, to nie muszą się spieszyć.
– Mała strata, krótki żal. Nic ważnego tam nie zostawiłem. Idź już Gawron do tych konusów, a my tu popilnujemy gościńca.
– Jeżeli ich zobaczycie… to przynajmniej jeden ma przeżyć.
– Rozkaz!
Gawron ruszył w kierunku osady Gorzków, a Borgar z Kirlisem przyczaili się w na wpół zawalonym szałasie, wspomnieniu dawnej tradycji wypasu owiec w tej okolicy. Z czasem pasterze przenieśli się dalej od miasta, a przybyli na ich miejsce Gorzkowie zajęli się głównie uprawą ziemi.
Z tego też względu, o czym starsi nad gromadą poinformowali Gawrona, nie są skłonni do porzucania swych pól i przenoszenia się gdziekolwiek, nawet gdyby ktoś im to proponował. Ale nikt nie proponował, nikt obcy się nie kręcił i w ogóle, czy to już wszystko, co wysłannik księcia chce wiedzieć, bo są trochę zajęci, jak to Gorzkowie. Gawron podziękował i wyszedł z izby gromadzkiej. Jeszcze chwilę zabawił w osadzie, próbując dowiedzieć się czegoś od przypadkowo spotkanych, ale bez skutku. Gorzkowie w stosunku do ludzi byli grzeczni, ale trzymali dystans. Zbywali go szybko i odchodzili.
Kiedy więc po mniej więcej godzinie dołączył do swoich przyjaciół, nie był w najlepszym humorze.
– No i gówno się dowiedziałem.
– A czego się spodziewałeś? – powiedział Borgar. – Jasne, Miron kazał, to poszedłeś, ale przecież wiesz, że Gorzki nic nie powiedzą, bo z ludźmi to oni tylko tyle ile trzeba, nic ponadto.
– Niby tak, ale liczyłem, że chociaż jakiś strzęp informacji… No dobra, a co u was? Nie było ich?
– Ano, nie.
– Dobrze, dajmy im jeszcze trochę czasu.
Zaczynało już zmierzchać i ruch i na gościńcu był już wyraźnie mniejszy.
– Patrzcie! – Kirlis przyłożył oko do szczeliny w ścianie. – Ci dwaj w szarych płaszczach! To typy z gospody, jeden ma złamany nos. Bierzemy ich?
– Spokojnie, nie gorączkuj się. Jeżeli śledzą spinkę, to wiemy, że będą szli drogą, a my się jeszcze upewnimy, czy idą sami.
– Są! – Borgar, lustrujący otoczenie przez dziurę po sęku, zamachał ręką. – Ubezpieczają się. I nasza księżniczka jest z nimi.
Rzeczywiście, w pewnej odległości za pierwszą dwójką szło troje ludzi. Na pozór mogło się wydawać, że się nie znają i tylko przypadek zetknął ich na jednej drodze. Wprawne oko mogło jednak dostrzec, że utrzymują stały szyk, a kobieta idąca w środku dowodzi tą formacją. Bez dwóch zdań, była to Senilla, tej urody nie dało się pomylić. Towarzyszyło jej dwóch pozostałych drabów z Łokcia Wiedźmy. Kiedy mijali szałas, jeden z mężczyzn przystanął i uważnie przyjrzał się ruderze. Nie wszedł jednak do środka i po chwili ruszył dalej.
W szałasie poruszyły się trzy cienie.
– Widzieliście? – Kirlis był wyraźnie podekscytowany. – Piękna kobieta.
– Owszem, piękna – zgodził się Gawron. – Ale widziałeś jak ubrana?
– No cóż, może tym razem nieco mniej wyeksponowała swe wdzięki, krój luźniejszy, buty na płaskiej podeszwie, ale…
– Młody, ochłoń trochę. Tak się ubierali zabójcy z Bractwa Cienia.
– Kto?
– Gildia płatnych morderców – wtrącił się Borgar. – Bardzo dobrych w swoim fachu
– I tak się głupio nazwali?
– Głupio, nie głupio, ale siali postrach w całym cesarstwie. Myślałem jednak, że udało się ich rozbić. Gawron, ty przecież byłeś cesarskim szeryfem. Nie wytłukliście ich?
– Widać, nie wszystkich. – Gawron dotknął ręką blizny na twarzy. – Koniec gadania! Idziemy!
Ruszyli ostrożnie venizańską drogą, dbając, by nie stracić z oczu Senilli i jej kompanów, ale też nie dać się zauważyć. Zapadła noc, ale na szczęście księżycowi niewiele już brakowało do pełni i było dość jasno. Chociaż odeszli spory kawałek od murów miejskich, co jakiś czas mijali zabudowania rozrzuconych wzdłuż drogi gospodarstw, z których wypadały sfory kundli oszczekujących zajadle każdego przechodnia. Z jednej strony, było to pomocne, bo słysząc przed sobą ujadanie psów, Gawron i spółka upewniali się, że śledzeni ludzie ciągle idą przed nimi. Z drugiej jednak strony, psy szczekały także na nich, co mogło zaalarmować przeciwników. Jak się jednak okazało, czujne czworonogi sprowadziły na nich zupełnie inny kłopot.
Właśnie przeszli mostek na Rybiej Strudze i mijali budynki jakiegoś dużego gospodarstwa, z którego, jakżeby inaczej, też wypadły na drogę wściekle ujadające psy, a chwilę później otworzyły się drzwi domu i ukazał się tęgi człowiek z wąsem, trzymający w ręku dębową pałkę.
– Cicho tam! Zaraza! A któż to się szwenda po nocy? – Dał się słyszeć tubalny głos folusznika Fajdusa.
Księżycowi niewiele już brakowało do pełni i było dość jasno. Na tyle jasno, że wąsacz poznał Kirlisa.
– Ożeż, ty gnojku! Jeszcze śmiesz tu wracać? Hej, bywaj tu! Bić psubratów!
Na ten okrzyk, z domu wysypało się trzech czeladników, jeden w drugiego wielkie chłopy, trzymających w rękach, co tam który złapał – ożóg, stępor, czy kawałek łańcucha. Z pobliskiej stodoły wyskoczył jeszcze pachołek z widłami.
Rozgorzała walka, zacięta, ale krótka. Wściekłość i urażona duma foluszników starła się z bojowym doświadczeniem ludzi księcia. Wynik mógł być tylko jeden.
Mając przed sobą rozjuszoną, acz bezładną grupę Fajdusa, a za sobą szarżującego pachołka, Gawron, Borgar i Kirlis błyskawicznie zwarli szyk i dobyli noży. Wydawało się, że chcą przyjąć atak w miejscu, ale gdy rozpędzony chłop z widłami już prawie do nich dobiegał, odskoczyli na boki, przepuszczając go prosto na nadbiegających z drugiej strony ludzi. Gdy tylko minął ich w pędzie, natychmiast ponownie się skupili i ruszyli do ataku, pchając przed sobą ogłupiałego pachołka, z widłami ciągle wyciągniętymi przed siebie, prosto na nadbiegających z naprzeciwka. Szyk Fajdusowych ludzi, i tak niezbyt zwarty, teraz po prostu się rozleciał. Czeladnicy rozpierzchli się na boki, a uwolniony z żelaznego chwytu Borgara pachołek, siłą rozpędu wpadł na Fajdusa, cudem tylko nie nadziewając go na widły i obaj przewrócili się na ziemię.
Widząc upadek wodza, czeladnicy stracili zapał do walki. Bitwa zamieniła się w rzeź. No, może nie do końca, bo Gawron krzyknął, że to jednak poddani księcia i nie można ich tak marnować. Po prostu dostali tęgi łomot. Całe zajście zakończyłoby się bezkrwawo, gdyby nie zawziętość Fajdusa, który widząc swych ludzi pobitych, przejęty dojmującym poczuciem niepomszczonej krzywdy, wyrwał z rąk ogłupiałego pachołka widły i wściekle rycząc, rzucił się na Gawrona, który stał najbliżej. Folusznik pchnął potężnie, ale widły trafiły w próżnię i zbite z góry silnym uderzeniem wbiły się w ziemię, a rozpędzony Fajdus przekoziołkował przez nie i runął jak długi. Zerwał się szybko i ponownie ruszył do ataku. Był to bardzo zły pomysł. Szkoda, bo jak się okazało, ostatni w jego życiu. Gawron zdążył już bowiem wyszarpnąć widły z ziemi i zastawić się nimi. Ryk wściekłości przeszedł nagle w skowyt, potem w charczenie, by po chwili całkiem zamilknąć. Nawet psy, których ujadanie towarzyszyło całemu zajściu, zamilkły.
Imć Fajdus, folusznik znad Rybiej Strugi, gasnącymi oczami spoglądał jeszcze na Gawrona, z ust buchnęła mu spieniona krew, a po chwili upadł na ziemię.
Kirlis zbliżył się do leżącego i przyjrzał się uważnie.
– Zgruchotany mostek, przebite płuca i serce, nie miał szans.
– Chyba złamałeś ważną gałąź gospodarki. – Borgar podszedł i też przyglądał się zwłokom.
– Jakby wiedział, kiedy odpuścić, to by żył. – Gawron nie zamierzał się rozwodzić nad tym, co się wydarzyło. – Tamci na pewno usłyszeli ten harmider.
– Idziemy za nimi?
– Nie. Już ich nie zaskoczymy, a mają przewagą. W najlepszym razie się schowali, a w gorszym, zaczaili na nas. Tym razem nie będzie żadnego przedstawienia, będą się bili naprawdę. Szkoda czasu na gonienie się nocą po krzakach. Wracamy do miasta. Jeżeli rzeczywiście mają tam jakąś akcję do zrobienia, to wrócą, a tam będziemy mieli przewagę, bo to nasz teren.
Przez całą drogę powrotną bacznie wypatrywali czy ktoś ich nie ściga. Dwa razy nawet schowali się w przydrożnych zaroślach i czatowali przez jakiś czas, ale nikt się nie pojawił. Kiedy doszli do podgrodzia, Kirlis odezwał się nagle.
– Skoro już tu jesteśmy, to może odbijemy trochę, zajrzymy do Petryni i zapytamy, co knują Tanańczycy.
– Młody, daj spokój! To są gusła. – Gawron pokręcił głową.
– Nie żadne gusła, tylko magia alternatywna – obruszył się Kirlis. – Mistrzowie z Venizy twierdzą, że pozjadali wszystkie rozumy, ale jednak wszystkiego nie wiedzą. Byłem w Akademii i wiele razy miałem okazję widzieć ich niekompetencję.
– Mimo wszystko, mam większe zaufanie do magii opartej na rzetelnych naukowych podstawach, niż do bełkotania jakiejś pół Gorzki.
– Ja też bardziej szanuję dyplomowanych magów – włączył się do rozmowy Borgar. – Ale co nam szkodzi do niej zajrzeć? To niedaleko stąd, bramy są jeszcze zamknięte, a zawsze to dodatkowa szansa. Może się jednak czegoś dowiemy, a poza tym, pewnie i tak jej nie będzie.
– Ty też? – Gawron ponownie pokręcił głową. – Masz rację, do miasta nie wejdziemy. Ktoś rozsądny pewnie by wykorzystał okazję i się zdrzemnął do rana, ale rozumiem, że lepiej będzie posłuchać, co mówią czarodziejskie patyczki, albo co szepczą kamienie duchów. Już się nie mogę doczekać.
Gawron był trochę zirytowany, ale ostatecznie machnął na to ręką i cała trójka skręciła w kierunku Starych Murów, tej części podgrodzia, gdzie mieszkała wspomniana przez Kirlisa wieszczka.
To, co jedni określali mianem guseł, Petrynia nazywała nieskażoną magią naturalną. Sprowadzało się to głównie do ziołolecznictwa, zamawiania czy rzucania uroków. Jednak tym, co przysparzało jej największej sławy wśród ludu i jednocześnie budziło największą złość szacownych magów z dyplomami, były jej talenty wróżbiarskie. Odziedziczyła bowiem po matce Gorzce, dość częsty u tej rasy dar wieszczenia. Być może jednak mieszana krew wzmocniła jakoś tę cechę, bo jej wróżby trafnością biły na głowę przepowiednie profesjonalnych jasnowidzów. Istniały jednakże dwa powody, dla których wybitne zdolności Petryni miały niewielkie zastosowanie praktyczne. Po pierwsze, wypowiadane w transie przepowiednie nie należały do szczególnie przejrzystych i trudno było dociec, co wieszczka chciała przekazać. Słowa nabierały jasności, dopiero po fakcie, kiedy już bez trudu można było odgadnąć ich rzeczywiste znaczenie. Drugi problem stanowiło to, że w przeciwieństwie do innych wróżów, Petrynia wieszczyć mogła tylko na trzeźwo, a to nie zdarzało się często.
Kiedy dotarli do jej chaty, okazało się, że tej nocy, o dziwo, mogłaby prorokować. Tyle że nie bardzo chciała.
– Miesiąc jutro w pełni będzie i z dziadami będę rozmawiać. Ninie mi żertwę szykować. Zajęta jestem.
Złoty oren, położony na stole, zaświecił jednak jaśniej niż księżyc w pełni. Petrynia przerwała swą krzątaninę i chciwie sięgnęła po monetę. Sprawdziła ją zębami, po czym szybko schowała pod chustkę zawiązaną na głowie.
– Dziady nie umrą, jak se mniej podjedzą, wżdy już nie żyją – zarechotała, zadowolona z własnego żartu. – Czego chcecie?
Kirlis w krótkich słowach opisał sytuację, nie pomijając żadnych szczegółów. Petrynia wysłuchała uważnie jego opowieści, po czym z woreczka zawieszonego u paska spódnicy wyjęła kilka podłużnych kostek, starannie obrobionych, z wyrytymi na nich dziwnymi symbolami.
– Więc chcecie spytać duchy, co zrobią tamci i jak ich powstrzymać. Ano, spróbujmy! Jeno dajcie duchom jeszcze orena, coby miały za fatygę.
– Jasne – rzucił z przekąsem Gawron, nie usiłując nawet ukrywać swojego sceptycyzmu. – Za cenne porady należy się złoto.
– Niedowiarek, co? – Wróżbitka spojrzała na niego. – Oj, niby ty mądry, wiele przeżył, dużo widział, ale ty się jeszcze musisz wiele nauczyć.
Gawron tylko machnął ręką. Petrynia wcale się tym nie przejęła, tylko wzięła kostki do ręki i splunęła na nie, następnie rzuciła na stół, wymamrotała kilka słów i powtórzyła całą operację jeszcze dwukrotnie. Po trzecim rzucie powoli zebrała kości ze stołu, ułożyła z nich okrąg i zaczęła się weń wpatrywać z wielką uwagą. Zapadła cisza. Kirlis z Borgarem w napięciu przyglądali się Petryni, a Gawron patrzył za okno. Duchy duchami, a ktoś przecież musiał trzymać straż.
Cisza trwała już dobrą chwilę, gdy nagle wieszczka obiema rękami zgarnęła kości ze stołu, zamknęła je w pięściach i przycisnąwszy ręce do skroni, zaczęła mówić głębokim, niskim głosem.
– Szczury! Wojny swe toczą z dala od słonecznego blasku. Szczur szczura napada i do zguby chce przywieść. Obraza! Możni mają swój honor, a z tego szczury mają swą wojnę. Lecz w ręku Tej, Co Wie, rozstrzygnie się wszystko. Człek znad strumienia tego nie umiał, a szczur się może nauczy i wojnę zakończy.
Kobieta zamknęła oczy i zamilkła. Trwała tak dłuższą chwilę w milczeniu, aż wreszcie westchnęła głęboko, potrząsnęła głową i podniosła powieki.
– Bardzo odleciałam?
– Ależ skąd. – Gawron nawet na nią nie spojrzał. – Wszystko jasno i przejrzyście nam wyłożyłaś. Szkoda, że od razu do ciebie nie przyszliśmy.
– Duchy nie mówią tego, co chcesz usłyszeć. – Petrynia zdawała się nie dostrzegać sarkazmu. – Tylko to, co potrzebujesz wiedzieć. Twoja sprawa czy chcesz słuchać, czy nie, ale ich nie obrażaj. One tu przyszły z daleka, żeby ci pomóc, więc, zamiast kpić z ich rady, lepiej byś się odwdzięczył.
Wyciągnięta ręka wieszczki nie pozostawiała wątpliwości co do rodzaju zapłaty oczekiwanej przez duchy. Ogółem więc całe to poradnictwo kosztowało ich trzy oreny. Właściwie, to kosztowało Kirlisa i Borgara, bo Gawron w dalszym ciągu nie poczuwał się do żadnej wdzięczności wobec duchów.
Gdy wyszli z chaty Petryni, niebo na wschodzie już się różowiło.
– Idziemy do bramy – zakomenderował Gawron. – Tam poczekamy do otwarcia.
Do miasta weszli bez przeszkód. Liczyli, że wśród ludzi śpieszących gościńcem, ujrzą piątkę z Tany, ale drużyna Senilli się nie pokazała.
*****
Wrócili na zamek, do swoich kwater, żeby się zdrzemnąć po nieprzespanej nocy i odpocząć, bo Gawron zapowiedział, że w ciągu dnia będą musieli kontynuować poszukiwania.
On i Borgar, starzy żołnierze, umieli zasypiać natychmiast i szybko regenerowali siły, a Młody, jak to młody, co to dla niego jedna zarwana noc.
Kiedy więc nieco później spotkali się na dziedzińcu, wszyscy byli w dobrej formie i gotowi do działania.
– Czegokolwiek by nie knuli, wiedzą już, że za nimi chodzimy. Może dojść do konfrontacji, dlatego przygotujcie broń i trochę sprzętu, a ja pójdę do księcia, zdam mu raport i może się czegoś dowiem.
Tym razem Gawron musiał się pofatygować na wieżę zamkową, gdzie książę Miron lubił spędzać czas, gdy miał do rozwiązania jakiś problem. Mówił, że na wieży ma spokój, bo przyziemne sprawy zostają na dole, a piękny widok na miasto i okolice pozwala mu się lepiej skupić. Najważniejsze jednak było to, że siedząc na wieży, Miron mógł sobie na wszystko i wszystkich patrzeć z góry.
Po przejściu wszystkich kontroli Gawron został wpuszczony do komnaty. Książę siedział na szerokim parapecie i kontemplował widok za oknem.
– Jakieś postępy?
– Nieszczególnie. – Gawron szybko streścił wczorajsze wydarzenia. – Dziwnie się zachowują, kręcą się po mieście, trochę nas zaczepiają. Raz są niewidzialni, a raz wywołują głośną awanturę. Albo ich nie widać, albo zostawiają wyraźny ślad. Myślę, że na razie robią rozpoznanie. Wybierają miejsce, gdzie uderzyć, a równocześnie chcą nas zdezorientować. Przykro mi książę, jeszcze nie wiem, gdzie zaatakują, potrzebuję więcej czasu.
– Mówiłem ci, że Astern to przebiegły gnojek i łatwo z nim nie będzie. Ale to, co masz, to wcale nie tak mało. Po pierwsze, potwierdziłeś moje podejrzenie i sygnały od szpiegów. Po drugie, wiesz, kogo szukasz, więc tak całkiem po omacku nie działasz. Rób dalej swoje, tylko… nie morduj mi już ludzi bez potrzeby.
– Gdyby ten Fajdus umiał odpuścić…
– Niestety, nie będzie już miał okazji się nauczyć – rzucił cierpko książę. – A ja cię proszę, nie zabijaj mi poddanych!
Miron odwrócił się i spojrzał za okno, na rozpościerające się w dole miasto.
– Popatrz Gawron – zaczął już łagodnie. – Tutaj świeci słońce, dobrzy ludzie chodzą po ulicach, pracują, bawią się, załatwiają swoje sprawy, a gdzieś tam, w ciemnych zakamarkach czają się tamci, jak szczury. I wy też, jak te szczury uganiacie się za nimi po kanałach.
– Co powiedziałeś, książę?! – Gawron gwałtownie podniósł głowę.
– Jak szczury – powtórzył Miron nieco zdziwiony. – Co? Uraziłem cię?
– Nie, ale chyba już wiem, co jest ich celem. Wybacz książę, muszę wracać do swoich ludzi.
– To jeszcze mi tylko łaskawie powiedz, co będzie obiektem ataku tych Asternowych zbirów.
– My.
Czekali na niego w krużganku. Obaj wyglądali bojowo. Borgar miał na sobie skórzaną kamizelkę z naszytymi na nią stalowymi płytkami, pod spodem kolczą koszulę, a przedramiona chroniły karwasze. Na głowę włożył, według sznytu Czarnej Drużyny, materiałowy zawój, z ukrytą w nim łebką. Do pasa przytroczył tasak, a w ręce dzierżył tęgą, okutą żelazem pałkę.
Kirlis nie nosił żadnej zbroi, miał za to dwa długie sztylety u boku i nóż w cholewie buta. Przez plecy przerzucił lekką kuszę, a do pasa przypiął kołczan z bełtami.
Gawron nie musiał się specjalnie przygotowywać. Już rano wdział pod kaftan krótką kolczugę, wziął kord, a do kieszeni włożył kilka stalowych kulek wielości kasztana, którymi umiał rzucać bardzo mocno i nadzwyczaj celnie.
– Słuchajcie, jeżeli w bajaniach Petryni jest choć trochę prawdy, to Senilla i jej ludzie nie są tu po to, żeby narozrabiać, tylko żeby zapolować na nas.
– Żartujesz? Po cóż mieliby to robić? – zdziwił się Kirlis.
– Skąd mam wiedzieć? Może Astern za bardzo wziął to do siebie i bardziej niż na odegraniu się na Mironie, zależy mu na tym, żeby dopaść nas?
– Taki z niego małostkowy dupek? A mówiłeś, że Miron go wychwalał.
– Wychwalał jego przebiegłość, a nie cnoty, bo tych to Astern raczej nie ma. Poza tym, jak się chwilę zastanowić, to nasza śmierć też byłaby pewnie dla Mirona stratą, więc to jednak może być coś więcej niż osobista zemsta.
– Może na razie odłóżmy na bok motywacje Asterna – wtrącił się Borgar. – Przyjmijmy, że wieszczba się sprawdza. Oni polują na nas, a my jak rozumiem, zasadzimy się na nich. Brzmi dobrze, tylko co konkretnie mamy teraz zrobić? Przecież nie będziemy się uganiać na ślepo po mieście.
– Nie będziemy. – Gawron pokręcił głową. – Wczoraj straciliśmy się z oczu. My nie wiemy, gdzie są oni, a oni nie wiedzą, gdzie my. Im też zależy, żeby nas dopaść, więc będą szukać. Lokalizatorów już nie mają, więc najpewniej zaczną od miejsc, o których wiedzą, że tam bywamy.
– Czyli nasze domy albo gospoda.
– Tak, pewnie teraz mają je pod obserwacją.
– To będziemy ich tak po jednym odławiać? – zapytał Borgar.
– Można by, ale to potrwa i któryś może uciec. Myślę, że lepiej ich będzie zwabić w jedno miejsce. Pójdziemy we trzech do Łokcia Wiedźmy. Jeśli jest tam ich czujka, to ściągnie resztę i będziemy mieć wszystkich w jednym miejscu. Teren znamy lepiej niż oni, możemy liczyć na wsparcie twojego druha, no i… będziemy przygotowani.
– Sęk w tym, że oni pewnie też.
– Nie z takimi dawaliśmy sobie radę. Dosyć gadania! Idziemy!
Zebrali się sprawnie. Poprawili oporządzenie, sprawdzili, czy broń jest pod ręką i nic nie utrudnia jej dobycia. Na odchodnym Kirlis rzucił jeszcze:
– Pamiętasz wodzu, co tam jeszcze było w tej wróżbie? „Ręka Tej, Co Wie…”. To musi być Łokieć Wiedźmy. Przyznaj wodzu, że Petrynia jest niezawodna.
Gawron nie odpowiedział.
Pomimo dość wczesnej pory, Plac Admiralicji tętnił życiem. Zewsząd słychać było pokrzykiwania i turkot wozów dowożących zaopatrzenie do jeszcze zamkniętych gospód. Miejscowi i przyjezdni przechodzili tędy, zmierzając gdzieś dalej w swoich sprawach. Część z nich kręciła się po placu, w różnych kierunkach, zwiększając poczucie chaosu. Na placu było więc dosyć gwarno, jednak dwaj ludzie, siedzący w kruchcie jednej ze świątyń i dający baczenie na okolice Łokcia Wiedźmy, wiedzieli, kogo wypatrują. Czatowali tu od wczesnego ranka i właśnie się doczekali. Tak jak przewidziała Senilla, Manańczycy przyszli we trzech. Dwóch już znali, spotkali się przecież przedwczoraj w gospodzie. Wygląd trzeciego odpowiadał opisowi: wysoki, z blizną na twarzy. Nie było wątpliwości, że to ci, na których czekają.
Kiedy tylko drzwi gospody zamknęły się za trójką obserwowanych, jeden ze zwiadowców wyszedł z kruchty i pobiegł do znajdującej się kilka ulic dalej przędzalni, która od dawna stanowiła bezpieczną, bo nieodkrytą przez kontrwywiad Mirona metę dla tanańskich agentów w Manie.
Na miejscu, przeszedł przez salę na parterze, gdzie kilkanaście kobiet przędło wełnę na kołowrotkach i skierował się po schodach na poddasze. Po chwili jedna z prządek wstała i poszła do farbiarni, a stamtąd sekretnymi schodami również udała się na górę. Spotkali się w małej izbie, ukrytej za składem gotowej przędzy, znakomicie wygłuszającej dźwięki. Siedzieli tam już dwaj pozostali członkowie grupy.
– Są w gospodzie. – Kobieta zdjęła z głowy chustę, rozpuszczając długie, ciemne włosy. Zaraz jednak zaczęła je zaplatać w warkocz, nie przestając przy tym mówić.
– Idziemy zgodnie z planem. W oknach są kraty, więc zostają nam drzwi. Wy trzej wpadacie od frontu, a ja z Virganem wejdę od zaplecza. Jak tylko znajdziecie się w środku… Hej! Słuchacie mnie do cholery?!
Światło słoneczne, wpadające przez świetlik w dachu, prześwitywało przez płócienne giezło prządki, ukazując w pełnej krasie ponętną sylwetkę kobiety, upinającej włosy. Widok ten zdawał się całkowicie blokować percepcję innych bodźców u trzech mężczyzn przebywających w izbie. Omawianie planu ataku nie miało w tych warunkach żadnego sensu.
– Odwróćcie się! – warknęła kobieta, żeby zdyscyplinować swój oddział, a kiedy podkomendni niechętnie wykonali rozkaz, kontynuowała odprawę. – Są uzbrojeni i nie wiemy, czy nie przygotują nam jakiejś niespodzianki, więc musicie tam wejść szturmem, żeby ich od razu przytłoczyć i zdezorientować. Potem zwiążcie ich walką, tak żeby skupili całą uwagę na was. My zaatakujemy od zaplecza i dopiero wtedy ruszamy naprawdę, z dwóch stron. Gert, ty dowodzisz waszą trójką. Nie pozwól, żeby uciekli do tego swojego kąta, bo wtedy będziemy mieli do nich dostęp tylko od jednej strony i zostanie nam frontalny atak, a to będzie jatka.
Gert skinął głową. On też był doświadczonym żołnierzem i wiedział, czego się od niego oczekuje i wiedział też, że wszelkie plany i tak przeważnie biorą w łeb, a rolą dowódców jest je błyskawicznie modyfikować w zależności od sytuacji.
– Jeżeli wszystko jasne, to ruszajcie już!
– A ty, Senilla, kiedy dołączysz?
– Jak się przebiorę. Na tym płótnie bardzo byłoby widać plamy z krwi.
Kilka chwil później wszyscy byli na pozycjach. Grupa Gerta, przy drzwiach frontowych, a Senilla z Virganem podeszli od kuchni. Wcześniejsza próba rozpoznania sytuacji w gospodzie spełzła na niczym, bo przez okna, w które wprawione były grube gomółki szkła, nie dało się zajrzeć do środka.
Ten, który miał wejść pierwszy, wiedząc, że w środku będzie znacznie ciemniej niż na zalanym słońcem placu, zamknął na chwilę oczy, żeby przyzwyczaić wzrok do słabego światła i dać sobie większe szanse na dostrzeżenie niebezpieczeństwa. Wziął głęboki wdech i naparł na drzwi.
Rozszerzone źrenice pozwoliły mu dostrzec młodego człowieka naciskającego spust kuszy, ale na reakcję było już za późno. Bełt wbił się prosto w gardło, przewracając pierwszego z atakujących na ziemię. To była lekka, myśliwska kusza, więc grot tylko częściowo wyszedł z drugiej strony, na karku. Drugi pocisk był posłany z mocnej, bojowej kuszy, z rodzaju tych, jakich używała ciężka piechota cesarska, a także niektórzy oberżyści. Na szczęście dla szturmujących, ten strzał chybił i potężny bełt, minąwszy o włos głowę Gerta, przebił się przez słup wspierający strop, obsypując przy tym napastników deszczem drzazg.
Nie było czasu napiąć ponownie cięciwy. Tanańczycy z dobytymi nożami ruszyli na Kirlisa i gospodarza Łokcia. Równocześnie z trzaskiem otworzyły się drzwi na tyłach gospody i do środka wpadła Senilla z Virganem. Błyskawicznie oceniła sytuację, wyszarpnęła zza paska stalową rzutkę i płynnym ruchem cisnęła ją w stronę kuszników. Ostrze błysnęło w powietrzu i z impetem wbiło się w bok oberżysty, który klnąc szpetnie, upadł na podłogę.
Kirlis znalazł się w dość niekorzystnej sytuacji, osamotniony wobec szarży dwóch rosłych drabów. Odrzucił kuszę, dobył sztyletów i stanął mocniej na nogach gotów do obrony. Zanim jednak przeciwnicy przebiegli tych parę dzielących ich kroków, tuż obok nich wyrósł jak spod ziemi Borgar, który razem z Gawronem czaił się za przewróconym stołem na lewo od drzwi. Gert i jego kompan zadziałali jak automaty, tak jak im podpowiadało bojowe doświadczenie, natychmiast zwrócili się w kierunku bliższego zagrożenia. Zgodnie z najlepszą sztuką taktyczną, nie rozproszyli sił, tylko ruszyli obaj na Borgara, żeby, wykorzystując przewagą liczebną, pokonać go, a następnie rozprawić się z osamotnionym Kirlisem.
Nie mogli jednak wiedzieć, że dwóch na jednego, to żadna przewaga wobec kogoś, kto tyle razy patrzył śmierci w oczy, odpierając szarże wielokrotnie liczniejszego przeciwnika. Czarną Drużynę bowiem posyłało się zawsze w najgorętszy bój, tam, gdzie sytuacja była beznadziejna.
Dlatego teraz, bez najmniejszego zawahania, Borgar runął na przeciwników i już po chwili nikt nie mógł mieć wątpliwości, po czyjej stronie jest przewaga. Szerokie uderzenie okutej pałki zmusiło obu Tanańczykow do odskoczenia i wytrąciło ich z równowagi. Zanim zdążyli ponownie się ustawić, Borgar doskoczył do Gerta i potężnie uderzył go w głowę, aż chrupnęła kość, a Gert padł martwy. Jego kompan miał nieco więcej czasu i cofnął się jeszcze o krok, żeby zyskać dystans. Zza pazuchy wyciągnął kawał łańcucha i z nożem w jednej ręce i łańcuchem w drugiej stanął, gotując się na atak. Borgar tylko splunął na deski.
– To sobie potańczymy.
Gawron, widząc rozwój sytuacji, uznał, że na tym odcinku Borgar sobie poradzi i skierował się ku dwójce atakującej od zaplecza. W jego stronę ruszył Virgan. Widać było, że umie robić nożem. Nie rzucił się od razu do zwarcia, ale minął Gawrona w biegu, osłaniając się zamaszystymi cięciami krzyżowymi. Chciał zmusić przeciwnika do zmiany pozycji i wysondować jego możliwości. Teraz powoli zbliżał się, z nożem przed sobą, w lekko ugiętej ręce. Nagle, zmieniając rytm kroków, rzucił się do przodu szybkim wypadem, celując ostrzem w brzuch. Gawron uchylił się półobrotem i ciął atakującą rękę. Virgan szybko wycofał nóż i zastawił się klingą, a Gawron błyskawicznie obrócił kord w ręku i, dokładając drugą rękę do głowicy, wykonał mocne pchnięcie na twarz. Gdyby nie zastawa, Virgan skończyłby z ostrzem wbitym między oczy, ale atak ześlizgnął się po jego nożu i tylko płytko przeciął policzek. Potem nastąpiła seria szybkich ataków i kontr, błyskały ostrza, niejednokrotnie krzesząc iskry, gdy stal spotykała się ze stalą. Obaj byli dobrymi graczami i każdy musiał wykazać się szermierczym kunsztem. Gawron, widząc kątem oka, że Kirlis rusza do ataku na Senillę, zdążył tylko krzyknąć:
– Młody! Uważaj! To podstępna suka! – I już musiał całą uwagę poświęcić własnej walce.
Kirlis, pewny swej zręczności, zaraz na początku popełnił dwa błędy. Zlekceważył ostrzeżenie dowódcy i, co gorsza, zlekceważył Senillę. Chyba dalej miał w głowie obraz córeczki bogatego kupca, zagubionej podczas miejskiej eskapady. Ot, rozbrykała się panienka i trzeba ją skarcić.
Nonszalancko kręcąc młynki sztyletami, z uśmiechem na twarzy szedł w jej stronę. Senilla też uśmiechnęła się zalotnie, po czym, z szybkością błyskawicy doskoczyła do Kirlisa i potężnie kopnęła go w brzuch. Ten zgiął się wpół pozbawiony na chwilę oddechu. Tylko cudem nie wypuścił z rąk sztyletów i odruchowo machnął nimi w kierunku przeciwniczki, utrzymując ją na dystans. Szybko wycofał się o trzy kroki, cały czas trzymając broń wyciągniętą przed siebie. Chwila wytchnienia pozwoliła mu odzyskać zdolność do walki, ale wtedy popełnił trzeci błąd – dał się ponieść wściekłości. Zaatakował z furią. Ciął, kłuł, markował uderzenia, usiłując przełamać obronę Senilli siłą, szybkością, lub podstępem. Bezskutecznie, Senilla ustępowała mu siłą, ale była od niego szybsza, a już na pewno znała więcej brudnych sztuczek. W pewnym momencie, nie wiadomo skąd, pojawił się w jej rękach drugi sztylet, właściwie tylko wąski sztych o czworograniastym przekroju. Gdy Kirlis próbował kolejny raz sprowokować ją do kontry, podstawiając na zachętę jedno ze swoich ostrzy, szybkim ruchem pchnęła go w wyciągniętą rękę tym dziwnym szpikulcem. Pchnięcie nie było głębokie ani szczególnie mocne, ale ramię Kirlisa przeszył potężny ból, aż nogi się pod nim ugięły i osunął się na podłogę, tracąc przytomność. Nie słyszał więc łoskotu padającego na ziemię człowieka, któremu potężny cios okutej pałki dosłownie rozerwał głowę. Nie widział jak Virgan, z przebitym gardłem, charcząc, w konwulsjach drapie rękami podłogę. Ogarnęła go ciemność.
Senilla była bardzo szybka, ale nawet ona nie zdołała uchylić się przed metalową kulką, która ciśnięta potężnie, leciała w jej kierunku. Oberwała w ramię tak mocno, że pękła kość, a dziwny sztylet wypadł jej z ręki. Oparła się o ścianę i wyciągnęła przed siebie zdrowe ramię, godząc nożem w nadchodzących Gawrona i Borgara. Wyglądało na to, że chce drogo sprzedać życie. W rzeczywistości jednak Senilla zamierzała je sobie kupić. Wskazała na leżącego Kirlisa, mówiąc:
– Jeszcze możecie uratować tego chłopaczka.
– Zatrute ostrze?
– Zatrute, a ja wiem, jak zrobić odtrutkę.
– I w zamian chcesz, żeby cię wypuścić?
– Czy to tak wiele? Ja sobie zniknę, a ty pójdziesz do swojego księcia i powiesz, że niebezpieczeństwo minęło. Na dowód pokażesz cztery trupy. Co ci szkodzi? Dodam tylko, że czas leci i szanse waszego druha maleją.
Gawron zignorował ostatnią uwagę.
– A jaką mamy gwarancję, że Astern cię tu znowu nie przyśle, nie wrócisz i nie zaczniesz nam szkodzić?
– Do Asterna nie mam po co wracać. Wytraciłam mu ludzi i na dodatek wykonałam jak na razie tylko jedną trzecią zadania.
– Czyli rzeczywiście to my byliśmy waszym celem.
– Głównym, ale w miarę możliwości mieliśmy was najpierw podrażnić i poobserwować, żeby zobaczyć, gdzie pójdziecie. Astern sobie wykombinował, że zaniepokojony Miron wyśle swoich najlepszych ludzi do ochrony szczególnie drogich mu miejsc i w ten sposób sam wskaże, gdzie go najbardziej zaboli.
– Ale z lokalizatorami nie wyszło.
– Nie wyszło i w ogóle wszystko się popieprzyło, jak to w życiu. Pamiętasz o swoim przyjacielu?
– Wróćmy do gwarancji. Skąd wiesz, że po ujawnieniu odtrutki mimo wszystko cię nie zabijemy?
– Bo jesteś zawodowcem, Gawron. Dokładnie cię sprawdziłam i wiem, że nie dajesz się ponosić emocjom, trzeźwo kalkulujesz i nie będziesz chciał robić sobie wroga w Bractwie. Znasz ich przecież, wiesz, że mają swój kodeks, a słowo „zemsta” pojawia się tam w prawie każdym artykule.
– Znam. – Gawron dotknął blizny na twarzy. – No dobrze, a jaką ja mam gwarancję, że nie będziesz się na nas mścić? Tak jak mówi wasz kodeks.
– Wiesz, że jest sposób, żeby sobie to zapewnić.
– Słyszałem, że jest sposób. Pewności nie mam.
– Nie przekonasz się, jak nie spróbujesz.
Gawron popatrzył na leżącego na podłodze Kirlisa, wyjął nóż i przeciągnął ostrzem po ręce. Potem podszedł do Senilli i przysunął jej zakrwawioną klingę do twarzy.
Złapała go za rękę trzymającą nóż i patrząc mu prosto w oczy, pełnym lubieżności ruchem zlizała krew z ostrza.
– Teraz już piłam twoją krew. Nie będą nastawać na twoje życie. Tak mówi nasz kodeks.
– Mimo wszystko będę uważał.
– Bardzo rozsądnie, bo jest jeszcze wielu takich, którzy twojej krwi nie pili.
– Nie strasz, tylko powiedz jak mamy go ożywić.
Senilla sięgnęła do kieszeni i wyjęła małą fiolkę z białym proszkiem.
– Zmieszajcie to z krowimi szczynami i mlekiem.
– I pomoże?
– Jak jeszcze trochę będziesz gadał, to już nic mu nie pomoże.
Po przyrządzeniu mikstury według proporcji podanych przez Senillę, pojawił się problem, jak ją zaaplikować nieprzytomnemu Kirlisowi. Po paru próbach udało mu się wreszcie wlać do gardła małą porcję, a szczątkowy odruch przełykania pozwolił odtrutce dostać się do żołądka. Teraz pozostało tylko czekać. Borgar z Gawronem zdążyli opatrzeć rannego oberżystę i złamane ramię Senilli, a także posprzątać co nieco w gospodzie. Idąc za bardzo przytomną radą Borgara, napisali też na drzwiach „Zamknięte”. Wtedy właśnie Kirlis zaczął odzyskiwać przytomność. Pierwsze co ujrzał, to Senilla siedząca nieopodal na podłodze.
– Zabiję cię – wyszeptał.
– Już nie musisz. – Pochyliła się nad nim i pocałowała go w usta. – Już się na siebie nie gniewamy.
Takie rzeczy działały na Kirlisa lepiej niż najlepsze antidotum. Wyraźnie się ożywił i nie bacząc na utrzymujące się jeszcze zawroty głowy i lekko rozmyty obraz, usiadł prosto i przytrzymał Senillę za rękę.
– W takim razie, może zajmiesz się mną teraz. W końcu to ty mnie tak załatwiłaś. Jestem przekonany, że czuły dotyk może zdziałać cuda.
– To się sam czule podotykaj albo poproś Borgara – powiedziała z uśmiechem, patrząc mu prosto w oczy. – Uroczy z ciebie chłopak, tyle tylko, że mnie chłopcy nie kręcą. Wolę dorosłych facetów.
Wstała i podeszła do Gawrona.
– To co, jesteśmy kwita? Mogę iść?
– Tak.
– Chcesz jeszcze o coś spytać? Bo raczej się już nie spotkamy.
– No, ja cię na pewno szukać nie będę, ale nigdy nie wiadomo. Skoro jednak o tym wspomniałaś, to jest jedna rzecz, która mnie zastanawia. Powiedz mi, co aż tak wkurzyło Asterna, że się na nas zawziął. Tama na Grinnie, czy ten numer w porcie?
– Nie uwierzysz. – Senilla parsknęła śmiechem. – Piany dostał, jak zobaczył nabazgrane na murze: ”Astern to kutas”.